|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
22-01-2019, 03:26 | #51 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 11 - VIII.31; południe VIII.31; rano; Nice City Wszyscy Ostatni dzień i ostatnia noc w Nice City minęły nie wiadomo kiedy. Z pogodą było różnie. Czasem było słonecznie, czasem pochmurnie a czasem coś padało. Tylko skwar był niezmiennie wysoki. O ile w nocy, wieczorem czy rano było to znośne, nawet można było mówić o przyjemnym cieple to im bliżej południa tym skwar bezlitosny żar z nieba wypalał wszelki ruch i życie. Dlatego tą godzinę czy dwie, w samo południe cywilizowane życie chowało się w cień na tradycyjną, południową sjestę. Pozostanie w tym czasie na otwartym Słońcu wydawało się zbędna stratą sił i środków. Podróż zapowiadała się, że będzie w podobnych warunkach. Ale z samego rana gdy karawana kilku pojazdów miała wyruszać było wyjątkowo gorąco. Panował skwar a niebo było pogodne. Jednak nikt nie zamierzał rezygnować z przekładania planów. Zwłaszcza, że było już wiadomo, że wczoraj ruszyła wyprawa Teksańczyków a dziś miał też ruszać konwój Nowojorczyków. Fedraci zaś ruszali spod hotelu “Hamilton”. Właściwie okazało się, że rodowitych Federatów rusza dość niewielu. Tylko dwóch. Jeden z nich był szefem całego konwoju, pan Tjime van Urk oraz jakiś jego podwładny. Trudno było się zorientować czy to służący, kamerdyner czy ochroniarz. Reszta rodowitych Federatów, w tym sama szefowa całej wyprawy z Appalachów, zostawała w Nice City. Jednak na pożegnanie i życzenia powodzenia przyszli wszyscy. Rodowici Federaci od razu rzucali się w oczy swoim strojem godnym dam i dżentelmenów z ery dominacji białego człowieka. Garnitury, żakiety, żaboty, meloniki lub wysokie kapelusze jak z jakiegoś filmu o Dzikim Zachodzie czy epoce wiktoriańskiej. Jednak każde z nich miało pas z całkiem solidnie wyglądająca bronią krótką w kaburze i białą bronią długą w pochwie. Sama Lady Amari była w spodniach które ładnie podkreślały jej smukłe nogi i wąską kibić. Ona właśnie wygłosiła do członków swojej wyprawy ruszającej po czołg słowa pożegnania i życzyła im powodzenia. Niedługo po tym kto miał jechać ten wsiadł do samochodu i odjeżdża a kto miał zostać ten zostawał. Jedyny wóz federatów okazał się całkiem udaną terenówką i w przeciwieństwie do większości okolicznych pojazdów lśnił czystością aż kłuło w oczy. Było wątpliwe aby podczas podróży, nawet asfaltówką, udało się ten stan zbyt długo utrzymać ale przynajmniej na moment wyjazdu samochód był czyściutki jakby właśnie wyjechał z myjni. Dopiero przy spotkaniu przed hotelem okazało się kto właściwie jedzie. Poza uterenowioną furgonetką pary z Detroit jechała jeszcze jedna i dwie osobówki w większości obsadzone przez ludzi którzy wyglądali na tubylców. Wśród nich wyróżniał się typ inny ubiorem a przede wszystkim odpychającą facjatą. Marcus zaś wśród innych współplemieńców tej zmotoryzowanej karawany dostrzegł dwójkę gwiazd z weekendowego festiwalu. Widocznie oni też się skusili na kolejny wyścig, tym razem po czołg czy co to tam było ale chcieli dorwać wszyscy. Marcusa dokooptowano do właśnie jednego z tych pojazdów. Wreszcie gdy okazało się, że wszyscy co mieli być to są, cały konwój ruszył. Kierowali się na południe, jechali za osobówką obsadzoną przez miejscowych którzy mówili, że znają te okolice. Jednak pierwsze trudności dopadły ich jednak ledwo mijali pierwszą osadę za Nice City. VIII.31; południe; droga na pd od Espanoli Marcus Człowiek z Kill One został dokooptowany do jednej z furgonetek. Tej którą jechała czwórka miejscowych pochodzących z Nice City albo okolic. Było tam więcej miejsca niż w osobówkach. Dwóch miejscowych siedziało z przodu szoferki a pozostali, razem z Marcusem, z tyłu. Na pierwsze kłopoty natrafili zaraz za progami Nice City. Jedna z osobówek zaliczyła zderzenie z innym pojazdem. Na tyle niegroźne, że nikomu z ich karawany nic poważnego się nie stało. Ale na tyle poważne aby wyłączyć ich kombiaka z dalszej jazdy. Gdy okazało się, że naprawy nie da się zrobić w ciągu kwadransa czy dwóch, szef karawany, pan van Urk, nie chcąc aby awaria jednego pojazdu hamowała cały konwój zostawił z nimi detroidzka parkę aby im pomogła i po może kwadransie od kraksy pozostałe pojazdy, w tym furgonetka jaką jechał Marcus, ruszyła dalej. Tuż przed pora sjesty, trzy pojazdy reprezentujące interesy Federatów wyjechały do Espanola. Wedle planu tutaj mieli mieć postój. Czy na sjestę czy do rana, czy dłużej to się dopiero miało okazać. Dotąd bowiem jechali za osobówka miejscowych i ci w roli przewodników sprawdzali się całkiem dobrze. Bez wahania i kłopotów dojechali na miejsce przez sieć zdezelowanych, spalonych Słońcem dróg, jakie przecinały mozaikę sennych osad, pojedynczych farm, pastwisk, rzek, jezior i lasów. Ten pierwszy etap poszedł więc dość gładko. Ale dopiero teraz zaczynały się schody. Miejscowi orientowali się w terenie właśnie gdzieś do granic Espanoli. Sądząc z tego co mówili to ta osada była symbolicznym krańcem cywilizowanego świata. Tu jeszcze można było się zatrzymać, wynająć coś czy kogoś, pohandlować, wymienić się więc tu jeszcze zdarzało im się bywać albo mieli jakieś sprawy do załatwienia, znali kogoś kto tu mieszkał czy bywał. Co było za Espanola to znali tylko mętne plotki. I wedle nich tam właśnie zaczynała się kraina parnej, bagnistej, porośnięte dżungla delty Mississippi. I tu swoje 5 minut mógł pokazać właśnie “Buźka”. Pan van Urk nie chciał pakować się się w tą dżunglę w ciemno. Dlatego wysłał obsadę osobówki, dołączając do niej faceta który mówił, że jest zwiadowcą na rozpoznanie. Mieli sprawdzić czy da się przejechać a jak się nie da to spróbować znaleźć taką drogę jaką się da. Dlatego teraz Marcus siedział obok Ricardo i tłukł się z dwójką siedząca z przodu po rozpalonej żarem drodze. Tropik bił w twarze i nozdrza. Droga wiła się w kanionie zgniło zielonej dżungli. Roślinność momentami była tak gęsta, że jechało się jak w tunelu. Dlatego, tu na dole, światło słoneczne prawie nie docierało i panował duszny półmrok. Ruszyli ledwie zdążyli przewietrzyć samochód jak to powiedział kierowca. Zjeść, wyciągnąć nogi i znowu musieli zapakować się do osobówki gdy reszta z dwóch samochodów została w osadzie aby czekać na wynik tego rozpoznania albo aż dojadą te dwa, pozostawione wcześniej w Crow pojazdy. Nie wiadomo było bowiem co będzie pierwsze. Droga też się pogorszyła. Praktycznie co chwila wjeżdżali w jakąś kałuże, łachę błota lub omijali powalonego konary drzew a często samochód podskakiwał na korzeniach drzew jakie zdołały wryć się pod asfalt i porobić garby. Samochód więc jechał coraz wolniej i wolniej, lawirując ostrożnie między tymi przeszkodami. Trójka towarzyszy Marcusa wcale nie była tym zachwycona. Im było trudniej tym byli bardziej mrukliwi i ponurzy. O potencjalnej zasadzce nikt nie mówił ale pewne było, że teren coraz bardziej jej sprzyja. Nawet zawalidrogą nie można było się dziwić bo co chwila coś leżało jak nie na drodze to poboczu albo tuż obok. Aż dziwne, że żadne drzewo jeszcze się tu nie wygrzmociło. No i wreszcie się zatrzymali. Widok był mało optymistyczny. Obsada wyszła z samochodu aby się lepiej przyjrzeć ale było widać niewiele więcej niż z samochodu. Do zakrętu przed nimi woda albo nawet jakaś powódź podmyła części drogi i zerwała asfalt. Ocalał poszarpany pas mniej więcej szeroki na jeden samochód. Reszta to było jedno wielkie błoto i stojąca woda nad którą kotłowały się insekty. Robactwo błyskawicznie wyczuło ciepłokrwistych żywicieli i próbowało się do nich dobrać. Mieszanina błota i wody była na tyle sugestywna, że bez trudu można było sobie wyobrazić jak pochłania dowolny pojazd. Zwłaszcza że akurat na zakręcie ocalały asfalt znika pod wodą. Z miejsca gdzie stali nie szło ocenić sytuacji. Mógł być tylko centymetr pod wodą a mogła być prawdziwa głębia. Mógł być tylko kawałek zalanego a mogło tam już w ogóle nie być asfaltu. To właśnie trzeba było sprawdzić. - To jesteś specem od rozpoznania? No to idź rozpoznaj jak to wygląda. - Lamay który był kierowcą popatrzył na Marcusa i wskazał na tą niepewna drogę przed nimi. Jakby mało było tutaj błota, bajor i kałuż to o liście i resztę ziemskiego padołu zaczęły uderzać pierwsze krople. VIII.31; południe; Crow Vesna Skwar robił się nie do zniesienia. Już całą trójka mieli go dość. Żołądki też domagały się troski bo zbliżała się pora obiadowa no i sjesty. Robiło się zbyt gorąco aby sensownie myśleć o pracowaniu czy innych aktywnościach nie wspominając. - Pierdolę nie robię. Fajrant. - Alex oznajmił koniec roboty rzucając młotek do skrzynki narzędziowej. - Jedziemy coś zjeść. - powiedział pakując resztę narzędzi. - Jedziemy? A co z tym? Nie możemy tego tak zostawić. - chuderlawy George wskazał na kombiaka że zdjętym nadkolem przy jakim grzebali od porannej stłuczki. - Daj spokój, nikt go nie ukradnie nawet jakby próbował. - detroidzki rajdowiec skrzywił się patrząc z niechęcią na już wcześniej mocno zdezelowane kombi. Z takimi uszkodzeniami rzeczywiście trudno było odjechać gdziekolwiek. - A nasze rzeczy? - chłopak pokazał na wypchany bagażami tył pojazdu. No tak. Może samochodu nikt nie ruszy ale na te bagaże podróżnych już ktoś mógł się pokusić. Bagaży tam trochę było. We wszystkich pojazdach było sporo zapasów jakby jechali w jakaś dzicz czy co. - Dobra, podepnij go. - Runner zgodził się wspaniałomyślnie. I po chwili majstrowania mniejsza fura została zaczepiona o tył większej i tak pojechali pod coś co wyglądało na jakiś bar. Tam zaparkowali i wreszcie mogli się schronić w cieniu schodząc z tej cholernej patelni. --- Przy posiłku można było odetchnąć, zrelaksować się, pogadać o tym co było, jest lub powinno być. A na przykład powinni wrócić kumple George’a. Alex wysłał ich na tutejsze złomowisko po tym jak zdjęli nadkole ich kombiaka i komisyjnie oszacowali straty. Lambert, właściciel kombi, miał podwójnego pecha. Nie dość, że wjechał w niego jakiś gnojek to jeszcze bardzo pechowo. Trafił w pod kątem gdy obaj w ostatniej chwili próbowali uniknąć zderzenia. Trafiłby trochę bliżej środka auta to najwyżej wygięły by się drzwi, może by się zablokowały. Trafiłby bliżej przodu to najwyżej zdarłby trochę maski reflektorów i zderzaka. Ale nie, musiał trafić w samo koło. I to pod kątem więc wygięła się cała ośka i co mogło się zwichrować to się zwichrowało. Tamten miał tylko rozwalony narożnik więc odjechał o własnych siłach. A ich trójka siedziała nad tym nadkolem już chyba trzecią czy czwartą godzinę. A skwar potężniał z każdą kolejną godzina aż teraz stał się nie do wytrzymania. Rano, gdy szef kazał im zostać i pomóc poszkodowanym, zdjęli te nadkole jeszcze przy nim. Ale gdy okazało się że to nic co da się zrobić w 5 minut to reszta konwoju pojechała dalej zostawiając namiar gdzie ich szukać. Namiar właśnie znali miejscowi z kombiaka więc mogli poprowadzić furgonetkę. Gdy tylko ich pojazd znów będzie nadawał się do jazdy. Gdy zostali w piątkę i zabrali się za tą całą naprawę wszystko zaczęło się sypać. Od zderzenia oberwała też chłodnica i przeciekała. Ale wystarczyło dosypać odpowiedniego proszku aby sobie z tym poradzić. Zostało wyklepać i odgiąć co się da aby zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń silnika. No ale główny problem był w tej zmaltretowanej ośce. Ves znała najprostsza metodę naprawy: wymienić uszkodzony moduł na nowy. Gdyby mieli odpowiednią oske pod ręką to w godzinę czy dwie byłoby po sprawie. Tak to było najprościej zrobić w ich rodzimym Det gdzie części zamienne leżały całymi hałdami. Może jeszcze z godzinę by zeszło na drobniejsze usterki. Wtedy o tej porze no albo po sjeście mogliby ruszać dalej. No ale nie mieli tego zapasowego modułu pod ręką więc zaczynała się męcząca sztuka rękodzielnicza. Trzeba było więc albo znaleźć nową ośkę albo wyklepać tą starą chociaż tak aby dało się jechać dalej. Dlatego po gorącej dyskusji się rozdzielili. Cooper i Lambert poszli na lokalne złomowisko aby znaleźć nowy wał lub coś podobnego a trójka pozostałych zaczęła naprawiać co się dało. Alex i George wzięli na siebie wklepanie tej zgiętej ośki co było po prostu zwykłą harówą z waleniem młotkiem w oporny metal w roli głównej. I chociaż się zmieniali to obydwaj ociekali potem i przekleństwami. Na Ves spadła kontrola jakości i naprawy wymagające więcej techniki niż siły. Po paru godzinach postęp jakiś był ale dość skromny. Wszyscy chyba liczyli, że Cooper i Lambert wrócą z odpowiednią częścią więc ominie ich kolejna pora dnia spędzona na machaniu młotkiem. Podobnie podtrzymywała ich nadzieja, że najgorsze już zrobili i teraz powinno być łatwiej. Na razie jednak nie zapowiadało się, że obydwaj wysłani na złomowisko prędko wrócą. Alex nie zgodził się ich podrzucić vanem bo nie chciał zostawać Ves samej. Samej czyli bez niego. I wtedy pewnie wierzył, że szybciej im to pójdzie. A sądząc z opisu to te złomowisko było kawałek od osady więc na piechotę by się szło z godzinę, może więcej. Podobny czas na powrót. No a jeszcze trzeba było poszukać części na tym złomowisku. Czyli było wątpliwe czy chłopaki wrócą przed sjesta. No i na razie ich nie było widać. Na razie więc parka z Det była skazana na towarzystwo George’a. A ten okazał się patyczakiem w wieku podobnym do Ves, może trochę starszym. Co prawda wzrostem prawie dorównywał Alexowi ale to tylko jeszcze bardziej uwypuklało jego chudość. Gdyby Alex mu przyłożył to ten patyczak mógłby się pewnie połamać. Ale Runner coś na razie nie znalazł powodu żeby mu przylać. Raz, że kilka godzin machania młotkiem trochę pomogło się poznać lepiej a dwa okazało się, że George jest fanem samochodów. A do tego rozpoznał w nich zespół który wygrał sobotni wyścig podczas festynu i trochę traktował ich jak swoje gwiazdy co Alexowi widać schlebiało bo często względem młodego okazywał wspaniałomyślność. Pozostali dwaj koledzy George’a tak go zresztą wołali “Młody” i chyba pełnił rolę podobną do zawodowego, młodszego brata. --- A jeszcze wcześniej był ostatni poranek, noc i dzień w Nice City. I cała ostatnia doba była dla detroidzkiej pary bardzo zalatana. Alex o dziwo,pomimo marudnego poranka, okazał się całkiem obrotny. Chyba nawet zapomniał, że miał mieć focha na Ves za te kinowe spotkanie z kumplami. Całkiem możliwe, że pochłonęła go pasja własnych czterech kółek i przygotowania do drogi. A w końcu znał się i na jednym i na drugim. Vesna zaś zyskała okazję by przy tym oglądaniu filmów z dziewczynami zrobić sobie nieoficjalne pożegnanie. Sharon przyniosła całą kolekcję filmów dla dorosłych, że nie było szans aby obejrzeć chociaż połowę z nich. Największe wzięcie miała chyba porno parodia słynnego filmu SF z przełomu wieków, “Porntrix”. Czyli przygody dzielnej i sprytnej Novy w obcisłym, skórzanym wdzianku sciganą przez niezłomną agentkę Smith. Zdania wśród dziewczyn która z bohaterek była fajniejsza były podzielone ale wspólny finał podobał się chyba wszystkim. Podobnie wszystkim spodobała się Kristin w stroju i roli pokojówki. Zresztą ona sama też wydawała się być przeszczęśliwa, że może im usługiwać w tym kostiumie. Kolejny punkt programu podpowiedział Alex. - Ty masz takie chody w tym “Petro “? To może skombinujesz nam trochę paliwa? - zaproponował gdy znów się spotkali. Runner wydawał się w świetnym humorze i swoim żywiole gdy tak jeździli po mieście załatwiając to czy tamto. Wizyta u doktora Garcii no i przy okazji jego asystentki Lindy, w sklepie, w warsztacie no i w końcu rozstali się przed “Petro” gdy ona miała załatwić to paliwo a on pojechał odstawić wóz do warsztatu. W hurtowni paliw zaś miała okazję odwiedzić Christi. I szefowa działu logistyki tej hurtowni była bardzo rada z tych odwiedzin. - I jednak jedziesz w tą dżunglę taplać się w błocie a do mnie potaplać się w błotku to masz za daleko? - uniosła brew gdy okazało się, że pewnie widzą się ostatni raz przed odjazdem ekipy Federatów z jakimi zamierzała się zabrać para z Det. - Oh, po co ty tam chcesz jechać? Roxy przyjmie cię od ręki z otwartymi ramionami. - zapytała trzymając przyszłą koleżankę z pracy za ramiona. Ale w końcu wzięła głębszy oddech i uśmiechnęła się. - Jeśli coś tam zacznie iść nie tak to zadzieraj kiecę i wracaj do nas. Pamiętaj w jakim stanie wrócił stary Durand. A ciebie chciałabym widzieć z powrotem w jednym kawałku. - na swój sposób życzyła jednak Ves jak najlepiej i uściskała ją przy tym serdecznie. Roxy również i przywitała i pożegnała się z dziewczyną jaka ją pokonała w niedzielnych konkursach całkiem serdecznie i życzliwie. Ale tak łatwo z załatwianiem tego paliwa nie poszło. - Jaka by była ze mnie szefowa jakbym roztrwaniała majątek firmy na nepotyzm i kolesiostwo? - zapytała raczej retorycznie. Bielała przy tym swoim wesołym, ciepłym uśmiechem na tle jej ciemnej twarzy. I ten uśmiech jednak mówił jej gościowi, że jednak chyba jakieś opcje do negocjacji jednak zostają. Tak porządnie to spotkali się z Alexem dopiero wieczorem, na kolejnym koncercie Kristin jaki dawała w “Blue Star”. Bawili się we dwójkę w tym samym klubie w jakim w niedzielę odbywała się aukcja najdroższej w tym mieście i sezonie mapy. Kristin znów dała czadu porywając ze sobą publiczność do wspólnej zabawy. A po koncercie we trójkę wylądowali w jej pokoju. Rano, na pożegnanie blond gwiazda estrady dzielnie udawała wesołą i radosną chociaż pod tą maską filuternej blondynki i rozkapryszonej gwiazdy dało się wyczuć podskórny żal i obawy przed tym rozstaniem. Aby je zabić, już rano, poprosiła Ves o pożegnalny prezent. Ledwo wstały a raczej jak je Alex obudził. Widocznie Runner już wstawał wedle podróżnego trybu. Wtedy blond gwiazda estrady siadła okrakiem na swojej kumpeli, przycisnęła dłońmi jej nadgarstki do łóżka i oświadczyła, że nie puści jej póki na pożegnanie Ves nie zostawi jej jakiegoś czaderskiego autografu którym mogłaby się jarać przez kolejne dnie gdy dziewczyna z Det już wyjedzie z miasta. Potem czyli właściwie dzisiaj rano była jeszcze ta zbiórka przy hotelu “Hamilton”, lady Amari powiedziała swoje a piątka pojazdów ruszyła w drogę kierując się na południe. Alex wydawał się w świetnym humorze jak zawsze gdy dorwał nową brykę na jaką miał ochotę. I z tego powodu humor szybko mu opadł bo zamiast cisnąć po detroidzku tak jak lubił musiał wlec się w sznureczku za resztą gamoni co jeździć nie umieją. Tak w delikatnej wersji wyglądało to tuż przed stłuczką jaka ostatecznie po paru godzinach dłubania sprowadziła ich tutaj do tego baru.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
02-02-2019, 00:37 | #52 |
Reputacja: 1 | Marcus wiedział już na czym stoi gdy pakował się do wozu razem z paroma innymi. Teksańczycy byli przed nimi, zatem mogli planować i zostawiac im jakieś niespodzianki po drodze. Większą uwagę i tak skupił na nieźle wyglądającej szlachciance, choć w tym względzie lepszy widok stanowiły laski, które były w ekipie podróżnej. Gwiazdy koncertu również brały udział w tej eskapadzie, ale “Buźka” miał wątpliwości co do ich przydatności w razie problemów. Pewnie też dlatego nie zdziwił się zbytnio gdy doszło do pierwszej kraksy. Nie widział jak do tego doszło siedząc w furgonetce z tyłu, ale mógł równie dobrze zwalić winę na detroitczyków, którym pewnie się spieszyło. Zostawili jednak po krótkim czasie wóz z pechowcami by naprawili uszkodzenia a sami dalej ruszyli… Teraz wysiadłszy z wozu spoglądał na drogę, czy też coś co kiedyś było drogą a w tej chwili robiło za ścieżkę dla motocykli. Podmyte krawędzie, rwący strumień wody obok, idealne by zastawić pułapkę w którymś miejscu. Zaczynający padać deszcz wcale nie ułatwiał rozpoznania terenu. Odłożył karabin na fotel i sięgnął po lornetkę, by przyjrzeć się uważnie ścianom lasu przed nimi, wypatrując niedoskonałości i większych śladów bytności. - Możecie mnie stąd ubezpieczać w razie czego. Ricardo, chodź ze mną. Przyjrzymy się tej drodze. - rzekł do jednego z towarzyszy, z którym przyszło mu podróżować. Sięgnął przy okazji ku błocie i nabrał trochę, by rozsmarować je po odsłoniętych częściach ciała: dłoniach, twarzy, dla ochrony i zamaskowania. Potem wyciągnąwszy maczetę odciąć zamierzał kawałek dłuższy gałęzi, mniej więcej metrowej długości, by móc ocenić przy jego pomocy ewentualną głębokość zapadlin. Ciężko by było po ocenieniu na oko pomylić się i stracić samochód bo zamiast paru centymetrów w tym miejscu akurat było pół metra lub metr dziury. Tak wyposażony ruszył naprzód, lustrując uważnie okolice samej drogi, sprawdzając pobocze oraz krawędź lasu w poszukiwaniu bezpiecznej trasy oraz niespodzianek. Dzięki lornetce Marcus dostrzegł jak na zbliżeniu fragmenty gałęzi, drzew i zarośli. Ale jakoś nie wypatrzył dzięki temu czegoś co jakoś zmieniałoby ich sytuację. Dalej było tropikalnie gorąco, ponuro i deszczowo. Trójka tubylców przez chwilę obserwowała poczynania Marcusa. Do czasu aż się odezwał. Popatrzyli na siebie, na niebo z którego już zaczął padać pełnowymiarowy deszcz a w uszy uderzały odgłosy tła skaładającego się głównie z odgłosu monotonnego walenia kropel o liście. Ricardo coś wcale nie wyglądał na szczęśliwego, że padło jego imię. - A dlaczego ja? To ty jesteś zwiadowcą. I rób swoje. - młody Latynos zareagował dość impulsywnie nie mając widocznie ochoty łazić po deszczu i tak zdradliwym terenie jaki się szykował. - No idź. Musimy wiedzieć czy da się tędy przejechać. Ten goguś co nas tu wysłał też będzie chciał wiedzieć. Co mu powiesz jak wrócimy? “Drogę podmyło szefie”, “A sprawdziliście?”, “Nie.”, “To jedźcie i sprawdźcie.”. - Lamay wydawał się być niezłym cwaniakiem i do młodszego Latynosa mówił z wyższością ale taką przyjacielską. Widać było, że we trzech się nieźle kolegują. Ale pewnie nikt z nich nie miał ochoty być wybrańcem który będzie łaził po deszczu i błocie. - To może sam pójdziesz cwaniaku? - Ricardo burknął niechętnie i położył sobie dłonie na biodrach jakby był gotów do regularnej kłótni. - Nie mogę. Jestem kierowcą i muszę zostać przy samochodzie. A Ben jest nawigatorem i strzelcem. - Lamay rozłożył ramiona z przepraszającym ale jednak nieco szyderczym uśmiechem. Ben pokiwał głową na znak potwierdzenia jego słów. Ricardo widząc, że nie ma szans w tym głosowaniu ani siły przebicia aby wygrać z tą dwójką zrezygnował. Podszedł do auta i też zaczął się szykować do drogi. Zmienił buty na gumowce, z trzewi pojazdu wyjął i założył jakiś deszczak, nasunął kaptur na głowę a na ramię zarzucił karabinek lover action. Jeszcze tylko wzorem Marcusa ściął sobie kijek aby macać nim drogę przed sobą i był gotów do drogi. Pozostała dwójka schowała się przed deszczem do wnętrza samochodu. Narzekanie Ricardo na wybór nie było dla Marcusa niczym nowym. Ludzie przeważnie unikali spędzania z nim czasu z powodu jego wyglądu czy zachowania. Mało który też zasługiwał na obdarzenie zaufania, ale takie to były czasy. - Potrzebuję kogoś by ubezpieczał mnie na bliskim dystansie. Zawsze to też dwie głowy do obserwacji i sprawdzenia terenu niż jedna. - odparł do “nieszczęśliwego Ricardo”, który wrzucał na siebie dodatkowe ubranie. Odczekawszy aż skończy ruszył naprzód, przetrzeć szlak. Nie trzymał się samej krawędzi podmytej drogi, raczej starając się iść trasą którą powinien jechać pojazd by bezpiecznie ominąć “rzekę” z jednej strony. Dlatego też druga połowa szosy i pobocze musiało wytrzymać całą przeprawę i na tym się skupiał , podobnie jak na lustrowaniu otoczenia, ściany lasu oraz zagłębień z wodą. Nie szło się tak źle. Chociaż woda zalewająca stary, popękany asfalt była coraz głębsza. No i przez to, że mieszała się z błotem miała pomarańczowo - zieloną barwę od drobinek ziemi jakie ze sobą niosła. A przy okazji była prawie całkowicie nieprzejrzysta. Wzrok więc nie mógł się przebić aby odkryć jak bardzo jest głęboka albo co się pod nią kryje. No w miarę jak we dwóch zbliżali się do zakrętu tej wody przybywało. Z początku była ledwo mierzyć się z podeszwą buta, ot płytka kałuża na całą szerokość ocalałej drogi. Ale już przy samym zakręcie była na wysokość kostek. To samo w sobie nie wykluczało jednak możliwości podróży samochodem. Trudniej było oszacować wytrzymałość tego traktu. To, że uniósł dwójkę mężczyzn niekoniecznie oznaczało, że wytrzyma przejazd samochodu. Z drugiej strony jakby zawalił się pod nimi to samochód nie miał co tu wjeżdżać. Doszli do zakrętu. Czekająca osobówka została jakieś kilkadziesiąt metrów za nimi. Deszcz rozpadał się na całego i stukał tak o liście jak i kaptury dwójki podróżników. W połączeniu z bujną roślinnością jaka i tak przepuszczała niewiele światła z niebios zrobiło się dość ponuro. Ricardo coś mamrotał przez chwilę, że zawsze dostaje najgorszą robotę ale w końcu dał sobie spokój i szedł z miną pechowca skazanego na ciężkie roboty. Zaklął gdy zobaczył co jest po drugiej stronie zakrętu. Zakręt był dość łagodny ale był a przy ścianie przydrożnej dżungli wystarczył aby zasłonić widok po obu stronach wirażu. Po drugiej stronie zaś widok nie był zbyt różny od tego jaki mieli za plecami. W tym deszczowym półmroku wydawało się, że jest jakiś koniec tej chlapy ale był zdrowy kawał od zakrętu. Ze swojego miejsca trudno było oszacować czy to co tam chlupocze to już koniec tego zalewiska czy tylko coś zasłania dalszy ciąg. - Chyba nie chcesz tam iść taki kawał w taki deszcz? Chodź wracamy do samochodu, powiemy, że przejścia nie ma i niech te cwaniaki sami sobie szukają innej drogi. - młody Latynos widocznie nie pałał miłością do łażenia w deszcz po starych drogach i chyba liczył, że drugi pechowiec będzie miał podobne poglądu to mogliby wrócić do suchego wnętrza samochodu. Inaczej czekałoby ich z jakieś kilkaset metrów do przejścia co w tych warunkach mogłoby zająć z kwadrans czy co. A potem trzeba by wrócić jeszcze. I to widać Ricardo niezbyt się podobało. Oceniając stan drogi i to jaka będzie gdy będą mieli tędy jechać Marcus oceniał że i tak ktoś będzie musiał iść przed samochodami. Ten kawałek drogi będą musieli przebyć powoli, chyba że szlachcicom się śpieszy i gdzieś mają ewentualną utratę pojazdów i sprzętu. Spojrzał na Ricardo, który wyglądał jak siedem nieszczęść i skrzywił się w uśmiechu. - To nazywasz deszczem? Póki jest widoczność dobra jak teraz nie stanowi to problemu. Jeszcze zdążysz się wysuszyć w obozie. A mi płacą za sprawdzenie terenu. - skwitował i ruszył dalej sprawdzając trasę. Woda nie stanowiła dla niego problemu, nie raz i nie dwa przemókł podczas różnych robót a od dziecka musiał się nauczyć przetrwać gorsze rzeczy. Kwadrans w jedną stronę, trochę dłużej na powrót ale pewność że nie pominie żadnego szczegółu. W końcu swoją reputację nie zbudował na odwalaniu byle jak swojej roboty. Latynos zadarł głowę do góry jakby chciał sprawdzić tą siłę deszczu. Ale grube krople padały raz za razem nieprzyjemnie wbijając się w skórę więc szybko musiał przymknąć oczy i zaraz potem wrócił spojrzeniem do pozycji horyzontalnej. - Tak, ja to nazywam deszczem. Pada jak cholera. A widoczność za cholerę nie jest dobra. - Ricardo wcale nie był zadowolony z decyzji kompana i wcale tego nie ukrywał. Przez chwilę Marcus szedł sam i Latynosa pewnie kusiło aby go zostawić i wrócić do suchego wnętrza samochodu. Ale po tych kilku krokach niechętnie podążył za idącą przed nim sylwetką w kapturze. - Zobaczysz, potopimy się tutaj w tym bagnie albo potkniemy się i połamiemy nogi albo z wody wyskoczy jakiś wąż co nas ukąsi. - młody kompan zemścił się na “Buźce” wynajdywaniem kolejnych punktów na pechowej liście jaką mogła ich tutaj spotkać. Każdy z wymienionych przez niego wariantów rzeczywiście w tej sytuacji miał jakąś szansę na spełnienie. Mętna i zdradliwa woda nie zdradzała co jest pod spodem więc można było się potknąć o coś lub nawet przewrócić. Przy odpowiedniej ilości pecha nawet wpaść w błotnistą topiel. A zagrożenie wężami było jak najbardziej realne. Dobrze, że deszcz chociaż póki padał to spacyfikował krwiożercze insekty jakie szykowały się aby skorzystać z dwunożnego posiłku. Mimo obaw i wątpliwości Ricardo kawałek po kawałku przechodzili po zalanym, nieregularnym kawałku asfaltu. Poziom wody był różny. Czasem sięgał tylko do kostek ale w najgłębszym miejscu sięgał aż do kolan. Silny strumień wody naniósł na asfalt sporo badziewia które nie zawsze było widoczne na pierwszy rzut oka. Głównie kamienie i gałęzie które dodatkowo tarasowały i tak wąskie przejście. Po części z nich samochód mógłby pewnie przejechać ale chociaż niektóre bezpieczniej było usunąć. Bo z rozpędu samochód może i dałby radę je pokonać ale zapowiadało się, że pojazd będzie się tędy ledwo toczył. W końcu jednak znów wyszli na względnie mało mokry kawałek asfaltu. Czyli taki na jakim znowu były oba pasy asfaltu a woda nie była głębsza od standardowych kałuż przez jakie już przejeżdżali wcześniej. Tylko okazało się być tej wody na tej drodze ciut dalej niż to wyglądało z zakrętu. Zmokli już całkiem, do wysokości kolan wszystko mieli mokre a powyżej no jeszcze nie. Teraz gdy wyglądało na to, że przeszli przez ten nieprzyjemny kawałek drogi i odwrócili się w stronę zakrętu okazało się, że jest znacznie dalej niż gdy patrzyli z zakrętu. Idąc z powrotem podobnym tempem zeszło by trochę dłużej niż kwadrans, było chyba coś koło kilometra, może trochę mniej lub więcej. Za to mniej więcej w podobnej odległości, w kierunku w jakim powinni pierwotnie jechać dostrzec nieco jaśniejszą plamę w dżungli po obu stronach drogi co mogło zwiastować jakieś krzyżówki. Marcus zmrużył oczy i sięgnął znów po lornetkę, by przyjrzeć się odległej drodze i i okolicy. Chciał jeszcze upewnić się co do tego, co tam jest nim ruszą z powrotem. Najgorszy kawałek rozpoznali, ale i tak gdy wrócą tutaj z konwojem będą musieli wysłać znów ludzi by przeprowadzili całość przez tą zdradliwą drogę. - Głowa do góry, wracamy do wozu. Może nawet po drodze spotkamy jakiegoś węża i zabierzemy na kolacje. Odpowiednio usmażone są wyborne. - rzekł do towarzysza. Niepogoda również i jemu zaczęła trochę doskwierać, choć nie na tak bardzo jak Ricardowi. Powrót może i dłużej im zajął, ale trudno było sprawnie się poruszać po takim niepewnym terenie przy deszczu. Miał jednak informacje, które mógł przekazać szlachcicom, przynajmniej odnośnie tego kawałka trasy do krzyżówki.
__________________ "Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć." |
02-02-2019, 02:26 | #53 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 12 - VIII.31; południe VIII.31; południe; droga na pd od Espanoli Marcus Przez lornetkę teren odległy o jakiś kilometr był widoczny lepiej niż gołym okiem ale przez ten półmrok i deszcz cudów nie było. Maruc upewnił się tylko, że rzeczywiście są tam jakieś krzyżówki i nic specjalnego poza tym nie zauważył. Droga powrotna była podobna jak ta co właśnie przebyli. Ot, powolne brodzenie w zalewanej deszczem wodzie. Do połowy ud mieli mokre absolutnie wszystko bo chociaż woda sięgała w najgłębszym miejscu góra do kolan to fale jakie robili idąc przez nią sięgały gdzieś właśnie do połowy ud. Nasączone wodą ubranie i buty stało się nieprzyjemne i ciężkie. Ricardo przestał marudzić, właściwie to przestał się w ogóle odzywać. Szedł w ponurym milczeniu pokonując krok, za krokiem zalaną wodą przestrzeń jaka ich dzieliła od suchego samochodu. Było dość ciepło mimo tego deszczu ale woda i wilgoć nieprzyjemnie chłodziły ciała i nastroje. Bez przeszkód jednak w końcu wrócili do zakrętu. Widzieli już nadal czekający samochód. Ricardo wyraźnie poweselał gdy ujrzał znajomy widok obiecujący suchość i bezpieczeństwo. Ale nawet on dostrzegł pewną nieprawidłowość. - Czemu trzymają drzwi otwarte? Przecież wody naleci. - zdziwił się bo drzwi samochodu od strony pasażera rzeczywiście były otwarte. Z początku wydawało się, że może koledzy chcą wyjść, pomachać ręką, krzyknąć coś czy robią cokolwiek innego. Ale to powinni pojawić się w tych drzwiach a jakoś nikt się nie pokazywał a drzwi nadal były nieruchomo otwarte. Przez zalane deszczem szyby nie było właściwie nic widać co się dzieje w środku. Z odległości kilkuset metrów jakie dzieliły ich od samochodu właściwie w tych warunkach półmroku dżungli zalewanej dodatkowo deszczem umykało wiele szczegółów ale sytuacja wydawała się zastanawiająca. Naturalnym wydawało się, że chłopaki powinni wyjść przez te drzwi i się pokazać albo zamknąć je i czekać aż do nich wrócą. A tu nic nie wpisywało się w ten naturalny schemat.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
08-02-2019, 18:45 | #54 |
Reputacja: 1 | Pułapka na tyłach. Takiego numeru Marcus nie przewidział. Ktokolwiek był w okolicy był sprytny skoro zostawił w spokoju zwiadowców a uderzył w tych, którzy zostali z tyłu. Teraz wystarczyło mu poczekać na powracających by zakończyć sprawę. - Naszym towarzyszom chyba wydarzył się wypadek. Podejrzewam że czeka na nas pułapka. - rzekł do Ricardo podążając dalej jeszcze zwykłym krokiem, ale już rozważając swoje opcje. Nie miał ich wiele, ale zła pogoda i deszcz utrudniający widoczność był jednak po jego stronie. - Przejdź jeszcze kawałek i zejdź w las. Ukryj się i ubezpieczaj mnie, a ja tymczasem sprawdzę kto też czeka na nas przed nami. - dodał spoglądając kątem oka na towarzysza, przemieszczając dłoń w kierunku rękojeści noża. Karabin został w wozie, ale to było nawet lepiej. Półmrok, trudny teren, przekradnięcie się i cicha eliminacja zagrożenia. Na twarzy “Buźki” pojawił się złowrogi uśmiech i zszedł nagle z drogi w las. Pora była zapolować na myśliwego. Podróż wzdłuż drogi, po błotnistym skraju dżungli nie należała do przyjemnych. Błoto chciwie wciągało buty i nogi za to niechętnie je puszczało z chlupoczącym odgłosem. Mimo, że zwiadowca poruszał się skrajem dżungli to zdarzały się momenty gdy tracił wciąż stojący nieruchomo pojazd z oczu. Ale te ostatnie kilkaset metrów przebył mimo wszystko nie niepokojony. Znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie wciąż stojącego na drodze kombiaka. Pojazd nawet na pierwszy rzut oka był bezludny i rozszabrowany. Ciał nie było widać, bagaże podróżnych leżały w chaosie błota, kałuż i zalewanego deszczem asfaltu. Nie wiadomo było od samego patrzenia kiedy wydarzył się ten napad. Ale prawie na pewno obył się bez żadnego wystrzału bo byli cały czas z Ricardo zbyt blisko aby przegapić taki klasyczny wystrzał. Chociaż z broni wyciszonej czy małokalibrowej już mogliby tego nie usłyszeć. Ale nawet jak ktoś zlikwidował obsadę kombi to musiał zabrać ze sobą ciała. Śladów po kulach zresztą z brzegu dżungli Marcus jakoś nie mógł dostrzec. Właściwie co się dało zauważyć ze skraju drogi to chyba już dostrzegł. Teraz pozostawało albo czekać w mokrych krzakach dalej albo zrobić coś z tym wszystkim. Spojrzał w kierunku pojazdu i jego najbliższego otoczenia przez lornetkę, podobnie jak na okolice lasu i drogę z tyłu. Skoro obsada samochodu padła w ciszy to znaczyć mogło że napastnicy wykorzystali deszcz jako zasłonę. - Zostań tutaj i obserwuj okolicę. Gdy dam znać dołączysz do mnie i zwijamy się stąd. I nie daj się zaskoczyć. - rzekł do Ricardo i ruszył przemieszczając się między drzewami by zbliżyć się do pojazdu w najmniejszym dystansie, jaki go dzielił od ściany lasu. Rozejrzawszy się uważnie przeskoczyć zamierzał do samochodu i chcąc ocenić sytuację na miejscu. W dłoni miał jedynie swój nóż, którym posługiwał sprawnie się posługiwał i w tej chwili równie cicha eliminacja przeciwnika była wygodniejsza.
__________________ "Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć." |
09-02-2019, 07:34 | #55 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | VIII.31; południe; droga na pd od Espanoli Marcus Ricardo został w krzakach, skryty za zalewanymi deszczem drzewami a Marcus ostrożnie wyszedł na tak samo zalewaną deszczem drogę. Żadnego ruchu poza ruchem liści i gałęzi wzbudzanych wiatrem i deszczem nie dostrzegł. Niemniej uczucie, że ktoś, ukryty w zaroślach bierze go na celownik było silne. Na razie jednak nikt nie strzelał. Zwiadowca wyszedł w końcu z mlaszczącego błota na pokryty ziemią, błotem, liśćmi, gałęziami i kałużami asfalt który mimo wszystko był do maszerowania o wiele łatwiejszym terenem niż brodzenie w błocie dżungli na przełaj. Z bliska widok był mało budujący chociaż dość znajomy: rozszabrowany samochód. Bagaże jakie wcześniej podróżnicy mieli popakowane głównie z tyłu pojazdu teraz leżały w błocie drogi. Plecaki, worki i pojemniki leżały pootwierane z porozrzucanym lub rozsypanym ewkipunkiem gdy rabusie zapewne szukali co cenniejszych fantów do zabrania. Podobnie potraktowali plecak Marcusa. Oczywiście zabrali też całą broń i amunicję bo żadnych “Buźka” nie znalazł. Nie znalazł też ciał ani wyraźnych śladów walki czy krwi. Śladów przy samochodzie było sporo ale pewnie w sporej mierze powstały przy szabrowaniu fury. Nie było krwi, przestrzelin, łusek ani innych typowych śladów walk. Widocznie rabusie zabrali ze sobą kierowcę i pasażera. Za to znalazł coś co mogło wyjaśnić częściowo dlaczego tak szybko i sprawnie załatwiono załogantów samochodu. Przy samochodzie znalazł jedną, a potem drugą strzałkę z piórkami. Takie jakie można posłać na krótką odległość z dmuchawki. Sama w sobie wiele nie robiła ale mogła mieć jakąś usypiającą czy paraliżującą toksynę która mogła już realnie osłabić czy obezwładnić cel. Ślady w błocie przy samochodzie oszacował na kilka osób. Dwie, może trzy czy cztery. Trudno było zgadnąć bo kręcili się przy tym szabrowaniu to śladów było mnóstwo. Znikały po przeciwnej stroniedżungli niż podeszli z Ricardo. Biorąc pod uwagę czas jaki spędzili na sprawdzaniu drogi mieli nad nimi pół godziny do godziny przewagi. Tropienie w dżungli będzie jednak trudniejsze niż przy szabrowanym samochodzie.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
15-02-2019, 15:31 | #56 |
Reputacja: 1 | Dał znak Ricardo a sam grzmotnął pięścią w maskę. Stracili sprzęt, ludzi i byli zdani na siebie. Deszcz może i utrudniał śledzenie czy tropienie, ale też dawał pewną przewagę. Napastnicy nie spodziewali się, że ktoś może ruszyć ich śladem. - Prawdopodobnie trójka napastników, użyli strzałek usypiających. Zabrali sprzęt, broń oraz ludzi. Sprawdź czy samochód jest sprawny i może jechać. - odezwał się do towarzysza gdy ten do niego dołączył, sam też spojrzał na wóz a zwłaszcza opony i bak z paliwem. Jeśli przeciwnicy oszczędzili samochód to mogli wrócić do punktu zbornego w mieścinie, by zameldować o sytuacji. Miał jednak obawy, że napastnicy nie byli tak wspaniałomyślni po swoim ataku. On sam z pewnością by nie zostawił wozu w nienaruszonym stanie. O dziwo był sprawny, przez co mógł zgadywać że albo się spieszyli albo nie zwrócili uwagi na niego. - Wóz sprawny, zatem jak chcesz możesz wracać i dać znać reszcie co się stało. Ja myślę ruszyć za napastnikami. Są obciążeni porwanymi, zatem powinno ich to spowalniać. - rzekł do Ricardo zgarniając porozrzucane rzeczy z drogi i pakując je do samochodu. Wyczyszczone i odsuszone powinny jeszcze posłużyć. - Co zatem robisz? - Chcesz ich gonić sam? Bez sensu. I co im zrobisz samym nożem nawet jak ich dogonisz? Wsiadaj to pojedziemy do szefa i niech on się martwi. Chociaż… Mówisz trzech? Może byśmy dali radę we dwóch? Myślisz, że jak są daleko stąd? - Ricardo mówił tak szybko jak na stereotyp gorącokrwistego południowca wypadało. Ale wydawał się mieć rozterki moralne i zdroworozsądkowe pomiędzy najłatwiejszym i najbardziej bezpiecznym wyjściem czyli wsiąść w samochód i dać stąd dyla a przy okazji zwalić myślenie na innych a poczuciem więzi z porwanymi kolegami. Może dopiero co zniknęli w leśnej gęstwinie? I jak trzech przeciwników to nie taka duża przewaga na ich dwóch. Z drugiej strony na dwóch mieli tylko jedną lufę a tamci nie wiadomo co mieli. Sytuacja była więc niejasna tak samo jak tutaj w tym wydrążonym w dżungli tunelu jakim sunęła zalana deszczem droga jasno nie było. - Nożem posługuję się lepiej niż bronią palną. Poza tym w taką niepogodę trudniej będzie im mnie dostrzec. Zapomniałeś czemu mnie najeli? - uśmiechnął się paskudnie i obrócił szybkim ruchem na otwartej dłoni swoim nożem. - Obciążeni zrabowanym ekwipunkiem i dwoma ludźmi, przy takiej pogodzie i przez las? Podejrzewam że mniej niż kilometr. To jak? - No nie wiem. No może się uda ale jak nie to nas już nikt nie uratuje. - młodym Latynosem zdawały się targać różne sprzeczności. Może mieli szanse dogonić przeciwników ale nie wiedzieli czy to się uda i co się stanie jak już ich dogonią. Gdyby wszystko poszło dobrze no to dobrze ale jakby im się powinęła noga to nikt w Espaniola nie wiedział co się im przydarzyło. Co najwyżej znaleźliby pusty, rozszabrowany samochód na drodze. I nie było wiadomo co wtedy zrobią. Marcus rozważał jeszcze kilka chwil opcję i w końcu schował nóż do pochwy. Mimo wszystko wsparcie by się przydało, a oni będą wiedzieć gdzie znów uderzyć. Buźka zapamiętał miejsce gdzie byli, ten kawałek i tak potem musieli przejść jeszcze raz przed konwojem. - Wsiadaj i zjeżdżamy. Wrócimy z paroma dodatkowymi ludźmi. Głupio by było, gdybyśmy ruszyli w pościg, a tymczasem ktoś kto został z tyłu zwinął nam wóz. A jakbyśmy się rozdzielili i ty byś został… zapewne podzieliłbyś los tamtej dwójki. - rzekł w końcu do Ricardo - Damy znać szefom odnośnie drogi i problemów do rozwiązania. Nasi przeciwnicy nie uciekną, raczej na pewno znów ich spotkamy. - Masz mnie za głupka? Na pewno bym tu nie czekał sam jak kaczka do odstrzału tylko zawijał się po resztę. Ale skoro mówisz, że sam nie chcesz a we dwóch nie ma sensu to spadamy. - Latynos prychnął nieco ironicznie na pomysł, że miałby zostać sam w tej głuszy. A ponieważ wyprawa w trzewia wrogiej dżungli mu się nie uśmiechała sama w sobie to gdy towarzysz z niej zrezygnował tym bardziej nie palił się aby go od tego odwodzić. Nawet dało się wyczuć pewną ulgę w jego słowach i zachowaniu. Szybko powrzucał rozrzucone po drodze i poboczu bagaże, przynajmniej te najważniejsze po czym równie szybko wskoczył za kierownicę, po paru standardowych zgrzytach uruchomił pojazd, energicznie zawrócił i odjechał od feralnego miejsca. Droga do Espanioli była szybka i krótka. Albo tak im się wydawało. W każdym razie na pewno można było odczuć podwójną ulgę: raz gdy wyjechali z ciemnego tunelu dżungli na otwartą przestrzeń a drugi raz gdy wjechali w zabudowę Espanioli oznaczającą granicę dominium człowieka i jego cywilizacji. Sprawnie zajechali przed lokal w którym zatrzymała się większość grupki. Przed lokalem, pośród innych, widać było dwa pojazdy należące do konwoju Federatów. - Dobra, to ty się znasz, to ty z nimi gadasz. - powiedział Ricardo gdy wysiadali z samochodu Lamay’a bez Lamay’a i jego pilota. Wewnątrz lokalu panował całkiem spory ruch, zapewne przez ten deszcz jaki niezbyt zachęcał do bytowania pod chmurką. Wśród wielu zajętych stolików dało się wypatrzeć dwóch ludzi z ich konwoju. Akurat z tej samej furgonetki jaką wcześniej jechał “Buźka”. Reszty załogi furgonetki, szefa konwoju i jego szofera czy kim on tam był nie było widać. - Nie rozpijaj się zbytnio. Możliwe że z samego rana wyruszymy przed konwojem znów. - rzekł do Ricardo gdy wychodzili z samochodu. A potem skierował się do stolika zajmowanego przez ich towarzyszy. - Mam raport z trasy i problem do rozwiązania. Gdzie szef? - odezwał się do nich z zapytaniem. - U siebie, w pokoju. A gdzie reszta? - siedzący za stołem kierowca furgonetki odpowiedział i zapytał patrząc pytającą na połowę składu jaka po obiedzie opuszczała ten lokal bo brakującej dwójki coś nie było widać aby pakowała się do lokalu. - Będzie nam ich brakować. Wpadli w łapy lokalnych gdy sprawdzaliśmy podmyty szlak. Rozważam wycieczkę i zapolowanie na napastników, jeśli dostanę małe wsparcie. - odparł i wyprostowawszy się spojrzał po lokalu. - Który pokój ? Słowa zwiadowcy wyraźnie zbiły z tropu, nawet zaniepokoiły towarzyszy. Został z nimi Ricardo który zaczął żywo opowiadać co im się przytrafiło podczas wycieczki opustoszałą i zdewastowaną drogą a na Marcusa spadło zdanie relacji szefowi karawany. Obydwaj załoganci furgonetki pokierowali go do odpowiedniego pokoju. Tam po krótkim sprawdzeniu przez ochroniarza szefa został przyjęty przez szefa. - Jakie wieści przynosisz? - zapytał szef czekając na raport. Jak na człowieka szlachetnie urodzonego, nawet w prywatnym pokoju był ubrany w elegancką koszulę a na biodrach miał pas z kaburą. Krok za plecami “Buźki” w dyskretnym milczeniu stał ochroniarz szlachcica mający go na bacznej uwadze. - Droga jest do przejechania, choć powoli i uważać należy. Zwłaszcza że teraz deszcz pada i może doprowadzić do nieprzewidzianych obsuwisk. W każdym razie gdy będziemy przekraczać ten odcinek i tak bym wysłał kogoś przed wozami, by prowadził całość. - odparł rzuciwszy kątem oka spojrzenie na ochroniarza, po czym kontynuował. - Straciliśmy dwóch ludzi porwanych przez tubylców prawdopodobnie, gdy we dwóch z Ricardo sprawdzaliśmy trasę. Zgarnęli ich, sprzęt i zniknęli w lesie. Zdecydowałem przekazać informacje o trasie najpierw, zamiast ruszyć za nimi w pogoń. Ale z chęcią na nich zapoluję by odzyskać utracone mienie, poza tym chyba lepiej usunąć ewentualne zagrożenie.
__________________ "Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć." |
16-02-2019, 01:48 | #57 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 14 - VIII.31; popołudnie VIII.31; popołudnie; droga na pd od Espanoli Marcus - Ach tak. - szef karawany przyjął relację z wyprawy rozpoznawczej z zastanowieniem. Szybko jednak podjął jakie należy przedsięwziąć kroki. - No cóż, nie możemy sobie pozwolić aby miejscowe pospólstwo ośmielało się podnieść rękę na własność szlachetnie urodzonych. - uniósł do góry palec aby podkreślić ten fakt. Podszedł do krzesła i zaczął przypinać swój rapier o ozdobnej rękojeści i dał znak aby zwiadowca poczekał na dole i zebrał tam wszystkich. Niedługo potem szef karawany zjawił się w sali głównej lokalu razem ze swoim milczącym pracownikiem który jednocześnie był jego kamerdynerem, szoferem i ochroniarzem. - Obawiam się panie i panowie, że czeka nas trochę dodatkowej roboty. - zaczął sir van Urk gdy chyba wszyscy jego karawaniarze już czekali przy stole razem z Marcusem, Ricardo i resztą. Dwaj zwiadowcy już nieco zdążyli naświetlić co się stało podczas badania trasy na południe więc co nieco można było się domyśleć po co zebrał ich szef. Szef zaś jak na miłościwie panującego władcę uczciwie przydzielił każdemu zadanie odpowiednie do jego funkcji i miejsca w hierarchii. --- - Kurwa, przestało padać i żrą jak głupie. - mruknął jeden z karawaniarzy wysiadając z wozu. Rzeczywiście deszcz przestał padać chociaż nadmiar wilgoci nadal skapywał z liści, gałęzi albo chlupotał pod nogami. Nie myślała też zniknąć woda jaka zerwała część drogi. Droga nadal była częściowo zalana, zerwana i podmyta tak samo jak nie tak dawno zostawiali ją za tylną szybą osobówki dwaj ocaleli zwiadowcy. Wilgoci było aż za dużo. A, że skwar ani myślał ustąpić robiła się duchota jaka sprawiała, że trudno było oddychać w skóra momentalnie pokrywała się grubymi kroplami potu. Wspomnienie deszczu teraz wydawało się być rześkie i przyjemne. Zwłaszcza, że całe to pełzające i latające tałatajstwo dotąd spacyfikowane przez deszcz, zerwało się z łańcucha i zaczęło kąsać dwunogie wory krwi. Polecenie szefa było jasne i konkretne: znaleźć, odbić i zrobić porządek. Ku temu zadaniu wydzielił właściwie wszystkich ludzi jakimi dysponował w Espanioli czyli wóz Lamay’a jakim obecnie znów kierował Ricardo a za pasażera miał “Buźkę” oraz furgonetkę wraz z trzyosobową załogą jaką wcześniej jechał człowiek z Kill One. Razem więc była ich szóstka i mieli dwa pojazdy. Sam szlachetnie urodzony postanowił podziałać na miejscu czyli spróbować zorganizować jakieś wsparcie wśród miejscowych. Ale, że wynik był niepewny i nie wiadomo było ile czasu to zajmie dlatego swoim podwładnym nakazał ruszać bezzwłocznie. No i tym sposobem wrócili na miejsce zdarzenia. - Dobra. No to jesteśmy. To co dalej? - zapytał jeden z ludzi furgonetki rozglądając się niepewnie po złowrogo bezludnych, wilgotnych i ciemnych ścianach dżungli. - Ja i Greg zostajemy przy samochodach. A wy idźcie po naszych. - Kennet, kierowca i właściciel furgonetki nie zamierzał zostawiać samochodów bez opieki. Przy tak małej grupce dwóch ludzi i kierowców pozwalało na pewien kompromis między tym co mieli a co by się chciało mieć. - To wiesz gdzie poszli? To prowadź. - Ricardo popatrzył na Marcusa dając mu tym znać, że czas przystąpić do właściwej części zadania ratunkowego. I właśnie na niego spadło zadanie poprowadzenia pościgu. Zadanie nie było takie łatwe. Deszcz w naturalny sposób zatarł wiele a sporo zmyła woda w tysiącach kałuż i strumyków jaka pokrywała ten ziemski padół. Dżungla też nie zapowiadała się na lekki do rozpoznania teren. Ale na początku, tam gdzie była droga, pobocze i jeszcze mniej więcej pamiętał gdzie należy szukać śladów szczęście się uśmiechnęło do “Buźki”. Odnalazł miejsce gdzie z drogi prowadziła większość śladów. Na błocie i trawie były jeszcze dość wyraźne choć w większości były już zalane wodą i zdeformowane przez krople deszczu czy mini potoki jakie się przez nie przelewały. Ale udało mu się odnaleźć ten trop. Mógł stwierdzić, że było ich około pół tuzina z czego pewnie też należało doliczyć dwójkę porwanych karawaniarzy. Obecnie jednak mieli już taką przewagę, że pieszo nie mieli szans ich dogonić no chyba, że zatrzymaliby się gdzieś na postój.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
21-02-2019, 18:12 | #58 |
Reputacja: 1 | Tak nagła i zdecydowana decyzja trochę zaskoczyła Marcusa. Nie spodziewał się że ten tak weźmie do siebie to wydarzenie, a nawet zrobi coś więcej. Skoro jednak się zdecydował to warto było wykorzystać całą sytuację. Gdy wrócili na miejsce w większej już grupie zwiadowca rozejrzał się po okolicy uważniej. Skoro przestało padać to sytuacja była znacznie lepsza niż poprzednio. Przykucnął nad wodą i przemył odsłonięte części ciała zimnym płynem. - Skoro zostajecie to musicie uważać i mieć oczy dookoła głowy. Tamci używali dmuchawek ze strzałkami, zatem nikt nie usłyszy strzałów. Nie rozluźniajcie się zatem zbytnio gdy my ruszymy ich śladem. - rzekł do Kenneta na jego deklarację, przy okazji używając błota by rozetrzeć je w odsłoniętych miejscach. Potem przeszedł na skraj lasu i przepatrzył kawałek terenu, odnajdując dość szybko tropy. - Mają nad nami sporą przewagę, ale podejrzewam że nie mogą mieć daleko obozu. Jakby nie było czeka nas dłuższy marsz. - wskazał reszcie która miała z nimi iść ślady napastników ciągle widoczne na podłożu. - Postarajcie się nie hałasować i nie przyciągać uwagi. I patrzcie też pod nogi jak idziecie. Miejmy nadzieję że uznali, że nie będziemy ich ścigać po lesie. Cała grupka wyglądała na poważnych. I ci co mieli zostać przy samochodach i ci co mieli iść w nieznane dżungli. Nie było wiadomo jak daleko ciągnie się trop i co ich tam wszystkich czeka. Ani nawet czy uda się podążać za tym tropem. Ale, że czas naglił a deszcz właściwie już przestał padać kto miał zostać to zostawał a kto miał ruszać to ruszył. Trójka pościgowców przedzierała się przez błotnistą i wilgotną dżunglę za Marcusem a Marcus podążał za tropem. Trop szybko przestał być taki wyraźny jak na początku, przy wejściu w dżunglę. Krzaki, korzenie, drzewa i liany robiły swoje w zaciemnianiu obrazu. Poruszali się dość wolno. Raz, że musieli być ostrożni, dwa, że idący na czele i szukający śladów zwiadowca nie mógł poruszać się w ekspresowym tempie a trzy widzialność w trzewiach dżungli była bardzo słaba. Gdyby ktoś czaił się kilkanaście kroków od drugiej osoby i miał na tyle mocne nerwy aby nie zdradzić swojej pozycji był bardzo trudny do zauważenia. To sprawiało, że czwórka idących szeregiem ludzi spodziewała się podstępnego ataku w każdym momencie i z każdego kierunku co cholernie szarpało nerwy, cierpliwość i wolę. Sytuacja się nieco poprawiła gdy w pewnym momencie wyszli na jakąś drogę. Która chyba biegła równolegle do tej jaką jechali wcześniej. Tropy prowadziły wzdłuż niej i zrobiło się nieco jaśniej i luźniej. Marcus po tropach poznał, że porywacze i porwani też swego czasu przyspieszyli na tym odcinku. Ale znów po jakimś czasie tropy prowadziły w głąb dżungli. Kiedyś to chyba była polna droga, teraz przypomniała ścieżkę, tak była zarośnięta. Ale i tak szło się nieco raźniej i wygodniej niż na przełaj, przez dżunglę. W końcu jednak “gdzieś” doszli. Ale było to z dobre kilka godzin później bo gdy wynurzyli się z dżungli dzień miał się ku końcowi. Pokonali pewnie kawałek jaki drogą by przeszli w godzinę czy dwie a tak, na przełaj, zajęło to ze dwa czy trzy razy dłużej. Ale dżungla w końcu skończyła się a raczej zrzedła mieszając się z jakimiś zarośniętymi, zaniedbanymi drewnianymi budynkami. Wyglądało na jakąś częściowo pochłoniętą przez dżunglę wioskę. Tylko sądząc po światłach, hałasach i zapachach musiała być nadal przez kogoś zamieszkana. Ale przez kogo to nie było wiadomo. Wiadomo było, że nie mają szans wrócić do samochodów przez zmierzchem a podróżowanie nocą, na przełaj przez dżunglę zapowiadało się równie bezpiecznie jak spacer bez gazmaski po brzegu Mississippi. O tropieniu po ciemku też oczywiście nie było mowy. Ale zanim nastanie pełnoprawna noc mieli jeszcze z godzinę światła dnia i potem zapadającego zmierzchu. “Buźka” zmrużył oczy i przyjrzał się przez lornetkę zabudowaniom wioski. Wyglądało na to, że dotarli na miejsce. Marcus zaczął podejrzewać że tubylcy to jakaś grupka kanibali a jeńców planowali zjeść. Choć też równie dobrze mogli zamiar wymienić jeńców jako niewolników na jakieś dobra. - Dobra, chyba ich mamy. Poczekamy do zmierzchu i ruszymy ku wiosce. Ja pierwszy z Ricardo by oczyścić podejście. Gdy dam znać dołączycie do nas na skraju wioski.- odezwał się do ekipy - Póki co rozstawcie się i ukryjcie. Przekraść się w miarę cicho, a potem zrobić swoje. Wśród ciemności uderzyć, pozostawić strach i dać nauczkę. Wiedział że światło z głębi wioski będzie zły pomysłem, ale z miejsca gdzie zaczynają się budynku powinno być jeszcze dobrze widoczne dla tych w lesie. On musiał zabezpieczyć podejście i najbliższą okolicę a potem ściągnąć wsparcie. Czekali do momentu gdy zaczną zapadać ciemności i wtedy wyruszył cicho skradając się ku budynkom. Na miejscu musiał upewnić się że nikogo nie ma w pobliżu, tudzież go uciszyć. Dopiero po tym miał zamiar dać znać pozostałej dwójce.
__________________ "Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć." |
22-02-2019, 02:15 | #59 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 15 - VIII.31; wieczór; VIII.31; wieczór; zarośnięta wioska na pd od Espanoli Marcus - No to super. Bo za mało mokry byłem. - deszcz jaki przyszedł wraz ze zmierzchem nie poprawił humoru towarzyszom “Buźki”. Nie było się co dziwić. Wyjechali w dosć dużym pośpiechu tuż po popołudniowej sjeście a teraz robiło się już ciemno. Pora kolacji. A wyglądało na to, że spędzą ją o suchym pysku. Ognia strach było rozpalić aby nie zdradzić swojej miejscówy miejscowym. Pić i jeść też się już chciało a spodziewając się raczej krótkiego niż długiego pościgu zabrali ze sobą poza ręczną bronią dość niewiele. Teraz byli więc głodni i spragnieni bo manierki zaczynały świecić pustkami. I co tu nie ukrywać - byli na terytorium wroga. To było już stresujące samo w sobie więc wszyscy siedzieli jak na szpilkach obawiając się poruszyć czy odezwać choćby głośniej. Siedzieli, stali lub leżeli w obcym, bezimiennym domu zarośniętym chwastami w zapadającym zmroku. A teraz jeszcze zaczęło padać… Dobrą stroną deszczu było to, że można było napełnić manierki z czego południowcy chętnie skorzystali. A przy przemykaniu się po obcym mieście można było mieć nadzieję, że deszcz dodatkowo zagłuszy kroki skradaczy, zasłoni zasłoną opadającej wody czy przytłumi obcy zapach na jaki zwykle reagowały alarmowym szczekaniem psy jakie czasem było słychać. --- Wreszcie zrobiło się na tyle ciemno, że właściwie można było mówić o nocy. I nadal padało. Można było więc wyruszyć z improwizowanej kryjówki i spróbować rozeznać się po tym miejscu. Marcus nie był pewny jak wyglądało Nice City przed wojną ale przez weekend jakoś zyskał przybliżone szacunki co do wielkości i możliwości jakie oferwało to nie tak znowu małe i przypadkowe miasteczko. Przy wielkości Nice City to to coś przez co szli wydawało się zbyt ciche, wymarłe i zarośniętę. Wydawało się, że jeszcze z dekadę czy dwie i dżungla wyrośnie na środku domów, ulic i chodników. Na razie w najłagodniejszej formie wyglądały jak obrośniętę bluszczem i ze zdziczałym tym wszystkim co mogło zdziczeć. Po ciemku nie dało się dostrzec zbyt wiele. Każdy garb wydawał się przyczajonym przeciwnikiem, porzucone na masce jakiegoś wraku przygotowanym do otwarcia ognia strzelcem, poruszane deszczem liście zdawały się maskować albo zdradzać kogoś szykującego się do ataku. W tych warunkach każdy minięty dom, ulica czy narożnik szarpały nerwy czwórce skradaczy. Niemniej wydawało się, że w tej zarośniętej wiosce czy osiedlu jest jakieś światełko w tunelu. I o dosłownie. Bo gdy wyszli na coś co chyba było główną drogą przez to osiedle to w oddali wreszcie ujrzeli ślady bytności człowieka - światła w oknach. Gdzieś z tego kierunku dobiegały też podobne odgłosy. Po jakimś czasie zdążyli się zorientować, że zamieszkały jest chyba tylko jeden ale dość duży budynek. Właściwie ich kompleks. Kilka dość sporych, zwykle parterowych budynków. Może jakaś dawna szkoła, większa hurtownia czy inna podobna firma. Tylko ten kompleks był ogrodzony, względnie mało zarośnięty i w oknach paliły się światła. Ogrodzenie bazowało na dawnej siatce z drutem kolczastym. Ale było uzupełniane czy wzmacniane czym-się-dało. Więc były i wbite w ziemię drewniane pale, i szyny, i większe kamienie. Z wnętrza budynków dobiegały ludzkie głosy. Na podwórzu stały bryły pojazdów ale po ciemku nie szło oszacować czy są sprawne czy to tylko wraki. Ludzkich strażników nie dało się zauważyć. Możliwe, że byli gdzieś poukrywani albo po prostu kitrali się wewnątrz budynku. Ale słychać było psy. Psy stanowiły realne zagrożenie bo mogły wyczuć najlepszego skradacza. Wydawało się, że ogrodzenie w ten czy inny sposób powinno dać się sforsować. Ale co dalej? Psy podniosą larum czy nie? Jak podniosą to co zrobią tubylcy? W tej chwili wyglądało na jakiś większy, zamieszkały kompleks budynków wieczorową porą gdzie wszyscy schronili się wewnątrz przed deszczem.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
24-02-2019, 02:30 | #60 |
Reputacja: 1 | [media]http://www.youtube.com/watch?v=FROn3LtGFl0[/media]
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR |