|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
02-09-2018, 02:39 | #1 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | [Neuroshima] Bękart Diabła Ciemność. Ruch, podmuch powietrza, huk rozdzierający bębenki, ramię desperacko próbujące zasłonić twarz, pędzący gruz, fala uderzeniowa nicująca ciało i ciemność. Ruch, pochmurne niebo, głowy dookoła. Podskakują, biegną, niosą ją, coś krzyczą. I ciemność. Ruch. Ciężarówka. Plandeka ciężarówki, nosze, kolejne, zakrwawione bandaże, puste spojrzenie faceta obok, dłoń jaka zamyka mu te oczy, skrzypienie pojazdu i ciemność. Światła na korytarzu, znowu ruch, ale tym razem płynny. Ludzie ubrani na biało, z krwawymi plamami. Coś krzyczą. Do niej? Do kogoś? Do siebie? I znów ciemność. Sufit, jasne kotary wzdłuż łóżka, kroplówki podpięte w żyły i znów ciemność. I obraz. Obrazy. Między tymi obrazami. Pomiędzy ciemnością a kolejną ciemnością. --- Dłonie. Chyba jej dłonie. Brudne, zakurzone, pokaleczone. Pewnie od tego gruzu. Tego w którym grzebią. Gorączkowo, pośpiesznie. Bolą. Nie tylko one. Ale trzeba się śpieszyć. Nie ma pojęcia dlaczego ale wie, że trzeba się śpieszyć. Więc odrzuca i odgarnia ten gruz, te kamienie, i kolejne bryły zbrojonego betonu. Czasem w desperacji wstaje i pomaga sobie nogą usiłując któryś zepchnąć czy odepchnąć. A potem znów wraca na klęczki i pokaleczonymi dłońmi stara się… I znak. Jak neon albo jakiś napis. “FARGO”. Ułożone w pionie. Nazwa coś jej mówi. Ale umyka jej gdzieś na pograniczu pamięci i świadomości. Ale jest ważna. Jest ważna bo… No nie pamięta… Ale pamięta, że jest ważna. Tam się coś stało. Albo stanie. Czas. Czas, czas, czas, czas… Czas! Ucieka! Zostało tak mało! Ale nie pamięta do czego… A może źle pamięta? Twarz. Mężczyzna. Starszy, sucha, zasuszona twarz. Jak strach na wróble. Jest rozgniewany, wściekły. Wskazuje właśnie na nią. Krzyczy coś. Ma broń w rękach i odznakę szeryfa w klapie. Inni też mają broń ale bez odznaki. Słuchają. Wyczuwa nieprzyjemną niechęć skierowaną do siebie. Jest też inny facet. Stoi plecami do niej. Też w mundurze. Już sama nie wie czy ten stary krzyczy do niej czy do niego. Może do ich obojga? Biegną. Ona wraz z nimi. Z sylwetkami w mundurach. Jakaś zagracona ulica, brzydkie, szare, pochmurne niebo, dymy, dużo dymów. Dobiegają do rogu budynku. Ona i jeden z żołnierzy lustrują ulicę. Dym. Dużo dymu. Słabo widać. Daje jej znać, że ma biec pierwsza. Reszta będzie ją osłaniać. Wybiega na ulicę. Kilkanaście metrów, chodnik, spękany brudny asfalt i chodnik po drugiej strone. A nerwy napięte do granic możliwości. Żołądek się kurczy jakby spodziewał się uderzenia. Już połowa! A jeszcze żaden strzał nie padł! Chodnik! I jest! Przebiegła! Jest po drugiej stronie! Zatrzymuje się i sprawdza. Nadal pusto. Daje znać reszcie. Kolejny żołnierz wybiega z kryjówki. Ona go osłania ze swojego zaułka a reszta ze starego. Chodnik, połowa ulicy, drugi chodnik. Ostatnie kroki! I nagle ruch! Jakby jakiś fragment gruzu ożył. Szczęka rzuca się na twarz żołnierza. Wgryza się w nią, żołnierz szaleńczo się miota próbując ją ściągnąć z siebie, i szaleńczo wyje gdy stal zaciska sie na skórze, mięśniach i ścięgnach głowy. Zatrzymuje się dopiero na kości ale i tą materię jest w stanie pokonać. To tylko kwestia czasu. Rozbite okno. Biurko. Sus za biurko. Kolana obite ochraniaczami łagodza uderzenie o starą, zakurzoną podłogę ale golenie dostają swoje. Podobnie skóra na dłoniach nieprzyjemnie sie ociera nawet mimo ochronnych rękawic. Ale to wszystko nic. Przez okna słychać dudnienie czegoś ciężkiego. I zaraz potem budzący grozę syk. Do środka wdziera się struga żelowatego ognia. Świat w tej sali pełnej ławek staje w płomieniach. Kolejna struga. I jeszcze jedna. Krzyczy. Kaszle. Oczy łzawią. Wypluwa własny oddech. Ogień pożera tlen. Dusi się. Z trudem wstał podpierając się o biurko za jakim się chowała. Dusi się. Kaszle. Żar zdaje się wypalać oczy. Widać ściany, biurka, krzesła. Wszystko w płomieniach. Dym gryzie w oczy. Nie ma jak oddychać. Nie ma ucieczki! --- Ruch. Ciemność. Światło. Więzy. A nie. To ktoś ją trzyma. Przytrzymuje. Uspokaja. Coś mówi. Co? Że już dobrze. Że to tylko zły sen. Mija. Oddech uspokaja się. Łóżko. Siedzi na łóżku. Chyba w szpitalu. Pewnie tak bo przytula ją jakaś pielęgniarka. Starsza o rysach topornego, naturalnego ciepła i pulchnych ramionach. Wydaje się naturalnie przyjemna, miękka i ciepła. W końcu ostrożnie kładzie ją z powrotem do łóżka. Prosi by się przespała. Bo musi odpocząć. I nabrać sił. Mówi jak ma na imię. Kilka razy. Ale wszystko się zamazuje, nie jest w stanie zapamiętać ani słowa poza ogólnym sensem tego co mówi. Wreszcie czuje pod głową poduszkę, pod sobą łóżko a pielęgniarka nakrywa ją kołdrą i opiekuńczym gestem ociera twarz z włosów. Pokazuje na mały dzwonek przy łóżku i mówi, że wystarczy zadzwonić to przyjdzie. I znów ciemność. Sen. Tym razem bez snów, bez obrazów. --- - Dzień dobry Lamio. - facet, w średnim wieku. W mundurze porucznika. Orientuje się, że jak na jego wiek to dość niski stopień jak na zawodowca. Wcześniej znów była pielęgniarka i zapowiedziała gościa. Właśnie jego. Porucznik Rodney. Dziś czuje się dobrze. Z każdym dniem jest trochę lepiej. Mniej śpi, zaczęła jeść samodzielnie, korzystać z ubikacji więc przy okazji zorientowała się, ze jest w jakimś szpitalu. Rehabilitacyjnym, na dalekim zapleczu frontowym. Żaden przyfrontowy nie mógłby sobie pozwolić na taką czystość i luksusy. Wiec widocznie ktoś tam uznał, że jest już w na tyle dobrym stanie by się nadawać do rozmowy. Właściwie należało się tego spodziewać. - Nazywasz się Lamia Mazzi? Starszy sierżant. Bękarty Diabła. - zapytał siedząc po drugiej stronie stołu. Na stołówce. Ale o tej porze była właściwie pusta. Od tego zaczął. Od samych podstaw. Zgodnie z procedurami. A potem nieśpiesznie zaczął zadawać kolejne pytania, czasem coś zapisując w swoich papierach. Ilu was było? Czy uratował się ktoś jeszcze? Pamięta jakie mieli zadanie? Czy udało się je zrealizować? Facet był cierpliwy i spokojny. Nawet jak nie potrafiła udzielić odpowiedzi na prawie żadne pytanie. Pamiętała wszystko do ostatnich dni, może godzin “przed tym”. Potem zaczynała się jedna wielka dziura w pamięci czasem przetykana jakimiś obrazami które nie układały się w żadną, spójną hsitorię. Właściwie pamietała dopiero teraz, jak się obudziła tutaj, w tym szpitalu. W Sioux Falls. Bywała tu wcześniej parę razy. Ale nie w szpitalu. Dalekie, frontowe zaplecze z licznymi bazami, magazynami i szpitalami właśnie. Oraz rozrywkami gdzie mogli się zabawić frontowcy na przepustkach. Dość daleko od Fargo. Miasto frontowe Fargo, zbyt cenne by się ot, tak wycofać i zostawić je maszynom. Więc się nie wycofywali. Maszyny też. I tak trwał kolejny sezon kampani o Fargo. Tam była. W Fargo. Razem z chłopakami i dziewczynami z Bękartów Diabła. Czuła przez skórę. Przez mrok niepamięci. Że z resztą nie jest dobrze. Dlatego ten porucznik co z nią rozmawiał pytał się o innych? Bo nie miał już nikogo innego z jej oddziału? Czy może sprawdzał ją tylko? A może to tylko czarne myśli? Przecież chaos nieraz wkradał się w szeregi armii. Może reszta trafiła do innych szpitali i teraz tylko szukają? Porucznik poszedł. Ale powiedział, że wróci za kilka dni. Wiedziała, że wróci. Armia nie lubiła pustych luk w aktach. A na razie miała wolne. Aż do obiadu. - Wszystko w porządku kochanie? Nie wymęczył cię ten oficer? - Maria, pielegniarka którą była pierwszą osobą jaką zapamiętała po przebudzeniu się w tym szpitalu przechodziła obok ze stertą pościeli w rękach. Zatrzymała się przy jej stoliku patrząc na młodszą i drobniejszą kobietę w szpitalu.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
02-09-2018, 23:54 | #2 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eHuqV9hbNN0[/MEDIA]
|
03-09-2018, 05:45 | #3 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 2 - Diagnoza Ciemność. Znowu. Przebudziła się znowu. W tej ciemności. Noc. Już była noc. Ciemno było. Ze swojego łóżka nie widziała okna. Ale i tak widać było, że jest noc. I w tej nocy coś było. Nie była pewna co. Co ją obudziło. Wydawało jej się, że to coś tutaj. Po tej stronie snu. Ten bez płuc tak charczał, że ją obudził? Ktoś krzyczał za ścianą? Na ulicy? Wiatr uderzył w okna? Coś ją zaniepokoiło. Nie była jednak pewna co. Po której stronie snu. Czoło jednak miała mokre od potu. Cała się lepiła od potu. Mimo, że okno było uchylone bo noc była całkiem ciepła. Pościel nieprzyjemnie zdawała się ją więzić w swoim uścisku. To było tylko głupie wrażenie, zaraz po przebudzeniu. Tak? Chyba. Chyba tak. Przecież pościel nie mogła sama z siebie omotać człowieka prawda? No nie. Nie mogła. Sama musiała się zaplątać przez sen a teraz ta pościel zdawała się jej ciążyć i więzić. Tak? Tak, chyba tak. A jednak było coś jeszcze. Jak zwykle. Odkąd się tutaj budziła. Odkąd pamiętała. Odkąd już pamiętała i co jeszcze pamiętała. Czy kiedyś już tak się budziła w jakieś pościeli? Że nie mogła się z niej wydostać? Gdy dłonie napierały na kołdrę i nie mogły się przebić przez te zasłony? Ale była jeszcze ta druga strona. Druga strona snu. Znowu nie mogła sobie dokładnie przypomnieć co jej się śniło. Ale to też było niepokojące. Wywoływało jakąś niejasną obawę. Jak przed utonięciem. Jakby się topiła łapiąc ostatni oddech albo jakby coś przygniatało ją coraz bardziej chcąc wydostać z niej oddech. Co to było? Głupi, straszny, bezsensowny senny majak? Zatarte wspomnienie które próbowało się przebić do świadomości? Jeszcze coś innego? Nie mogła z tego wyłuskać nic konkretnego. Tylko te wrażenie pogoni, ucieczki, zaszczucia. Jakby ścigało ją coś strasznego a sama próbowała ze wszystkich sił uciec a ta straszna, nieubłagana siła ścigała ją bezustannie i była coraz bliżej. Czas uciekał, kończył się. Nie miała pojęcia co się stanie jak się skończy ale wydawało się równie straszne jak przygniecenie wieloma tonami skał na dnie bezdennej kopalni albo upadek w bezdenną, straszną czeluść. Z całego snu zdołała wyłuskać tylko jeden obraz. Jakiś napis. Neon albo podobny znak. Ułożony w pionie, na fasadzie jakiegoś budynku. Była pewna, że to musi być wspomnienie. Że już tam była. Nie pamiętała jak i z jakiej okazji ale przecież na pewno była w samym Fargo. Tego budynku z takim napisem nie pamiętała no ale przecież chyba musiał tam gdzieś być. Mogła sobie przypomnieć wieczór. Chodziła i poruszała się coraz lepiej. Pielęgniarka sprowadziła lekarza. Kojarzyła go z widzenia ale nie tak jak Brenna. On chyba miał z nią tak samo. Widząc, że nic jej nie dolega, przynajmniej nie bardziej niż zwykle, wyślizgał się z konkretnych odpowiedzi mówiąc, że jest pacjentką doktora Brenna no i on nie będzie mu bruździł. Do rana niech da sobie na wstrzymanie a rano porozmawia z Brennem. Potem oboje z pielęgniarką odeszli. Chyba się zdrzemnęła bo wstała gdy ta sama pielęgniarka stawiała na jej stoliku kolację. W porównaniu do frontowego jedzenia z menażek i konserw to było prawie jak w domu. Talerze a nie menażki, sztućce a nie niezbędniki, przygotowane potrawy a nie racje MRE czy konserwy. Tylko zupa była podobna i jadło się tak samo. Potem znów przysnęła. Obudziła się teraz. W środku nocy. I choć zerwała się szamocząc z tłamszącą ją pościelą i nienazwanym lękiem to zmęczenie wykończonego organizmu wzięło górę i znów zasnęła. Gdy się obudziła był już dzień. Znowu śniadanie. Znowu Maria. A potem znowu obchód z doktorem Brennem na czele. - Dzień dobry Lamio, słyszałem, że chciałaś ze mną porozmawiać. - powiedział i w przeciwieństwie do poprzednich obchodów tym razem przysunął sobie taboret do jej łóżka i usiadł na nim jakby zaczynała się dłuższa niż zwykle rozmowa. I rzeczywiście trochę zeszło. - Sytuacja jest trochę skomplikowana ale nie bój się, sprawy mają się coraz lepiej. - zaczął mówić jakoś w ten sposób. Musiał się przygotować albo mieć świetną pamięć bo mówił i mówił zupełnie jakby zajmował się nią od miesiąca. Wedle jego słów tyle czasu tu była. W szpitalu polowym była bardzo krótko, tylko kilka dni. Szpital polowy 571. Rozpoznawała nazwę. To był najbliższy od Fargo szpital polowy do którego zwożono rannych z punktów opatrunkowych i innych improwizowanych ośrodków tego typu. Dopiero poważniej rannych, gdy byli zdolni do transportu a rehabilitacja nie zapowiadała się na kilka dni przewożono na dalsze zaplecze. Często właśnie tutaj czyli do Sioux Falls. Ją też, gdy tylko udało się zorganizować transport na zaplecze razem z innymi rannymi przywieziono ją właśnie tutaj do Sioux Falls. To wszystko było z miesiąc temu, na początku sierpnia. Teraz był początek września. Dokładniej to piątek rano, 4-go września. Data wywołała w niej rozkojarzoną myśl jaka wsiąkła zanim jej właścicielka zdążyła jej się przyjrzeć. Ale skoro dziś był 4-ty września to wczoraj był 3-ci września… Nie była pewna co to znaczy. Miała coś zrobić 3-go? Coś zacząć? Coś skończyć? Jakiś etap? Zaczął się? Skończył? Ale musiała dać za wygraną. Nie mogła sobie przypomnieć nic więcej. Lekarz przerwał swoją relację widząc rozkojarzone spojrzenie pacjentki. Wznowił gdy znów zaczęła poświęcać mu uwagę. A zaczął mówić ciekawe rzeczy bo omawiać jej stan. Ten w jakim ją przywieziono tutaj i ten w jakim była obecnie. - Byłaś zbyt blisko eksplozji. Pękły ci bębenki. Goją się ale przez jakiś czas możesz mieć jeszcze problemy ze słuchem. Odradzam przebywanie w pobliżu źródeł mocnego hałasu. Im większe i częstsze źródła mocnych dźwięków, jakieś wystrzały, wybuchy, dyskoteki tym wolniej bębenki będą się goić a w skrajnych wypadkach nie zagoją się nigdy a to grozi częściową utratą słuchu. - Brenn pokiwał głową pokazując na swoje uszy. Mazzi nie była pewna jak to jest z jej uszami. Zwykle najczęściej spała a przy tylu innych sensacjach od żołądka do bólów głowy i dreszczy to jakieś zaburzenia słuchu zwyczajnie mogły jej umknąć. - Ponadto ta sama eksplozja poszatkowała ci ciało. Nie wiem gdzie to się stało ale wyjęliśmy z ciebie całe trzy słoiki kamyków i odłamków. Po większych zostały ci blizny ale z czasem powinny zniknąć lub nie być tak widoczne. Niestety przy takiej ilości drobnicy wbitej w ciało mniejsze fragmenty mogą ci wychodzić przez skórę całymi miesącami albo i latami. - teraz machnął palcem ogólnie na sylwetkę siedzącej na łóżku dziewczyny. No wiedziała, że mówi prawdę na ramionach, szyi, twarzy, nogach miała sporo drobnych blizn. Ale już zdążyły zagoić się i zblednąć. Może w końcu i zniknął. - Najpoważniejszy uraz miałaś na głowie. Prawdopodobnie hełm ocalił ci życie. Odłamki które trafiły w głowę uderzyły ze słabsza siłą niż gdzie indziej dlatego nie zdołały przebić czaszki. Prawdziwy fart dla ciebie. Inaczej zginęłabyś tam na miejscu. - Brennan wydawał się tym fartem zafascynowany gdy wskazywał na swoim boku głowy miejsce gdzie Mazzi miała wygolone fragmenty włosów i na nich przyklejone opatrunki. - To co zostało wydobyliśmy chirurgicznie. A przy okazji okazało się, że za uchem masz mały otwór w czaszce. Nic wielkiego, można by wsadzić najwyżej szpilkę czy mały gwóźdź. Prawdopodobnie masz to od urodzenia, nie sądzę by to było od tej eksplozji. Ale otwór jest zarośnięty skórą i nie zagraża to twojemu zdrowiu więc nie ma czym się martwić. Myślę, że nawet palcem trudno to wyczuć. - by to zwizualizować wziął jej dłoń, odgarnął jej włosy i przytknął do rzeczonego miejsca. Ale chociaż szukała czegokolwiek to pod palcami czuła tylko kość czaszki tuż pod ciepłą skórą tak samo jak zawsze. Czy ta dziura tam była czy nie to nie czuła żadnej różnicy. - Zostałaś też poparzona. Nie wiem w jakich okolicznościach ale masz poparzenia I-go i II-go stopnia. Głównie na ramionach. Niemniej rany ładnie się goją. Bardzo ładnie. Więc masz szansę wrócić do zdrowia i może nawet bez szpecących blizn. - tym razem medyk przeszedł do omawiania stanu jej kończyn górnych. Tutaj wydawał się być bardziej optymistyczny i zadowolony z przebiegu rehabilitacji. - No i toksyny. Prawdopodobnie nawdychałaś się ich tam na miejscu. Może podczas tego pobliskiego pożaru, może przed lub po, tego nie wiem. Przeszłaś pełny proces detoksykacji całego organizmu ale możesz jeszcze przez jakiś czas odczuwać przykre skutki. Albo żołądkowe i kłopoty z przyjmowaniem pokarmów albo działające na układ nerwowy. Chociaż to trochę dziwne bo nie możemy wykryć żadnej znanej neurotoksyny no ale mogła się rozpuścić zanim trafiłaś do nas. Swoją drogą masz zaskakującą treść żołądkową więc te sensacje żołądkowe mogą być efektem jakiś wcześniejszych schorzeń. Bardzo silnie stężony kwas żołądkowy, akumulator można by tym napełniać. - lekarz uśmiechnął się pogodnie jakby chciał tym żartem jakoś uspokoić pacjentkę. Gdy relacjonował stan jej bebechów wydawał się znów mieć przed oczami te wyniki badań bo był skupiony i może nawet zaintrygowany. - Ogólnie zostałaś poważnie ranna i straciłaś mnóstwo krwi. Kolejne życie zawdzięczasz sprawnej ewakuacji z pola walki i udzielonej pierwszej pomocy. Obecnie jednak twój stan jest stabilny i twojemu życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. Można by rzec, że powinno być już tylko lepiej. Do pełni fizycznego zdrowia powinnaś wrócić w optymistycznym wariancie w ciągu kilku tygodni w pesymistycznym w ciągu kilku miesięcy. - lekarz wydawał się szczerze wierzyć w taką diagnozę ale też wyglądał jakby miał do powiedzenia jeszcze jakieś “ale”. No i miał. - Natomiast jeśli chodzi o twoją psychikę zdajesz się odczuwać przeciążenie stresem i traumatycznymi przeżyciami. PTSD. Może to być powiązane z amnezją na jakie zdajesz się cierpieć. Bo fizycznie czaszka i mózg nie jest uszkodzona. Przynajmniej na tyle na ile możemy to sprawdzić sprzętem jaki tutaj posiadamy. Czyli sugeruje to inne przyczyny no ale niestety nie mamy wykwalifikowanego psychologa który mógłby się tobą zająć. - lekarz mówił jakby wreszcie mógł wypluć z siebie żabę jaka siedziała mu dotąd w gardle. - Sugerowałby spokój, relaks i unikanie sytuacji stresowych. I porozmawianie ze specjalistą, unikanie toksycznych osobowości i ostatecznie środki farmakologiczne. - poradził kończąc tą część diagnozy. - Dlatego myślę, że już zbyt długo u nas nie zabawisz. Na kłopoty z pamięcią i PTSD niezbyt możemy tutaj coś poradzić. Zaś ciało ładnie się goi i nie wymaga już stałej opieki. Po weekendzie będzie już można myśleć o opuszczeniu szpitala. Dam ci skierowanie do Domu Weterana. To spokojne miejsce. Większości zamieszkują je frontowcy na końcowych stadiach rehabilitacji. Będziesz wśród swoich. To niedaleko stąd, krótki spacer i możesz być z powrotem u nas. Jeżdżą też regularnie autobusy konne. Będziesz wracać do nas na monitorowanie stanu zdrowia i przedłużenie recepty i skierowania. Jeśli gorzej się poczujesz czy coś zacznie się dziać śmiało możesz do nas wrócić. Dam ci też skierowanie do naszych terapeutów. Oni dobiorą ci terapię która przyśpieszy twój powrót do zdrowia. Zwykle pacjenci bardzo sobie chwalą bo to odpowiednie ćwiczenia, kąpiele, masaże, świetna sprawa, na pewno ci się spodoba. - Brenn uśmiechnął się sympatycznie gdy snuł kolejne wizje rehabilitacji już za murami szpitala. Facet pewnie miał parcie by jak najszybciej zwolnić miejsce dla kolejnego ciężko rannego. Selekcja była bezlitosna jeśli ktoś mógł samodzielnie się poruszać to ciężko ranny nie był. Teraz gdy jej stan się poprawił wystarczało by pojawiała się na badania i po receptę. A póki co miała jeszcze tutaj pewnie z kilka dni pobytu zapewnione. Zorientowała się też, że skoro jest piątek to pewnie ten porucznik Rodney najprędzej wróci po weekendzie. W weekend pewnie nie będzie się fatygował do niej. Ani dzisiaj skoro był wczoraj. Na razie gdy lekarz skończył swój raport i prognozy medyczne nadal siedział na taborecie by mogła przemyśleć to co powiedział i ewentualnie o coś zapytać czy porozmawiać.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
06-09-2018, 07:35 | #4 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UKN6IqpcAk8[/MEDIA]
|
07-09-2018, 07:22 | #5 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 3 - Wózkiem po szpitalnym parku. - Wyposażenie? - Maria powtórzyła pytanie pacjentki jaką nazywała kruszynką. I pytanie chyba ją zdziwiło. Wznowiły powolny spacer. Koła wózka toczyły się z cichutkim chrzęstem po żwirze jakim były wysypane ścieżki i chodniki parku wokół szpitala. Poza tym było mnóstwo krzaków, traw i drzew. W pewnym momencie dotarły nawet do jakiejś bieżni. Okazało się, że obecny szpital został otworzony w dawnej szkole średniej. Maria okazała się być świetnym przewodnikiem i źródłem informacji o mieście. Mazzi wyczuwała, że ta chyba chce ją przygotować do radzenia sobie w tym miejscu po opuszczeniu murów szpitala. - Większość obecnego personelu pochodzi ze szpitala McKennana. Albo zostali przez nich wyszkoleni. Niestety szpital spłonął tuż po wojnie a później kto się uratował i co się dało uratować to przenieśliśmy tutaj. Straszne to było. - Maria pokręciła głową na wspomnienie tamtych wydarzeń. Przy okazji pokazała kierunek gdzie był tamten szpital McKennana. Wystarczyło iść prosto przez park i po kwadransie, może dwóch jeśli by się nie śpieszyć to by się doszło. Niestety park obecnie zarósł i zdziczał więc coraz bardziej przypominał plamę regularnego lasu pośród miejskich budynków. Ale starsza kobieta twierdziła, że gdyby tych drzew nie było albo jakby było rzadsze to byłoby stąd widać budynek szpitala. Obecnie nadal dało się go zobaczyć z wyższych pięter dawnej szkoły które sięgały poza poziom drzew. Dodała z żalem, że w szpitalu może nawet po wielu latach byłyby cenne rzeczy do zabrania, zwłaszcza dla szpitala i jego pacjentów no ale cieszył się złą sławą nawiedzonego lub po prostu niebezpiecznego budynku. - A wyposażenie. - wróciła po jakimś czasie jakby sobie przypomniała o co dziewczyna na pchanym przez nią wózku pytała. - Tym się nie martw. Jak będziesz stąd wychodzić damy ci jakieś ubranie. Nie puścimy cię przecież w szpitalnej piżamie na ulicę. - powiedziała łagodnie pochylając się nieco by spojrzeć na twarz dziewczyny na wózku. Ta odkryła, że starsza pani uśmiecha się ciepło i troskliwie z tej okazji. Przez chwilę znowu spokojnie jechały dalej tą alejką zostawiając dawną szkolną bieżnię za sobą zanim Maria znowu zaczęła coś opowiadać. Słońce robiło się coraz pełniejsze i mocniejsze. Mimo wrześniowego miesiąca było ciepło jak w przyjemny, dzień pełnego lata. A do tego dzięki licznym drzewom przed ostrym Słońcem chronił ich cień. - W domu weterana też na pewno coś ci dadzą do ubrania i najpotrzebniejsze rzeczy. Wiesz, ręczniki, torby i inne takie rzeczy. Pewnie trafisz na pokój z kimś. Tam zwykle są 4-ki bo to kiedyś akademik był. - Maria zdawała się mieć jakąś historyjkę o każdym budynku w tym mieście. Przynajmniej z tymi z jakimi widocznie często miała jakieś sprawy czy powiązania. - Dopóki będziesz mieszkać w domu weterana to utrzymanie właściwie masz za darmo. Jeśli doktor Brenn mówił o Święcie Dziękczynienia to pewnie da ci skierowanie przynajmniej do tego czasu. Przynajmniej na podstawowym poziomie. No wiesz, pokój, łóżko, trzy posiłki dziennie, od nas będziesz miała darmowe wizyty u nas a tam też mają dyżurnego lekarza. Chyba jakiś ogólny, dentysta i ginekolog. Ale to się czasem zmienia więc nie wiem jak to wygląda teraz. - starsza kobieta pokręciła głową co Lamia poznała po głosie. I pewnie zmarszczyła brwi gdy się nad tym zastanawiała próbując sobie przypomnieć jak to bywa w tym domu weterana. Własne łóżko i trzy posiłki dziennie to przy frontowych warunkach brzmiało jak karnet na luksusowy hotel. I to taki bez wszy i pluskiew. Bez gazów bojowych i błota. Bez napadów artyleryjskich i min na każdym kroku. No po prostu luksus. - A poza tym jako weteranowi i rekonwalescentowi w domu wypłacą ci zaległy żołd. Nie masz żadnych dokumentów więc będą liczyć odkąd przybyłaś tutaj. Ale to i tak będzie z miesiąc. Poza tym masz prawo do renty. Odbiera się ją co tydzień też, w domu. Ale to już tam na miejscu ci powiedzą dokładniej. - Maria musiała odsapnąć siadając na ławce gdy obok zakotwiczyła wózek z pacjentką. Teraz usiadła i przymknęła oczy ciesząc się promieniami słonecznymi w ten pogodny dzień. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że nawet zdrzemnęła się z tak ustawioną do ciepła słonecznego twarzą. Mazzi miała okazję pomyśleć. Na Froncie żołd był z lekka abstrakcyjną wartością. Za specjalnie nie było go ani po co trzymać ani na co wydać. Wojacy więc często przepuszczali go grając ze sobą w karty czy robiąc głupie zakłady. Głupie dla kogoś kto był na Froncie gościem albo w ogóle. Bo gdy się tam spędziło odpowiednią ilość czasu to Front zmieniał człowieka, wsiąkał w niego a potem z wolna sączył się z niego jak pot przez skórę nawet gdy był gdzie indziej. No a z forsą zwykle najwięcej przepuszczało się w przyfrontowych knajpach i burdelach które robiły na tym kokosy. Bo właściwie nie było ani jak przechować tych bonów, żetonów, papierów, weksli, dolarów czy fantów i trofeów ani gdzie ich sensownie wysłać. Było tylko tu i teraz na Froncie albo tu i teraz w knajpie na jedno czy dwu dniowej przepustce raz na kilka tygodni. A teraz miała dostać wypłatę za cały miesiąc i była w mieście czyli miejscu gdzie można było ją na coś wydać. - A broń. - starsza kobieta ocknęła się otwierając oczy równie niespodziewanie jak je parę chwil temu przymknęła. - Jak już będziesz gotowa i zdolna do służby to możesz się zgłosić do ratusza. Tam są najważniejsze biura w tym te wojskowe. Powiedzą ci co i jak. Wcielą cię do jakiejś jednostki albo co. Nie lubię broni. Wojska, wojny i zabijania też nie lubię. Przez to jest tyle tragedii i cierpienia. - starsza pani mówiła najpierw niechętnie jakby tylko z obowiązku czy na życzenie tej młodszej mówiła o tej broni i reszcie. Ale dość płynnie i niespodziewanie przeszła w coś co brzmiało jak osobiste wyznanie. Patrzyła chwilę na siedzącą obok młodszą kobietę jakby miała się zaraz rozpłakać. W końcu uniosła dłoń i delikatnie przyłożyła ją do policzka tej młodszej. - Nasza córeczka też była pielęgniarką. I była taka z niej kruszynka jak z ciebie. Masz takie same policzki jak ona. - wyznała lekko gładząc dłonią policzek Mazzi. W końcu opuściła ją i popatrzyła gdzieś na skraj swojego fartucha. - Zgłosiła się na ochotnika na tą straszną wojnę. Pocisk spadł na punkt opatrunkowy gdzie pracowała. Nikt nie przeżył. Przysłali nam jej nieśmiertelnik. - powiedziała w końcu ocierając nadgarstkiem oczy. W końcu siąpnęła nosem, odchrząknęła i z głośnym stuknięciem dłonie opadły jej na kolana i wstała podchodząc znowu na tył wózka by wznowić spacer po szpitalnym parku. - Zawsze żartowaliśmy z naszym mężem, że ktoś nam ją podrzucił. Bo taka z niej była kruszynka. A ja to jak widzisz a mój to też nie ułomek. Skąd ona się wzięła? Mój to mówił, że to z niedożywienia. My to jeszcze dorastaliśmy jak wszystko było. Ale wy, młodzi? Co wy macie z tego życia w porównaniu do nas? Same zmartwienia i straszne rzeczy. My to chociaż poużywaliśmy jak byliśmy w waszym wieku ale was to zawsze nam szkoda było. A mój umarł dwa sezony temu. Ah, cóż to był za facet! Każdej kobiecie bym życzyła takiego skarba jaki mi się trafił! Co miesiąc chodzę na cmentarz by zapalić mu świeczkę. On tyle rzeczy wiedział i wszystko umiał naprawić. No złote miał te ręce. Wszyscy do nas przychodzili by im coś naprawił albo powiedział coś, coś doradził. Taki był ten mój. - Maria trochę poweselała gdy zaczeła opowiadać o swoim mężu. Wydawało się, że dawne, ciepłe wspomnienia pozwalają jej zapomnieć o innych, ciężkich wspomnieniach. Doszły do narożnika parku i skręciły w kolejną prostą. Przy spacerze zmęczenie i sielankowa atmosfera, spokojny chrobot kół wózka, jego delikatne kołysanie zmogły w końcu pacjentkę bo znowu przysnęła. Stwierdziła to po tym gdy znowu były na korytarzu i wjeżdżały do pokoju z jej łóżkiem. Podłoga jeszcze była trochę wilgotna od mopowania i unosił się delikatny zapach środków myjących. --- - O, wstałaś? To dobrze, niedługo obiad. Poczekaj troszkę to przygotuję ci kąpiel. - Maria wydawała się być niezmordowana w swoim cieple, cierpliwości i uśmiechu. Zostawiła Lamię przy jej łóżku i wyszła. Przy okazji dostrzegła, że do tego od strony korytarza, co nie miał płuc przyszedł ksiądz. I o czymś cicho rozmawiali. Korzystając z tego, że mogła podjechać na wózku mogła obejrzeć i swojego drugiego sąsiada. Okazało się, że to jakiś facet. Trudno coś było powiedzieć więcej bo górną połowę głowy, razem z twarzą i oczami miał obandażowaną więc widać było tylko jego szczękę. Nieco już zarośniętą jakby od kilku dni nikt jej nie golił. Maria wróciła po jakimś czasie i zawiozła swoją podopieczną ileś drzwi dalej. Jak się okazało do dawnej łazienki połączonej z prysznicami. Tyle, że stały tam dwie, duże balie już pewnie jako współczesne udoskonalenie. Jedna z balii była z wodą. Może nie pełną, nawet nie z połową ale tak, że dało się odczuć, że siedzi się w wodzie. W czystej wodzie. I to czystej i ciepłej wodzie. Na Froncie to by musiała się wystarać na przepustce o taki luksus. Na co dzień zwykle musiał wystarczyć dzban i miska z wodą na całe ablucje. Albo wiadro. Czasem słoneczny prysznic jeśli dało się go zorganizować. Wystawiało się w plastikowym worku czy czymś podobnym wodę by poleżała jakiś czas na Słońcu. I wtedy ta woda nagrzewała się od tego słonecznego ciepła. A tutaj ciepło słoneczne było zastąpione przez akumulatory i grzałkę. Od ciężarówek. Po 170, 180, może 200 Ah. Nie miała pojęcia skąd to wiedziała ale wiedziała. nawet jak naklejki z napisami i oznaczeniami były zdarte i nieczytelne. I wiedziała, że są ciężkie po kilkadziesiąt kilo, jak nie rozłożony na części M 252*. Maria zostawiła ją gdy uznała, że może to zrobić. Zostawiła też czystą piżamę by jej kruszynka mogła się przebrać. Przy okazji znowu opowiedziała jej parę rzeczy. Na przykład to, że taki zestaw do kąpieli czyli akumulator + grzałka jest tutaj standardem. Że wystarczy parę minut, do kwadransa aby nagrzać zimną wodę. W zależności jak bardzo zużyty akumulator, jak duży no i ile tej wody ma nagrzać. W Sioux Falls było duże zaplecze frontowe między innymi duże warsztaty remontowe pojazdów to i tych akumulatorów było sporo w obrocie. A grzałki można było kupić prawie na każdym rogu czy stoisku. Nie powiedziała tego wprost ale Lamia domyśliła się, że w szpitalu mają baczenie by nie dać pacjentom samemu grzebać w zestawie woda + grzałka + akumulator. Gdyby chciała wziąć kąpiel wystarczy powiedzieć i ktoś z personelu to przygotuje. Dobitym na to dowodem było to, że pielęgniarka zabrała ze sobą grzałkę. Ale wówczas Lamia została wreszcie sama. Sama i nie miała pojęcia od kiedy, mogła się nacieszyć własną balią z własną, czystą, nagrzaną wodą. Nawet parę butelek z szamponami i żelami do kąpieli stało gotowych do użycia. Gdy wreszcie wpakowała się do środka okazało się, że woda sięga jej trochę powyżej bioder, prawie do pępka. Wreszcie mogła się dokładnie obejrzeć i znów miała dwojakie uczucie. Z jednej strony świetnie znała swoje ciało a z drugiej też jakby widziała je po raz pierwszy. Kąpiel podziałała odświeżająco i można było się przy niej zrelaksować. A gdy z niej wyszła mogła się sobie przyjrzeć w lustrze jakie było zamontowane w drzwiach szafy. Więc widziała większość swojej sylwetki powyżej kostek. Widziała to co już dobrze znała. I sporo nowego. Głównie blizn. W zdecydowanej większości małych, pasujących do szrapneli i odłamków o jakich mówił rano Brenn. Zorientowała się, że wybuch musiał być po jej lewej. Bo lewa strona począwszy od ramion, przez bok, bodro i nogę była zdecydowanie bardziej poszatkowana drobnymi obecnie bliznami. Poza tym były też na brzuchu, szczęce, szyi, piersiach ale ogólna zasada się zgadzała, że im bliżej prawej strony tym mniej blizn. Wszystkie były dość drobne więc kto wie, może i rzeczywiście zniknął albo chociaż zbledną tak by nie rzucać się w oczy. Z blizn największe chyba miała na głowie, z boku lewej strony głowy. Ale trudno było aż tak przechylić głowę by to samej zobaczyć. No i może wydawały się większe przez te wygolone placki włosów gdy pewnie wygolili jej by dostać się do tych odłamków. No i ramiona. Ramiona były jedynymi większymi bliznami jakie na sobie znalazła. Trochę dziwne było, że nadgarstki i dłonie miała prawie całe. Tak samo jak końcówkę ramion powyżej bicepsów. Za to ten środek, dolną część bicepsów, łokcie i przedramiona aż do nadgarstków to była jedna wielka rana. Chociaż już w większości widać było gojącą się skórę co dawało nadzieję, na to, że też się zaleczy. Mimo to w kontakcie z wodą nadal piekło. Była już sucha, przebrana i gotowa do wyjścia. Doszła do drzwi gotowa je otworzyć gdy nagle ktoś złapał za klamkę z drugiej strony. A gdy ta nie ustąpiła próbował pchnąć drzwi zdenerwowanym ruchem. W szczelinie między podłogą a drzwiami widziała cienie pasujące do dwóch nóg stojących po drugiej stronie. - Gdzie idziesz? Człowieku nie zostawiaj mnie tak! To co te konowały mi dają to jakiś szajs! Wykończą mnie! - męski głos był wyraźnie proszący, może nawet nieco zdenerwowany i przestraszony ale podszyty desperacją. - Zamknij się! - syknął z irytacją inny głos. Też męski ale ten był wyraźnie czujny i chyba zirytowany. To chyba on próbował otworzyć drzwi a ten drugi stał gdzieś obok. - Człowieku, nie mogę czekać do poniedziałku no zlituj się! Nie przetrwam weekendu! Mówię ci to nie przetrwam weekendu i stracisz klienta! Zdechnę tutaj jak mnie nie poratujesz. - ten drugi dalej namawiał tego bliższego drzwi. Szarpanie za klamkę ustało. - Zamknij się! Ktoś tu chyba jest. - powiedział ten przy drzwiach i nastąpiła chwila ciszy jakby obydwaj nasłuchiwali. - To pewnie się pluska. To i tak nie wejdziesz. Albo się zacięły. Często się zacinają. Zresztą co za różnica? Człowieku muszę mieć ten odlot czujesz? Nie mogę zasnąć. Jak śpię to mi się śni wtedy. Daj mi coś na pamięć. Znaczy by nie pamiętać. Te debile w fartuchach tego nie łapią, mówią, że zwariowałem! Nie zwariowałem do chuja! Nie było ich tam gdzie ja byłem! Nie jestem wariatem! Słyszysz! Słyszysz mnie kurwa!? Nie jestem wariatem! Wszyscy mnie słyszycie?! Nie jestem żadnym cholern… - facet wydawał się być zniecierpliwiony i zniechęcony tym, że coś przeszkadza mu w osiągnięciu celu. Zaczął mówić szybko i szybciej aż w końcu gdy doszedł do bycia wariatem w parę chwil stracił nad sobą panowanie i najpierw podniósł głos a w końcu zaczął krzyczeć. Przeszkodziło mu uderzenie jakby o ścianę uderzyło jakieś ciało. - Zamknij się idioto! - syknął wściekle ten co dotąd stał przy drzwiach. Ale było już za późno. Rozległy się pytające, podniesione głosy i tupot nóg na korytarzu. - Znów ma atak! Dajcie mu coś na uspokojenie! - odkrzyknął ten pierwszy wciąż chyba mocując sie z tym drugim. Ten jednak widać musiał się wyrwać bo odgłosy kroków, krzyków i ruchów odsunęły się od drzwi. - Łapcie go, wyrwał mi się! - krzyknął po chwilę zduszonym nieco głosem jakby dostał w żołądek czy szczękę. Przez moment odgłosy nieco przycichły dopóki gdzieś z końca korytarza nie rozległ się rozpaczliwy krzyk. - Niee! Nieeee! Nieeeeee! Nie chcę do izolatki! Już nie będę! Chciałem tylko nie spać! Nie śnić! Nieee! Nie zamykajcie mnie! Nic wam nie zrobiłem! Puśćcie mnie! To te obrazy! To przez te obrazy! One mnie zabijają! Dlaczego!? Dlaczego mnie nie słuchacie?! Dlaczego mnie nie rozumiecie?! - odgłosy szamotaniny i krzyki cichły stopniowo aż ucichły zupełnie. Tylko przez korytarz jeszcze w jedną i druga stronę słychać było mniej lub bardziej pospieszne kroki, cichsze i mniej gwałtowne głosy. --- *M 252 - średni moździerz piechoty kal. 81 mm, waży ok 40 kg. Do transportu się go rozkłada na trzy podstawowe części: lufę, stojak i płytę oporową.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
09-09-2018, 07:06 | #6 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ib8-iA3jKNs[/MEDIA]
|
09-09-2018, 09:58 | #7 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 4 - Na krawędzi snu* Gdy nagie stopy dotknęły podłogi ich właścicielka poczuła płaski, solidny chłód pod nimi. Ale nic się więcej nie stało. Łóżko zaszurało trochę gdy z niego zeszła ale poza tym jej dwaj towarzysze w tej sali chyba spali tak samo jak przed chwilą. Właściwie to była głodna. No ale w końcu przegapiła obiad a kolacja wciąż leżała przy jej łóżku. Jednak chociaż głód był nieprzyjemnym uczuciem to jednak nie był jeszcze dominującym. Miała w końcu inne priorytety. Ot, choćby sprawdzić czy zwędzone krzyżówki nadal leżą przed drzwiami do urazówki. Przeszła cicho przez własną salę, otworzyła drzwi i ujrzała półmrok korytarza. Musiał być oświetlony ale dość oszczędnie. Chyba jakimiś świecami, olejakami lub karbidówkami. Musiały być ustawione gdzieś przy korytarzu ale właśnie dość oszczędnie. Więc korytarz był dość pusty jeśli chodzi o kryjówki to miał wiele plam cienia. Mogła tylko przygryźć wargi gdy w świetle lampki umieszczonej w pobliżu drzwi na drugi oddział dojrzała same drzwi. Żadnej gazety leżącej w pobliżu. Widocznie ktoś zaopiekował się jej zdobyczą jak spała. Ale po chwili w kieszeni piżamy nadal wymacała zdobyte na serdaku Betty paracetamol. Tego widocznie nie znaleźli albo może i nie szukali nawet. Gdy tak stała w progu uchylonych drzwi własnej sali uświadomiła sobie, że dochodzą do niej jakieś dźwięki. Po chwili nasłuchiwania zorientowała się, że to chyba jakaś muzyka. Melodia. Ale dochodziła raczej gdzieś zza jej pleców. Odwróciła się i spojrzała w zaciemnioną salę. W oczy rzucał się prostokąt okna który był jedynym źródłem słabego światła w tej bezksiężycowej nocy. Okno było znowu uchylone. Muzyka nie mogła dobiegać z tej sali więc pewnie dochodziła gdzieś z zewnątrz. Po cichu poklaskała bosymi stopami aż do parapetu. Gdy była już przy nim była już pewna. Muzyka. Jakaś gitara. Głos. Ktoś śpiewał. Otworzyła okno by słyszeć wyraźniej. Owiał ją chłód nocy. Dnie były ciepłe jakby nadal lato zapomniało, że już po typowych letnich miesiącach. Ale w nocy już zalatywało chłodem. Na samą piżamę był mało przyjemny ale nadal nie było to prawdziwe zimno. I właśnie jak otworzyła okno doszedł do niej głos. Męski, zalatujący nostalgią głos niosący nocnym niebiosom swój żal i smutek. Dochodził gdzieś z głębin nocy a jednak był na tyle wyraźny, że dało się słyszeć i zrozumieć słowa. https://www.youtube.com/watch?v=tVlqcpvbnds Wieża i okno, kolejna mdła noc Za oknem pejzaż, północ i mrok No i rzeczywiście siedziała po nocy w oknie. Mógł być nawet środek nocy to by pasowało do tej północy. I było ciemno. Panował typowy dla Ruin mrok. Za oknem widziała ciemną ścianę parku który w dzień widziała przez ogrodzenie gdy Maria oprowadzała ją po parku. Kroki jak strzały, uciekły gdzieś w dal Ostatni przechodzień, zdradził martwy czas I rzeczywiście. Było pusto. Pusto nocną, bezludną pustością gdy po nocy to nie człowiek był panem stworzenia. A to wiedział i człowiek i te stworzenia. Czarna ściana lasu też wyglądała na martwą. Martwą czyli bezludną ale niekoniecznie pustą czy pozbawioną życia. Światło neonów, zabija taniec cieni Nagie manekiny ze swych panów się śmieją Po nocy, bez nadmiaru bodźców umysł zdawał się pracować sam z siebie. Puszczony samopas błądził własnymi ścieżkami balansując na ulotnych wrażeniach i skojarzeniach swojej właścicielki. Ta zaczynała czuć. Coś. Zaczęły się pojawiać jakieś ulotne myśli, wrażenia, wspomnienia. Ale gdy tylko próbowała się na nich skoncentrować, chwycić w garść te rozpływały się jak dym się ponownie łącząc się z kotłującą się ciemnością. I tą na zewnątrz, za murami szpitala i tą wewnątrz, w trzewiach własnych zapomnianych wspomnień i umysłu. A puste mury, wypalone wraki, zarośnięty park, porzucone ulice zdawały się szyderczo szydzić z napuszonej potęgi i inteligencji swoich dawnych władców. A nieświadomy nocnego słuchacza facet grał i śpiewał dalej. Ożywa martwa cisza, dźwięki jak szkło Szalony głos syreny, gdzieś zniknął za mgłą Lamia mimo kołowrotu myśli nadal słyszała śpiewany kawałek. Słyszała każde słowo. Rozumiała co one oznaczają. Ale jednocześnie jakoś jej umysł interpretował je po swojemu. Cisza zdawała się promieniować zza okna. Zupełnie jakby była w centrum bezkresnego oceanu wymarłych Ruin. Ostatnim żywym człowiekiem na tej skazanej na zagładę planecie. Racjonalność podpowiadała, że to po prostu noc. Środek nocy. Więc ludzie śpią w swoich domach dlatego jest pusto i ciemno. Ale irracjonalne lęki podnosiły w tych ciemnościach swój łeb i szczerzyły kły. Szalony kocioł czarownic pełen kotłujących się tam wspomnień bulgotał coraz bardziej. Musiała złapać się parapetu by nie ulec wrażeniu, że to nią tak miota dookoła. Nie wiem co jest prawdą na krawędzi snu Nie wiem co jest snem na krawędzi prawdy Nie wiem co jest prawdą na krawędzi snu Nie wiem co jest snem na krawędzi prawdy Miasto i noc, miasto i szok Miasto i noc, miasto i szok Facet śpiewał dalej. Doszedł do refrenu. Słyszała w nim jakiś bunt. Niezgodę. Ale i pogodę ducha. Facet dostrzegał ten przegrany świat, nie podobał mu się on wcale, ani trochę i chociaż nie miał mocy sprawczej by to odmienić to jednak potrafił utrzymać pogodę ducha i iść dalej własną drogą. Facet śpiewał o śnie. Krawędzi snu. Przemieszaniu jawy i snu. Obrazach które trudno jej było zakwalifikować do któregoś ze światów. Które pasowały do obydwu. Albo do żadnego. Efekt uboczny prochów? Uszkodzenie mózgu? Choroba? Może po prostu miała bujną wyobraźnie? Kocioł w głowie nasilał się. W tym kotle zaczeły pojawiać się wyraźniejsze majaki. Jakby obrazy, postacie, imiona, miejsca próbowały przez jakąś kiślowatą błonę przedrzeć do niej, chwycić ją za rękę iii… i co? Wciągnąć do siebie? Może to ona je miała wyciągnąć? Skołowana opadła na podłogę. A facet za oknem, przegrał w milczeniu kawałek po refrenie nim zaczął kolejna zwrotkę. Słońce w zenicie i ożył martwy czas Miasto znów walczy ze swym cieniem jeszcze raz Tak. Walczyła. Jeszcze raz. Raz za razem. Po raz kolejny. Jeszcze raz. I jeszcze. Bez końca. Bez nadziei końca. Wszyscy walczyli. Wszyscy którzy byli “tam”. Właśnie tak to wyglądało. Nienazwane wówczas emocje wróciły teraz zupełnie jakby facet z piosenki nadał im kształt i imię. Tak to właśnie wyglądało “tam”. Jak walka z własnym cieniem. Bezwład i próżnia, szybkość i szał Cel został gdzieś za nami, ktoś kiedyś go zna Tak. Tak było. Ile razy się zastanawiali? Ile razy przeklinali? Ile razy wściekali się i marotali pod nosem czy między sobą. ile razy obiecywali sobie, że to już koniec. Że więcej nie. Że to bez sensu. Głupota. Po cholerę? Po cholerę trzymać tą kamienicę, dom handlowy czy stację benzynową. Skrzyżowanie, młyn, wiatrak, ulicę, barykadę. Po co? Po co po raz kolejny odbijać jakiś hangar? Blok, dom, klub? Przecież tam i tak wszystko leżało w gruzach! Ktoś miał w tym jakiś plan? Jakiś cel? Tak na poważnie? Ludziom po coś były potrzebne te sterty gruzów? Jak się było “tam” i to “tam - tam” dokładnie “tam” na samym dnie, w błotnistym okopie, w niewiadomo ile razy bombardowanej, zbryzgiwanej krwią i flakami mieszkańców ziemiance którą za każdym razem sie odbudowywało, przy barykadzie, przy prawie samobójczej “pozycji wysuniętej”, czołgając się przez nocny błotnisty gruz ziemi niczyjej, ogrzewając się kubkiem kawy z termosu na trzech, to czy ktoś tam znał jakiś cel tego wszystkiego? Czy to wszystko, ta cała kampania, wojna toczyła się pod wpływem immersji. Ludzie wykonywali rzeczy i mówili słowa jakie ich nauczono, jakie od nich oczekiwano. Bo nie znali nic innego. Ale czy był w tym jakiś cel? Może rzeczywiście ci co go znali już dawno gryzą piach albo rzucili wszystko i machnęli na to ręką. Tylko te biedne żuczki wojny dalej toczyły tę swoją kulę gnoju po frontowych torach jak zostały tego nauczone. Miliony sprzecznych celów, mieszają się wciąż Świat nakręcanych lalek, zdarzenia i los Sprzeczne cele? Tak to też świetnie znała. Jak wtedy gdy mieli zdobywać czerwony budynek. Solidna, kilkupiętrowa konstrukcja z czerwonej cegły. Dominująca nad okolicą, dająca solidny punkt oporu i bazę wypadową na okolicę kilku przecznic. Wedle planu mieli na zdobycie 12 godzin. Byli solidnie wyposażeni, uzbrojeni, mieli mocne wsparcie innych jednostek. Wydawało się, że są gotowi. Ruszyli do szturmu o brzasku. Walki praktycznie o każde piętro i każde pomieszczenie trwały dokładnie 14 dni i 14 nocy. 2 dni walk i trzeci na odpoczynek. Jak w zegarku. 2 doby walk i 3 na odpoczynek. I z wojskową konsekwencją ta maszynka do mielenia mięsa działała bezbłędnie. Kolejne ataki, kontrataki, szturmy na piętra, walki o poszczególne sale, obrona zdobytych pozycji, odwrót, powrót, manewr, bez przerwy, bez ustanku, bez chwili wytchnienia. Ale w końcu zdobyli ten cholerny czerwony dom mimo, że straty sięgały połowy stanów osobowych. Piętnastego dnia przyszedł rozkaz o odwrocie na z góry upatrzone pozycje z powodu niekorzystnej sytuacji w rejonie. Gdy dowódca przeczytał ten rozkaz a raczej gdy wreszcie przeszedł mu on przez gardło wszyscy mieli w oczach te samo pytanie. “To po co to było?”. Prorocy krzyczą hasła, żebracy się śmieją Bezduszne marionetki na wietrze się chwieją Błona niepamięci zrobiła się taka cienka! Już prawie! Przypomniała sobie! Miał takie dziwne nazwisko. Jak jakaś firma kiedyś. Gerlach? Gerber? Przypomniała sobie. Strzępki. Wrócił po nią. Wszyscy po nią wrócili. Przeciez ona wróciła po nich. Przypomniała sobie. Po to biegła. Tak szybko! Tyle razy upadła. Tyle samo co się podniosła. A był taki upał, tak ciężko było nogi unieść, powstać, ten cały kurewski złom jak ciążył pancerz dusił płuca, i wydawało się, że można się w nim ugotować. Dobrze, że nie było ataku gazowego bo te gazmaski chyba by ich wykończyły na dobre w tym upale. Ale biegła! Tak bardzo! Musiała im powiedzieć! Ostrzec! - Kurwa słyszysz co ona mówi?! Zostaliśmy tylko my! Stąd aż do rzeki nikogo nie ma! Czaisz czaczę?! Aż do rzeki jesteśmy ostatnimi ludźmi! Spierdalajmy zanim nas blaszaki odetną! - jeden z jej kumpli złapał go za kamizelkę i potrząsał wrzeszcząc w twarz. Reszta patrzyła w oszołomieniu na całą scenę i wyzierał z nich strach. Te straszne słowo jakiego bał się każdy wojak na Froncie. “Kocioł”. Ale nie było rozkazu odwrotu. A opuszczenie bez rozkazu wyznaczonej pozycji to dezercja. A za dezercję na polu walki grozi pluton egzekucyjny. Nie miał więc łatwego wyboru. Detale zatarły się znowu ale słyszała, czuła, widziała napięcie tamtych minut. Nawet teraz. Nie pamiętała co zrobił. Co zdecydował. Co oni wszyscy zrobili. Ale z nocnych majaków pojawił się kolejny obraz. Chwiała się. Jakoś dziwnie. Zakaszlała. Żar, gorąc. Pożar. Twarz. Nad nią. I ręce. Wyciągnięte w jej stronę. Widziała ich twarze i usta. Krzyczały coś do niej ale nic nie słyszała. Nie była pewna czy teraz majak jest niepełny czy naprawde wtedy nie słyszała. Ale z ruchu ust widziała jak krzyczą jej imię. Ponaglali. Do czego? Głowa opadła jej na dół. No tak. Któryś z chłopaków stał na ziemi, przy biurku i trzymał ją w pasie. Podawał ją tym co byli na górze. Piętro wyżej. Chyba musieli wybić otwór w tym suficie. Widziała kawałek leżącego przy dziurze bosha. No tak. Już załapała o co chodzi. Kumpel nie mógł sam z siebie jej podnieść na tyle by ci co zostali przy dziurze mogli ją złapać. Nawet jak jeden z nich, podtrzymywany przez resztę prawie do połowy wysokości zanurzył się w dziurze i wyciągnął ku niej ręce. Niewiele brakowało. Przynajmniej gdy chwiała się bezwładnie w objęciach tego na dole. Ale wystarczyło, że uniosła ramiona w górę… Tak! Złapał ją! Czuła jego dłonie na swoich nadgarstkach. Zaczęli wciągać tamtego a on ją. Wtedy wdarł się kolejny podmuch napalmu. Wpadł od dołu, rozbryzgał się po suficie przez rozwalone okna. Ściana ognia poszła po suficie. Zdążyła tylko zamknąć oczy i odwrócić głowę a chłopaki dopiero wciągali ją do dziury gdy jej ramiona ogarnęła fala gorąca jak z hutniczego pieca. Światło na moment rozbłysło. Potem znów pożarła je chciwa ciemność. Z ciemności nie wyłoniły się kolejne obrazy. Ale pojawiły się dźwięki. Dźwięki marionetek. Głosy. Nie widziała nic. Leżała w jakimś bezczasiu niewiadomo jak i gdzie. Ale słyszała. “Prawem wojskowego sądu doraźnego, za porzucenie pozycji na polu walki, tchórzostwo, sabotaż i zdradę…” mówił nasycony zimną nienawiścią męski głos. Czuła gulę strachu w żołądku i gardle. Chciała uciekać, biec, krzyczeć, wytłumaczyć, ostrzec, powiedzieć, tyle rzeczy powiedzieć! A jednocześnie wiedziała, że to bezcelowe, skazane na klęskę jeszcze zanim ulęgło się w jej głowie. Wszystko to skończyło się odgłosem palby plutonu egzekucyjnego. Poczuła szarpnięcie jakby to kule przeorały jej ciało. Nie wiem co jest prawdą na krawędzi snu Nie wiem co jest snem na krawędzi prawdy Nie wiem co jest prawdą na krawędzi snu Nie wiem co jest snem na krawędzi prawdy Miasto i noc, miasto i szok Miasto i noc, miasto i szok Znowu. Znowu nie była pewna z czym ma do czynienia. Wspomnieniami? Czy były to jej imaginacje własnych strachów? Był jakiś czerwony budynek? Był jaki Gerlach czy Gerber? Przecież to były jakieś nazwy dawnych firm. Kojarzyła akurat to. Rozstrzelali tam kogoś? Czy tylko ona obawiała się, że kogoś rozstrzelają? Przecież przez chwilę wydawało jej się, że to ona. Że to ją tam rozstrzelali. Prawie czuła kule jakie przeszywają jej ciało. Czy też to znowu jakaś imaginacja? Wszystko się mieszało. Obrazy, wspomnienia, strachy, imiona, nazwy, miejsca. Uświadomiła sobie, że klęczy przy parapecie. Z cichej, mrocznej nocy przestały dochodzić dźwięki. Facet skończył swój kawałek i teraz panowała nocna cisza. Za oknem, ponad czarną ścianą drzew wznosiło się mroczne i obojętne niebo. --- *Na krawędzi snu - tytuł piosenki KSU cytowanej w tym poście.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
15-09-2018, 20:48 | #8 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_ZKIfCJZvZo[/MEDIA]
|
15-09-2018, 20:49 | #9 |
Reputacja: 1 |
|
16-09-2018, 18:33 | #10 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 5 - Kabaret "Heca" Wieczorna eskapada chyba jej zaszkodziła. Albo to wino. Albo właściwie kto wie co jeszcze. W każdym razie po tym jak Rude Boy odwiózł ją z powrotem do szpitala to było jeszcze ciemno. Przez okno wejść nie dała rady więc musiała wejść legalnie przez główne wejście. Tych dwóch pielęgniarzy co miało dyżur bardzo się zdziwiło widząc pacjentkę w podartej piżamie do tego od której zajeżdżało tanim winem. I odjeżdżający samochód chwilę wcześniej. Lewizny nie trudno było się w takich okolicznościach domyślić. Ale obydwaj zadowolili się poinformowaniem Lamii, że wpiszą to do rejestru, że ma więcej tak nie robić a teraz zasuwać do swojej sali. Było jej już to obojętne bo i bolały ja te pulsujące skronie i miała już mroczki przed oczami. Nawet jeden ją odprowadził do samego łóżka w jej sali jakby chciał się upewnić, że to na pewno brakująca pacjentka albo, że znowu się gdzieś nie zawinie. Zanim jednak odszedł na dobre wrócił i zostawił jej na łóżku nową, czystą piżamę zalecając by się przebrała to rano zabiorą tą porwaną. A potem znów Lamia została sama w brudnej, podartej piżamie na sobie, nową i czystą obok siebie i dwoma sąsiadami za karawanami po obu stronach. I cholernie jej się już chciało spać, czuła się kompletnie wypruta, szumiało jej w głowie i właśnie chciało jej się spać. No to zasnęła. Potem też nie było lepiej. Obrazy przeplatały się ze złym samopoczuciem. Złe samopoczucie z torsjami. Torsje z postawiona miską albo wizytami w ubikacji. Ubikacja z powrotem do łóżka w czym chyba pomagała jej Maria. Łóżko z kolejnymi przebudzeniami i kolejnymi zapadaniem w sen. Sen na szczęście bez snów. Marię pamiętała z wizyt przy swoim łóżku. Czasem gdy się budziła to pochylała się nad nią i coś mówiła ale albo nie zrozumiała co albo nie zapamięta. Były też obrazy które trudniej już było jej jakoś przyporządkować. Obraz ścielonego łóżka tego sąsiada bez płuc. Pustka i groza biła z tego pustego już łóżka, pustej ramki na kartę pacjenta. Miała je gdy wracała z kolejnej wizyty w ubikacji. Sala zabiegowa. Jak siedzi na wpółżywa na łóżku między tymi przepierzeniami dzielącymi poszczególne klitki. Chaos wokół kozetki. Na kozetce jakaś dziewczyna. - Boże, co to było? - doktor Brenn. Zaskoczony, oburzony, niedowierzający. - Chyba frytkownica albo gofrownica. - głos innego lekarza też pracującego przy tym samym. Maria zasłaniająca gwałtownym ruchem kotarę odcinając widok od tego co dalej się tam działo. Rude Boy. Za kierownicą, jadący przez noc. Kolejne wraki, ulice, skrzyżowania, budynki wyławiane przez przednie reflektory i znikające jako rozmazane obrazy po bocznych szybach. - Ale się zrobiłaś pani sierżant. - trochę ze złośliwością, trochę z satysfakcją, a trochę jakby sam zastanawiał się co dalej zrobić z tym fantem zrobionej pani sierżant. Kotara. Znowu. Ale tym razem w jej sali. Tam gdzie leżał ten bez płuc. Ale czuła, wiedziała, że już nie leży. Głos. Cichy, męski głos. -... Kto ci to zrobił?... Pamiętasz?... Nie bój się dorwiemy go… Już ci nic nie zrobi… ale bardzo by nam pomogło jakbyś nam coś powiedziała o tym co się stało… - facet brzmiał łagodnie ale brzmiała pod skórą wyczuwalna dawka złości lub czegoś podobnego. Głos wzbudzał zaufanie jak obietnica która może być dotrzymana. - Nikt. - głos kobiety. Jakiś pusty i głuchy. Westchnienie faceta. Teraz zmęczone i rozczarowane jakby usłyszał to czego się obawiał. Chwila ciszy. - To ktoś z rodziny? Mąż, chłopak? Wiesz, że jak to tak zostawisz to on zrobi to ponownie? Tobie albo jakiejś innej dziewczynie? Powiedz kto to był. Tylko z nim porozmawiam. - męski głos nie rezygnował próbując innych argumentów. - Nikt. - głos kobiety był nadal tak samo głuchy, pusty i obciążony jakimś niemym balastem. Znów chwila ciszy. - To co? Sama wpadłaś twarzą w tą rozgrzana gofrownice? - w głosie mężczyzny słychać było irytację i niedowierzanie. Chwila ciszy. - Tak. - krótkie, puste potwierdzenie. - Dobrze, odpocznij. Wrócę za parę dni jak poczujesz się lepiej. - u mężczyzny zabrzmiał frustracja i poczucie beznadziei. Odgłosy wstawania ze stołka i kroki na korytarz. - Kino, stare kino. - głos gitarzysty jak i jego spojrzenie było niepewne. Jak zwykle przechodzili przez etap gdy jakiś tubylec usiłuje wytłumaczyć drogę komuś kto w ogóle nie rozpoznaje nazw i adresów o jakich mowa. A do tego tak cholernie boli głowa, że trudno utrzymać ją w pionie. O wiele łatwiej oprzeć o chłodną, boczną szybę. - Dobra, będziesz w Domu Weterana? No to tam ktoś na pewno będzie wiedział, może nawet też pójdzie na koncert. - Rude Boy w końcu darował sobie tłumaczenie drogi. Zresztą i tak już było widać szpital. Maria. Przy łóżku. - Zjedz kruszynko. To sama zupa. Po niej poczujesz się lepiej. - mówiła troskliwym, proszącym głosem. Z początku zaczęła ją karmić łyżką ale w końcu przemogła się i dała radę zjeść sama. Starsza, pulchna pielęgniarka miała oczywiście rację. Zupa wypełniła żołądek przyjemnym, sycącym ciepłem które w prawie magiczny sposób przyniosło ulgę i dla ciała i dla ducha. Pamiętała jeszcze jak Maria po matczynemu całuje ją w czoło a potem zasnęła znowu. Ale tym razem tym zdrowym, regenerującym snem. - Tylko niech pani sierżant nie strzeli do łba przyjść w mundurze. Nie wpuszczamy mundurowych. Piżamy mogą być. - punkowiec rzucił uwagę z tą swoją ironią dorzucając na koniec żartobliwy akcent. - I nikogo nie dryluj. Nie lubimy drylu. Dziury w pamięci mogą być. - dodał podobny zestaw w podobnym stylu. Gdy obudziła się po raz kolejny nadal czuła się słaba i zmęczona ale kryzys już chyba minął. Dała radę sama rozejrzeć się przytomniej dookoła. Chyba było popołudnie. - Wstałaś księżniczko? - Betty. Nie była pewna czy ją jakoś usłyszała czy po prostu akurat do niej zaszła. - Chcesz się załatwić? - zapytała wskazując drzwi na korytarz. Chciała! Pytanie pielęgniarki jakby wcisnelo jakiś przycisk w ciele pacjentki bo natychmiast poczuła pilną potrzebę do załatwienia. Pielęgniarka pomogła jej wstać i ruszyły w epicka podróż do toalety. - Tylko nie zamykaj się. I tak mam klucz. - poleciła jej ciemnowłosa pielęgniarka. Została za drzwiami. Nawet nie pamiętała czy zamknęła jakoś te drzwi czy nie. Ubikacja, sedes, ściąganie piżamy w na dół, uczucie ulgi, rozleniwienie, senność. - Noo… Na Szczęście tylko zasnęłaś. Nie strasz mnie tak księżniczko. - znowu Betty. Trzyma ja palcami za brodę przyglądając się uważnie jej twarzy. Ale w głosie czuć oprócz delikatnej reprymendy także ulgę. W końcu pielęgniarka puszcza jej brodę, stawia do pionu i nachyla się aby nałożyć jej ściągnięta do kostek piżamę. Gdy się nachyla pacjentka czuje zapach jabłkowego szamponu z jej włosów. - Ale przydałoby się ciebie wyprać. Orzeźwi cię. I będziesz mogła się znowu ludziom pokazać. - mówi Betty gdy znów się prostuje i przygląda się jej krytycznie. Znowu jej słowa wywołują żywą redakcję u Lamii. Dociera do niej jak tragicznie wygląda i podobnie się czuje. Ciało okryte przepocona piżama która zdaje się tworzyć wraz ze śliska skóra jedną, obrzydliwa skorupę ciążąca na ciele i duszy. W niewielkim lustrze widać skołtunione włosy częściowo przyklejone do przepoconej czaszki i czoła. Oczy zaczerwienione a powieki opuchnięte. Całościowo wygląda to żałośnie. Podróż z ubikacji do łazienki. Już mniej epicka bo pacjentka może iść wolno ale samodzielne a pielęgniarka jej jedynie asystuje. Po drodze Betty mówi o kolejnym powodzie dla którego warto doprowadzić się do porządku. Dziś są występy kabaretu. Z opisu Betty wynika, że warto iść to raz a dwa to chyba jest taki spęd, że i tak pójdzie każdy kogo da się ruszyć z łóżka. Czyli starsza sierżant również. I nie wyglądało to na temat do dyskusji tylko do obwieszczenia. Więc w końcu wylądował w łazience. W łazience Betty poleciła usiąść Lamii na krześle a sama zaczęła przygotowywać kąpiel dla niej. Przy okazji Lamia odkryła skąd się bierze woda w wannie. O dziwo - z kranu. Zupełnie jak kiedyś. Efekt ułudy dawnych czasów zepsuł monotonny, cichy zgrzyt dźwigni jaką pielęgniarka pompowała wodę. Szło się zmachać co było widać po niej gdy co jakiś czas zmieniała pracująca rękę, ociera pot z czoła a nawet rozpięła najwyższe guziki uniformu. W ramach przerwy w tej męczącej, fizycznej pracy wrzuciła grzałkę do wanny aby oszczędzić czas na zagrzanie wody. Pacjentka zdawała sobie sprawę że w tym stanie nie dałaby rady napompować tyle wody. Przy okazji wyjaśniły się restrykcyjne zasady używania grzałki. Za każdym razem gdy Betty chciała sprawdzić temperaturę wody odlaczala ją z zasilania, wyjmowała z wody i dopiero wsadzala do niej rękę aby sprawdzić czy już się nagrzała odpowiednio. A potem powtarzała proces w odwrotnej kolejności czyli wsadzala grzałke do wanny a potem wlaczala napięcie. Nie było trudno sobie wyobrazić jak ktoś odruchowo wsadza rękę do wody by sprawdzić czy ciepła ale zapomina najpierw wyjąć grzałke. Zwłaszcza jak mu czy jej głowa ciąży albo się spieszy czy jest w stanie wzburzenia. - No, myślę, że wystarczy. - powiedziała Betty z wyraźną ulga, że to już koniec. Od tego pompowania miała zaczerwienione policzki i przyspieszony oddech. Lamia miała okazję porównać obie pielęgniarki jakie wczoraj i dziś przygotowywały jej kąpiel. Obydwie wydawały się dobrane na zasadzie kontrastów jak Flip i Flap. Maria wydawała się starsza. Ale z powodu siwiejących już włosów i tej aury ciężko doświadczonej przez los kobiety wydawała się starsza. Podobnie te jej dobrotliwe, matczyne podejście jakoś naturalnie kojarzyło się z matką czyli kimś starszym. Betty zaś wydawała się wiekowo w połowie drogi między Marią a Lamią. Była zauważalnie młodsza od jednej i starsza od drugiej. Maria była podobnego wzrostu co jej kruszynka, może nawet trochę niższa ale z powodu swojej pulchnej budowy wydawała się dominować nad nią sylwetką. Betty była ciut wyższa od nich obu i dla kontrastu z koleżanką z pracy wydawała się szczupła, może nawet koścista. Maria wcześniej miała bardzo ciemne, może nawet czarne włosy ale teraz albo spłowiały jej od słońca albo posiwiały więc jej koleżanka miała wyraźniej ciemniejsze włosy. Maria była typem osobowości do rany przyłóż z wiecznym uśmiechem, troską i dobrym słowem. Od Betty zalatywało jakimś murem zawodowej oschłości i cynizmu. Chociaż i jedna i druga wydawała się zaangażowana w to co robi w tym szpitalu. - Chodź księżniczko, kąpiel czeka. - Betty odezwała się do Lamii lekko żartobliwym i kpiącym tonem. Wyciągnęła do niej rękę podchodząc więc trochę wyglądało jakby prosiła ją do tańca jak jakąś prawdziwą księżniczkę na prawdziwym balu. Poprowadziła ją do wanny i skinęła głową na to naczynie z parującą wodą i samą księżniczkę. - Dasz sobie radę czy mam ci pomóc? - zapytała patrząc na niemrawa pacjentkę w zmiętolonej piżamie. Z bliska Lamia dostrzegła przez ten rozpięty fartuch Betty, że ta ma chyba jakiś tatuaż gdzieś między piersią a obojczykiem. Ale za mało wystawał by dało się zorientować co to może być. --- - Noo… Wszystkie chłopaki zakochają się w tobie… - Betty oceniła swoje dzieło z uznaniem gdy jak zwykle przyglądała się twarzy pacjentki uważnie. Kąpiel, szampon, mydło, ręcznik, suche, czyste ubranie pomogły. Lamia czuła się jak nowonarodzona. Czysta, odświeżona, zrelaksowana. A nawet umalowana. Na sam koniec Betty też chyba była pod wrażeniem przemiany jaką przeszła oblepiona śliskim potem gąsienica w pachnącego szamponem motyla, że nawet maznęła jej kredką makijaż. - Noo… Prawdziwa księżniczka… - podsumowała z zadowoleniem na koniec chowając swoje kosmetyki do torebki. Chłopaków co wedle słów siostry Betty mieli się zakochiwać w Lamii rzeczywiście trochę było. Pielęgniarka poszła ze swoimi podopiecznymi. Lamia czuła się już na tyle dobrze, by iść sama a jej nowa sąsiadka, Amelia, chyba ładna blondynka z obwiązaną opatrunkami twarzą i głową jechała na wózku prowadzonym przez pielęgniarkę. Amy wydawała się cicha, zgaszona i obojętna. Praktycznie nie reagowała na to co się dzieje dookoła. - Zaopiekujesz się Amy? Ja muszę wrócić po resztę. - Betty zapytała Lamię i jak to często miała w zwyczaju to też chyba nie był temat do dyskusji. Zostawiła je obie w stołówce gdzie z wolna docierali inni pacjenci i opiekujący się nimi personel. Rzeczywiście przypominało to jakąś totalną mobilizację. Wydawało się, dosłownie, że jak kogoś dało się zwlec z łóżka to był właśnie tutaj. Dlatego gwar rósł gdy pielęgniarki i pielęgniarze zwozili albo doprowadzali kolejnych pacjentów. Lamia pierwszy raz widziała tylu pacjentów w jednym miejscu. Dotąd widziała ich pojedynczo czy w grupkach na salach, na korytarzach, w ogrodzie no ale teraz okazało się, że jest ich wszystkich cała masa. Wszyscy w ten czy inny sposób przybyli na te występy kabaretowe. Dało się słyszeć tam i tu, podekscytowanie. Widocznie ci “recydywiści” co byli tu od paru tygodni już mniej więcej wiedzieli czego się spodziewać. Zresztą Betty też mówiła, że takie występy są co miesiąc. Akurat na początku każdego miesiąca. I wreszcie zaczęły się te występy. Kabareciarzy okazała się szóstka, trzy kobiety i trzech mężczyzn. Wyszli na scenę witani oklaskami, gwizdami, owacjami i ekscytacją. Wreszcie coś się działo co przerywało szpitalną monotonię! Przedstawili się jako “Kabaret Heca” i witali się zapowiadając swoje występy ze sporą dawką autoironii. Robili jakieś odniesienia do swoich poprzednich występów, właśnie też tu w szpitalu co tych paru pacjentów co wówczas było przyjęło bardzo ciepło i z rozbawieniem gdy kabareciarze pytali o coś z poprzednich występów. Potem wykonywali kolejne skecze zjednując sobie coraz więcej uśmiechów i pozytywnych emocji. Ludzie też poddawali się tej radosnej atmosferze czekając na kolejne dowcipy, parodie, monologi i scenki. --- - Czasem słyszę, że kiedyś było lepiej. Taa… często to słyszę… - kabareciarz zaczął jeden z pierwszych swoich skeczów. Widać pił do tej często spotykanej nostalgii za dawnymi czasami a może i pośrednio nawet do tornadowych wizji. Facet wszedł nieco między rzędy krzeseł aby mieć lepszy kontakt z publicznością. - Bo kiedyś samochody tak się nie psuły, bo domy były ogrzane, komputery były, internet, wakacje w ciepłych krajach i takie tam… - machnął niedbale ręką idąc między ścianą a rzędami krzeseł. Lamia widziała go bardzo dobrze, bo właśnie siedziała przy samym brzegu z tej właśnie strony. - Ale zastanówmy się… Czy wszystko było kiedyś takie cudne i fajne? - zatrzymał się o dwa czy trzy kroki od krzesła Lamii i rozejrzał dookoła po sali. Przez widownię przeszła konsternacja poganiana ciekawością co teraz zrobi i do czego będzie pił. - No na przykład taki drobiazg. - kabareciarz rozejrzał się po sali i przez chwilę Lamia dojrzała, że spojrzał prosto na nią! I zaraz ruszył w jej stronę. - Witaj moja droga, nazywam się Claudio Esteban, czy mogłabyś mi zdradzić swoje imię? - komik zatrzymał się tuż przy krześle Mazzi ujął jej dłoń w swoją dłoń i pocałował szarmancko. Przez salę przeszły radosne śmiechy, ktoś zaczął buczeć, ktoś zagwizdał a reszta zaczęła bić brawo. - To jest nasza księżniczka! - odezwała się stojąca niedaleko siostra Betty. Też wydawała się rozbawiona całą sytuacją a Claudio odwrócił się do pielęgniarki słysząc tą nowinę. - Słyszeliście moi drodzy? Mamy tutaj prawdziwą księżniczkę! Ale nie ma co się dziwić, spójrzcie na tą ślicznotkę! - zawołał do widowni wskazując na Mazzi którą trochę zachęcił trochę pociągnął by postała. Wszyscy im bili brawo i wydawali się równie szczęśliwi odkryciem księżniczki w swoim gronie. - No ale niestety moi kochani gdyby to było kiedyś to właśnie popełniłbym straszną gafę i grubiaństwo! Dlaczego zapytacie?! Ośmieliłem się w ramach przywitania pocałować dłoń kobiety! - zawołał unosząc do góry palec. Przez salę rozeszły się albo śmiechy albo odgłosy niedowierzania, czasem gwizdy. - A tak. Więc księżniczko, gdy cię pocałowałem w dłoń na przywitanie to nie zapominaj, że właśnie obraziłem twoją cześć, zbezcześciłem twoją godność i spuściłem w klozecie twoją dumę przez moją arogancką, seksistowską głupotę która spycha cię do zmarginalizowanej roli kobiety zniewolonej przez mężczyzn! Tak! Tak księżniczko i tak moi drodzy! Właśnie tak było kiedyś! Taki to był świat! Mężczyzna nie mógł pocałować kobiety która mu się podobała nawet jak jej to schlebiało i była tym zachwycona! I co?! To miał być taki cudny świat?! Za tym tęsknicie?! Za głupotą i durnymi zasadami?! Za moralną kastracją?! Tego chcecie?! Tego szukacie na tym świecie?! - nie mógł skończyć bo przerwały mo coraz głośniejsze okrzyki radosnego “Nie!”. Udało mu się porwać publiczność i skandowali coraz głośniej i chętniej swoją niechęć za dawnymi czasami. Chcieli! Chcieli to co było teraz! Wolność, broń w ręku, używki, seks, Rock & Roll! Bez głupich zobowiązań i zakazów! --- - Czy jest tu ktoś z Nowego Jorku? - zapytał jeden z kabareciarzy rozglądając się po zebranych pacjentach. Zgłosiło się kilka rąk w górze ale gdzieś po przeciwnej stronie sali niż siedziała Lamii i Amelia. Ale kilka krzeseł dalej zobaczyła faceta co wymruczał coś w stylu czy artysta ma coś do NY czy coś podobnego jakby właśnie też był z tego miasta. Ale ręki ani głosu nie podniósł. - A to dobrze, będę mówił bardziej do tej mniej nowojorskiej połowy sali. - powiedział kabareciarz nieco przechodząc na przeciwną stronę czyli tą część sali bliżej Lamii. Widownia roześmiała się tym drobnym żarcikiem. - Słuchajcie mam takiego jednego znajomego Nowojorczyka. Nie widziałem go dłuższy czas to wiadomo, pytam się jak leci, jak żona, jak dzieci no i w końcu wiadomo jak to u Nowojorczyków doszliśmy do polityki. I wiecie co on mi powiedział? Że smucą go wyniki wyborów. Słyszeliście? Wybory? Wyniki wyborów? W Nowym Jorku? - facet podkreślił ten fakt na tyle wyraźnie, że sala gruchnęła śmiechem i oklaskami. Czasem ktoś się rozkaszlał czy zachłysnął wrażenia. Przecież wszyscy od Manhattanu po Kalifornię wiedzieli, że NY prezydenta wybranego na dożywotnią kadencję. Ale ponoć jakieś wybory tam organizowali. - Ale nie, nie no nie śmiejcie się tak! To nie wszystko! No! To nie wszystko! W Nowym Jorku to nigdy nie jest wszystko… - niby przerwał ale znowu posłużył się zrozumianym slangiem co znowu wywołało efekt przeciwny o jaki prosił czyli ludzie zaczęli bić brawo. - W każdym razie gadamy o tych wyborach. Bo ostatnio jak z nim gadałem mówił, że prezydent wygrał wybory z 97% poparciem… - facet przerwał bo jemu przerwała fala śmiechów i klaskania. - Więc pytam się go wtedy jak to jest możliwe w wolnym kraju, że tyle ludzi myśli identycznie. No chyba nawet Moloch miałby problem zaprogramować tyle puszek tak identycznie. A on mi wtedy na to “Nowy Jork potrafi, prezydent potrafi… “ no to co mogłem zrobić? No pytam się go czy coś mu się nie rzuciło może w oczy z tak wysoką frekwencją. A on mi mówi, że nie. Pokiwałem głową i tyle. - kabareciarz rozłożył ręce w geście bezradności. Widownia znowu zaczęła klaskać i śmiać się z tych Nowojorczyków. - Dlatego teraz jak z nim gadam pytam się jak jest. A on mówi, że ludzie się skarżyli. Wyobrażacie sobie? Skarżących się ludzi w NY? - facet znów przerwał by dać chwilę na zadziałanie wyobraźni. Ale coś metropolia mieniąca się jako nowa stolica Stanów nikomu chyba z wolnością jednostki i swobodami obywatelskimi się nie kojarzyła. Więc ludzie znów sobie pozwolili na salwę kpin i śmiechów skoro NY był daleko i nic ich to nie kosztowało a było zabawne. - A więc mówi mi, że ludzie się skarżyli. Coś ich chyba tknęło w tych 97%. No to myslę sobie “Idzie ku lepszemu”. Oczywiście byłem głupcem. Albo niepotrzebnie pytałem o %. No ale spytałem niestety. I co? Wiecie ile? No? Śmiało! Zgadnijcie jakie w tym roku poparcie w sondażach miał pan prezydent? - facet podpuszczał ludzi dalej i rzeczywiście posypały sie propozycje “100%!”, “50%”, “98%!”, “0%, sondaże odwołano!” - Aaa widzę nie doceniacie pana prezydenta i jego genialnej taktyki! Otóż wszyscy się mylicie! W tym roku pan prezydent osiągnął 91% poparcia! Tak! Tak prosze pańśtwa! 91%! idzie ku lepszemu! Coś ich jednak drgnęło w tych nowojorskich komisjach! Idzie ku lepszemu! W tym tempie jeszcze z 10 kadencji i może, może się doczekamy prawdziwych wyborów! - facet zaczął krzyczeć a ludzie krzyczeli razem z nim. Tak samo jak się śmiali i gwizdali i widać było, że skecz się większości ludzi podobał. Tylko ten facet, kilka krzeseł dalej, chyba z NY, miał dość smętny wzrok i równie smętnie pokiwał głową jako niemy komentarz do tego wszystkiego. Ale ani głosu nie zabrał ani ręki nie podniósł. --- Skecze i występy kabaretu skończyły się. Ludzie zaczęli wstawać z krzeseł, część wychodziła, część jeszcze chciała porozmawiać z aktorami, niektórzy wzięli kartki i prosili o autograf. Na zewnątrz było już ciemno. Zeszło te kilka godzin zabawy nie wiadomo kiedy. Ale rzeczywiście występy kabaretu pozwoliły zapomnieć o otaczającym świecie i problemach oraz dać się naładować pozytywną energią. Człowiekowi się wydawało, że jest jakiś silniejszy, mocniejszy, wytrzymalszy i szczęśliwszy. - I jak dziewczyny? Podobało się? Chcecie porozmawiać z aktorami? - Betty podeszła do Lamii i nadal skołowanej Amelii. Ale właśnie z tego powodu kierowała swoje słowa głównie do tej przytomniejszej.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |