Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-11-2018, 16:43   #21
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Barak w którym urzędował oficer Jackson nie prezentował się okazale. Stary, podniszczony, nieco zapyziały w środku. Można powiedzieć, że gdyby na posterunku Mojave ogłosili konkurs na najczystszą kwaterę i wziąłby w nim udział tylko Jackson, to i tak zająłby dopiero szóste miejsce.
W tym nieciekawym miejscu, wpatrując się w tyłek szeregowej przed nim, znalazł się Richard Vernon. Pochodził z NCR, był jak to wszyscy określali „zdolny, ale leniwy”, miałby przed sobą świetlaną karierę lekarza, gdyby nie nagły zwrot w życiu i decyzja o zaciągu do armii, aby walczyć z legionem Cezara. Znajomi wołali na Richarda ‘Jinx’, bo często wszyscy wokół niego mieli pecha. A że Jinx sam temu pechowi dopomagał, to już nie wszyscy wiedzieli. Do czasu aż wywinął numer z kradzionym samochodem i sprawa się sypnęła. Wtedy było nieprzyjemnie… Na samo wspomnienie łomotu jaki wówczas dostał Richard wzdrygnął się i odruchowo pomacał krzywo zrośnięte żebra.
-Od klucza - umiem z nim zrobić wszystko… – zasłyszany fragment rozmowy wbił się do umysłu młodzieńca. Momentalnie zaczął się zastanawiać, co mieści się w tym ‘wszystkim’. I czy będzie mu dane to zobaczyć.
-Następny! – ponaglił go Jackson. Richard podszedł do biurka, strzelił służbistycznie obcasami, regulaminowo zasalutował i podał papiery. Jackson zerknął do książeczki wojskowej.
-Na ziemię i 50 –powiedział nie zmieniając wyrazu twarzy. Jinx miał nadzieję, że żart wyjdzie trochę lepiej, ale się przeliczył. W miejscu strony z przebytymi szkoleniami miał w papierach grafikę z Cat’s Paw przedstawiającą blond pielęgniarkę w czepku i podwiązkach, robiącą zastrzyk swojemu pacjentowi. Pod spodem widniał podpis: Odbyto szkolenie z Tactical Combat Casualty Care. Jacxon nie złapał dowcipu. Albo wolał brunetki.
Kiedy Richard jeszcze pompował, usłyszał, jak ktoś wchodzi do baraku.
Szeregowy Schneider, melduje się na rozkaz!
-Spocznijcie żołnierzu i powiedzcie, dlaczego żeście wczoraj się zchlali?
– zapytał Jackson.
-Ależ skąd! Nic nie piłem!
-Synu, byłeś pijany jak bela. Widzę to po twojej twarzy.

Jinx zerknął na szeregowego i dostrzegł wielkiego kutasa narysowanego na jego czole. Trochę starty, ale nadal tak samo widoczny, jak wczoraj, kiedy go rysował.

Kilka godzin wcześniej

W kantynie zostało mało szeregowych. W większości bardzo pijanych, w kilku przypadkach już nieprzytomnych. Jinx spojrzał po towarzystwie – jak teraz będzie odwalał jakieś numery, nikt nie spróbuje go zatrzymać. Jeszcze będą bić brawo, albo który pomoże. Kiedy narysował starym długopisem kutasa na czole śpiącego Schneidera, przez pijaną brać został obwołany Picassem nowej ery. Żart nie był najwyższych lotów, ale pijani szeregowi właśnie takich żartów byli głodni.
-Eeeee… dawaj, rysujemy dalej. Tylko jest problem, kolejny zgon śpi z twarzą w swoich betach! Co mu zrobimy? – zapytał mocno podpity ziomek, który podjął artystyczną inicjatywę.
-Jak go ruszymy i obrócimy na wznak to może się obudzić, więc lepiej nie. Ma ktoś może trochę łoju do natłuszczania skór, albo smar do broni?
Łój znalazł się całkiem szybko. Vernon nabrał solidną porcję na drewnianą łyżkę, poprosił aby ktoś pomógł ściągnąć leżącemu portki i posmarował mu odbyt. Nabrał jeszcze trochę w garść i grubo nasmarował butelkę Nuca-Coli, którą następnie wsadził śpiącemu za pazuchę. Nic złego w sumie nie zrobił. Ale jaka wizja zrodzi się w umyśle moczymordy, kiedy się obudzi… To będzie bezcenne.
-Jakby co, to nikt mu nie mówi, co się działo. Niech sam wywnioskuje – zaproponował Vernon, przybijając piątki. Dopił piwko i wyszedł z kantyny.

Obecnie

Jinx wstał zdyszany z podłogi, odebrał od oficera papiery i udał się na plac apelowy. –Witam znajomych z bootcampu, jak i tych, których nie miałem okazji jeszcze poznać. Jestem Richard Vernon. Mówią na mnie Jinx.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 26-11-2018, 18:45   #22
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację
Igła odetchnęła. A więc jednak nie będzie sama w oddziale! Musiała przyznać, że kamień spadł jej z serca bo na pewno czułaby się niekomfortowo w zupełnie męskim oddziale. Co prawda Lucy… chyba była jedną z tych dość głośnych i raczej wulgarnych dziewczyn. Ważne jednak było to, że przyciągała uwagę, odciągając ją od Natalie. Uśmiechnęła się do hałaśliwej blondynki gdy ta spojrzała w jej stronę i grzecznie stanęła na uboczu czekając na sygnał do wymarszu.

Chciała wyruszyć, chciała w końcu zrobić coś pożytecznego… niby leczenie jest pożyteczne. Ale tak bardzo chciała pomóc ludziom, którzy bronią innych. Zadowolona stanęła niedaleko Luckiego. Mężczyzna był dotychczas cichy i nie wyglądał na takiego, który będzie się kłopotał rozmową z nią.
 
Aiko jest offline  
Stary 26-11-2018, 21:03   #23
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Barry jak to Barry stał z boku zapomniany.
Stał, patrzył i słuchał, a gdy czyjś wzrok na niego wędrował to się uśmiechał.
Po niezbyt udanej, a wręcz fatalnej próbie nawiązania kontaktu z oddziałem, bał się odezwać raz jeszcze. Tak więc sobie stał i czekał. Nie widząc co ma robić. Wyciągnął wiec kostki chcąc sobie pokulać i umilić ździebko czas w oczekiwaniu na oficera, czy kogoś kto mu powie co ma robić.
 
Lynx Lynx jest offline  
Stary 28-11-2018, 23:26   #24
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Dalsze odmeldowanie nie trwało długo, zostało raptem trzech pozostałych facetów z Drużyny B. Szeregowy Stan Wilson, strzelec (podobnie jak Lucas mający zadatki na bycie wyborowym); starszy szeregowy Feng Lee, strzelec (raczej kiepski, preferował broń białą - jak ten dziwny miecz, który miał przytroczony do pasa zamiast regulaminowego noża bojowego); i wreszcie kapral Wade Harris, erkaemista (nieźle operujący bronią ciężką, a obecnie posługujący się starym BARem).

Z tego, co było wiadomo niektórym z boot camp, Lee był małomówny, trzymał się na uboczu i preferował dystans do reszty ludzi. Wiadomo było tylko, że pochodził z San Francisco, z Chinatown, i że był kiedyś jednym z Shi. A może nadal był jednym z nich? Ciężko było rozgryźć tych z Chinatown, a Lee wszak stamtąd pochodził.


Wilson był jego przeciwieństwem - młodszy wiekiem, chyba ledwo co miał osiemnastkę skończoną. Gaduła, śmieszek i trochę zielony chłopaczek z miasta Hub. Osiągnął jednak niezłe wyniki na strzelnicy podczas szkolenia, więc do rąk dostał coś lepszego - replikę starego Garanda.


Harris, bił ich obydwu - i całą resztę ekipy - na głowę doświadczeniem. Parę lat starszy od nich, noszący na twarzy dość świeże blizny - a w zasadzie wciąż jeszcze ledwo co opatrzone rany, raptem wypisany z polowego szpitala. Przekierowany z innej jednostki. Wyglądał na twardego profesjonalistę, ale o dziwo nie sprawiał wrażenia skurwiela. Był "swój". A teraz stał przy drzwiach do HQ, pośród innych żołnierzy i oficerów kłębiących się w środku.


- No dobra, boys and girls. Skoro dywanik Jacksona wytrzepany, to za mną. Wasz nowy pan i władca czeka. - tymi słowami zaprosił Drużynę B do wyjścia.

Wszyscy z ekipy zebrali się i wyszli za nim na zewnątrz, gdzie przy ławach otwartej mesy czekał już sierżant Jebediah Taylor. Hardass Taylor.


Czarnoskóry sierżant o wrednej gębie i nietypowym, bardziej "nowoczesnym" ekwipunku powiódł wzrokiem po swoich nowych podopiecznych.

- Dobry Boże. Kogo żeś mi spłukał z barstowskiego ścieku tym razem? Czemu musisz mnie tak ciężko doświadczać? - demonstracyjnie rzekł ku niebiosom, po czym spojrzał na Harrisa - Wszyscy z Barstow?

- Tak jest, panie sierżancie. - rzekł kapral bez entuzjazmu.

- Tsk tsk tsk... i zieloni jak gówno świecącego ghula.

- Tak jest, panie sierżancie. - kapral zrobił minę w stylu "łączę się z tobą w bólu i nadziei".

- Cóż... - przez chwilę czarny się zamyślił, po czym trzasnął głosem niczym z bicza - BACZNOŚĆ! Stopień, nazwisko, specjalność, od lewej odlicz!

Wpojone znojem, bólem i czasem odruchy zaskoczyły. Cała ekipa wyprężyła się. No, może nie do końca w przypadku cyberpsa, ale i on - jak to pies - zbystrzał na tak ostry ton. I wszyscy odliczyli, wymówili nazwiska, imiona, stopnie wojskowe, specjalizacje.

- Spocznij! Sielanka się kurwa skończyła! Boot Camp Barstow i Posterunek Mojave możecie pocałować w klamkę, tak jak swoje wygodne życie, ciepłe posłanie, smaczne żarcie, czystą wodę i własne tłuste zadki! Nasz pluton ma dzisiaj wymarsz wgłąb Pustkowi Mojave, do jeszcze gorszej dziury niż te nory, skąd żeście wypełzli, niedorajdy! Idziemy do Camp Cottonwood Cove na zachodnim brzegu rzeki Colorado. ZA-CHO-DNIM! A to oznacza, że o ile nie będziecie posłani jako mięso armatnie prosto w japy gołodupców z Legionu, to będziecie trzymać wartę przed tymi smyrającymi się piórami, wsadzającymi sobie nawzajem kutasy w odbyty, golący sobie jaja maczetami, śliniącymi się na widok krzyży, pchającymi się prosto pod lufy skurwielami! Będziecie bronić ludzi, mienia i ziemi Republiki Nowej Kalifornii przed tą bezbożną, dziką hołotą larpowców antycznego Rzymu, a ja tego dopilnuję, choćby miałoby to was zabić. Rozumiemy się?

Nie wyglądało na to, by oczekiwał odpowiedzi.

- Świetnie. Zgarnąć sprzęty, wypad za kraty, zbiórka na autostradzie. Harris, ty zostajesz.

Jak powiedział, tak zrobili. Drużyna B zabrała swoje fanty, opuściła obóz przez "ufortyfikowaną bramę" (czyli furtkę od płotu z kraty i rur, obsypanej workami z piaskiem i obstawionej drewnianymi blokadami) i zebrali się tam, gdzie reszta plutonu wraz z oficerem, porucznikiem Robertem Reynoldsem. Wkrótce potem dołączyli Taylor, Harris i paru maruderów (ci ostatni dostali za marudzenie ostre joby). Zgarnięto też dwa braminy objuczone zapasami - tak dla kolumny marszowej, jak i Cottonwood. Potem, ot tak, pluton wymaszerował. I nie tylko on. Widać było duże poruszenie w bazie, kiedy przechodzili pod wielkimi statuami ze złomu. Wszędzie biegali żołnierze i rangersi. Kilka innych jednostek zbierało się do kupy. Zatwardzenie się skończyło, teraz przyszła kolej na rozwolnienie. Masa szaroburych, brązowawych żołnierzyków miała trafić do swoich miejsc przeznaczenia w całym Mojave. Ale to już nie mogło obchodzić Drużyny B. Oni już wyszli na świat. Na Pustkowie.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=o08ZCxhPE3E[/MEDIA]

Wychodząc z obozu widzieli ze wzgórza kawał terenu. Ruszyli w dół, po spękanej autostradzie, klucząc między wrakami antycznych samochodów i ciężarówek. Będąc już na dole, przecięli skrzyżowanie i dalej poszli mniej okazałą drogą, dawną 164-ką, na wschód. Ku Cottonwood Cove, poprzez Nipton i Searchlight. Ponad pięćdziesiąt mil. Z bagażem i braminami, normalnym tempem... trzy, może cztery dni. Zapasów było w bród. Zagrożeń niewiele. Gdzieniegdzie w okolicy spotykało się grupki Szakali, biednych ścierwojadów, pozostałości tak potężnej niegdyś bandy raidersów z Kalifornii. Zwiadowcy donosili też o rosnącej populacji przerośniętych mrówek w rejonie Ivanpah. Mogło być ciekawie - acz niekoniecznie groźnie. Oby.


I owszem, było ciekawie. I stosunkowo niegroźnie. Raptem kilka godzin po wyruszeniu z bazy NCR zbudowanej na dawnym Mountain Pass, a już zaczęły się spotkania z lokalną fauną. Trzeci Pluton przekraczał właśnie ruiny jakiegoś zajazdu, kiedy spora czereda zmutowanych mrów z Ivanpah musiała wyczuć "jedzenie" i czym prędzej ruszyła ku "zdobyczy", nawet niespecjalnie kryjąc się - żółtawo-brązowa kolorystyka ich chityny, w połączeniu z kolorytem otoczenia i tumanami piasku z piaszczystej "patelni" Ivanpah dawały im niezły kamuflaż, o czym instynktownie wiedziały. Mimo to, odległość była zbyt wielka, teren zbyt płaski, a ludzi zbyt wielu, by pozostały niezauważone. Pierwszy dojrzał je Wilson, zwracając uwagę ludzi. Porucznik Reynolds nakazał plutonowi przyjąć szyk obronny i odeprzeć atak. Obyło się bez strat, mimo, iż potwory były twarde - znacznie twardsze niźli ich mniejsi kuzyni z głębi Kaliforni. Poszło trochę amunicji, a potem wznowiono marsz. Dzień jak co dzień w Mojave.

W połowie drogi między Posterunkiem a Nipton doszło do drugiego incydentu. Był późny wieczór. Kiedy Pustkowie zmieniło krajobraz z otwartych przestrzeni i piaszczystych wydm na przełęcze okolone skalistymi rozpadlinami, na kolumnę napadło "stado" Szakali. Wyskakując spomiędzy skał, czatując na szczytach rozpadlin i przyczajając się za wrakami pojazdów (lub wewnątrz nich), banda brudnych, obdartych, na wpół zdziczałych desperatów rzuciła się do swojej ostatniej walki, dzierżąc "broń improwizowaną" (delikatnie mówiąc) i słabą broń palną w opłakanym stanie. Jednak zasadzka o mały włos się nie udała, gdyby nie trzeźwość weteranów. Obyło się bez poważnych strat - raptem kilku lekko rannych, zero zabitych. Przynajmniej pośród żołnierzy, bo połowa bandytów leżała martwa lub dogorywająca, a druga połowa wyznaczała nowy rekord w powojennym biegactwie pustkowi.

W nocy dotarli do pierwszej "oazy" na swym trakcie. Nipton. Nieduża, niezależna wiocha jakich wciąż jeszcze wiele było w powojennej Nevadzie. Mieli zrobić tam obozowisko, wybierając opuszczone kino samochodowe nieopodal, a wyruszyć skoro świt. Sierżanci pilnowali, aby żaden z żołnierzy przypadkiem nie udał się na "wycieczkę" do miasteczka...


Następne dni minęły zdecydowanie spokojniej. Ale nastrój się sknocił. Podczas wymarszu z Nipton, porucznik dostał komunikat radiowy. Nakazał przyspieszyć tempo marszu. Trzeba było jak najszybciej dostać się do Camp Searchlight na kolejny popas, a potem jeszcze szybciej do celu podróży. Żołnierzom na samą myśl robiło się słabo - popas w Nipton był krótki, spotkanie z Szakalami napięło nerwy, stopy już bolały, a odległość wciąż daleka. Nastroju nie poprawiały ploty wśród szeregowych, których sierżanci nie mogli dać rady całkiem zdusić. Legion zaatakował. Niektórzy mówili, że właśnie Cottonwood, inni, że samą tamę Hoovera. Inny kolo szepnął, że był w pobliżu jak radiotelegrafista odbierał meldunek - Legion przyjebał w Bullhead City. Mocno.

Za parę dni Trzeci Pluton miał się przekonać o tym na własnej skórze. Ale naprzeciw nich były wciąż dziesiątki kilometrów pustkowi do pokonania...
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 28-11-2018 o 23:39. Powód: Linki i poprawki
Micas jest offline  
Stary 29-11-2018, 21:37   #25
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Robin "Łazik" White - ciekawski łazik



Najgorsze w tym całym wojsku to chyba było te cholerne Słońce. Marsz całymi dniami w tej cholernej spiekocie. I jeszcze bardziej cholernym blasku. Robin czuł całym sobą ten cholerny blask. Każdą, cholerna godzinę. Zrobił sobie opaskę na głowę którą opuszczał na same oczy. Trochę pomagało. Ale doszedł do wniosku, że i tak czym prędzej musi skombinować sobie jakieś przyciemniane okulary albo gogle. Inaczej całkiem oślepnie od tego cholernego, słonecznego blasku.

No i ten marsz sam w sobie też jakiś przyjemny nie był. Broń, mundur, plecak, manierka, ammo, granat, pułapki… Wszystko swoje ważyło. I trzeba było to dźwigać na sobie. Każdą, cholerna, godzinę. W tym cholernym słonecznym blasku i rozgrzanej patelni. Gorąc lał się z nieba i promieniował od każdego kawałka skały, asfaltu czy metalu. Wszystko się rozgrzewało, nagrzewało i ocieralo.

- A myślałem, że w wojsku to jeździ się ciężarówkami. - mruknął na którymś postoju. Zastanawiał się czy jakos nie dałoby się zorganizować transportu. Patrzył z nadzieją na dwa woły transportowe. Jeździć na tych braminach pewnie by się nie dało. Ale jakby podczepić do nich jakąś krype? Wyglądały na zdrowe i silne na tyle by dać radę uciągnąć jakiś wrak jak to w karawanach bywało. Zagadał o tym pomyśle z innymi. Wolał jechać niż lezc z tym całym wojskowym złomem na sobie.

Monotonia i urok pieszej wędrówki przez tą cholerna patelnię przerwał najazd przerośniętym insektów. Ale szczęście sprzyjało ludziom. Mrówy były zbyt wolne, zbyt daleko, teren był zbyt otwarty a ludzie zbyt dobrze uzbrojeni aby stanowiły dla nich realne zagrożenie. Robinowi przypominało to strzelanie do puszek za stodoła. Tylko ruchomych i rozbryzgujących się organicznym a nie puszkowym wnętrzem. Chociaż musiał przyznać, że ten bezrozumny upór jaki reprezentowała ruchoma fala insektów był z jednej strony odpychający a z drugiej pociągający. W każdym razie przyłączył się do strzelaniny ze swoim służbowym pistoletem. - Dobrze, że to nie noc. I że tak tu płasko. - powiedział gdy wstał do pionu i wyglądało na to, że ołów zastopował mrówczaną falę.


---



Druga połowa pierwszego dnia i kolejna porcja rozpalonej patelni. I kolejne urozmaicenie w podróży. Tym razem mogło być groźnie. Zwłaszcza jakby podeszli tak jeszcze z minutę czy dwie bliżej. A tak ostrzeżenie przyszło prawie w ostatniej chwili. Ledwo padli na ziemię i gdy “tamci” zorientowali się, że zostali odkryci to ku wojskowym poleciał ołów i dzikie wrzaski.

~ Trochę pat. ~ ołów latał w obie strony. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach w sporej części chybiał. Obie strony pokitrały się za różnymi zakamarkami utrudniając tej drugiej trafienie. Podobnie rozpraszająco działał ten ołów przeciwnika gdyż wydawało się, że przeciwnik właśnie daną głowę upatrzył sobie do odstrzelenia. Przynajmniej White’owi tak się wydawało gdy co chwila coś odłupywało kawałek kamienia za jaki się schował. Przypuszczał, że zwiększenie dystansu by sprzyjało napadniętym ze względu na różnicę uzbrojenia. No ale pewnie po to dali im tak blisko podejść aby zlikwidować tą przewagę no a teraz wszelkie ruchy pod ogniem były bardzo problematyczne. Ale wtedy coś dojrzał. Coś ciekawego.

- Panie sierżancie! Tu jest rów! Można by się spróbować zakraść i wziąć ich z flanki! - krzyknął do czarnoskórego sierżanta wskazując na jakiś stary rów który biegł przy okazji mniej więcej w stronę zasadzkowiczow.

- Świetnie! Weź paru ludzi i zróbcie to! - podoficer zareagował tym razem krótko i mniej malowniczo niż gdy się z nimi zapoznawał wczoraj i pod względem znajomości przekleństw okazał się prawdziwym krasomowcą z jakim Robin na pewno nie miał szans się równać. Ale tym razem jego reakcja zachwyciła szeregowego White’a jeszcze mniej niż wczoraj.

- Ja? A pan sierżant nas nie poprowadzi? - zapytał z niedowierzaniem i nadzieja. Do cholery! Przecież nie po to mu powiedział o tym głupim rowie aby samemu tam leźć! Sierżant jednak na chwilę przestał strzelać i posłał mu takie spojrzenie, że Robin w lot pojął tą milcząca sugestie. - Chciałem się tylko upewnić panie sierżancie. - zapewnił go szybko i popatrzył na resztę potencjalnych ochotników. W myślach sam sobie złorzeczył gdy przypomniał sobie, że w woju to najlepiej się nie wychylać i nie wykazywać inicjatywy. No widać swięta racja.


---



Czołganie się dnem wysuszonego rowu z odgłosami śmigającego ołowiu tuż nad głową było dla White średnio przyjemne. Cały czas zdawało mu się że przeciwnik dojrzy albo usłyszy ich i wtedy ich zmasakruje. Ale jakoś chyba strzelanina absorbowała ich na tyle, że nikt ich nie wykrył.

W końcu skradacze dotarli na miejsce. Gdy Robin się ostrożnie wychylił ujrzał przeciwnika zdecydowanie zbyt blisko jak na swój gust. Ale za to sporo z tych co się kitrali za wrakami, głazami i innymi przeszkodami było dla nich odkryta sylwetka klęcząca lub leżąca. Z wyjątkiem tych co byli wewnątrz wraku. Bo w sporej mierze mieli osłonę z każdej strony. Ale na to też był patent.

- Dajcie mi chwilę! Wykurzę ich. Tylko bez friendly fire! - szepnął do reszty flankerów. Potem podczołgał się w stronę wraku. Wyczekał na moment gdy blachy starego pojazdu zazgrzytały od uderzenia ołowiu z Bar-a. Wewnątrz wraku ktoś zaklął, ktoś wrzasnął ale wszyscy skitrali się aby uniknąć trafienia. Robin wyjął swój wybuchowy skarb.

- Granat! - wrzasnął nagle ostrzegawczo i wrzucił do środka obły pojemniczek. Słyszał jak ten metalicznie toczy się po podłodze a resztę i usłyszał o zobaczył. Wrzaski przerażenia i gwałtowne wyskakiwanie byle dalej od zaatakowanego granatem wraku. Przez to szakale wystawili się na ostrzał reszty żołnierzy co ci skosili ich w parę chwil. Likwidacja najmocniejszych albo najważniejszych członków bandy, przedłużająca się walka, ogień z flanki, przeciwnik na tyłach chyba złamały morale zasadzkowiczow bo poszli w rozsypkę zaraz potem. Gdy niebezpieczeństwo minęło Robin wstał i wszedł do poszatkowanego ołowiem wraku. Podniósł swój granat i z powrotem przytroczył go do zawieszki. Przecież go nie odbezpieczył bo szkoda mu go było jak miał tylko jeden. No ale udało się i w ogniu walki nikt z przeciwników nie zwrócił na to uwagi i fortel się powiódł.


---



Wieczór, pierwszy wojskowy wieczór na służbie, przyniósł White’owi ulgę. Z kilku powodów. Raz, że te cholerne Słońce zaczęło zachodzić więc i skwar zelżał i blask też. Właściwie zrobiło się całkiem przyjemnie. Dwa to wędrówka się skończyła i można było zdjąć plecak i odpocząć. Więc tym bardziej zrobiło się przyjemnie. Facet z bródką wyraźnie się ożywił. Chociaż nie rozumiał dlaczego mają nocować na jakimś durnie, pustym parkingu zamiast w okruchu cywilizacji jaki był za rogiem. Co złego było w spaniu w łóżku? Nawet po jakiejś szopie czy stodole to by raźniej było. Jakaś wojskowa logika. Widać za krótko był żołnierzem aby ogarnąć ten strategiczny zamysł.


---



- To nie będzie nudnej, monotonnej służby garnizonowej? Szkoda. - z plot jakie dotarły do Robina wynikało, że mają się streszczać. Nie było wiadomo po co, przynajmniej tak oficjalnie ale mieli się streszczać. A nieoficjalnie to co usłyszał no niezbyt przypadło mu do gustu. Wyglądało na to że coś się stało. Co to mieli się przekonać za kilka dni gdy dotrą do celu. Opis trochę brzmiał jakby czekała tam maszynka do mielenia mięsa a oni byli właśnie takim kawałkiem mięsa. I to samobieżnym. Pozostawało mieć nadzieję, że to tylko plotki i przesada a sytuacja unormuje się zanim tam dotrą. Więc z tej strony też nie widział okazji i potrzeby do pośpiechu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 29-11-2018 o 22:36. Powód: Kolejność zdarzeń.
Pipboy79 jest offline  
Stary 30-11-2018, 11:57   #26
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Utangisila i Key
Gigantyczne mrówki robiły wrażenie, jednak teren sprzyjał żołnierzom i atak został odparty bez strat. Utang chwile się zastanawiał nam mrówczymi truchłami z nożem gotowym do działania, ale w końcu pokręcił głową.

- Takie sobie. Do jedzenia jak nie ma nic innego. - rzekł kręcąc głową.
Key spojrzał na mówiącego miażdżąc zębami pancerz i wylizując ze środka mięso.
- Strasznie kwaśne, aż mordę wykręca. Faktycznie do spożycia tylko w nagłych przypadkach.
- Mrówczy jad. Można się rozchorować
- kiwnął głową Utang.

Myślał czy nie wziąć chityny, bo ta mogłaby być niezłym materiałem na handel lub rękodzieła, ale nie było na to czasu. Wódz Taylor nie wesołym spojrzeniem dawał do zrozumienia, że ma nie być żadnych opóźnień. Trudno.

***

Pochód ruszył dalej pochłaniając kolejne kilometry asfaltowej drogi. Widok monotonny - wraki, pustynia, wraki, kamienie, kaktusy i jeszcze więcej pustyni. Ta jakże bogata różnorodność wydawała się czasem bardziej dobijająca niż skwar czy zmęczone stopy. W końcu jednak słońce zaczęło zachodzić przynosząc upragnione ochłodzenie i pogrążając okolicę w półmroku.
Kiedy tarcza słońca już całkiem zniknęła za horyzontem, a półmrok zaczął przechodzić w regularną ciemność oddział znalazł się na dość… zagraconym kawałku drogi wchodzącym w bardziej skalisty teren. Kilka wraków, kamieni… dobre miejsce do obrony, gdyby akurat przystanęli.
Albo na pułapkę.
Sierżant Taylor zdołał najwyraźniej wypatrzeć to drugie przez lornetkę i nakazał wzięcie osłon. Jakby w ogóle nie był zaskoczony tym obrotem spraw natychmiast uniósł karabin i otworzył ogień. Utang posłusznie wskoczył za jeden z wraków i dobył karabinu. Nie lubił “grzmiących kijów”. Ale potrafił dostrzec przewagę, że ich kije strzelają dalej niż patyki bandytów, którzy otworzyli ogień chwilę potem. Tyle że wymiana na dużej odległości potrwa nie wiadomo ile. Czarny założył karabin z powrotem na plecy i rozejrzał się.
- Key. Chcesz iść na spacer? Na tyły wroga?
- W takiej chwili chcesz sikać? Nie wytrzymasz aż ich pokonamy? Ja wytrzymam.
- Nie sikać. Zajść od tyłu. Oskrzydlić. Zaatakować z flanki. Wbić mkuki w ich kitako.
- Idę na to.
- uśmiechnął sie Key.

***

Dzikus i cyber-pies ostrożnie zeszli z głównej sceny działań bojowych, aby oskrzydlić przeciwnika. Utang trzymał na wszelki wypadek gromowy patyk w dłoni, aby móc szybko oddać strzał gdyby ktoś ich zauważył. Najwyraźniej jednak nie tylko oni wpadli na pomysł zrobienia obejścia. Utangisila dzięki niezłemu refleksowi uniknął ciosu kija bejzbolowego bandyty, który wypadł zza jednej skały. Broń była wredna - owiniętą ją drutem kolczastym. Czarnoskóry mocnym kopnięciem odepchnął od siebie napastnika. Cios ten nie zrobiły na desperacie wielkiego wrażenia, zaraz wziął kolejny zamach tym razem znad głowy. Utang cofnął się o krok, aby ciężar broni zrobił swoje i pociągnął ręce bandziora w dół. Na to czekał żołnierz. Chwycił prawą nadgarstki napastnika a lewą otwartą szarpnął przez jego twarz. Rozległ się straszliwy wrzask. Ukryte we wnętrzu dłoni krótkie ostrza, tak zwane tygrysie pazury, upiększyły gębę bandyty o równoległe czerwone szramy, które zaraz rozrosły się w kratownicę przez uderzenie powrotne. Okaleczony napastnik puścił broń, wyszarpnął się dzikusowi, ale nie uciekł. Utang chwycił go obiema dłońmi za głowę i pociągnął w dół na spotkanie ze swoim kolanem. “Uuua!” krzyknął czarny co zbiegło się z paskudnym chrupnięciem łamanych kości twarzoczaszki i plaśnięciem mózgu.
Key znalazł się za plecami człowieka z kulistym futrem na głowie.
- Dobry pancio, nie zrobi krzywdy pieskowi, nie zrobi... - mruczał pod nosem zachodząc drogę bandycie, który próbował zaatakować czarnego z drugiej strony.
Ten ściskał w dłoniach włócznię z zaostrzonego kija. Gdy był już metr od niego przywarowł nagle i zerwał się na równe łapy. To wystarczyło by bandyta zaatakował. Pchnął włócznią mierząc w psa. Ale psa już tam nie było, odskoczył w bok i złapał zębami mijające go drzewce. Szarpnął, obracając się wokół własnej osi. Impet atakującego i siła Keya wytrąciły zbita z równowagi. Gdy tylko bandyta zrobił krok, Key zmienił kierunek obrotu przenosząc wciąż trzymane w pysku drzewce na swój drugi bok. Człowiek nie nadążył, padł nie spodziewając się, że będzie ofiarą klasycznego rzutu w dogido. Chciał wstać, ale Key doskoczył waląc go łbem w twarz. Bandyta jednak nie miał dość, wstając na klęczki próbował wyciągnąć nóż zza pasa.
Cyber pies zmylił go zwodem i doskoczył łapiąc go za twarz potężnymi zębiskami. A potem padł w bok i przetoczył się. Nie puszczając jego twarzy.
Utangislia odwrócił się pokonawszy swego bandytę i ujrzał Keya z głową drugiego bandyty w pysku. Reszta ciała leżała obok. Z kikuta rozerwanej szyi skapywała krew. Pies wypluł głowę.
- Musiała mu się już wcześniej odrywać. Ja tylko troszeczkę szarpnąłem, poważnie.
Utang podniósł z ziemi wypuszczony w międzyczasie pistolet i potrząsnął nim w powietrzu.
- Ululululu. - wydał z siebie zwycięsko, ale cicho aby przypadkiem nie przekrzyczeć strzelaniny - Wierzę ci, Mówiący Psie. Chodźmy dalej, sprawdzić czy i innym kończyny się tak łatwo od…

Nie dokończył. Huk, wizg i pryśnięcie skalnego odłamka wskazały, że ktoś ich zauważył. Utang szybko przypadł do ziemi i oddał w tamtym kierunku kilka strzałów. Rozejrzał się. Przyciąnął do siebie prowizoryczną włócznię i głowę odgryzioną przez Key’a. Nabił czerep na pal.
- Zajmę ich, a ty się podkradnij - polecił psu po czym oddał parę kolejnych strzałów.
Drugą ręką operował dzidą z nabitym łbem wystawiając go trochę ponad skały dla dodatkowego odwrócenia uwagi.
Key wystartował sprintem o kolejnej osłony. Tam przywarł na dłuższą chwilę i ponownie ruszył zygzakiem. Kilka pocisków wzbiło fontanny wokół jego łap. Wpadł za skałę i ziejąc usiadł. Złapał w zęby leżący tam patyk i machnięciem łba posłał go w powietrze. Sam wyskoczył z drugiej strony i kilkoma susami dopadł chaszczy. Tam wczołgał się, kolce szarpały futro, ale parł dalej. W końcu zamarł. Dał czas człowiekowi z kulistym włosem na głowie by zajął bandytów. Gdy tylko usłyszał strzały z tamtej strony ruszył dalej. Udało mi się wyjść na tyły skał gdzie chowali się Jakcale. Było tam dwóch, obaj mieli stare flinty. Obaj czaili się za skałami. Znowu wystartował sprintem. Minął pierwszego i potężnym susem skoczył na plecy drugiego. Wylądowała wszystkimi czterema łapami i ponowni się wybił w kierunku pierwszego bandyty. Wypychając zbira poza osłonę.
Utangisila nagle zobaczył jak zza skały niczym z procy wypada jeden z bandytów trzymając z trudem równowagę.
Key tymczasem złapał zębami za strzelbę i zwisł całym ciężarem. Bandytę przygięło do ziemi, a tylko to było potrzebne psu. Szybkim ruchem złapał za gardło. I szarpnął. Prawie pół tony nacisku zrobiło swoje.

Drugi bandzior potrzebował chwili na zorientowanie co się dzieje. Widząc olbrzymiego wilczura, który rozszarpuje jego towarzysza uniósł swoją broń i skierował w stronę cyber-zwierza. Nie zwrócił uwagi na dźwięk kroków. Jego mózg dopiero wszczął alarm, kiedy z boku rozległ się cichy okrzyk a ułamek sekundy później twardy wojskowy bucior wylądował na jego potylicy.
- Hesus… - jęknął Szakal prawie obracając się w miejscu i po chwili dostając kopnięcie z drugiej strony.

Przymroczony uniósł fintę, aby się zasłonić, odepchnąć kolejnego napastnika, ale dostał bardzo wredne kopnięcie z kolanka w splot słoneczny. Bandyta zgiął się wpół plując krwią. Utang cofnął się po czym z dwukrokowego rozbiegu wykonał potężne kopnięcie na głowę przeciwnika. Wychudzoną sylwetkę bandziora aż poderwało. Po okolicy poniosło się też paskudne chrupnięcie łamanego kręgosłupa.
Utangisila dalej trzymał w ręce kij z nabitą głową raidera. Potrząsnął nim w kolejnym zwycięskim geście. Zerwał czerep i cisnął w okolice gdzie znajdowało się główne zgrupowanie raiderów. Rozległ się dziki wrzask, najwyraźniej ktoś dojrzał co to przyleciało. Potem kolejne. Chwilę potem ogień bandytów urwał się, a sylwetki zaczęły w popłochu uciekać, zaś pozycje żołnierzy NCR wyraźnie przesunęły się do przodu. Najwyraźniej pozostali wojownicy też nie próżnowali.

- Dobra robota, Key. Jesteś dobrym psem. - rzekł z poważną miną czarnoskóry wycierając zakrwawione dłonie i buty o ubranie martwego Szakala.
- No pewnie, że jestem. I nie ma nikogo kto by zaprzeczył - przysiadł i uśmiechnął się na psi sposób. Połowa pyska ociekała krwią. Popatrzył w dół na łapy, uniósł jedną i obtrząsnął z krwi. - W chuj roboty będzie z czyszczeniem. Trzeba będzie poprosić o pomoc tą suczkę co mnie czyściła zanim wyszliśmy z obozu.
 
Mike jest offline  
Stary 03-12-2018, 12:38   #27
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Wojny się nie zmieniają.

W czasach starożytnych cesarz Mariusz kazał swoim żołnierzom taszczyć wojskowy sprzęt na ich własnych grzbietach. Przez wieki żołnierze taszczyli na plecach zasoby wojny, kreślonej ręką strategów i taktyków na ich kolorowych mapach. Jeden ruch ołówka był lekki, ale oznaczał hektolitry potu i gówna wyciskanego z każdego żołnierza wykonującego rozkaz. Logika na wojnie jest pojęciem obcym. Abstrakcyjnym. Jest płynna i dostosowuje się do sytuacji. Dwa brahminy na ponad tuzin ludzi. Kiedy nie będzie już żarcia i wody na grzbietach ludzi, sięgnie się do juków bramina, a potem zje się zwierzęta juczne. Kilkunastu chłopa. Wróć. I dwie kobiety. Tego nie mógł przewidzieć żaden geniusz strategii. Wysyłać kobiety na wojnę. Ale na Mojave panowało równouprawnienie, i wielka mrówa czy szpon śmierci nie miał nic przeciwko przekąszeniu facetki od czasu do czasu zamiast jakiegoś chłopaczka. Co do raidersów, dla nich to byłaby gratka, gdyby choć jedna wpadła im w ręce.
Max nie wiedział, czy ich obecność poprawiała morale. Na pewno przynajmniej dwóch żołnierzy z ich plutonu miało podwójną motywację walcząc z rajdersami i w tym przypadku był w tym pewien sens. Reszta facetów w oddziale najpewniej czyniła wszystko, by się przed kobietami popisać, co było gorsze, choć pewnie też miało swoje plusy. Po prostu do pewnych numerów nie zachęci żołnierza nawet skurwysyńsko twardy dowódca z autorytetem, który mógłby zatrzymać szpona śmierci. Ładne cycki i nieco gorzały zachęcą do wszystkiego.

To oznaczało, że ludzie również się nie zmieniają. Jedynie okładają się coraz to lepszymi pałami. Albo gorszymi.
Mrówki pał nie miały. Miały za to wielkie szczękoczułki, i cielska wielkości sporego psa. Max nie był ułomkiem i bicek miał zacny. Ale nie chciałby siłować się na rękę z którąkolwiek mrówą. Była spora szansa, że wygrają.
Nieco lepiej wyposażeni byli raidersi. Nieco samoróbek, pałki, jakieś żelastwo w łapach. Wyglądali, jakby obrobili jakieś składowisko ze złomem. Albo chociażby spory śmietnik. Zdawało się, że próbowali też wygrać jakieś zawody o to, kto uzbroi się durniej niż reszta. To zabawne, że w świecie w którym zasobów było tak mało, drugi człowiek w pierwszej kolejności próbuje odebrać je innemu człowiekowi. Widać skurwysyństwo jest ponadczasowe. Głupota też.

Sztucer Maxa miał sporo roboty tego dnia. "Szczęściarz" spokojnie zajął bezpieczne stanowisko za kawałkiem sporej skały i mierząc spokojnie, niemal leniwie, strzelał mrówom prosto w ich wielkie łby. Chityna pryskała na boki, kiedy pociski 0,32mm rozbijały pancerz tych zmutowanych zwierząt. Max nie zrozumiał narzekania kamratów na kwaśne mięso mrówek. Proteina to proteina, a mrówki, jak każdy owad świetnie radził sobie z radiacją. Wystarczyło tylko użyć noża a cukier ze sfermentowanego mutowoca zabije każdy smak...

Szakale to zabawni goście. Dostali ładnie po tyłku i wojsko NCR rozproszyło ich po całej okolicy. Zamiast się jakoś zebrać do kupy, ci pobiegli na złomowisko i "dozbroili" się. O ile kątownik oblepiony na jednym końcu smołą i z zatkniętymi trzema tulipanami można byłoby nazwać bronią. Za to głowa tego szakala zniknęła po strzale Maxa, który znów leżąc na szerokiej skale spokojnie wybierał cele i co durniejszych raidersów. Jeden, trzymający coś w rodzaju olejarki a co z daleka wyglądało prawie jak peem zdołał uchylić się w momencie, kiedy Max ściągnął spust i oberwał jedynie w bark. Uderzenie kuli obróciło szakala, posyłając go na ziemię. Broń którą trzymał w ręku uderzyła o jakiś kamień i Max mógłby się założyć z kimkolwiek o dobrą butelkę księżycówki, że słychać było jak się mu ten przedziwny wynalazek rozpada. Głośny, delikatny, zawodny i całkowicie bezużyteczny. "Chyba mamy zwycięzcę" uśmiechnął się lekko pod nosem ładując kolejny nabój do komory i trzaskając ryglem zamka.
Poprawił kolejnym strzałem, z satysfakcją obserwując strugę krwi, miarowo opuszczającej tętnicę, kiedy pocisk z jego sztucera przestrzelił raidersowi gardło. "Jak w ogródku mamuśki. Strzelamy do szakali i pięknie jest" pomyślał i spokojnie repetował broń, szukając celu.
Pajac z kantownikiem i kawałkiem nawiniętego na niego drutu kolczastego. Strzał. Zamek przyjemnie grzechotał, a łuska zadzwoniła o skałę.

Koleś z grabiami do których końca była przymocowana tarcza do krajzegi. Strzał. Zapach balistytu podrażnił lekko nozdrza. Kolejne brzęknięcie łuski.

Facet przeładowujący coś w rodzaju garłacza z rury wydechowej. Strzał.
Upadł płasko niczym worek piasku, rozrzucając szeroko ramiona.

Sylwetka wynurzająca się zza skały. Strzał. Znikła w czerwonej chmurce krwi, która niczym mgiełka jeszcze unosiła się przez chwilę w powietrzu.

Dzikus wywijający nabitą na patyk głową.Strz...
Max w ostatnim momencie puścił język spustu. Przez chwilę tylko patrzył na cieszącego się Utangsilę przez szczerbinkę swojego sztucera. Samoróbki mark pierdylion.

Ogólnie zabawa była przednia, i nawet nie zauważył, jak też oberwał jakimś odłamkiem skalnym. Najpewniej jakiś raiders zdołał strzelić z jakiegoś wynalazku, bo widział ciemną smugę na skale obok siebie. Kilkanaście cali bliżej i miałby przestrzelony kark.

Po prostu przez chwilę stał jak baran, patrząc na cieknącą z ramienia krew. Nie odezwał się, bo to jakoś nie pasowało do sytuacji, kiedy reszta jego towarzyszy mordowała resztę raidersów. Po prostu poczekał do końca walki i pozwolił się spokojnie opatrzyć.

Ferajna sprawiła się całkiem nieźle. Oficer mógłby być z nich nawet dumny. Gdyby tyle nie trzepali ozorami. Plotki miały to do siebie, że z reguły były tylko pieprzeniem bez pokrycia. Oni musieli brnąć przez pustkowie, i najpewniej tak samo Legion musiałby brnąć do nich, gdyby w ogóle wiedzieli, że ich radosna ferajna się do nich zbliża. Ale nie wiedzieli, więc Max gadanie i plotkowanie zostawił innym, samemu piekąc resztę mrówy i podziwiając przepiękny, przedwojenny plakat. Kino samochodowe. Samochody to nawet widział wiele razy. Wszystkie nie działały. Podobno jak strzelali na wojnie atomówkami, całą elektrykę wysmażyły bomby. Pobocza dróg czasami zaścielały brunatne od rdzy wraki samochodów, które jak kiedyś czytał warte były czasem więcej, niż człowiek mógł zarobić przez całe życie. Kino to inna sprawa. W NCR widział nawet działający projektor. Patrząc na stalowy ekran z którego odeszło kilka arkuszy blach, przez co całość sprawiała przygnębiające wrażenie rozkładu, wyobrażał sobie, że ten projektor musiał być kurewsko duży. Pozostawało jedynie zająć się bąblami na nogach na popasie. Przecinana nożem skóra pękała z trzaskiem a ropa wypływała z przekłuwanych bąbli, przynosząc na moment kojącą ulgę. Można by nawet polubić kwaśny smak zmutowanej mrówy, wzbogacony oleistym smakiem księżycówki z mutowoca, wdychając opary z ogniska rozpalonego z kilku sparciałych opon znalezionych na poboczu drogi, i rozkoszując się smrodem niedomytego ciała towarzysza siedzącego po lewej. Za to niebo było przepięknie rozgwieżdżone. Dobra pogoda na oglądanie filmów.

"Chyba pójdę poszukać tego projektora" pomyślał i zebrał graty, kierując się do ruin budynku będącym najpewniej budką operatora tego urządzenia. "Może jeszcze nie wszystko rozkradli"
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 06-12-2018, 11:14   #28
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Podniesienie się z ziemi było problematyczne, zważywszy że nikt nie kwapił się do pomocy, a Billy, zachowując resztki czegoś co z braku lepszego określenia można nazwać dumą, nie zamierzał nikogo prosić. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem. Na trzęsących nogach potoczył się w ślad za resztą drużyny B. Na apelu nie mógł wyzbyć się wrażenia, że sierżant i kapral, wznosząc oskarżenia do nieba o stan ich oddziału, zerkają przede wszystkim na niego. Nie za bardzo rozumiał dlaczego.

Był dobrym sanitariuszem, a przynajmniej sam się za takiego uważał. Na kursie miał jedne z lepszych stopni, nie oszczędzał się na dyżurach, często całodobowych, odnosił wrażenie, że pacjenci przeważnie są zadowoleni z jego usług. Czy naprawdę musiał uchodzić za zakałę armii tylko dlatego, że lubił od czasu do czasu wypić? Ci dwaj idioci, którzy pobili się wczoraj w kolejce po żarcie byli lepsi od niego? A Rogers, który postrzelił się w nogę, byle tylko móc siedzieć bezpiecznie na tyłach?

W tym był cały problem. Alkoholikowi zaraz przypina się łatkę lenia, beztalencia, wioskowego głupka, którego można kopać, pluć i kpić, w ogóle takiego, którego głównym zadaniem jest marnotrawienie racji żywnościowych. A przecież on sam nawet nie był alkoholikiem. Potrafił odmówić wypicia, jeśli tylko chciał. Po prostu chęci nachodziły go dość rzadko.

Informacja o tym, że wyruszają nie tyle dzisiaj, co zaraz, nie poprawiła mu humoru. Z trudem powstrzymał się przed głośnym westchnięciem i po komendzie "rozejść się", powlókł się do kwatery sanitariuszy. Tam marudził ile tylko mógł, licząc że w tym czasie niemoc choć trochę go opuści, ale także po to, by dobrze przemyśleć, czy na pewno wszystko spakował. Na autostradę dotarł jako ostatni, co oczywiście nie uszło uwadze sierżanta, który zjechał go równo przy niezłym ubawie ze strony reszty zgromadzonych.

Pierwsze godziny marszu były prawdziwą katorgą. Billy, gdy żaden z podoficerów nie patrzył, wspierał się na którymś z braminów i chyba tylko dlatego udało mu się nie zostać w tyle lub, co gorsza, na glebie. Na szczęście po południu, po tym jak zdążył wydalić kilka litrów potu, poczuł się zdecydowanie lepiej. Zostawił wreszcie juczne zwierzęta w spokoju i dalej szedł już o własnych siłach. Problemem wciąż pozostawało niewyspanie, ale ponieważ trudno jest zasnąć idąc, kwestia ta mogła jeszcze trochę poczekać.

Niestety nierozwiązane problemy lubią się mnożyć. W trakcie walki z mrówkami Billy wypalił dwa razy, ale nie wiedział nawet czy trafił. Mrówki dwoiły i troiły mu się w oczach, a może było ich po prostu tak wiele? Dobrze, że w tym starciu nie było żadnych rannych, bo w obecnym stanie mógłby mieć problemy z niesieniem pomocy. Na nieszczęście brak poszkodowanych oznaczał natychmiastowe podjęcie dalszego marszu.

Pod wieczór, gdy słońce przestało palić, Sticky poczuł się wreszcie stosunkowo dobrze. Odzyskał większość zwykłego wigoru, nawet poprawił mu się humor, co objawiło się rzuceniem dwóch suchych żartów, które nawet zdołały wzbudzić śmiech części towarzyszy niedoli. Lecz na Mojave beztroskie chwile nie trwają długo.

Podczas ataku Szakali Billy nie wystrzelił ani razu. Nie żeby znowu miał mieć problemy w mierzeniu, po prostu nie przepadał za strzelaniem do ludzi. W Reno napatrzył się wystarczająco na zdychających od kuli kumpli, najczęściej przypadkowe ofiary porachunków miejscowych rodzin, a na Posterunku musiał kilku takich połatać. Po czymś takim ma się pewne opory w używaniu broni palnej.

Na szczęście jego pomoc w odpieraniu wroga nie była konieczna. Znacznie bardziej przydał się przy składaniu do kupy tych, którzy w tym starciu ucierpieli. Po skończonej robocie i krótkiej rozmowie z Igłą i Jinxem, udał się do porucznika Reynoldsa. Sierżantowi Taylorowi wolał nie pokazywać się na oczy, zresztą sprawa nie dotyczyła jego podkomendnych, więc Billy uznał pominięcie drogi służbowej za uzasadnione. Dowódcę plutonu znalazł w centrum pobojowiska.

- Panie poruczniku, sanitariusz Sticky - zasalutował najładniej jak umiał, co wcale nie oznaczało, że poprawnie. - Chciałem zameldować, że mamy piątkę rannych, czterech z drużyny A, jednego z C. Dwóch z nich nie będzie w stanie podjąć dalszego marszu o własnych siłach. Jeden dostał w nogę, a drugi jest nieprzytomny.

Po zameldowaniu o sytuacji jego podopiecznych Billy postanowił przejść się trochę po pobojowisku. Ciała Szakali zaścielały cały teren, niektórzy żyli jeszcze. Niestety nie mógł im pomóc. Gdyby któryś z podoficerów to zobaczył, zapewne rozwaliłby mu łeb na miejscu. Trudno mu było zresztą współczuć ludziom, którym również przeszkadzałaby jego głowa w jednej całości i gdyby mieli okazję, chętnie zmieniliby ten stan rzeczy. Jednakże ci ludzie mogli mieć przypadkiem jakieś medykamenty, nawet te prymitywne mogły okazać się przydatne.

Po przespaniu kilku godzin niemal wrócił do dawnej formy. Co prawda był zmęczony marszem, być może nawet bardziej od innych, ale ulga, że koszmar dnia poprzedniego się skończył, była tak duża, że odczuwał nawet pewien rodzaj radości. Nie zmieniły tego nawet plotki o ataku Legionu. Cottonwood, Bullhead City, tama Hoovera, dla Billy'ego były to tylko nazwy. Trudno mu było się przejmować nieznanymi mu miejscami. A do walnego starcia z Legionem i tak w końcu dojdzie. Czy to ważne, czy stanie się to za miesiąc czy już teraz?

Do hełmu przywiązał sobie swój talizman, jedyną kartę ze starej talii, jaką jeszcze posiadał - jokera. Oznakę, że dziś humor mu dopisuje.
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 06-12-2018 o 11:17.
Col Frost jest offline  
Stary 06-12-2018, 23:11   #29
Konto usunięte
 
Loucipher's Avatar
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
Marsz do Cottonwood Cove - Dzień 1.

No pięknie, kurwa, pięknie...
Gdy czarnoskóry podoficer zakończył swój buńczuczny monolog rozkazem “przejścia szybkim tempem na miejsce zbiórki do wymarszu”, czyli mówiąc językiem wojskowym, kazał im wypierdalać za bramę, MJ prawie jęknął. Prawie. Usłyszawszy rozkaz, po prostu go wykonał. Szybko i sprawnie. Wolał nie narażać się tępakowi, którego sierżantem zrobili pewnie dlatego, że najgłośniej darł się na rekrutów. Albo wypił z komendantem. Albo udusił jego psa. Albo zrobił cokolwiek, co w tym popieprzonym wojskowym świecie imponowało tym na górze. W każdym razie pechem szeregowego Martina J. Lucasa było to, że trafił akurat do drużyny dowodzonej przez tą tępą małpę w mundurze. Teraz już zaczynał rozumieć, co Jackson miał na myśli, gdy z niego rechotał. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie miał racji.

Drużyna B ruszała na wojnę tak, jak się na nią zebrała - bez fanfar, bez ceremonii, za to wśród chaosu, obezwładniającego upału i przekleństw rzucanych w mowie i w myśli przez chyba wszystkich wokół.

Tuż za dwiema wielkimi figurami Rangersów stojącymi u północnego wylotu przełęczy teren zaczął opadać. Długa nitka międzystanowej piętnastki, usiana na tym odcinku wrakami wszelkiego jeżdżącego żelastwa, które zaskoczył tu wybuch wojny, opadała wraz z terenem w stronę widocznej jak na dłoni, spowitej kurzem niecki suchego jeziora Ivanpah. MJ wiedział, że międzystanówka prowadzi dalej na północ, przechodzi obok Primm, by w końcu zniknąć na przedmieściach Vegas - ponoć jedynego miasta, które jako tako przetrwało Wielką Wojnę. Ale oni nie szli do Vegas. MJ wiedział, że na dole drużyna skręci w prawo, na stanową sto sześćdziesiątkę czwórkę, która szeroką, rozpłaszczoną groblą między dwoma płatami wyjałowionej pustyni prowadzi do Nipton i dalej do Cottonwood Cove. MJ był już na patrolu w okolicach Nipton, więc wiedział również, że okolice jeziora Ivanpah nawiedzane są przez wielkie, zmutowane mrówki. MJ podejrzewał, że mają tam gdzieś coś w rodzaju gniazda. Ponoć Jackson szukał kiedyś jakiegoś łosia... znaczy się ochotnika, aby poszedł tam i sprawdził. Nikt się nie zgłosił. Nie to, żeby ktokolwiek się temu dziwił.



MJ stanął w cieniu przewróconej ciężarówki i podniósł do oczu lornetkę. Rzut oka na północ... wydało mu się, że gdzieś w oddali widział zabudowania Primm, z charakterystyczną pajęczą konstrukcją okalającą sporej wielkości budynek, wyglądający na jakiś hotel czy kasyno. Przeniósł wzrok w prawo, omiatając lornetką nieckę jeziora Ivanpah.
Faktycznie... tam coś chyba się rusza. Trzeba zameldować sierżantowi.
Młody żołnierz puścił się wzdłuż zbocza i dogonił sierżanta. Zarywszy butami w pył pustyni regulaminowe pół kroku po jego prawej, służbiście zasalutował.
- Panie sierżancie, strzelec Lucas melduje posłusznie, że na niecce jeziora Ivanpah coś się rusza. - wskazał dłonią kierunek.
Taylor podniósł na niego ciężkie spojrzenie.
- Sam się kurwa ruszaj, rekrucie! - ryknął na cały tubalny głos. - Co to kurwa jest, wycieczka krajoznawcza? Na szpicę zapieprzaj i ubezpieczaj szyk, a nie kurwa widoki podziwiasz! Jazda!
MJ położył uszy po sobie i jak niepyszny zbiegł zboczem, dołączając do idącego na szpicy Wilsona. Niech go szlag, klął dowódcę drużyny w myślach. Co za buc pieprzony. Zacisk dupy na dziewięć koma siedem. Największa popierdółka, jaka miała nieszczęście nosić mundur podoficera sił zbrojnych NCR.
Taa... NCR, pomyślał Lucas. Chyba "NCSKJR".
Czyli “No Chyba Sobie Kurwa Jaja Robisz”.

MJ znów się zaśmiał. W duchu. Powoli zaczynał być bardzo dobry w śmianiu się w duchu. Może dlatego, że była to jedyna umiejętność pozwalająca mu ze szczętem nie ocipieć.

Dotarłszy do Wilsona, półgłosem zreferował sytuację i opisał reakcję sierżanta. Wilson chyba podzielał jego zdanie - rzucił w stronę Taylora pełne politowania spojrzenie i rozdzielił zadania. On weźmie lewą flankę, a Lucas prawą. Obaj mieli podnieść alarm, jeśli kolumna zostanie zaatakowana z ich kierunku.

* * *

- Zmutowane mrówy na dziewiątej! - krzyk Wilsona przeszedł przez kolumnę jak elektryczny impuls.
No i kurwa nie mówiłem, pomyślał Lucas. Trzeba mnie było słuchać.

MJ przebiegł przez drogę i kucnął obok Wilsona, który już składał się do strzału z Garanda. Lucas również podniósł broń i spojrzał przez celownik. Trzy... nie, dwa żołnierze i grupa robotnic. Czyli większa ekspedycja, pewnie idą po zapasy albo napaść na radskorpiony po drugiej stronie drogi - MJ widział, jak kręciły się wokół rozbitego wojskowego samolotu, którego wrak zagrzebany był w piasku na południe stąd. Cóż, tym razem nigdzie nie pójdą.

Dwa karabiny grzmotnęły niemal jak na komendę. Dwa duże, złowrogo ruszające solidnymi szczękoczułkami owady zachwiały się nagle i opadły na odnóża, jakby odbiły się od bokserskiej taśmy. Jedna próbowała się jeszcze podnieść, ale kolejny, wystrzelony przez któregoś z innych żołnierzy pocisk, rozwalił jej łeb. Robotnice nie miały nawet takich szans - kanonada, jaka się wywiązała, ścięła je z nóg jak podmuch huraganu. Po prostu zniknęły w chmurze pyłu i odłamków chitynowych pancerzy, jaką wzbiły uderzające wszędzie wokół nich pociski.
- Przerwać ogień! - ryknął Taylor nad ich głowami. - Nie strzelać, kurwa!

Karabiny umilkły. Lucas spojrzał na Wilsona porozumiewawczo, po czym wyjął nóż i ruszył w kierunku mrówek. Zanim wrzaski Taylora wypłoszyły go z niecki, zdążył wykroić sobie z nich kilka porcji mięsa i spuścić nieco mrówczego nektaru do jednego z pojemników przy pasku. Miał tylko nadzieję, że drużynowe mięśniaki nie wpadną na pomysł, by mu to podwędzić. Niech tylko któryś tego powącha, to będą przewracać braminy gołymi rękami. Jeśli im pompy nie staną od tego cholerstwa.

***

Kilka godzin później, pod wieczór, sytuacja się powtórzyła - tylko zamiast zmutowanych mrów nadziali się na tych pojaranych Szakali. MJowi było ich niemal szkoda, gdy do nich strzelał. Naćpane głupole. Jakby im się wydawało, że mogą nawiązać równorzędną walkę z oddziałem armii NCR. Nawet tak trzeciorzędnie wyposażonym i wyszkolonym, jak Drużyna B. Problem w tym, że Szakale chyba faktycznie nie myślały. A już na pewno nie zawracały sobie naćpanych łbów takimi taktycznymi pierdołami. Jak ktoś im właził na teren, to po prostu rzucały się na niego. Było to trochę upierdliwe, ale chociaż upraszczało dyplomację... do jednej kwestii: kto ma lepszą broń i lepiej jej używa.

Drużyna B również rzuciła się na nowe zagrożenie z werwą, którą Lucas mógł tylko podziwiać. Większość żołnierzy instynktownie sięgnęła po broń i powitała naćpańców rzęsistą salwą. Key i Utangisila mężnie ruszyli na przeciwników pochowanych między rozpadającymi się ścianami budynków, które niegdyś stały po obu stronach drogi. Ten z kosą na plecach, Lee, dołączył do nich. White coś krzyknął do sierżanta, ale ten oczywiście zmył go warknięciem i spojrzeniem, od którego nawet konserwa ze sztabowca skwaśniałaby i rozsadziła wieko puszki. MJ wykrzywił twarz w grymasie złośliwego uśmiechu. Radź sobie sam, bohaterze, pomyślał.
Moment później śmiał się niemal na głos, gdy zobaczył, jak White sobie poradził. Granat rzucony przez rezolutnego zwiadowcę wypłoszył tych wariatów zza murów. To mu w zupełności wystarczyło. MJ podniósł broń i wziął na cel rosłego typa w resztkach czegoś, co wyglądało na samoróbkę pancerza złożoną z losowych kawałków metalu. Gość najwyraźniej zapomniał o ochronie łba... albo uznał, że nie ma tam czego opancerzać. Pewnie całkiem słusznie. MJ poczekał, aż wykrzywiona morda Szakala znajdzie się na przecięciu nitek celownika. Gnojek akurat podnosił poobijaną dziesiątkę i najwyraźniej szykował się do naszpikowania Keya gradem ołowiu. Nie tym razem, zasrańcu.
Kolba karabinu kopnęła MJa w bark. Twarz Szakala zniknęła w krwawej chmurze, gdy łeb bandyty pękł jak dojrzała tykwa potraktowana bejsbolem.
Booom. Headshot. I leżeć, gnoju jeden.
To była ta lepsza strona wojny.
Zbierając łuski po strzelaninie MJ zastanawiał się tylko nad jednym - jakim cudem granat White’a nie wybuchł. Pewnie facet zapomniał wyciągnąć zawleczki. Dobrze, że tylko zapomniał. Byłoby gorzej, gdyby zamiast tego rzucił zawleczką we wroga, a granatem sobie pod nogi. Nie byłoby co zbierać. MJ znał i taką historię od pewnego sierżanta.

***

W oddali majaczyło już Nipton. MJ już się cieszył na możliwość spędzenia czasu w mieście, ale gdy Taylor ogłosił, że żołnierze nocują poza miastem, na terenie opuszczonego kina samochodowego, młodzieńcowi zrzedła mina. No żeż kurwa. Mało, że dupy nam zmarzną na jakimś wygwizdowie, to jeszcze nie będziemy mogli zabawić się z miejscowymi. Czyli nici z wizyty u Rosie.

Taa... Rosie. MJ pamiętał ją z poprzedniego patrolu, kiedy sierżant Kilburn wspaniałomyślnie pozwolił drużynie zostać w Nipton na noc. Najlepsze cycki i usta po tej stronie przełęczy. MJ zostawił u niej niemal cały żołd, jaki wypłacili mu przed przeniesieniem, plus wszystkie zaskórniaki. Taka była cholera dobra. Nawet ten sztywniak Taylor by się przy niej wyluzował, gdyby mu zagrała na flecie. “Co trzeba zrobić, aby dwóch flecistów zagrało unisono? Zastrzelić jednego.” MJ zaśmiał się w duchu z żartu, jaki usłyszał kiedyś od członków orkiestry wojskowej uświetniającej zaprzysiężenie Aarona Kimballa na prezydenta NCR. Taa... Rosie wyglądała tak, że mogłaby obsłużyć nie dwa, ale nawet trzy flety naraz. I zakład o całe złoto w skarbcu w Redding, że zebrałaby owację na stojąco.

Gdy oddział dotarł na miejsce i rozłożył się pomiędzy wrakami samochodów, ławkami i ruinami tego, co zostało z samochodowego kina, MJ westchnął ciężko i rozejrzał się wokół. Zapowiadała się paskudna noc. A gdy do tego Taylor ogłosił, że żołnierze będą parami pełnić wartę, MJ, zupełnie zrezygnowany, pokręcił tylko głową. Nawet się, kurwa, nie wyśpi. Miał tylko nadzieję, że wartę przyjdzie mu pełnić z kimś normalnym. Dopiero gdy wślizgiwał się do śpiwora, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Moment później już spał.
 
Loucipher jest offline  
Stary 08-12-2018, 15:55   #30
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
(warta wspólna z Lou :) )

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mKltW6Thb24[/MEDIA]

Maszeruj albo zdychaj - prosty wybór jeśli nie dźwigało się na plecach masy sprzętu i nie drałowało przez upalną, płaską patelnię pustyni przez cały boży dzień. Na początku wędrówki, gdy obóz nie zniknął jeszcze za horyzontem, szeregowa Cyrus tryskała entuzjazmem. Wreszcie ruszali! Ukończyli szkolenie i szli ratować świat, zabijać złych ludzi i zbierać profity ku chwale nowej, lepszej Kalifornii… mhm, tak. Oczywiście.

Zapał szybko uleciał, zastąpiony prozą codzienności i rosnącym z każdym krokiem zmęczeniem. Po dwóch godzinach Laura była już cała mokra, bolały ją nogi,lecz wciąż rozglądała się ciekawie po okolicy, przy okazji podpatrując na towarzyszy niedoli… znaczy się resztę oddziału. Za każdym razem kiedy jej wzrok zawędrował do zmutowanego psa albo milczącego afromana, uśmiechała się szeroko jakby właśnie wygrała w pokera. Podziwiała widoki, gotowa do walki, niesienia pomocy czy co tam akurat będzie potrzebne.

Po kolejnych paru godzinach ciągłego marszu miała siłę tylko na to aby ciągnąć się do przodu ze zwieszoną głową i wzrokiem wbitym w popękany asfalt. Nogi paliły ją żywym ogniem, barki piekły otarte przez ramiączka plecaka, ale szła. Musiała iść. Nie było innego wyjścia, lecz nie samo przebieranie kulasami czekało na pustyni, o nie. Wpierw atak przerośniętych insektów, potem oszalałych ludzi… oba te przypadki prócz niebezpieczeństwa zakończenia żywota przynosiły też ulgę - możliwość przystanięcia na trochę, padnięcia płasko na glebę.

Same starcia Lucy zapamiętała bardziej jako widok piachu tuż przed nosem i widoku przeciwników biegnących naprzeciwko lufy. Następnie następowało szarpnięcie odrzutu broni, przeciwnik biegł nadal, a ona klęła, przeładowując broń i jeszcze raz. Chyba nawet udało się jej kogoś zabić, nie mogła mieć pewności, bo strzelali wszyscy. Dobrze, że nikt od nich nie zginął i przede wszystkim, że Key nie oberwał - to dziewczyna sprawdzała za każdym razem, kiedy sierżant zarządzał szybki przegląd oddziału po zakończonej walce.

Widok starego kina samochodowego sprawił, że Cyrus prawie rozpłakała się z radości. Jeszcze godzina i padłaby na piach, wołając żeby ją wreszcie dobili, albo przynajmniej zostawili w spokoju i dali odpocząć, choćby i wiecznie. To, że nie mogli iść do miasta nie za bardzo ją obeszło. Jak po sznurku przetransportowała obolałe ciało pod ceglany murek i tam zrzuciła rzeczy, przygotowując miejsce do spania w trybie ekspresowym.


- Wstawaj, żołnierzu! Twoja kolej na wartę!
MJ zamrugał oczami, próbując cokolwiek zobaczyć. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że wokół niego nadal było ciemno. Jednak pochylona nad nim sylwetka kaprala Harrisa była dość dobrze widoczna.
- Wstawaj, Lucas. Bierzesz następną wartę. Do pomocy masz szeregową Cyrus. - Harris zawiesił głos. - Cholerny szczęściarz. Nie wiem, za co sierżant cię tak lubi, ale osobiście wyznaczył was razem. No już, zbieraj dupę z gleby i jazda na posterunek!
MJ wyszczerzył zęby w uśmiechu, zrobił, co mu kazano i sięgnął po broń.
- Taajest, kapralu. Już idę.
Chłopak rozejrzał się. Zaraz, gdzie ona... aaa, tam jest. Podszedł do również zbierającej się na nogi, lekko zaspanej dziewczyny.
- Gotowa? - zapytał.

- Jak powiem że nie będę mogła wrócić w bety? - wspomniana szeregowa wyglądała w tym momencie jak obraz żywego cierpienia i nieszczęścia. Ni to klęczała, ni to kucała na śpiworze, wciąż chyba żywiąc nadzieję że to tylko zły sen i zaraz wróci ponownie do pozycji poziomej, dając odpocząć opuchniętym nogom ze stopami od pięty po czubek dużego palucha pokrytych odciskami.
- Co za syf - westchnęła boleśnie, przecierając odrętwiałą twarz przedramieniem - I jeszcze ten buc… ja pierdolę no… czego on nie rozumie w “jeszcze pięć minut”? Wyrywa człowieka z drzemki jak najbardziej zasłużonej i co? Ciemno jak w dupie i równie barwne perspektywy nas tu czekają… na chuja warty, sam nie mógł stanąć? Ehhh…

Twarz MJa mimowolnie wykrzywiała się w coraz szerszym grymasie uśmiechu, gdy tak słuchał narzekającej koleżanki. Co jak co, ale w cynizmie i podejściu do tej całej armii biła go na głowę.
- Ni grzyba, skarbie - zachichotał. - Takiemu tępemu trepowi nie przetłumaczysz. On jest od rozkazywania, a my od słuchania. - Spoważniał na moment. - Pies go trącał. Może jak położy dupę na twardym, to mu coś wlezie do tych jego workowatych spodni. Jak już mamy tkwić na tym zadupiu jak kołki i gapić się dookoła, to mógłby nam chociaż zapewnić minimum rozrywki. - MJ westchnął przeciągle.
- Pomarzyć zawsze można. Tymczasem trzeba się rozglądać, żeby coś do nas nie podlazło. Na przykład nocni łowcy.

- Biednemu zawsze wiatr w oczy…
- szeregowa jęknęła boleśnie, kończąc procedurę wstawania. Przeciągnęła się aż strzeliły kości, potem podrapała się po głowie, wieszając smutny wzrok gdzieś na horyzoncie. To akurat był ten minus wojska którego nie znosiła: wart w nocy. W ogóle wartowanie było do dupy.
- Normalnie za numerki z zabawą w pana i sługę brałam po dwieście kapsli, a tu mnie dymają za darmochę. Tak się stoczyć… i to z własnej, nieprzymuszonej woli - burknęła, zarzucając bluzę od munduru na plecy i po krótkich poszukiwaniach odnalazła też broń, bo co to za warta bez broni? - Z drugiej strony skąd wiesz czy jak coś mu wpełznie w dupsko to bez przyjemności? Nie takie numery odchodziły w kantynie oficerskiej w Camp Golf. Wiesz jak jest… nikt nic nie widział, nikt nic nie wie… a kurwa i tak wiadomo kto z kim i jak. - pokręciła głową - Jak już marzymy to weź mi wymarz butlę dobrej wódki i ze dwie działki psycho, co? Biorę w ciemno…

MJ zarechotał.
- Normalnie powinien się spiknąć z tą ciotą Knightem z zaopatrzenia. - skomentował złośliwym tonem. - Ciekawe zresztą, czy faktycznie nie spotykali się po służbie... i kto tam był “biorcą” w tym układzie. Mnie na szczęście takie imprezy nie bawią. - zamyślił się na chwilę. - A skąd ty właściwie znasz historie z kantyny oficerskiej? - spytał podejrzliwie.
- Wpuszczają tam szeregowych?

Szeregowa Cyrus toczyła się powolnym krokiem, udając przynajmniej powierzchownie że się stara wyglądać profesjonalnie i poważnie. Co parę sekund zerkała na towarzysza, uśmiechając się pod nosem, albo przewracając oczami.
- Gdybym ci powiedziała skąd wiem… musiałabym cię zabić - odpowiedziała śmiertelnie poważnie.

MJ albo nie wyczuł powagi, albo niespecjalnie się tym przejął.
- Spoko... nie chcesz, to nie mów. A co do wódy i prochów... pewnie dałoby radę zrobić, ale pod jednym warunkiem.

- Nie bawię się w wiązanie, ani numerki międzygatunkowe
- mruknęła dość ironicznie, rozglądając się po okolicy, ale że w nocy chuja widać, to raczej udawała że dobrze wypełnia obowiązki - I mówiłam, za dyktowanie warunków 200 kapsli. Płatne z góry.

- Najpierw musielibyśmy jakieś znaleźć. Nie sądzę, żeby w tych ruinach było cokolwiek wartego uwagi... jeśli Lucky nie wygrzebał żadnego użytecznego żelastwa z tego tam złomu... to pewnie wszystko, co dało się oderwać od ziemi, już dawno powynosili stąd miejscowi.
- MJ urwał. - Byłem raz w Nipton, na patrolu. Poszedłem, bo sierżant Kilburn szukał ochotników, a jest znacznie bardziej w porządku od tego napiętego zwyrola, który nami dowodzi. Nie chciałbym tam mieszkać... ten ich burmistrz w ogóle mi się nie spodobał. Śliski skurwiel... patrzysz na takiego i od razu widać, że za garść kapsli sprzedałby ci własną matkę i dorzucił w gratisie jej byłego męża alkoholika. Może to i dobrze, że Taylor zakazał nam tam chodzić. Choć z drugiej strony... jakbyś chciała wódę i prochy, to tam najszybciej można je znaleźć. - MJ przezornie nie wspomniał dziewczynie o innych atrakcjach Nipton.

- Wiesz jak to jest z chceniem, nie? - dziewczyna westchnęła wyjątkowo ciężko, melancholijnym spojrzeniem przesuwając po okolicy - Chciałoby się wiele rzeczy, o drugiej takiej ilości się gada… nie tu to gdzieś dalej się prochy skołuje. Chyba że chcesz aby potem sierżant zrobił ci wjazd od zaplecza - parsknęła prawie bez złośliwej uciechy, zerkając na strzelca z ukosa - Na tej twardej, niewygodnej i kamienistej ziemi, gdy nikt nie będzie widział, a pustynia pochłonie twój krzyk…

- Ty mnie nie strasz sierżantem -
zarechotał MJ. - Lepiej niech on się pilnuje. Nie bez powodu wsadzenie granatu w gacie nazywa się “podmianką z Shady Sands”... a to jakby nie było moje rodzinne okolice. Jak to mawiał mój wujek: krew może być, aby krzyku nie było. I zwykle nie ma... jest tylko “bum” i trochę farby na ścianie czy innej powierzchni. Czysta, fajna robota. A ile przy tym zabawy! - uśmiech chłopaka stał się niemal drapieżny.

- Lubisz się bawić z kolegami, co? Buszować im po spodniach, robić “boom”... smarować farbą w kolorze białej pecyny flegmy - Cyrus potakiwała temu co mówił, dodając własną, wesołą interpretację - I nie straszę, jedynie pokazuję i przestrzegam abyś błędu nie popełnił i nie żałował do końca życia. Plamy na portkach wywabisz, plam na honorze już nie. Nie wiem z czego to gówno robią, ale tak podobno jest. Pewnie chińska tandeta - wzruszyła ramionami - Więc jesteś z Shady Sands, lubiłeś zabawy z wujkiem… co jeszcze ciekawego masz w rękawie?

MJ przestał się uśmiechać. Wydawało się, że jego dłoń, zaciśnięta na rękojeści karabinu, lekko zbielała. Być może było to tylko złudzenie.
- Daruj sobie gadkę o honorze - warknął. - Darcie japy i udawanie ważniaka przed bandą przestraszonych rekrutów jeszcze nikomu honoru nie przyniosło. A na razie ten cały sierżant to największa porażka, jaką miałem nieszczęście oglądać w mundurze tej armii. Nawet instruktorzy w Barstow wyglądają przy nim jak ciepłe miśki. Mam tylko nadzieję, że połowa tych dzieciaków nie będzie jutro albo za parę dni gryzła piachu tylko dlatego, że ten pozer zechce zasłużyć na kolejny awans za zaprowadzenie kolejnej bandy żółtodziobów na rzeź. Nie po to się zaciągnąłem, aby się dać zabić dla czyjejś pieprzonej przyjemności. A już na pewno nie po to, aby jakiś tępy zwyrol wetował sobie na mnie trudne dzieciństwo. Ja przynajmniej miałem rodzinę, która mnie wychowała. - MJ utkwił w Lucy ciężkie spojrzenie. - A skoro już mówimy o rodzinie... to lepiej nie dotykaj tego tematu. Przynajmniej na razie. - zakończył i utkwił wzrok w nieokreślonym punkcie na podświetlonym bladozieloną poświatą widnokręgu.

Gdyby nie fakt, że szeregowa Cyrus wzdychała boleśnie co parę minut, pewnie pokusiłaby się o podobny zabieg, a tak niestety tracił na wyrazistości, więc go sobie darowała. Zamiast tego parsknęła pod nosem, unosząc do kompletu jedną brew.
- Weź zluzuj, znasz typa jeden dzień, no może mniej niż tydzień. Musi drzeć ryja, za to dostaje żołd. Zobaczymy, poczekamy. Nie ma co czarnowidzić, od tego się hemoroidów idzie nabawić, wrzodów żołądka i obstrukcji mentalnej - obcięła MJ’a przeciągłym spojrzeniem od dołu do góry - Ciesz się, że nie byłeś w Camp Golf… o chłopie - westchnęła nostalgicznie - Tam to dopiero byś ocipiał. Zresztą, było i minęło - machnęła ręką.
- Lubię cię, to dam ci całkowicie za darmo i bez haczyków jedną dobrą, przyjacielską radę - zatrzymała spojrzenie na jego oczach, mrużąc własne - Napinka w niczym nie pomaga. Miej wyjebane, a będzie ci dane. Każdy miał jakąś rodzinę, czy coś w te klimaty. Każdy ma swoją historię i wiesz co? - zrobiła chwilę przerwy dla podniesienia napięcia, żeby zakończyć krótkim śmiechem i finalnym podsumowaniem - Pierdol to, żyj dla siebie. Nie dla widm i wspomnień. Amen. Tym razem porada za free, jak mówiłam.

Na twarz MJa wypełzł ten sam wyszczerzony uśmiech, jaki zniknął z jego twarzy chwilę wcześniej. Wydawało się, że chłopak albo odzyskał równowagę, albo przyjął radę towarzyszki za dobrą monetę.
-[i] Wiesz co... - rzekł z namysłem. - Masz rację. Pieprzyć to wszystko. Sierżanta z zaciskiem dupy na dziewięć koma siedem, całą tą pieprzoną wojnę, duchy, wspomnienia i całe to gówno. - westchnął. - Skoro już tu jesteśmy, to po prostu róbmy swoje. Najlepiej jak umiemy. A co życie przyniesie... to się zobaczy. Dobre rzeczy zatrzymamy, resztę gówna wyrzucimy na śmietnik. I tyle. - MJ utkwił w Lucy łobuzerskie spojrzenie.
- Dzięki za dobrą radę, skarbie. Będę pamiętał... i odwdzięczę się przy okazji.

- No brawo, wreszcie gadasz z sensem
- szeregowa się rozpogodziła i z tej uciechy klasnęła w ręce - Zasłużyłeś na order z zimnioka. Wystrugam ci go jak jakiegoś znajdę. Ale jak tak już wszystko pieprzysz to Wilsona zostaw, co? Szkoda chłopa… a widziałeś jak się zgrabnie pręży? - pokiwała łbem do własnych przemyśleń - Będzie dobrze. Mamy w końcu Keya, nie? - tutaj westchnęła rzewnie - Trzeba mu skołować porządną szczotkę żeby wyczesywać resztki z futra. Nie może chodzić jak łachmaniarz… o ile podepniemy sierść pod rodzaj ubrania, a więc “łachy”... i nie ma sprawy - trąciła strzelca barkiem - Przyjmuję wyrazy uznania w dobrach luksusowych i kontrabandzie.

MJ zarechotał ponownie.
- Nie bój boja - odparł. - Wilson nie jest w moim typie... choć na polu walki chyba się dogadujemy. Za to Keya możesz sobie czesać do woli... ile dusza zapragnie. A za dobrami luksusowymi proponuję rozejrzeć się na kolejnym postoju. Ponoć w Searchlight mają nieźle zaopatrzony składzik. To co, umowa stoi?

- Skoro nie chcesz Wilsona to ja się nim zaopiekuje. Szkoda żeby taki sam bezpański chodził, głodny i zmarznięty
- Cyrus przyjęła do wiadomości zasłyszane informacje, udając że wcale a wcale dobrze się nie bawi.
- Dobra, niech będzie. Przyjmuję ofertę, ale niczego nie będę podpisywać. Musi ci wystarczyć dobre słowo… a jak potem coś pójdzie nie tak powiem, że byłam pijana i na nic się nie zgadzałam.

MJ radośnie skinął głową.
- Spokojnie jak na wojnie. Jak będziemy w Searchlight, spróbuję Ci coś skołować. W razie czego zawsze możesz zełgać dowództwu, że ktoś ci to podrzucił. - zawiesił głos na chwilę. - A co zrobisz z Wilsonem, to już twoja brocha. Tylko postaraj się go zanadto nie nadwyrężyć - wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu. - Chłopak celnie strzela, o ile mu ręce nie latają za bardzo. Przyda nam się, ale tylko wtedy, gdy nie będzie miał problemów z koordynacją. Kapewu, dziewczyno?

Tym razem to Cyrus zaśmiała się wesoło, przymykając z radości oczy.
- Łgać? No proszę cię! Jak łapią mnie za rękę zawsze mówię że nie moja i nawet, kurwa, niepodobna - rechotała jeszcze chwilę, czując jak senność powoli odchodzi. Może to wartowanie nie było takie tragiczne?
Zależało na kogo trafiło...


Tej nocy MJ uratował szeregowej Cyrus życie, przynajmniej te psychiczne. Nie miała ani grama wątpliwości co stałoby się, gdyby po morderczym marszu zmuszono ją do wartowania w pojedynkę - pospałaby się prędzej niż później, sierżant znowu by się przypierdolił i na pewno wymyślił coś odpowiednio ciężkiego aby dać popalić mało skoordynowanej służbowo podwładnej, a tak przez parę godzin przerzucała się ona drobnymi uprzejmościami ostrości szpilek i zwykłymi opowieściami dziwnej treści ze strzelcem, aż szczęśliwie ich trud dobiegł końca. Stoczyli się z posterunku, znaczy Lucy się stoczyła, idąc jak po sznurku prosto do śpiwora i padła na niego nie kłopocząc się czymś tak trywialnym jak zdejmowanie butów, czy rozpinanie suwaka. Miała wrażenie, że ledwo ułożyła się na płasko, a już ktoś złośliwy szarpał jej ramieniem.

Prócz perspektywy kolejnego wyczerpującego spaceru po Pustkowiach, wraz z szerokim wachlarzem atrakcji w pakiecie, poranek przyniósł ze sobą też złe wieści. Mieli spiąć się i zagęścić ruchy… jakby nie zapierdalali jak małe motorki przez ostatni dzień! Szeregowa Cyrus zdusiła przekleństwo cisnące się na usta, zamiast tego słuchała, kręcąc się z miską pomiędzy resztą oddziału. Nastroje były fatalne, nie poprawiło ich też wznowienie marszu. Co niektórzy mieli miny, jakby zagrali va banque, stawiając dorobek życia w ruletce i dostali to, co zwykle Laura dostawała w podobnych sytuacjach - czyli złamanego kutasa. Plus szyderczy dżingiel lecący z reżyserki.

Zwieszanie nosa na kwintę nie należało jednak do jej ulubionych zajęć. Zamiast pałować się niechęcią do długiego spaceru i prawdopodobnie jego śmiertelnie poważnego finału, skorzystała z okazji że jeszcze nie pada na ryj zaczynając się rozglądać po najbliższych towarzyszach niedoli. Wszak kto powiedział że dotrą do celu? Bez jaj, zawsze coś mogło ich zeżreć po drodze!

W szyku dostała miejsce koło kolesia z bliznami na gębie. Harrisa, jeśli dobrze pamiętała z odprawy i powitania jeszcze w obozie. Pierwsze minuty przebierania kulasami szeregowa Cyrus zajęła sobie obcinaniem go od góry do dołu i z dołu do góry. Co prawda aby spojrzeć mu w twarz musiała srogo odchylać kark bo był wyższy… ale to akurat nie stanowiło niczego niezwykłego. Pod względem wzrostu Lucy uplasowała się na zaszczytnym drugim miejscu. Od końca. Zaraz za Keyem… o ile akurat nie stał na tylnych łapach.
- Przyznaj się… - zagaiła rozmowę, łypiąc na faceta spode łba i tylko wyszczerz na gębie psuł wrażenie ponurej powagi - Dosypujecie sobie czegoś do porannej lury. Coś podejrzanie świeżo wyglądasz, wypoczęty. Jak ty to robisz? Wyglądasz jakbyś zaraz miał pozować do propagandowego plakatu o dzielnych, walecznych chłopakach z dużymi spluwami. Ogarniasz o czym nawijam, nie? Te świstki co je wszędzie wieszają, laski patrzą i zaczynają przebierać nogami. Niektóre do tego stopnia że same się zaciągają - wzruszyła ramionami - No i następuje ten niezręczny moment, gdy okazuje się że robi się rano, zamiast jajecznicy średnio jadalna breja którą chyba ktoś ze dwa razy już przetrawił. Nogi wchodzą w dupę tak głęboko że pośladami rysuje się po piachu… no ale. - Machnęła ręką dość pogodnie - Przynajmniej jest na co popatrzeć.

Nastała chwila ciszy, podczas której szeregowa Cyrus czuła się obserwowana z rejonów wyższych niż jej zwyczajowa perspektywa.
- Idzie przywyknąć - wreszcie Harris parsknął.

- Tak mówią, do wszystkiego idzie przywyknąć. Do trądu, Dezyderii, długich marszów, głodu, chłodu, upału, czy bycia ghoulem… a właśnie. Miałam taki piękny sen… - Laura westchnęła z nostalgią, spoglądając na spieczony słońcem horyzont i przygryzając wargę. Pokontemplowała uroki okolicy przez krótką chwilę i zaczęła opowieść, zerkając na Harrisa z ukosa.
- Zaczęło się standardowo, szłam sama przez pustynię. Pewnie kojarzysz temat, co nie? Dużo piachu, słońca jeszcze więcej. Żar się leje z nieba a ty masz ochotę wziąć saperkę i wykopać sobie kwaterkę dwa metry na półtora i dwa w głąb… ale toczysz się przez ten cholerny piach bo musisz, a wody jak na złość nie ma. Więc dodatkowo ryj wykręca z pragnienia i zaczynasz się zastanawiać czy przypadkiem doczłapiesz do następnej kupy kamieni, a może jednak nie… normalnie przekaz podprogowy, albo coś podobnego - zaczęła gestykulować żywo, nie przejmując się czy sierżant słyszy. - Szłam tak, noga za nogą, a perspektywy roztaczały się wokoło dość szare i pyliste, gdy nagle za plecami usłyszałam warkot silnika. Po chwili podjechał różowy cadillac z jacuzzi na przyczepie, o chłopie - tym razem westchnęła wyraźnie rozmarzona - Wanna pełna blond kociaków w bikini i z butelkami szampana i wszystkie machały zapraszająco… no nie szło odmówić. Za kierownicą siedział ghoul w białym wdzianku i z włosami prawie tak majestatycznymi jak te Utanga. Prawie - zaznaczyła aby nie było ani grama wątpliwości czyja fryzura wymiata po tej stronie Mojave.
- Powiedział że ma na imię Elvis i jedzie ze swoimi dziewczynami dać koncert na balecie stulecia. Spytał czy nie potrzebuję podwózki. Zrzuciłam łachy, wskoczyłam do wanny i zaraz dał po heblach, a z głośników poleciało “Love me tender”... któraś z lasek wcisnęła mi butelkę, jeszcze inna wyciągnęła piguły i zaraz zaczęła robić z nich nosy… i już miałam dać po zatokach, kiedy kurwa ktoś mnie obudził - rzuciła pełnym żalu i pretensji spojrzeniem w plecy Taylora. Pokręciła głową z ponurą miną - I teraz nie wiem co tam miały, ani gdzie jechaliśmy. Kurwa no… i jak żyć?
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 08-12-2018 o 16:01.
Amduat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172