Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-08-2019, 01:35   #1
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Ballada o lekkim zabarwieniu uranowym - SESJA ZAWIESZONA

Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 6:30 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok 15 stopni.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=BaC_7NLYrxM[/MEDIA]

Jefferson City znano jeszcze w dawnych czasach. Położone w środkowej części mitycznych USA, stolica strony Missouri, nazwę swoją nosiło dla upamiętnienia jednego z pierwszych prezydentów Stanów Zjednoczonych. Konkretnie Thomasa Jeffersona, co pewnie nie było wielkim zaskoczeniem dla tych znających prehistorię kraju na tyle, aby spamiętać pięć dat i dziesięć nazwisk dawno martwych typków w śmiesznych, kabaretowych ciuchach. Ojców demokracji, ale to w dawnych czasach.

Tak samo jak w dawnych czasach miasto ponoć słynęło ze swego piękna. Położone na północnym skraju płaskowyżu Ozark, na południowym brzegu rzeki Missouri, w regionie Środkowej Missouri i na zachodnim skraju jednego z głównych regionów winiarskich na Środkowym Zachodzie… kiedyś, dawno dawno temu. Do czasów obecnych wciąż co prawda zachowało się wiele mil plantacji tych śmiesznych okrągłych owoców, lecz nie na przedwojenną skalę, zaś wiele krzewów uległo mutacji. Inne wycięto, lub spłonęło w radioaktywnych deszczach. Deszcze często nawiedzały okolicę miasta, nic dziwnego skoro leżało w strefie klimatu przejściowego pomiędzy klimatem wilgotnym podzwrotnikowym, a wilgotnym kontynentalnym… przynajmniej tak mówili durni jajogłowi, gdy ich nikt o to nie pytał. Mówili też, że cechują ten obszar gorące i deszczowe lata oraz mroźne zimy. Burze są powszechne zarówno wiosną, jak i latem. W okresie zimowym często pada lekki śnieg.

Gadali też mniej potrzebne bzdury, przykładowo że w czasach prekolumbijskich region ten zamieszkiwały starożytne plemiona, znane obecnie jedynie jako "budowniczowie kopca", który wznosi się nad miastem . Nie byli już obecni w czasie, kiedy dotarli tam pierwsi biali osadnicy, zastąpieni potem przez Indian Osage. Kiedy ustanowiono terytorium stanu Missouri w 1812 roku, St Louis zostało siedzibą władz stanowych. Następną stolicą było St. Carol.
Miasto zostało wybrane też miejscem dla więzienia stanowego. To więzienie, nazwane Penitencją Stanu Missouri, otwarto w 1836 roku. Zsyłano tam wielu niesławnych Amerykanów, w tym byłego mistrza wagi ciężkiej Sonny'ego Listona , zabójcę Jamesa Earla Raya i rabusia z banku Charlesa "Pretty Boy" Floyda. W czasie wojny domowej miasto Jefferson City było okupowane przez wojska Unii, a wybrana legislatura stanowa została wywieziona z Jefferson City przez generała Unii Nathaniela Lyona.

Niektórzy ustawodawcy wrócili później do Neosho w stanie Missouri i wydali zarządzenie o secesji. Missouri było podbite zarówno przez Konfederację, jak i Unię. Podobnie jak sąsiedni stan, Kentucky. Obywatele Missouri byli silnie podzieleni, a wiele osób w stanie - zwłaszcza w St. Louis - wspierało Unię, podczas gdy inne obszary, takie jak np. Little Dixie, były silnie ukierunkowane w stronę Konfederacji… tak, jeśli miało się zacięcie historyczne i dostęp do dawnych kronik, dało się gadać o mieście godzinami… zapominając przy okazji że w obecnych czasach nie zostało z niego za wiele, prócz sypiącego się po bokach truchła i tej garstki mieszkańców żyjących w większości z zaopatrywania bazy wojskowej, albo okolicznych tartaków i kopalń.


Były rzeczy które się nie zmieniały. Nieważne co by się nie działo pozostawały takie same,drwiąc z okolicznych warunków przyrody, wojen, głodów czy najprawdziwszego końca świata. Jeśli przed ostatnią wojną garnizon w Jefferson City budził się zawsze o godzinie 4:30 to apokalipsa, spadające gęsto bomby i Stalowa Bestia gnieżdżąca się na północy tego nie zmieniły. W końcu co jak co, ale wojsko musiało chodzić jak w zegarku - panował tam ład, rygor i cała masa procedur jasno wyrażających się jak i co myśleć. W jaki sposób się wysławiać, czym kierować się w armijnym życiu. Wojsko było jedną z ostatnich ostoi porządku na tym z lekka porypanym radami świecie, gdzie podróż z miasta do miasta poprzez Pustkowia często bezpieczna była w równym stopniu co danie małpie do zabawy granatu Millsa.

Sam świat też zmienił się przez ostatnie pół wieku. Zniszczenia poczynione przez sztuczną inteligencję pospołu z ludźmi, degradowały środowisko z roku na rok coraz dotkliwiej. Wraz z otoczeniem zmieniali się ludzie - brały w nich górę pierwotne instynkty, powrócił feudalizm i prawo silniejszego. Dlatego też na mocy porozumienia między Federacją Appalachów, a władzą administracyjną Nowego Jorku obie strony łożyły grube gamble aby utrzymywać bazę wojskową w stanie najwyższej gotowości oraz sprawności. Jedni zyskiwali wysuniętą daleko zachód placówkę pełną wyszkolonych żołnierzy szerzący odpowiednio ukształtowane racje stanu z tą, że jest tylko jeden prezydent i nazywa się Collins.
Druga strona zyskiwała dodatkową ochronę pogranicza przed bandytami, coraz częściej zapędzającymi się pod ludzkie siedliska mutantami… i to bez strat we własnych siłach.

Miejsce na bazę też nie zostało wybrane przypadkowo. Jefferson City miało wszystko czego potrzeba - gotową infrastrukturę, odpowiednie położenie i oczywiście godna historię. Dodatkowo nikt nie mówił tego głośno, lecz posiadanie kilku tysięcy dodatkowych rąk do pracy w kryzysowych sytuacjach przydawało się jak jasna cholera - środkową część Stanów nawiedzały notorycznie i cyklicznie tornada zanim do ich nazwy dodano słowo “Zasrane”.


Miało też starego pułkownika Oharę, człowieka aparycji starego kamiennego gargulca i równie zarośniętego co liniejący niedźwiedź, chociaż jego futro akurat miało stalowo siwą barwę. Trzymał obóz krótko, ludzie się go bali i szanowali. Jego słowo wewnątrz wojskowych baraków było prawem, on ustalał zasady i lepiej było mu nie podpadać. Szczęśliwie nie pokazywał się, prócz porannych apelów, szerszemu gronu zwykłego szeregowego plebsu. Widywali go wyżsi rangą oficerowie z kapitanem Tannerem na czele - jego prawą i lewą ręką. Różnili się jak woda i ogień. Jeśli pułkownik mimo postury olbrzyma zachowywał się z zimną rezerwą profesjonalisty mającego za sobą dekady doświadczenia w zarządzaniu ludźmi, to kapitan był od niego o dobre dwadzieścia lat młodszy, czyli jakoś przed piątym krzyżykiem - sporo niższy, patykowaty i żylasty jakby poskręcany ze starych lin portowych. Razem sprawnie zarządzali sporej wielkości ośrodkiem, mieszczący około tysiąca do półtora żołnierzy, w skład których wliczali się wszyscy od poborowych po samą górę. Dokładając sprzęt, pola ćwiczeń, poligon i całą masę budynków socjalnych od koszar po stołówki robił się naprawdę spory interes, działający w rytm utartych norm i zasad.

Jedną z nich był poranny apel zawsze o szóstej rano… znaczy żołnierze czekali wyprostowani jak struny już od szóstej, aż pan pułkownik raczy się pojawić na placu i powiedzieć swoje. Dziś wydawało się, że zdarzył się mały cud, gdyż Stary punkt 6:00 stanął przez równymi jak od linijki rzędami gotowych do rozpoczęcia aktywnego dnia żołnierzy i wbrew sobie nie skrzywił się z niesmakiem.

- Czołem żołnierze! - krzyknął swoje nieśmiertelne powitanie.


- Czołem panie pułkowniku! - w odpowiedzi po placu rozległ się potężny krzyk kilku setek gardeł. Reszta apelu przebiegłą standardowo. Tanner wylazł i nawijał o tym jakie mają szczęście mogąc służyć Ojczyźnie, Prezydentowi i samym Stanom Zjednoczonej Ameryki.. .w końcu nie mogło zabraknąć odpowiedniej dawki propagandy o poranku.

Szczęście dopisywało dziś żołnierzom kontyngentu Jefferson City. Poranek nie przyniósł ze sobą coraz częstszej na początku jesieni mgły, zamiast tego tarcza słońca wesoło wspinała się po nieboskłonie, oświetlając niezmąconym blaskiem ziemię, budynki i ludzi, w równym stopniu pokrytych rosą. Cieszyło ich, że nie ma mrozu, a rosa nie zmienia się w szron. Po upalnym jak na ich klimat lecie powoli nadchodziła ta najbardziej znienawidzona pora roku… chociaż bliżej w grafiku mieli śniadanie, na myśl o którym każdemu zaczynało burczeć w brzuchu.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 01-09-2019 o 22:12.
Amduat jest offline  
Stary 02-09-2019, 01:20   #2
Konto usunięte
 
Lavandula's Avatar
 
Reputacja: 1 Lavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputację
Dziękuję Lechowi za wspólną retrospekcję :)

Wizyta u kumpla - Jefferson City, cztery miesiące wcześniej

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jFtHWv9nk_g[/MEDIA]
Blok pooperacyjny bazy wojskowej w Jefferson City nie należał do największych jakie znała amerykańska armia. Nadal jednak było to dobre trzydzieści metrów kwadratowych wypełnionych przez cztery wielkie i nowoczesne łoża na kołach w otoczeniu dwóch pokaźnych ekranów każde, kilku szafek i aparatury, której wchodzący do pomieszczenia mężczyzna nie znał. Wysoki, przyzwoicie zbudowany facet w mundurze polowym spojrzał zmęczonym wzrokiem w kierunku jedynego zajętego łóżka. Nienawidził odwiedzać kumpli z oddziału, bo często wiązało się to z przykrymi wspomnieniami z nie do końca udanej misji.
Ranny tym razem został Starszy Szeregowy Carter Jones, który z Kapralem Williamsem znali się od początku stacjonowania korpusu w Jefferson City. Niedawno strzelił im równy rok znajomości wypełnionej zadaniami, na które dowództwo wysyłało swoją elitę chociaż żołnierze sami za plecami nazywali się “Grupą uderzeniową Kamikaze”. Jones został ranny podczas starcia ogniowego z wrogiem. Wyciągnęli z niego dwie kule i kilka odłamków po minie kierunkowej. Facet miał szczęście, że żył, nie mówiąc o tym, że lekarze rokowali jego całkowity powrót do zdrowia. Żołnierz spał, ale to nie przeszkodziło jego kumplowi podejść do szafki przy łóżku i wstawić bukietu kwiatów do wazonu wypełnionego wodą z odżywką dla roślin.

Joshua Williams nie miał wiele miejsca do siedzenia więc usiadł na najbliższym z łóżek przyglądając się rannemu zwiadowcy. Jego czujne spojrzenie ciemnobrązowych oczu wodziło po ekranach do których był podpięty jego kompan nie rozumiejąc z tego nic poza częstotliwością bicia serca i ciśnieniem krwi. Nożownik był po podstawowym kursie pierwszej pomocy i starał się dokształcić z zakresu opieki medycznej, ale zdecydowanie łatwiej wychodziło mu zabijanie niż przywracanie do żywych. Tego dnia było cholernie parno dlatego żołnierz ściągnął bluzę mundurową odsłaniając pobliźnione, żylaste przedramiona. Kumple czasem śmiali się, że w jego przypadku wystarczyła pechowo przełożona kartka aby się wykrwawił. Pod cienką skórą miał od groma cieńszych i grubszych żył co cechowało ludzi o niskim poziomie podskórnej tkanki tłuszczowej. Willams spojrzał w kierunku wejścia do sali słysząc zza drzwi kroki na korytarzu.

Zaduch dokuczał nie tylko jemu. Skóra rannego też błyszczała od potu, była też niezdrowo blada i sina pod zamkniętymi oczami. Znaczyło że pełnienie dyżuru medycznego robiło się upierdliwe bardziej niż zazwyczaj. Harquin nie narzekała, nie należała do rodzaju ludzi użalających się nad sobą i swoimi życiami. Nie narzekała na upał, ograniczając się do nieregulaminowego rozpięcia munduru. Związała też długie, czarne włosy w gruby warkocz opadający aż do pośladków. Wiele razy słyszała że powinna je ściąć. Słyszała też dużo innych bzdur którymi nie miała zamiaru się przejmować. Z tacą wyładowaną gazami, strzykawkami, butelkami soli fizjologicznej, stetoskopem i miską czystej wody, szła do sali gdzie leżał jej obecny pacjent numer jeden - kolejny biedny debil który miał mniej szczęścia niż reszta trepów i skończył na jej stole.
- Gdy na jesień do wojska ruszałem, ty żegnałaś mnie smutna i zła. Przyrzekałaś że będziesz czekała i że nic nie rozłączy już nas. Przyrzekałaś że będziesz czekała i że nic nie rozłączy już nas - śpiewając podeszła pod drzwi i łokciem nacisnęła klamkę bo dłonie miała zajęte. Zamek poddał się, zawiasy skrzypnęły i sanitariuszka weszła do środka, pomagając sobie nogą aby przypadkiem drzwi nie walnęły w tacę i jej nie wywróciły, a co za tym idzie żeby cenne zapasy medycznie nie poszły się walić.
- Ciężkie chwile przetrzymać musiałem, kible nieraz mi przyszło myć. Lecz o jednym wtedy myślałem, wkrótce z Tobą znów będę mógł być. Wkrót… - nagle zamilkła widząc niespodziewanego gościa. Wciągnęła głośno powietrze i wyraźnie zła powiedziała podniesionym głosem:
- Podnoś dupę z wyra, co ty sobie kurwa wyobrażasz leszczu?! Kto cię tu wpuścił?! Co tu robisz oprócz rozsiewania zarazków?!

- Chyba pomyliłaś mnie z kimś do kogo możesz tak mówić, szeregowa. - powiedział siedzący na łóżku facet patrząc na nią wzrokiem, pod którego ciężarem łamali się już dwa razy ciężsi od niej. - Nie muszę się tobie tłumaczyć. - dodał w tej samej chwili poprawiając się na łóżku. Zauważyła, że jego oczy były delikatnie podkrążone, ale zarost przycięty najdalej tego ranka. Jego muskulatura jasno wskazywała, że musiał być nie tylko liniowcem, ale też dużo trenować i walczyć wręcz. Blizny takie jak on na przedramionach posiadali zwykle gladiatorzy, a nie żołnierze.

- Chyba nie czaisz że to nie twój rewir leszczu, podnoś dupę! - sanitariuszka o dziwo prychnęła zezłoszczona jeszcze bardziej, a gromiące spojrzenie spłynęło po niej jak po kaczce. Wydawało się nawet, że było zapalnikiem dla nowego wybuchu.

- Jebie mnie jak ci obsrało pagony, tutaj nie ma wpierdalania! Chcesz się rządzić, wypierdalaj ganiać koty po poligonie! Tu jest szpital, ogarniasz co to znaczy?! - szybko przeszła przez pomieszczenie, stawiając tacę na stoliku przy łóżku rannego. Ledwo to zrobiła od razu sprzedała mężczyźnie solidnego kopa w łydkę, ręką wskazując drzwi.
- Wypierdalaj stąd chodząca zarazo! Albo się odkaź! - ręka przeniosła się na szafkę przy drzwiach - Górna półka, butla z ciemnego szkła. Przemyj tym łapy… ja kurwa pierdolę, za jakie grzechy. Całe życie z debilami. Kolejny lamus któremu się okop pomylił z OIOMem… pewnie nawet nie wie co to znaczy… gdzie ja kuwa jestem? Czy kogoś zabiłam i zjadłam? Ehhh - syknęła, kręcąc głową. Wzięła oddech, wstrzymała go i powoli wypuściła ze świstem. - Obczaj jedno, to kurwa pourazówka. Dociera? Otwarte rany, obniżenie odporności, duża utrata krwi, ból, smród, sranie pod siebie i cuda wianki - kiwnęła głową, pokazując rannego - Chcesz go zajebać, zrób to jak wyjdzie. Tutaj jest pod moją opieką, czaisz? Czy mam ci to rozrysować i dać kredki żebyś sobie pokolorował? Nie wiem jakie tu mieliście wcześniej zwyczaje, ale teraz to mój pierdolnik. Mój pacjent. Chyba twój kumpel, co? - spytała ze zjadliwym uśmiechem - Przyniosłeś mu w prezencie całą pakę patogenów, gratulacje. Gdyby był tu kierowca autobusu na pewno zaczął by klaskać… chociaż nie, prędzej karawanu.

Mężczyzna wstał po czym powoli podszedł do wskazanej przez nią szafki. Wiedział jak odkazić ręce co zrobił aby tylko nie słuchać jej pretensjonalnego tonu, który nijak nie pasował do ładnej buzi i całkiem przyjemnego, kobiecego głosu.

- Milutka jesteś. - powiedział facet przyglądając się jej z zaciekawieniem. - Zawsze wkładasz tyle emocji w dialog? - zapytał się twardym, ale spokojnym tonem.

Zza pleców usłyszał soczyste “kurwa jego mać” i szczęk szkła o metal.

- Chuj cię to boli? - odpowiedziała, pomamrotała coś pod nosem i dodała - Zwykle gdy występuje proporcjonalność prosta między poziomem głupoty którą widzę i jej wpływu na moją robotę. Nie wygrałam pleców na loterii, mam co robić, nie narzekam na nudę. Ani do kurwy nędzy nie pierdzę w dechy na stróżówce. Mam ten pierdolnik na głowie, nie tylko tego jednego cipciaka, a dzięki tobie zanim pójdę obsłużyć następnego klienta muszę zmienić pościel żeby następny klient nie dostał sepsy na dzień dobry, bo nie wiadomo bo jakim gnoju się szwendałeś zanim tu przylazłeś. Dzięki zjebie, obiecuję że jak trafisz tu jako pacjent odbiję to sobie z nawiązką. - pokręciła głową zrezygnowanym ruchem, mocząc gąbkę w misce i zabrała się za obmywanie skóry głowy pacjenta.

- Nie wiem czy będziesz miała okazję. - zastanowił się mężczyzna. - Nie zdarza mi się trafiać w takie miejsca mimo iż nie robię na stróżówce. - dodał spoglądając na rannego. - Jak masz taką ciężką robotę to może w czymś pomogę? - zapytał facet jakby jego mózg wycinał rzucane w jego stronę obelgi.
- Ktoś ci kiedyś mówił, że całkiem ładnie śpiewasz? - zapytał. - Czy nikt do dnia dzisiejszego nie doczekał etapu rozmowy, na jakim jesteśmy? - gość uśmiechnął się rzędem białych, równych zębów.

- Nie kozacz, nie kozacz… raz do roku to i kura pierdnie coby się nie zesrać. - sanitariuszka rzuciła filozoficzną sentencję, potakując sobie i swoim słowom. Łypnęła podejrzliwie na intruza, robiąc kwaśną minę, ale szybko jej przeszło.
- Znaczy nie grożą ci drzazgi w dupie, ani hemoroidy. Ja pierdolę, nawet nie masz pojęcia ilu żołdaków stąd na to narzeka. - burknęła, mocząc gąbkę w wodzie i wznowiła pracę, skupiając uwagę na rannym - Niektórzy mają chyba przestawione we łbach i ich to jara. Przychodzą, ściągają nachy z minami jakby oto objawiali mi największy cud wszechświata… a to takie bardziej charknięcie materii niż jakaś supernova - nachyliła się nad łóżkiem, stając plecami do bruneta - Zdejmij poszewki z koca i poduszki, złóż je i połóż na szafie przy drzwiach. W drugiej szufladzie od dołu jest świeża pościel. Chcesz się przydać… chyba nie muszę ci tego rysować, nie? Nie? No i zajebiście - wzięła porządny oddech i jak gdyby nigdy nic wróciła do przerwanej piosenki - Ciężkie chwile przetrzymać musiałem, kible nieraz mi przyszło myć. Lecz o jednym wtedy myślałem, wkrótce z Tobą znów będę mógł być. - odłożyła gąbkę i sięgnęła po gazę - Szybko w wojsku minęły mi dwa lata, służba moja skończyła się więc. Ale z ciebie zrobiła się szmata, dałaś dupy i teraz masz AIDS.

Facet zabrał się za wymienione czynności. Najpierw zdjął poszewki i ułożył je tak równo jak tylko potrafił. Był dokładny. Kiedy ułożył je na szafie wydobył czystą pościel i zaczął ją ubierać na koc. Kobieta skończyła śpiewać jakiś czas zanim skończył. Zaciekawił go tekst piosenki, po której zakończeniu wybuchł śmiechem.
- Dwa lata to szmat czasu. - powiedział po chwili. - Wytrzymała całkiem długo. - dodał zabierając się za ubieranie poduszek. - Co do tych hemoroidów i takich tam to raczej mało przyjemne zajęcie. Nie wiedziałem, że to taka plaga. Też miałaś? - zapytał zerkając na dziewczynę na chwilę zwieszając wzrok na jej długim warkoczu.

- Mam cały czas. Hemoroidy mentalne. - odpowiedziała ponurym tonem pochylona nad zmianą opatrunków. Zanim rozwinęła stare na początku nałożyła maskę przez co jej głos stał się trochę wytłumiony, zdezynfekowała też ręce - Dostaję ataku bólu dupy za każdym razem jak parszywy los rzuca mi na drogę kolejnego pseudogeniusza z poczuciem humoru na poziomie ameby popierdalającej na nibynóżkach - wzruszyła ramionami - A tam, nie podniecaj się że tamta bladź wytrzymała dwa lata. AIDS to następstwo wirusa HIV. Przejście do tak zaawansowanej fazy trwa, czyli popruła pizdę pewnie ledwo chłop przełożył kamasze przez próg, ale dobrze tak frajerowi. Tylko zjeby mentalne idą do woja z własnej woli.

- Ciekawe masz poglądy.
- skwitował mężczyzna. - Wszyscy są tu z własnej woli. - dodał z lekkim uśmiechem. - Ten twój rewir ma większy rygor niż idealne obozowisko kapitana Donoweya, wiesz? - powiedział kończąc ubierać poduszki.
- Od dawna służysz? Pierwszy raz ciebie widzę… - Joshua chciałby zapytać kto ją do tego zmusza, bo zapewne siebie samej nie uważa za “mentalnego zjeba”. Słyszał o ludziach, którzy dzięki jakimś talentom otrzymywali wybór wojsko albo czapa, ale wątpił aby w przypadku takiej młódki miało to miejsce.

Przy kwestii “z własnej woli” czarnula odwróciła się przez ramię, posyłając mu wyjątkowo szydercze spojrzenie. Musiała jednak wrócić do pracy, a to wymagało uwagi.
- Kibluję półtora roku - odpowiedziała niechętnie, smutnym i rozgoryczonym tonem - Zostało jeszcze trzy i pół, bo mi klepnęli piątaka. Nie znam żadnego Donoweya, wyjebane mam na gościa. Pewnie jakiś frajer który by nie przetrwał dnia poza szfejownią. Nic dziwnego że mnie nie widziałeś, przesadzili mój łeb w zeszłym tygodniu. Nazywasz się jakoś czy mam ci mówić leszczu?

- Joshua Williams. -
przedstawił się żołnierz. - Nieciekawie jeżeli nie lubisz tej roboty. - zaśmiał się. - Trzy i pół roku to długo. Wiele się może wydarzyć. Ty masz jakieś imię? - zapytał mężczyzna. - Tylko pomagasz biedakom jak Carter czy można cię też zobaczyć w terenie?

- Taaa… przez trzy i pół roku pewnie sama złapię AIDS. Syf, kiłę i mogiłę
- sanitariuszka zdjęła maskę i wyprostowała plecy. Oceniła krytycznie założone opatrunki, nie było do czego się przyczepić.
- Tak, mam imię. Możesz mówić mi Diego Maria de la Concepción Juan Nepomuceno Estanislao de la Rivera y Barrientos Acosta y Rodriguez - powiedziała poważnie i machnęła ręką - W skrócie Luna. Luna Harquin. Po tym jak mnie zdegradowali… sam widzisz - zerknęła na pusty pagon szeregowca. - W terenie? Ja? Jasne, już to widzę. Sorry, ale mam tu prywatny gabinet i penthouse w jednym. W północnej części tego pierdolnika, na poziomie minus jeden.

- Myślę, że z tak pedantycznym podejściem nie masz szans zachorować. -
powiedział żołnierz pokazując na zmienioną pościel. - Powiedziałbym, że miło mi cię poznać, ale nie pamiętam osoby, która by mnie tak obrzuciła mięsem i nadal żyła. - uśmiechnął się. - To co? Może przeproś ładnie przy kolacji, a ja dopilnuję aby miał cię kto bronić jak już cię wyślą w teren. A uwierz mi, że wyślą cię bankowo, bo z tego co mówisz jesteś naprawdę dobra w tym co robisz. - żołnierz spojrzał na nią mrużąc oczy. - W terenie dobrych medyków jak na lekarstwo. Ostały się tylko zjeby mentalne i leszcze, jak ja.

- Myślenie widzę też ci nie za bardzo wychodzi
- Harquin podniosła z tacy strzykawkę. Puknęła w nią i nacisnęła tłoczek, przygotowując się do zrobienia zastrzyku - Prawidłowa wersja brzmi tak: za zakłócenie rytmu pracy i sranie w ogródku zapraszasz mnie na kolację za kantynę, między magazyny. Wóda, konserwy i lasery. Zielskiem też nie pogardzę. Skręta i pacierza nigdy nie odmówię. - zaśmiała się, kontynuując robotę - Jeśli pójdę w teren też stanę się zjebem mentalnym i leszczem… ale jak tak się stanie, trudno. Wtedy w zamian za pilnowanie dupy mogę się zajmować innymi leszczami, bo czemu nie? Lepsze to niż słuchanie kolejnego apelu na placu, bleh.

- Możesz nie wierzyć, ale wbrew memu poważnemu wyglądowi nie zostałem zatrudniony na stanowisku naukowca.
- zaśmiał się. - Prawidłowa wersja mi pasuje o ile dasz spokój z tymi laserami. Wódę, zielsko i konserwy da radę załatwić. No i dużo patogenów, bo widzę, że ci się spodobały. - pokazał na wazon z kwiatami. - Lekarze z chęcią by wysłali z powrotem do boju i żołnierza bez rąk i nóg dlatego zapytam ciebie, jako fachowca, czy mój kumpel wróci do czynnej służby? Ten leszcz to kocha. - wytłumaczył mężczyzna spoglądając na brodatego zwiadowcę.

- Nie gadaj że za cienki leszczu jesteś aby mieć choćby celownik laserowy - dziewczyna skończyła chyba całkowicie zabiegi przy pacjencie, bo wyprostowała plecy i nakryła go do pasa prześcieradłem, zaczynając zaraz potem składać swoje zabawki z powrotem na tacę. Tym razem obok misek i czystej gazy znajdowały się zakrwawione bandaże zrolowane w pedantyczne roli.
- Wróci - odpowiedziała krótko, nim popatrzyła na łóżko dość chłodno - Jego pech nie oberwał ani w trzustkę, ani w śledzionę. Wątroba ma zdolność regeneracji, po częściowej resekcji zostaje czekać aż stanie na nogi. Miesiąc, może półtora. Zależy od jego zdolności… krzepliwości krwi i tak dalej i tak dalej. Swoją drogą tych badyli też nie powinieneś przynosić - pokazała na wazon kwiatów i prychnęła - Ale niech będzie. Tym razem ci daruję, znaj pańską łaskę - podniosła tacę wreszcie zwracając się twarzą do Williamsa - Coś jeszcze?

- Celownik laserowy jest dla kastratów z manią wielkości.
- rzucił żołnierz pozwalając sobie na małe odstępstwo od etykiety. Czuł, że przy niej może. - To twardy skurwiel. Kwiaty dali mi ziomkowie z oddziału. Nigdy nie byli tak uśmiechnięci. - zastanowił się facet drapiąc się po głowie. - Pewnie podejrzewali, że na ciebie trafię i zastanawiali się jak mocno mnie pociśniesz. - zaśmiał się. - Kiedy masz przerwę od roboty i nie relaksujesz się w karcerze? Coś czuję, że faktycznie musimy się zadowolić przestrzenią międzymagazynową, bo pewnie nie szybko cię puszczą na przepustkę.

- A to same wojny i walki nie są dla typów z kompleksami małego chuja? To jeżdżenie hummerami, macanie przedłużanych luf i zabawy z żołnierzykami -
dziewczyna podeszła do intruza, uśmiechając się szeroko. Zatrzymała się dopiero, gdy trzymana przed sobą taca dźgnęła trochę faceta w pierś - Możesz powiedzieć kolegom że zostałeś oskórowany na żywca jak im to pozwoli lepiej spać w nocy i strzepać ze trzy razy przed zaśnięciem - wzruszyła ramionami - Ni chuja nie mam pojęcia kiedy się uda wyrwać z penthouse’a… ale jak masz teraz kwadrans to wiem gdzie da się zabunkrować na faja i parę łyków wódy do odkażania. Nie dygaj, nie oślepniesz - mrugnęła do niego - A mnie, jak każdemu ciężko pracującemu frajerowi, należy się ustawowo cztery minuty przerwy na godzinę kołchozu… jakoś tak to chyba kiedyś leciało.

- Mnie o wojny nie pytaj.
- uśmiechnął się żołnierz - Na żadnej nie byłem. Zwykle eliminuje pechowców po okolicy. Hummerem też nie miałem okazji jechać, ale bywało się w MRAPach czasami. Co do wielkich giwer to gadasz z gościem, którego szczyt arsenału to subkarabinek z 14-calową lufą więc pewnie w trakcie porównania z kolegami wypadłbym licho. - zaśmiał się. - Jakbym powiedział o skórowaniu to raczej byliby zazdrośni. Tym wypłoszom wszystko się kojarzy. W sumie jak masz teraz czas to dawaj tę wódę. Aż cztery minuty na godzinę zapierdolu? Wiedziałem, że ktoś mnie wychujał z czasem pracy. - wojownik spojrzał na swojego kompana. - Trzymaj się Carter. Jeszcze do ciebie wpadnę.

- Tym razem nie przyniosę żadnych badyli ani nie spierdolę nikomu dnia
- Harquin dodała w jego imieniu trzy gamble zanim nie wyszła z sali, w progu przytrzymując stopą drzwi i gapiąc się wymownie na Williamsa - Ruszaj się zanim nie wystosuję pisma do twoich przełożonych że potrzebujesz gruntownych badań z badaniem prostaty na czele. Kumplom powiesz że doszło do penetracji… a że ja ciebie, co za różnica? - mruknęła, rozglądając się czujnie po korytarzu, łypiąc za winkiel. Głos też ściszyła - Wyruchali cię bez mydła chłopie, niech to będzie nauczka na przyszłość. Nie łykaj wszystkiego co ci pod dziób zapodadzą - ruchem głowy wskazała na lewo.

- Dopiero się poznaliśmy a ty już byś oglądała moją supernovą… - zaśmiał się cicho wojownik przypominając sobie określenie, którego Harquin użyła. - Mam nadzieję, że się nie uwalimy jak psy. W mojej ferajnie to sprawa życia, śmierci i wizyty w karcerze. - dodał ruszając we wskazanym przez nią kierunku. Kobieta zauważyła, że nie chodził jak pozostali żołnierze. W armii musiał być nie dłużej niż ona.

- Splunięcie prędzej - doprecyzowała dla świętego spokoju, zatrzymując się przy kolejnym rogu i zerknęła ostrożnie za zakręt zanim nie ruszyła pospiesznie do kolejnego załomu.
Prowadziła go przez dobre parę minut, zanim nie stanęli przed porządnymi metalowymi drzwiami, a sanitariuszka wyjęła z kieszeni munduru pęk kluczy. Zanim to zrobiła tacka wylądowała na ziemi aby nie zawadzać.
- Penthouse nie jest zły, idzie przywyknąć.

- Mogłaś mówić. -
powiedział patrząc na tacę żołnierz. - Bym ją potrzymał. - wyjaśnił prędko. - Kilka razy byłem i nie tęsknię. Jakiś czas trwało zanim nauczyłem się profesjonalizmu, rozkładania teleskopowego kija w dupie i takich tam. O ile od 11 miesięcy nic się tam nie zmieniło to raczej nie jest to luksusowy apartament z ładnym widokiem. - wojownik ledwo sobie przypominał karcer, w którym był ostatnio prawie rok temu. - Przed wojem byłem najemnikiem, a żołnierze z dziesięciopokoleniową tradycją nie traktują takowych na równo ze sobą. Przynajmniej póki dwa razy nie dostaną w ryj. Też za kantyną. - uśmiechnął się Williams.

- Miałam nadzieję że się domyślisz… ale jak widać nadzieja matką głupich i chociaż każda madka kocha swoje dzieci, to od każdej reguły są wyjątki.. ha! - sanitariuszka wreszcie znalazła właściwy klucz, przekręcając zamek i nacisnęła na klamkę. Mechanizm skrzypnął, do środka wdarły się promienie słońca razem z gorącem i męczącą duchotą.
- Kurwa… - dziewczyna cofnęła się w tył korytarza, gdzie przyjemny chłód, ciemność i zapaszek starego lochu.
- Dobra… jedziemy z koksem - burknęła do siebie nim nie zebrała się w sobie, wychodząc na słońce.

- Wiadomo. - powiedział żołnierz i wyszedł po szybkim, sprawnym podniesieniu tacy z podłogi. - Syndrom Draculi? - zapytał zauważając jej reakcję i kojarząc nieco popularniejsze choroby popromienne. - Ja mam Sztywny Ryj, znaczy Mount Rushmore. - powiedział z krzywą miną. - Jak byś zauważyła u mnie przesadną powagę to pewnie skończyły mi się leki. Warto byś wiedziała zanim nas razem wyślą w pole. A wyślą na pewno… - zaśmiał się mężczyzna. - Poza penthousem i pracownią wybiegasz czasem na poligon, siłkę czy cokolwiek? Nigdy ciebie tam nie widziałem, a te muskuły to nie synthol.

- Przesadna powaga… tja. Stężenie pośmiertne też bywa mylące przy Rushmore. Się nie obraź jeśli wyciągniesz kopyta, a ja machnę ręką bo pewnie ci się prochy skończyły -
sanitariuszka weszła na słońce i szybko stanęła w cieniu rzucanym przez drugi budynek. Dopiero wtedy odetchnęła.
- Zwykle mówię że tylko chłopy, chamy i pospolita hołota się opalają. Jak kiedyś, w dawnych czasach. Chamy pracowały na polach dlatego każdy chłop miał latem ciemną karnację, a arystokracja unikała słońca, cechując się białą, nawet czasem lekko błękitną karnacją z wyraźnie widocznymi żyłkami… i jebać czy dla takiego efektu upuszczali sobie krew - wyjęła z kieszeni papierośnicę. Otworzyła ją i wyciągnęła do Williamsa - Jako przedstawicielka klasy patrycjuszy wiadomo że nie dość że blada, to jeszcze pasożyt społeczny, ssący zdrowe, proletariackie społeczeństwo. Dosłownie i w przenośni - parsknęła - Jak coś to lubię czosnek i nie boję się krzyży. - uniosła dłoń pokazując że na wewnętrznej stronie nadgarstka ma taki jeden wydziarany. Od zewnętrznej trudno było na dłoni szukać miejsca bez tuszu.

- Jak wyciągnę kopyta to będzie już za późno na fochy. - uśmiechnął się żołnierz. - Odpowiesz za nie udzielenie pomocy potrzebującemu. Kurwa, jak gorąco. - dodał kładąc na wystającym elemencie muru bluzę mundurową i po chwili zastanowienia ściągając T-shirt.
- Bez obaw. - jego proste skośne mięśnie brzucha zatańczyły podczas ściągania nakrycia. Proste mięśnie brzucha były osadzone bardzo wysoko tworząc osiem równych, symetrycznych cegieł. Na klatce piersiowej było widać prążkowanie. Z pewnością ilość podskórnej tkanki tłuszczowej graniczyła z niezdrową jej proporcją. Na lewym cycku facet miał wytatuowanego jakiegoś ptaka. W kolorze. Mimo iż średnio mu pasował to Harquin potrafiła ocenić zajebiście wykonany, zapewne drogi tatuaż. W niektórych kręgach mógł uchodzić za arcydzieło niedostępne dla mniej utalentowanych rzemieślników.
- Ja tam lubię opaleniznę. Byle nie przesadzoną i miejscową. Opalone od łokci łapy i kark z bladą klatą i plecami kojarzą mi się z rolnictwem. - zaśmiał się biorąc jednego papierosa. - Zwykle nie palę, ale przy imprezie i dla towarzystwa robię wyjątki. Dzięki. - skinął jej głową. Zauważyła, że łapy też miał dojebane. Przy każdym ruchu pod jego skórą poruszały się prążki mięśni, na których zalegała niezła pajęczyna wyróżniających się żył. Miał sporo starych blizn na przedramionach. - Piętno nożownika-samouka. - powiedział widząc, że kobieta zwróciła na nie uwagę. - Tylko nie myśl o mnie jak o leszczu idącym z nożem na strzelaninę. - facet wyciągnął ze spodni zapalniczkę Zippo i po odpaleniu jej najpierw skierował płomień w kierunku papierosa szeregowej.

Luna zaśmiała się prawie nie złośliwie, patrząc równie niewinnie na towarzysza.
- Ale ty jesteś naiwny - pokręciła głową - Nie beknę za nic, powołam się na klauzulę sumienia która zabrania mi działać wbrew moim poglądom i wierze… a bardzo mocno wierzę że mam wyjebane na rozkazy - odpaliła papierosa od podanej zapalniczki.
Zaciągnęła się, dmuchnęła dymem w twarz bruneta i wzruszyła beztrosko ramionami. W porównaniu do niego sprawiała mikre wrażenie. Niższa, chudsza, szczególnie w okolicach rąk które przypominały patyki pokryte dokładnie czarnym tuszem aż po kostki palców.
- Niezła dziara - wskazała na kolorowy tatuaż - Skąd go masz?

- Myślę, że nie rozkaz by cię przekonał do ratowania mnie.
- zaśmiał się odpalając fajkę i ruszając naprzemiennie mięśniami klatki piersiowej. - Dzięki. - spojrzał na tatuaż na swojej klacie. - Zrobił go Jerycho. Mój znajomy z Jabłka. Jak znajdziesz miejsce i czas kiedyś może i tobie coś wydziarać. - dodał spoglądając na kobietę. - Chociaż ten zimorodek to akurat była mało przemyślana niespodzianka dla osoby, która nie wie o nim do dzisiaj. - uśmiechnął się facet. - Wystarczyłoby poczekać tydzień i bym zaoszczędził kałacha z pełnym magiem. Jebany Jerycho się ceni… - pokiwał głową. - Ty masz sporo tuszu na sobie chociaż przyjemnie to wygląda.

- A co, ma brać co łaska? Albo jeszcze dopłacać żeby ludzie się u niego dziarali?
- Harquin wyciągnęła rękę i pogładziła kolorowego ptaka. - Zajebisty - przyznała ze szczerym szacunkiem nad kunsztem wykonania. - Każdy spec się ceni, było warto. Trochę chujowa niespodzianka skoro adresat o niej nie wie do tej pory. Nie gadaj… kobita dała dupy jak byłeś w wojsku i złapała AIDS.

- Lepiej…
- powiedział żołnierz puszczając w jej kierunku kółko z dymu. - Na tydzień po dzierganiu odrzuciła oświadczyny. - dodał z lekkim uśmiechem. - Jednak nie jest źle. Nieco mną telepało, ale AIDS jej do dzisiaj nie życzę. - zaśmiał się. - Skoro mówisz, że było warto to pewnie było. Ledwo mnie wcisnął w kolejkę między dziergających się jak dywany antyterrorystów z Trzeciego Departamentu. “Tak jest, Panie Marszałku!”... - rzucił z akcentem i wkurwiającym tonem wprost z NY. - Ty pewnie niejednego rzemieślnika miałaś szansę ocenić. - dodał patrząc na jej tatuaże.

- Tam skąd pochodzę wszystkie ważne wydarzenia zapisuje się w ten sposób - podniosła wydziaraną dłoń i potrząsnęła nią - Pierwszą dziarę zrobiłam gdy miałam dziesięć lat, każdy robił. Potem… - opuściła łapę, odwracając głowę w bok i zagapiła się na puste pole strzelnicy czy innego wojskowego badziewia - Pierwsza wygrana bójka, pierwsza rozwalona fura. Pierwsze zabójstwo, pierwsza ofiara która zeszła na stole i pierwsza udana operacja na otwartych bebechach. Pierwsza miłość, pierwszy pochowany przyjaciel. Trochę tego było - uśmiechnęła się krzywo - Odrzuconych zaręczyn nie zapisałam. Punkt dla mnie.

- Ktoś już się na to zdecydował? -
zapytał wojownik patrząc na młodszą kobietę. - Miałaś bogate we wrażenia życie. - dodał kiwając głową. - Ja sześć lat spędziłem jako najemnik, szukając zaginionego brata. Później trafiłem do korpusu, do czego przekonał mnie ojciec. Jest oficerem w Jabłku i najlepszym rusznikarzem w korpusie. - wytłumaczył wojownik. - Gdybym odziedziczył jego inteligencję nie latałbym za cieniem te wszystkie lata. - pokiwał głową z zażenowaniem. - Wiedz jednak, że śledztwo tego leszcza doprowadziło go bliżej niż staruszka wspartego przez sieć wywiadowczą ludzi Collinsa. - rzucił z dumą napinając klatę i prostując się. - Wiesz, że nucenie hymnu przez ludzi z NY nawet podczas szczania to nie wymysł? - zaśmiał się nożownik.

Szeregowa Harquin zmilczała pierwsze pytanie, ignorując je z pełną premedytacją i usprawiedliwiając to pykaniem papierosa od którego odpaliła drugiego gdy pierwszy zaczynał dogorywać.
- W Zgniłym Jabłku są same sztywne zjeby z kijami w dupach - rzuciła luźnymi spostrzeżeniami - Srają po nogach byle zadowolić zjeba na fotelu prezydenta, który to zjeb tym prezydentem sam się obwołał i nie czai że poza Zjebanym Ogryzkiem ludzie mają na niego wywalone jaja - prychnęła, spluwając na popękany beton - Zadymiona, napromieniowana dziura pełna sztywnych leszczy i analbisów depczących po rdeście kurwa jego mać. Tu przynajmniej jest zielono, a nie szare, zjebane ruiny. Nie napinaj rowa jak jesteś stamtąd, albo masz tam rodzinę. Nie wybieramy tego skąd pochodzimy… ja akurat miałam farta. Wychowali mnie w Det, jako małolata latałam po Mechstone i rzucałam kamieniami w merole starego Shultza, a potem spierdalałam gdy jego pingwiny otwierały ogień. Było zajebiście - stwierdziła lekko i podsumowała - Jestem gangerem.

- Rzeczywiście gangsterka.
- zaśmiał się Joshua. - W NY mam rodzinę i dwie przyjaciółki, ale nie uważam tego miasta za swój dom. Nie wychowałem się tam, ale stacjonowałem dobry rok. Wiele z tego co mówisz jest prawdą. - dodał spokojnie. - Jeżeli chodzi o promieniowanie to nigdzie nie jest tak bezpiecznie jak w Teksasie. Przynajmniej ja kojarzę potężne, zielone równiny nietknięte popromiennym szambem. - zadumał się Williams. - Detroit też było ostro zasyfione. - uśmiechnął się mężczyzna.

Harquin popatrzyła na niego krytycznie, pociągając papierosa aż jego końcówka rozjarzyła się do koloru jasnej żółci. Zaciągnęła się potężnie i po raz drugi dmuchnęła żołdakowi w twarz.

- Wędzone dłużej leży, konserwuję się jak na wąpierza przystało. Aby móc spijać krew niewinnych przez następne dekady i wieki. Bycie Nosferatu zobowiązuje - rzekła rozbawiona - Rzucanie kamieniami w sztywniaków z Downtown wspominam najlepiej. Człowiek był jeszcze gnojem bez zobowiązań. Nie zdążył narobić głupot ani… - splunęła na ścianę - Wróciłaby do tamtych czasów… i weź, Det nie jest zasyfione. Mamy Ligę - skończyła z naganą i jednocześnie dumą w głosie.

- Nie byłem w Detroit na tyle długo aby móc je porównać do Jabłka, w którym spędziłem ponad rok czasu.
- powiedział wojownik gasząc i wyrzucając swojego papierosa. - Może jak dożyję, a ty odpracujesz wymazanie kabrioleta Wujka Sama gównem to mnie zabierzesz? - zapytał z uśmiechem. - Tacy leszcze są wszędzie potrzebni chociaż za trzy i pół roku pewnie już będę się rozkładał na jakiejś pustyni…

- Optymista się znalazł. Kto powiedział że nie będziesz za te trzy lata zakuty w dybach gdzieś w wiosce mutasów na bagnach z odbytem rozepchanym na głębokość żołądka?
- dziewczyna zapytała poważnie i niepoważnie zarazem, zaczynając odpalać trzeciego papierosa - Albo że ja nie trafię wreszcie na stół do wiwisekcji i nie skończę pocięta w słojach, jako eksponaty na uczelnię gdzieś w Zjebanym Ogryzku? Na razie możemy wyskoczyć przy niedzieli gdzieś za płot, do miasta. W niedzielę wszyscy strażnicy są najebani w sztok, łatwiej się wydostać z tego dołka spierdolenia do cywilizacji.

- Najpierw o supernowej, potem o prostacie, teraz o odbycie… Nie przebierasz w środkach widzę. -
wojownik pokiwał głową. - Lubię imprezować więc jakbyś miała ochotę wyskoczyć za płot to nie ma sprawy. - uśmiechnął się mężczyzna. - Mam nadzieję, że na mieście nieco mniej ludzi wyzywasz, bo po każdym naszym wyjściu będę u ciebie miesiąc się leczył. I to nie z hemoroidów… - wybuchł śmiechem.

- Odbyt był przed prostatą, ale to pewnie przegapiłeś
- pokazała mu język jakby wciąż była małą dziewczynką… z papierosem i w mundurze - Nie boisz się że w moim towarzystwie obudzisz się gdzieś następnego ranka bez cnoty, godności… a nie wróć - zaśmiała się - Z tą godnością to bym się nie zapędzała, nie? Znasz ten kawał? Przychodzi mężczyzna do ginekologa. Ginekolog: Proszę pana ale ja jestem lekarzem od kobiecych spraw. Mężczyzna: To nic panie doktorze ja mam tylko jedno pytanie, proszę mi powiedzieć czy łechtaczka jest do przodu czy do tyłu od pochwy? Ginekolog: No, do przodu. Mężczyzna: Kurrwa mać!! Bawiłem się 3 godziny hemoroidem!

Facet wybuchnął śmiechem. Jego reakcja nie była przesadzona, bo kawał rzeczywiście go rozbawił.
- Dobre. - powiedział po względnym opanowaniu się. - Z tą cnotą też bym się nie zapędzał chociaż pewnie musiałbym zasięgnąć rad specjalisty czy na pewno bawiłem się odpowiednimi organami. - zaśmiał się. - Kobiety udają tyle orgazmów, że tamta pewnie po trzech godzinach pieszczenia hemoroida też doszła. - uśmiechnął się. - Jakby chcieli ciebie pociąć istnieje szansa, że wyślą mnie albo któregoś z naszych. Gdybyśmy skończyli rozmowę przed zmianą pościeli sam bym złożył pismo w tej sprawie, ale obecnie chyba ciebie ostrzegę i przypadkowo przemycę za płot.

- Och mój łaskawco -
dziewczyna przyłożyła dłoń do piersi udając wzruszenie - Jakże ja niegodna, prosta niewiasta, odwdzięczę się za dobroć i okazane miłosierdzie, taka jego zjebana mać? - dokończyła już standardem, prychając papierosowym dymem - Ale przyznam że chętnie skorzystam z przemytu. Dość mam tej nory, napiłabym się zimnego browara i… - podniosła drugą rękę na wysokość piersi, odciągając rękaw aby zobaczyć co wyświetla tarcza niewielkiego zegarka na nadgarstku - Skończyłam robotę ze trzy godziny temu, jebać to. Jeśli cię to pocieszy nie musisz się wysilać w składaniu literek, ani twoi kumple. Żaden z górnych szczebli nie wyda rozkazu aby mnie zajebać. Gdyby to było tak proste zrobiłaby to sama już dawno temu no ale… - rozłożyła ramiona - Nie pykło. Lepiej nawijaj co z tym desantem do miasta.

- Jak to co?
- zapytał bez ogródek. - Pojedziemy jak się tylko zdecydujesz. Muszę co prawda się odjebać aby nie waliło kamaszami już na pierwszy rzut oka. Chociaż jak nie biorą mnie za żołnierza to składają oferty aby napierdalać się na arenie. To też macie w Detroit. Wiem, byłem. - dodał mężczyzna wspominając nieliczne miejsce w mieście wyścigów jakie udało mu się odwiedzić. - Kiedy mogę się spodziewać jaśnie pani gotowości do zachlania pały?

Luna przeliczyła coś w głowie i odpowiedziała bez wahania.
- Przygotowanie do wymarszu, czas operacyjny - zerknęła na zegarek - czterdzieści minut. Zdążę skończyć obchód, zostawić pacjentów pod opieką kogoś kompetentnego i znaleźć sposób aby przypadkowo się zapodziać.

- Idealnie. -
powiedział po chwili ubierając T-shirt wojownik. - To widzimy się za 40 minut. Tylko nie przesadź z przygotowaniem, bo nie chce w ryj dostać od tłumu adoratorów. - dodał podnosząc z murka combat shirt.

- Nosferatu nie stroją się dla zwykłych, nędznych śmiertelników, służących im tylko za posiłek - odpowiedziała, wycofując się do przyjemnie chłodnego i zacienionego wejścia do szpitala. - Wystarczy że umyjesz giry, nie musisz brać kołka ani święconej wody.
 
Lavandula jest offline  
Stary 02-09-2019, 21:02   #3
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację

Baza Wojskowa Jefferson City
Dwa miesiące wcześniej

Williams & Williams


Było między trzecią a czwartą w nocy. Godzina wilka jak mawiali indiańscy myśliwi. Najlepsza pora na atak na wroga. Większość wartowników o tej porze odczuwała graniczne znużenie, a osoby nie będące na warcie regenerowały się cholernie głębokim snem. Niebo było tej nocy naprawdę piękne. Bezchmurne, pełne jasno świecących gwiazd układających się w przeróżne konstelacje. Koszary były otoczone wysokim murem, a cały teren osłonięty siatką fragmentującą pociski moździerzowe wysoko nad głowami żołnierzy. Na powietrzu było małe boisko, parking, stołówka, kuchnia na kołach i spora siłowania. Ta ostatnia składała się z całej masy poręczy, drążków, lin, ale również sztang i kilku prostych maszyn.

Na jednej z lin pocił się jedyny nocny bywalec siłowni. Był wysoki, dobrze zbudowany. Z odległości więcej nie sposób było zobaczyć. Facet podciągał się na linie wisząc poziomo w stosunku do ziemi. Nie wydawał żadnych dźwięków poza systematycznym, dość głośnym oddychaniem. Nieopodal niego leżała kamizelka taktyczna, karabin. Trenował na gołym torsie, który lśnił od potu. Z bliższej odległości było widać perfekcyjnie rzeźbione mięśnie brzucha i pełne, żylaste plecy. Na pasie przy spodniach bojowych rzucała się w oczy kabura polimerowa, a w niej pistolet. Mężczyzna skończył jedną serię, odczekał równą minutę i zaczął kolejne ćwiczenie. Tym razem na drążku, z szerokim chwytem. Jego mięśnie ramion, ale też kaptury i plecy przejęły cały wysiłek. Naszywka na kamizelce przedstawiała nazwisko “Williams”.

Podczas treningu mogły zdarzyć się różne rzeczy. Na przykład otworzyć się mogła niedawno szyta rana. W pewnym momencie żołnierz zeskoczył z drążka a na jego spodniach, w okolicy łydki zaczęła rosnąć brunatna róża. Wojownik podniósł i błyskawicznie założył kamizelkę, chwycił karabin i kulejąc zaczął iść w kierunku budynku koszar.

O tej godzinie na terenie koszar było stosunkowo cicho, przynajmniej póki co. Za jakieś dwie czy trzy godziny wszyscy wstaną i wybiegną na pole treningowe. Viktoria czasami miała ciche nadzieje, że akurat w godzinach obowiązkowej musztry ktoś sobie rozjebie obie stopy i śledzionę, dzięki czemu nie będzie musiała robić tych bezsensownych kółek i biegać jak pies za własnym ogonem. Wiedziała doskonale czemu się tutaj znalazła i była wdzięczna za możliwość, jednakże to wcale nie oznaczało, że jej się tutaj podobało. Najbardziej ją bawili ci napakowani, młodzi faceci, którzy wybrali ścieżkę wojskową, aby zarywać dupy i pociupciać zanim ich zeżre jakiś typowy rozpierdol lub choróbsko, których w ostatnich czasach jedynie się namnożyło.

Gdy wyszła z budynku, odetchnęła w miarę świeżym powietrzem. Wsłuchiwała się w odgłosy ciszy, którą sama przerywała niekontrolowanym kasłaniem. Zawsze gdy miała zawalony dzień robotą, zapominała o samej sobie. Jej pasja pochłaniała ją do reszty, a nowości fascynowały jakby była dzieckiem. Czego to nauka nie wymyśliła za starych czasów, co by się teraz nie przydało? No dobra, może style bandażowania były nieco idiotyczne, ale też miały swoje zastosowanie.

Szła niespiesznie z rękami schowanymi w szerokich, czarnych bojówkach. Niedbale zarzucona na grzbiet wojskowa kurta ogrzewała jej płuca atakowane przez chłodne podmuchy wiatru. Zakasłała zasłaniając usta, a potem ziewnęła. "Pieprzone koszmary", przeszło jej przez myśl, kiedy to dłonią przeczesała rude włosy, pozostawiając na głowie chaos z ich gęstych pukli.

Choć panna Williams nie należała do osób najbardziej spostrzegawczych, nie uszedł jej uwadze poruszający się cień. Była niedaleko plenerowej siłowni, ponieważ chciała sobie posiedzieć; nie to, żeby ćwiczyć, brońcie wszyscy święci!

Na początku nie planowała w ogóle się odzywać, tylko minąć kulawego. Niech idzie i sobie czeka przed pokojem do rana, a co tam. Pomyślała, że pewnie zapomniał o rozgrzewce, złapał go skurcz i teraz popierdala jak pies z kulawą łapą, jeszcze brakuje tylko podwiniętego ogona. Im jednak bliżej niego była, tym jej wzrok więcej dostrzegał. Skręciła więc tak, że wręcz stanęła mu na drodze i gdyby nie to, że się zatrzymał, na pewno by na niego wpadła, bo nawet nie pozwoliła się wyminąć, patrząc mu z niebywałą bezczelnością w oczy. Sposób w jaki celowo zagradzała mu drogę mógł być zabawny bądź irytujący, w zależności od tego, na jakiego człowieka trafiła.

- Krwawisz - oznajmiła dość oschle, stwierdzając oczywistość - Jakiś wypadek podczas ćwiczeń? - dopytała nie siląc się nawet na uśmiech. Poczuła rzężenie w płucach, jednak powstrzymała się od kaszlnięcia.

- Myślałem, że rana cięta na łydce się nie otworzy jak będę oszczędzał dolne partie. - mężczyzna uśmiechnął się jednak było widać, że nawet stanie sprawiało mu ból. - Ciężka noc? - zapytał przewieszając sobie karabin przez plecy.

- Nie bardziej niż twoja - Viktoria mogła zdawać się być opryskliwa, jednak ton jej głosu wcale nie sugerował, że jest jakąś jędzą. Brzmiał naprawdę kobieco i delikatnie, a mimo to dobór jej słów i ich lakoniczność sprawiały wrażenie nie tyle obojętności, co wręcz niechęci.
- Niestety myślenie nie jest stworzone dla każdej jednostki. Dlatego właśnie jedni mają mięśnie - uniosła rękę napinając swój wątły biceps, który po niezbyt imponującym, acz lekko zabawnym pokazie opuściła - A inni rozwiniętą sieć neuronów - dotknęła palcem swoją skroń i dopiero teraz się uśmiechnęła, choć było to tylko lekkie uniesienie kącików ust.
- No i co teraz poczniesz, biedaku? - kaszlnęła dwa razy chowając usta w zgięcie łokcia.

- Moja? - zapytał a początkowo mała plamka na nogawce zaczynała przybierać pionowy, nieco szerszy kształt. - Właśnie skończyłem trening, a to lepiej teraz otworzyć niż jutro na patrolu. - dodał ukazując szereg białych zębów. Kobieta jednak bez problemu dostrzegła, że był to uśmiech przez ból. - Moja sieć neuronów podpowiada mi, że jesteś w stanie mi pomóc. - dodał po przyjrzeniu się Viktorii, a jego słowa spotkały się z odpowiedzią w postaci parsknięcia, które tak naprawdę było ukrytym rozbawieniem. Musiała przez to cicho zakasłać, choć tym razem niegłośno i wewnętrznie.
- Viktoria Williams, medyk - przedstawiła się wyciągając rękę na przywitanie. Jej dłoń była szczupła o długich, prostych palcach. Wyglądała na zadbaną, a w dotyku delikatną.

- Joshua… też Williams. - dodał z małym uśmiechem pokazując na naszywkę przyczepioną do kamizelki. - Cudownie się z tobą rozmawia, ale możemy kontynuować w trakcie szycia? Nie chciałbym na naszym pierwszym wspólnym wieczorze stracić przytomności. Już pewnie zbladłem… - przyjrzał się kobiecie jakby szukając potwierdzenia swoich słów.

Kobieta schowała ręce do kieszeni i wzruszyła ramionami.
- Czy ja wiem… Uroczo cierpisz. - odpowiedziała trzepocząc jasnymi rzęsami i przyglądając się palecie barw i min jakie malowały się na jego twarzy. Czasami miała wrażenie, że ma duszę artysty… Czy coś takiego. Dziwnego zbiegu tych samych nazwisk nawet nie chciała komentować, w końcu było to dość popularne nazwisko, a jak wiadomo “nie jednemu psu Burek na imię”. Dała lekki krok do tyłu aby wzrokiem lepiej objąć całą jego posturę, w tym zmieniającą kolor nogawkę.
- Poza tym ludzie nieprzytomni są łatwiejszymi pacjentami, wiedziałeś o tym? - spytała przechylając głowę nieco w bok i mrużąc oczy.

- Ranisz moje uczucia. - powiedział wojownik zaciskając zęby. - Najpierw twierdzisz, że jestem głupi, aczkolwiek przyjemnie umięśniony. Potem, że wolałabyś abym padł nieprzytomny. - facet spojrzał w oczy rudej po czym naprzemiennie poruszał mięśniami klatki piersiowej. - Spojrzałaś. Odruch bezwarunkowy. Siecią neuronów tego nie zrobisz… - plama na jego spodniach zaczynała być naprawdę pokaźna.

- Strasznie nadinterpretujesz, mówił ci to już ktoś?
- Viktoria chrząknęła cicho stojąc zupełnie w bezruchu. Jej spojrzenie powędrowało na boki, lustrując otoczenie. Nasłuchując przez chwilę w ciszy zamilkła na jakiś czas.

- Przed chwilą powiedziałaś, że myślenie nie jest dla każdej jednostki. - powiedział gestykulując facet. Victoria zauważyła, że strasznie trzęsły mu się dłonie. Być może była to wina wysiłku. - Jedni mają to… - uniósł do góry jedną rękę, na której po napięciu ukazały się idealnie wyseparowane i wyrzeźbione mięśnie bicepsa i tricepsa. Facet chyba chciał coś dodać, ale nagle przyklęknął na jedno kolano wspierając się na uniesionej przed chwilą ręce. Wyglądało to zupełnie jakby klęknął przed rudą medyczką. Chyba zaczynał odpływać, bo przestał się odzywać, a jego oddech stał się głośniejszy niż chwilę wcześniej.

- Och facet, nie będę cię niosła do mojej kanciapy - jęknęła widząc jego ból i cierpienie, którym systematycznie się napawała. Bardzo jej się podobało, że klęczał przed nią, gdyby nie to, że był ranny, może nawet by się nie powstrzymała, aby przytwierdzić go obcasem do ziemi? No ale nie mogła tak traktować poszkodowanego i krwawiącego, który wymagał opieki.
- Chyba nie myślałeś, że wychodząc na nocny spacer zabieram ze sobą całą apteczkę, co? - przewróciła ciemnymi oczami i w końcu wyciągnęła ręce z kieszeni. Ukucnęła przed nim kładąc dłonie na ramionach mężczyzny i nachyliła głowę, aby na niego spojrzeć.
- Myślałam, że takie mięśniaki mają więcej woli przetrwania, niż chwila rozmowy z laską i od razu do klęku. - starała się zażartować

- Taka jesteś? - zapytał po chwili wstając równolegle z nią. - Człowiek nabawił się kilku prążków na klacie i od razu mięśniak. - silił się na uśmiech, ale zaczynał być coraz bardziej blady. Nawet w świetle księżyca było to widać. - Zawsze to ocenianie po okładce. - powiedział powoli idąc w kierunku koszar. - Laski widzą mięśnie i już nic ich nie interesuje. Może ja też mam uczucia inne niż poczucie odrzutu po naciśnięciu spustu? Może pięknie gram na skrzypcach? Te kobiety... - westchnął żołnierz cały czas kuśtykając w kierunku kanciapy medyczki.

Viktoria rozłożyła bezradnie ręce, które po chwili z powrotem schowała w kieszeniach kurty.
- To może kiedyś się umówimy, porzępolisz trochę dla mnie na tych skrzypkach, co? - rzuciła obserwując jak odchodzi w żółwim tempie.
- Jakby co to piguła gdzieś polazła, pewnie się rżnie z jakimś panem z okładki, w końcu wszystkie kobiety są takie same - dodała nie ruszając się z miejsca i oceniając zranienie Joshuy na odległość. Nie wyglądało na poważne. Do rana przeżyje.

- Umówimy się, ale mnie uratuj. - powiedział żołnierz. - Jesteś medykiem. Przysięga Hipokratesa i te sprawy was dotyczą… - dodał kuśtykając. - Piguła teraz akurat ma “te dni”. Byłem u niej rano i wszystkim dawała czopki, a mnie tak zszyła jakby… Szkoda gadać. - wojownik obrócił się do kobiety. - Będę twoim dłużnikiem. Przyjdzie kiedyś taki dzień, że ktoś cię wkurwi i będziesz potrzebować kogoś kto mu zajebie. Bez głupich pytań i śledztwa. Po prostu podejdzie i mu zajebie. Tym kimś będę ja o ile mi teraz pomożesz… - ciężko było stwierdzić czy Joshua żartował czy nie.

Po ostatnim zdaniu kobieta uśmiechnęła się szeroko.
- Okey! - odpowiedziała z wesołą intonacją i ruszyła jakby z kopyta, podbiegając do Williamsa. Chwyciła jego ciężką rękę i przerzuciła sobie przez barki. Zwrócona do niego lewym bokiem, wyciągnęła lewą rękę i chwyciła go w pasie po prawej stronie.
- Lubię dłużników. - dodała zadowolona i pomagając mu iść sprawiła, aby ich tempo było przeciętne, a nie powolne.
- A Hipokrates nie obowiązuje od dwa tysiące dwudziestego roku. - naprostowała go grzecznie.

- Ojej… Dałaś gazu nie na żarty. - powiedział facet. - Czyżbyś kogoś już miała na celowniku? - zapytał. - Miło by było gdyby nie był ode mnie wyższy stopniem. Lubię tę robotę. Jest lekka, przyjemna i mamy ładne, młode medyczki… - dodał lekko się uśmiechając. - Z tym umówieniem się żartowałaś, co nie?

- Nie bardzo
- odpowiedziała na ostatnie pytanie - Chcę posłuchać jak grasz na skrzypcach - Viktoria zdawała się mówić bardzo poważnie. Patrzyła przed siebie oraz pod nogi, bo choć nie było aż tak ciemno, to nigdy nie wiadomo kiedy się komuś powinie noga.
- Nikt stąd nie zaszedł mi za skórę, to trochę… Inna sprawa. Więc nie musisz się martwić o swój wysoki stopień - aż bała się zapytać, jaki ma. Prawdę mówiąc wolała być nieświadoma, w razie czego powie, że faktycznie był jakiś niekontaktujący i miał halucynacje, że się nad nim medyk pastwi.

- Jestem kapralem. - powiedział mężczyzna. - Jak zapytasz o Williamsa to mało kto skojarzy. Wołają na mnie TRX. - dodał przebierając nogami. - Na skrzypcach nie gram, ale potrafię świetnie rzucać nożami i toporkami. - zaśmiał się. - Kolacja z rzucaniem do tarczy?

I po co to mówił? Kiedy ona wcale nie chciała znać tej jego rangi, to musiał się pochwalić. W spodniach wiatr hula, to trzeba stopniem zaszpanować. Taki z ciebie mądrala, co?
- To propozycja czy rozkaz, Kapralu? - rzuciła poprawiając jego ciężką ręką, kiedy dotarli już do murów budynku. Łokciem przycisnęła klamkę i pchnęła drzwi biodrem.

- Daj spokój. - powiedział żołnierz. - Co to za stopień? - uśmiechnął się. - Skutek uboczny stażu w armii i tyle. - dodał śmiało. - Dla wielu i tak będę plecakiem, bo mój ojciec jest rusznikarzem w Nowym Yorku. Chcesz to się ze mną umów. Nie chcesz to… - zastanowił się wojownik. - Jak można nie chcieć? Spójrz na mnie. Tylko nie pieprz, że nie zwracasz uwagi na wygląd...


Słuchała w ciszy i uśmiechała się półgębkiem. Zachciało mu się gadać, bo go kobieta dotknęła i jeszcze prowadzi do odosobnionego pomieszczenia z kozetką, gdzie nikt nie będzie im przeszkadzał, bo o tej godzinie się śpi a nie baraszkuje. Prowadziła go długim korytarzem do gabinetu medycznego, w którym to miała potrzebne na tę chwilę wyposażenie.
- Masz rację, jesteś przystojny gdy cierpisz - odpowiedziała z przekąsem półszeptem, gdyż dźwięk niósł się po korytarzu. Sięgnęła niespiesznie do kieszeni i zadzwoniła potężnym plikiem kluczy, przebierając w nich zręcznie jedną dłonią. Nawet nie spojrzała na mężczyznę, prowadząc go dalej.

- Dziękuję. - powiedział TRX. - Lubię cierpieć. W zasadzie robię to przez większość czasu. A ty? Jakie masz hobby poza nocnym zwiedzaniem okolicy?

- Zuchwały jesteś, kapralu
- parsknęła bardzo cicho, wybierając jeden z dłuższych kluczy i westchnęła ciężko. Nie mogła powstrzymać kaszlu - I niezbyt lekki - dodała próbując zakryć usta rękawem kurtki. Nie odpowiedziała na jego pytania.
Krew sącząca się z rany nie miała już suchego kawałka w materiale i gdy zabrakło dosłownie parę kroków do gabinetu, Joshua zaczął zostawiać za sobą czerwone ślady. Mimo to Viktoria nie rzuciła żadnym komentarzem a propos brudzenia podłogi.
- Lepiej powiedz coś o ranie. Kiedy była zszywana, czym zrobiona i czemu ktoś bez kompetencji zabiera się za rzeczy, za które nie powinien?

- Osoba miała kompetencje
. - wyjaśnił żołnierz. - To moja wina. Miałem zacząć się ruszać za tydzień. Rana została zrobiona nożem myśliwskim. - zastanowił się mężczyzna. - Będzie pierwsza blizna na nodze. Mam tego nieco na rękach, ale w tamtych rejonach to dla mnie nowość.

- Czyli wracamy do naszej pierwszej wymiany zdań a propos mięśni i sieci neuronów
- stwierdziła zwyczajnie, opierając się o drzwi z numerem 4 i wsunęła gładko klucz przekręcając zamek. Wpuściła do pomieszczenia nieco światła z korytarza i wprowadziła do środka mężczyznę, pomagając mu usiąść na kozetce. Następnie zawróciła, aby zamknąć drzwi i przekręciła klucz zostawiając go w zamku od środka. Pokój oświetlał jedynie księżyc przebijający się blaskiem przez jedyne okno. Viktoria zaś zaczęła sprawnie i z gracją krzątać się po pokoju.

- Ty znowu swoje… - powiedział mężczyzna rozpinając klamrę pasa, później rozporek i powoli ściągając spodnie. Victoria zauważyła, że jego nogi były żylaste i nabite. Mięśnie boczne, pośrednie i proste ud były idealnie wyseparowane. W oczy rzucał się również potężny mięsień brzuchaty łydki zaczepiony dość nisko przez co noga zdawała się całkiem szeroka. Rana nie wyglądała aż tak groźnie, ale puściły szwy, które musiały zostać założone całkiem niedawno. - Mózg to też mięsień. - rzucił z uśmiechem jakby była to największa mądrość jaką udało mu się przywołać w życiu.

- Wow - z jej ust wydobyło się całkiem poważne zaskoczenie. - To żeś przyjebał, kapralu - zakasłała sucho, podstawiając sobie stołek naprzeciw mężczyzny i włączając lampkę, której światło skierowała na nogę - Noga na wyrko - klepnęła w twardy materac kozetki na której siedział i przysunęła sobie blaszany wózek, na którym były przyrządy wyglądające znacznie poważniej, niż zwykła igła i szwy.

- Nie będzie bolało? - zapytał żołnierz kładąc powoli i ostrożnie nogę na meblu. - Mam nadzieję, że nie zakrwawię ci całej lecznicy. - dodał. - Już naznaczyłem naszą całą trasę… - przejął się mężczyzna. - Mów mi co robisz. Może się czegoś nauczę. - uśmiechnął się z ciekawością patrząc na ranę.

- Stopień bólu zależy głównie od ciebie, ja nie będę robiła nic, co wykraczałoby poza standardy - wyciągnęła rękawiczki z pudełeczka leżącego na stoliku wkładając je.
- Będę teraz naprawiać twoją głupotę, lepiej ucz się na błędach. - uśmiechnęła się spoglądając na niego, acz szybko przeniosła wzrok na nogę i paskudną ranę. Pomagając sobie jałowymi gazami nasączonymi preparatem próbowała ją oczyścić i zrobić sobie lepszą widoczność - Jakim wachlarzem chorób dysponujesz? - zapytała w międzyczasie.
- Skoro krwawisz, warto mi to wiedzieć.

- Nie będę się ruszał.
- uśmiechnął się żołnierz. - W zasadzie jestem cholernie odporny i poza Mount Rushmore nie mam innych chorób. Ona jest wrodzona jako pamiątka po wielkim pieprzniku, w trakcie którego matka nosiła mnie w brzuchu. - wyjaśnił nie ruszając się mężczyzna. - Od pewnego czasu strasznie trzęsą mi się dłonie. Aby to uspokoić muszę się skupić. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie mi to wadziło w strzelaniu czy walce. Póki co nie miałem takich problemów… - wojownik zastanowił się chwilę. - Ciebie co chwyciło? Nie mów tylko, że paranoja i od tygodnia nie bierzesz leków. - dodał udając panikę i spoglądając w kierunku leżącego poza jego zasięgiem karabinu i na skalpel w rękach kobiety.

Krótki śmiech Viktorii przerwało kaszlnięcie, które jak zwykle stłumiła chowając usta, tym razem w ramieniu.
- Gdybym miała paranoję to na pewno bym nie mogła ci powiedzieć, że ją mam, bo bym w to nie wierzyła. Jestem zdrowa jak ryba ze ścieków w Missisipi - mrugnęła do niego szybko powracając do rany. Wyrzuciła brudne gazy i wzięła igłę w kształcie półksiężyca, na którą bez problemu nawlekła szew. Odłożyła przygotowane narzędzie, biorąc coś, co przypominało nożyczki i nachyliła się nad jego nogą.
- Co do drżenia rąk, jeśli szukasz porady medycznej i nie jesteś wiekowym osobnikiem, najczęstszą przyczyną są problemy emocjonalne - odpowiedziała całkiem poważnie, bez żadnych drwin czy śmiechów. Zabrała się za usuwanie starych szwów.
- Teraz powinieneś mieć uczucie ciągnięcia i rwania, jeśli nic nie będziesz czuł to mnie poinformuj - dodała rzeczowo po czym powróciła do poprzedniego zagadnienia - Miałeś jakieś stresujące sytuacje ostatnio?

- Ostatnio nie, ale idzie to powiązać z pewną nerwową chwilą w moim życiu.
- odparł mężczyzna. - Zaczęły drżeć co prawda kilka tygodni po tym o czym myślę… Czyli u ciebie to zadycha? Znaczy zwapnienie płuc? - zapytał kojarząc fakty i zmieniając lekko temat żołnierz.

- Może dopiero teraz zaczęło cię to stresować, a może źródło leży w innym miejscu. Ciężko ocenić, drżenie rąk nie jest czymś rzadkim. - Viktoria wyciągnęła już kilka grubych i sztywnych nitek, ze spokojem wrzucając ich resztki do metalowego naczynia - Lubię swoje płuca, choć zbyt często interesuję się bardziej innymi niż sobą. Nie wiem jak bardzo trzeba być roztrzepanym aby zapomnieć wziąć lekarstwo na coś, na co się choruje całe życie, ale mi się zdarza - odpowiedziała zgodnie z prawdą ciągnąc jedną z dłuższych nici przez skórę, wolną ręką zbierała wypływającą z rany krew - Może dlatego, że zawsze wuj mi je podawał… Czujesz coś? - przeskoczyła z tematu chwytając ostatni szew.

- Czuję ciągnięcie. Dziwne uczucie. Chyba nigdy się nie przyzwyczaję. - odpowiedział Williams. - Zatem ta przysługa, którą ci wiszę to codzienne przypominanie o lekach? - zaśmiał się. - Trochę problematyczne. Wolałbym już komuś zwyczajnie przyjebać. - dodał z lekkim uśmiechem. - Możliwe, że to drżenie było jak bomba z opóźnionym zapłonem. Nie odpowiedziałaś mi na pytanie dlaczego szukasz nocą rannych po koszarach.

- Wierz mi, że przypominanie o lekach będzie łatwiejsze niż siłowe rozwiązywanie moich problemów
- odłożyła narzędzia i polała ranę oczyszczoną wodą dość oszczędnie - Tyle nauki o sterylności a szlag ją trafia widząc znikome ilości płynów - zamarudziła i dmuchnęła w grzywkę, która spadała jej na oczy. Wstała gwałtownie ze stołka i profesjonalnie zdjęła rękawiczki, wywalając je do śmieci. Ściągnęła gwałtownie kurtkę odrzucając ją na parapet i pozostając w białym topie odsłaniającym ręce i dekolt. Usiadła ponownie na stołku zakładając czyste rękawiczki.
- Nie szukam nikogo. Ani za dnia, ani po nocach. Musiałam wyjść i odetchnąć, to tyle - wzruszyła niedbale ramionami i ponownie odrzuciła płomienne włosy stanowczym ruchem głowy. “No uważaj, bo ci powie, że mam koszmary, pf”, zakpiła w myślach i zaczęła zabierać się za szycie rany. Nie spieszyło jej się.

- Aż tyle ich masz? - zapytał facet. - Ciężko uwierzyć. - dodał po chwili. - Sam czasem nie mogę spać, ale to i tak lepiej niż kumple z oddziału budzący się w środku nocy z krzykiem. Nie znam się na psychologii, ale mimo iż siedzimy w tym bajzlu razem to jedni mają koszmary, inni nie. Mam nadzieję, że ich brak nie jest czymś złym. Jesteś bardzo delikatna. Dziękuję. - Joshua zastanowił się. - To co poza naprawianiem czyjejś głupoty robisz? - zapytał nawiązując do jej wcześniejszych słów. - Masz za delikatne dłonie na wszczynanie burd i za ładne uszy na zapaśniczkę. Oni zawsze mają takie o… - zagiął swoje ucho zwijając je w rulonik. - Kalafiory.

Mimowolnie parsknęła śmiechem, który w uroczej nucie na krótko zabrzmiał w śpiącym jeszcze ośrodku i cichym do tej pory pomieszczeniu, w którym się znajdowali. Nigdy nie widziała uszów tego rodzaju, a samo określenie jakie im przypisał było zabawne.
- Gdybyś tyle razy co ja dezynfekował ręce to też miałbyś delikatne dłonie - przebiła skórę jego nogi grubą igłą i pociągnęła mocno aby zespolić rozwartą ranę, co mogło zaboleć.
- Ale nie jestem delikatna, bo gdybym była, to użyłabym czegoś do miejscowego znieczulenia - dodała wkłuwając się w kolejne miejsce z niezwykłą zręcznością i pewnością.
- Nic więcej nie robię, po prostu mam mózg i go używam. Co do twoich kumpli z wojska, to przykro mi, że zadręczają ich złe sny, ale chyba sami sobie wybierali bycie żołnierzem. Tak jakby wiadomo z czym to się wiąże, nie? - Viktoria przeciągała szew precyzyjnie, nie była jednak cudotwórczynią aby odjąć ból, jaki właśnie zadawała mężczyźnie. Na chwilę oderwała wzrok od rany aby spojrzeć na jego wykrzywiającą się z bólu twarz.
- Wciąż delikatna? - zapytała perfidnie uśmiechając się półgębkiem. - Od razu nadmienię, że nie robię tego celowo, po prostu usuwanie szwów mniej boli.

- Wciąż jest całkiem przyjemnie
. - powiedział żołnierz wysokim głosem zarezerwowanym dla małych dziewczynek i kastratów. - Uwierz mi, że dezynfekcja nawet co pięć minut nie usunie odcisków z tych dłoni. - dodał zaciskając zęby z bólu i pokazując wnętrze dłoni. - Za dużo na drążku, bez kredy czy magnezji. Skóra nie ogarnia. - W tym świetle spoglądając na dłoń faceta Victorii rzucił się w oczy tuzin blizn pokrywający przedramiona mężczyzny. Wszystkie były już zagojone i wiekowe. - Znamiona nożownika-samouka. - wyjaśnił Joshua widząc jak ruda mierzy jego łapy.

- Nawet gdybyś był samobójcą-samoukiem to wcale bym się nie zdziwiła. Świat się popierdolił, ludzi popierdoliło, wszystko jest nie tak. Nie znam świata innego, niż taki jaki jest teraz, ale wiem… Wiem, że kiedyś było całkiem inaczej. Choć opowieści matki brzmiały jak bajki dla grzecznych dzieci wierzących w cuda, to wiem, że mówiła prawda - odparła posyłając mu uśmiech i powróciła do kończenia szycia.
- Chorowała na to samo, co ty - dodała po chwili skupiając się na ranie - Ale zmarła na ebolę.

- Przykro mi, Viki.
- powiedział żołnierz. - Moi rodzice żyją, ale brat zaginął gdy byłem dzieckiem. - dodał zaciskając z bólu dłoń w pięść. - W NY jest całkiem podobnie do dawnego świata. Armia, policja, prezydent, metro, te ich wszystkie restauracje, fryzjerzy, nawet pierdolone kino. - uśmiechnął się przez ból mężczyzna. - Tam chyba jest najbliżej do tego co było kiedyś. Ja tam kocham ten świat i życie w nim. Kiedyś się poprawi, ale już nie na naszej zmianie. Tacy samobójcy jak ja muszą krwawić aby nasze dzieci miały lepiej. Trzeba wyjebać Molocha i mutantów z Neodżungli. Jak dla mnie z tymi z Saint Louis idzie żyć. Mam tam kilku znajomych i dogadują się z ludźmi normalnie.

Viktoria zrobiła ostatnie wkucie, przeciągnęła szew, zacisnęła mocno i zakończyła porządnie, aby tym razem rana nie otworzyła się tak łatwo. W międzyczasie słuchała tego, o czym mówi Joshua. Dla niej było to o tyle interesujące i ciekawe, bo nie znała zbyt wiele świata. Po śmierci matki nie miała nawet okazji wyjść z domu na dłużej niż parę godzin, a to i tak w towarzystwie wuja i to zazwyczaj gdy się ściemniało.
- No z tymi dziećmi to żeś już odleciał. - zadziwiła się i ucięła końcówkę szwa. Ściągnęła rękawiczki po czym teatralnie uniosła ręce jakby zakończyła przedstawienie i właśnie dała pokaz swoim talentom, tworząc dzieło życia.
- Ta-dam! - uśmiechnęła się z zadowoleniem, po czym wstała i włączyła główne światło. Jarzeniówki na suficie nieznośnie zabzyczały i zaczęły mrugać, nim się w pełni rozświetliły jasnym, białym światłem.
- Możesz się chwalić kolegom, to lepsze niż tatuaż od rzeźnika!

- Piękna robota...
- powiedział nożownik z podziwem oglądając swoją łydkę. - Dziękuję pani doktor. - dodał ściągając delikatnie nogę na ziemię i wstając bardzo powoli. - Nie wiem czy samopas dojdę do swego łoża, a nie chciałbym ciebie narażać na gwałt wzrokowy przez chujków z mego oddziału podczas bohaterskiej próby pomocy mi… - zaśmiał się Williams. - Chyba, że tutaj się znajdzie koja dla regenerujących się pacjentów.

- Nie boję się gwałtów wzrokowych, aczkolwiek rozumiem, że po moim wyjściu nie miałbyś już życia wśród kolegów
- skrzyżowała ręce na piersiach wpatrując się w jego nagie nogi.
- Możesz zostać, tylko spodnie załóż. I zdezynfekuj sobie kozetkę, na której siedziałeś. Nie jest wygodna, ale nada się na te parę godzin które zostały do świtu - dodała spoglądając na zegar i podeszła do parapetu, z którego ściągnęła kurtkę, a następnie otworzyła okno, wpuszczając do pomieszczenia świeże powietrze.

- Załóż spodnie? - zapytał się dziwnie skrzywiony żołnierz. - Ja mam w zwyczaju spać nago, ale wyjątkowo dla ciebie zniosę spanie w spodniach. Kamizelkę ściągnę. - uśmiechnął się powoli ubierając spodnie cały czas pokryte posoką. Kiedy zapiął pas zaczął ściągać kamizelkę.
- Jeśli chcesz spać nago to wróć do siebie, takie są moje zasady - oznajmiła sadzając dupsko na parapecie, bokiem do otwartego okna. Kobieta zauważyła, że na lewej piersi miał tatuaż przedstawiający jakiegoś ptaka. Był bardzo wyraźny i mógł uchodzić za dzieło sztuki. To był chyba jeden z lepiej wykonanych tatuaży jakie Victoria widziała w życiu. - Rozumiem, że bez tej gry na skrzypcach z naszej kolacji nici? - zapytał układając się na kozetce.

- Jesteś w szoku, Kapralu. - odpowiedziała mu mierząc go wzrokiem jakby bardziej z przyzwyczajenia, niż ciekawości. - To przez ten ból. Za tydzień ci przejdzie, bez względu na zdolności muzyczne - rzuciła mu krótki i słaby uśmiech po czym kaszlnęła cicho. - Kolacja przy świeczce i konserwie z datą ważności do dwa tysiące czterdziestego to moje marzenie, ale wybacz, że jakoś sobie nie potrafię tego wyobrazić. - dodała sarkastycznie.

- Słaba wyobraźnia, moja droga. - powiedział wyciągając się na kozetce wojownik. - Nie jest tu tak źle. - dodał patrząc w kierunku okna. - Dawno nie dostałem kosza więc uznajmy, że nie pytałem. - zaśmiał się kapral. - Pewnie co trzeci pacjent prosi ciebie na randkę. Czym taki pocięty, zrywający se szwy, nożownik-samouk miałby cię zaskoczyć, co nie? - zapytał patrząc w sufit. - Czyli przez długi czas się raczej nie spotkamy. Cóż… Przemyśl sprawę, a jak stwierdzisz, że popełniłaś największy błąd życia wiesz gdzie mnie znaleźć. - mężczyzna zaczął układać się do snu. - No i daj znać jak bym miał jednak komuś przyjebać…

- Tak, wiem gdzie cię znaleźć
- odpowiedziała znudzonym głosem z nutką pomruku w intonacji i odwróciła głowę wyglądając przez okno. Nie było zbyt wysoko, ledwie drugie piętro, a mimo to widok przed wschodem słońca wciąż potrafił zaciekawić.
- Rozjebanego na mojej kozetce, w moim gabinecie i pod moją opieką - podsumowała krótko, zerkając na Joshuę przez ramię.
- Serio nożownik-samouk nie potrafi zaskakiwać? Miałam nadzieję, że bycie Kapralem-Nożownikiem jest ciekawsze, a tu tylko ptaszek na klacie - schowała usta za stawem barkowym, ukazując jedynie swoje czekoladowe oczy o nienaturalnie dużych źrenicach, którymi na niego patrzyła.

- Taki już jestem… - powiedział do kobiety Williams. - Nudny, przewidywalny. Zawsze w gotowości i na czas. Gotowy zabijać i gotowy na śmierć. - miała wrażenie, że wojownik powtarzał jakąś mantrę. - Niezastąpiony w czasie wojny i zupełnie zbędny w czasach pokoju. Jak to żołnierz nie potrafiący grać na skrzypcach. Dlatego kocham to życie i te czasy. Jak nastanie pokój zutylizują mnie jak starego wraka. - facet spojrzał na rudą szczerząc się. - Pamiętaj, że każdy ptaszek ma swoją historię. Ten tu… - pokazał na swoją klatkę napinając mięsień tak, że był cały w prążkach. - To akurat jeden z śladów mojej przeszłości. Życia najemnika, który żył marzeniami. Zupełnie jak twoja kolacja przy świeczce i konserwie z czterdziestego. Konserwa ma być drobiowa czy ze świni? - zapytał z uśmiechem żołnierz.

- Skrzypce nie zadziałały, kolacja przy konserwie nieudana, podryw na ptaszka niewypał, branie na niezłomnego, “bo ranny ale wciąż żyje” nie przeszło… - zaczęła wymieniać zwrócona wciąż piegowatą buzią w jego stronę - … Podpowiem ci tylko, że na litość też mnie nie weźmiesz. Doceniam jednak pomysłowość i wytrwałość. Może nie jesteś pierwszym, który podjął próbę, ale na pewno jedynym, który w ciągu godziny spróbował aż pięć razy. Dodatkowo dwa razy z konserwą. Naprawdę szanuję - nie było widać po ustach, kiedy się uśmiechnęła, ale mógł dostrzec to w jej oczach. Po chwili kiwnęła leciutko głową, wprawiając w ruch rudą grzywkę.
- To co to za ptak i czemu akurat taki tatuaż? Może dam ci szansę, jeśli mi zaimponujesz i jeśli się jeszcze nie poddałeś.

- To jest Zimorodek.
- powiedział żołnierz po chwili. - Zrobiłem go na tydzień przed moimi jedynymi i odrzuconymi oświadczynami. - dodał przywołując niezbyt przyjemne wspomnienia. - Wtedy zaczynałem w armii, bo wcześniej przez kilka lat byłem najemnikiem. Do wojska zachęcił mnie ojciec służący w NY. Tatuaż zrobiłem, bo mi się spodobał, ale też dlatego, że ten akurat ptak miał wtedy dla mnie jakieś znaczenie. Zrozumie to jedynie kobieta, która odrzuciła tamte zaręczyny. Dużo by opowiadać. Zanudziłbym cię. - Joshua westchnął. - Ja pierdole. Aż tyle razy próbowałem cię tego wieczoru poderwać? - zdziwił się. - Ja do teraz mam wrażenie, że to ty próbujesz, ale tak aby na koniec wyszło, że to ja grałem pierwsze skrzypce.

- Akurat temat skrzypiec już sobie wyjaśniliśmy
- Viktoria podkuliła kolana obejmując je rękoma. Wciąż siedziała na parapecie, ze stopami opartymi o jego zimny kamień. Patrzyła na niego tylko dlatego, że rozmawiali, choć w tej przyjemnej chwili spokoju zamykały jej się oczy i najchętniej po prostu położyłaby się i zasnęła.
- Nie miałeś spać? Sorry, że cię spytałam o tatuaż, sądziłam że te zazwyczaj przypominają o miłych lub wartych zapamiętania chwilach, a to o czym mówisz takie nie było. Trzeba iść dalej, ale na pewno sam to wiesz. No i cóż, też mnie zadziwia ilość prób jakie podjąłeś, ale winą możesz obarczyć ból, który cię zamroczył i byłeś, powiedzmy, nieświadomy swoich czynów. Tak tylko podpowiadam, żebyś nie musiał potem się wstydzić przed kumplami - wzruszyła niedbale ramionami i ziewnęła wydając z siebie bardzo dziwny i nietypowy pomruk, jak jakieś zagubione, słodkie kocię.

- Tamta chwila była warta zapamiętania. - powiedział żołnierz z uśmiechem i zamkniętymi oczami. - Wstydzić się przed kumplami? - zapytał zdziwiony. - Nie mam czego. Nawet gdybyś nie zmyśliła tych pięciu prób to świadczy o takim śmiałku jedynie dobrze. Jak o wytrwałym, nie bojącym się totalnego odrzucenia facecie. Faktycznie muszę położyć się spać. - po chwili ciszy żołnierz kontynuował. - Spodobałaś mi się, Viki. Nie spierdol tego…

Ruda parsknęła jakby niedowierzając.
- Jesteś najgłupszym Kapralem jaki dogorywał na mojej ulubionej kozetce - dogryzła mu po czym przewróciła oczami i odwróciła głowę w stronę okna. Niewiele brakowało do wschodu słońca, a skoro i tak nie miała już szans na drzemkę, postanowiła, że pozwoli sobie na to, aby obejrzeć ten krótki moment. Postanowiła stworzyć atmosferę ciszy, aby pozwolić mężczyźnie na chwilę snu.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 03-09-2019, 11:26   #4
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialogi


3 lata wcześniej, zadupie w okolicy NY


Dwa ciężkie, opancerzone auta zajechały przecznice od celu wzbijając w górę chmurę powojennego syfu. Kierowcy rozejrzeli się wokół. Na ich znak z pojazdów wysypał się tuzin uzbrojonych po zęby mężczyzn. Dwóch z nich błyskawicznie zniknęło w ruinach zajmując ustalone wcześniej pozycje. Jeden z pozostałej dziesiątki, spojrzał po kompanach zaczynając swój monolog.

- Dziewczynka została porwana przez zawodowców i przetrzymywana jest w miejscu bez okien, z dwoma wyjściami, pod ziemią. Nie mamy żadnych informacji na temat wnętrza katakumb dlatego nie wiemy, w którym z pomieszczeń ją znajdziemy. – jego basowy głos był pełen wigoru. – Gości jest jedynie ośmiu więc powinno pójść czysto i bez komplikacji. – parszywy uśmiech, który zawitał na twarzy dowódcy świadczył o tym, że wbrew wcześniejszym słowom był gotowy urządzić porywaczom krwawą jatkę. – Naszym priorytetem jest zdrowie dziecka. Dodatkowo byłoby idealnie gdybyśmy dla klienta pojmali chociaż jednego z porywaczy. Przygotujcie się. Lada moment wyruszamy.

Oddział najemników rozpoczął szeroko rozumiane przygotowania. Dwójka zajmująca się osłoną ich pozycji odziała się w pasujący do wszędobylskich ruin maskałat, w którym dominowały szarości. Każdy z mężczyzn nasunął na twarz syntetyczną maskę, a na oczy okulary balistyczne z logiem firmy ESS. Niektórzy z nich nosili przy sobie broń białą, ale każdy miał pistolet i karabin. Dominował czarny kolor patriotycznego M4, ale nie brakowało też subkarabinków ze stajni SIG czy HK. Jak jeden mąż mężczyźni zaczęli przykręcać do pistoletów tłumiki i sprawdzać zapełnienie magazynków. Przyjemny, metaliczny dźwięk suwadeł, selektorów i wsuwanych do chwytów magazynków na kilka chwil towarzyszył ciszy nie zakłóconej żadnym słowem. W ich ruchach dominowały oszczędność i pewność siebie. Każdy z wojowników szybko sprawdził łączność zapewnianą przez radio połączone z laryngofonem.

Oddział był wyposażony odpowiednio do misji. Każda broń cechowała się multipozycyjną kolbą, krótką lufą. Większość była również wyposażona w kolimatory, otwarte i zamknięte, które były w czarnej, miejskiej taktyce zdecydowanie bardziej przydatne od optyki większego kalibru. Uzbrojenia grupy dopełniały mundury w maskowaniu pasującym do lokalnych ruin. Hełmy, kamizelki, plecaki oporządzeniowe i hydracyjne, rękawice i spora gama innego szpeju sprawiały, że nawet najdrobniejsi z nich wyglądali jak wysłannicy samego Lucyfera.

Zaraz za dowódcą kroczył facet wyposażony jak pozostali poza jednym elementem. Gość miał przy sobie cztery widoczne noże i maczetę, a na jego umięśnionym przedramieniu zamontowany był jakiś mechanizm. „Nożownia” była urządzeniem skonfigurowanym pod właściciela. Siedział w niej jego ukochany nóż Bowie, który po odpowiednim ułożeniu palców nożownia błyskawicznie wkładała mu do dłoni. Williams był w tej misji odpowiedzialny za bezpośrednią ochronę dziecka. Niósł dodatkowy pancerz, w który wyposażyć miał cel. Dziecko miał trzymać blisko kontrolując najbliższe otoczenie. Jego rola była kluczowa i niebezpieczna do granic. Miał uratować to dziecko nawet gdyby wyszedł z nim w pojedynkę. Miał je osłonić przed ostrzałem i dostać się do punktu docelowego pomimo jakichkolwiek ran. Misji nie przerywał nawet gdyby cel został zabity, ale takiej wersji wydarzeń nie brał nawet pod uwagę…

Najemnicy poruszali się cicho sprawdzając każdy załom i pokonywaną część ruin. Każdy przypadkowy osobnik przysiągłby, że to wojskowy oddział. Działali jak jeden organizm rozumiejąc się bez słów. Dominowały gesty i cisza radiowa obowiązywała do czasu aż zauważyli dwóch pierwszych oponentów. Strażnicy byli dobrze uzbrojeni i opancerzeni. Do ich likwidacji musieli wykorzystać wytłumione karabiny. Strzały padły z kilkuset metrów. Snajperzy QRS działali póki co bezbłędnie. Pasowało do nich hasło „jeden strzał, jeden trup”. Ciała strażników zostały upchnięte we wcześniej upatrzone pozycje, a najemnicy zaczęli ustaloną procedurę przejęcia zakładnika. Mieli informacje jak zapukać i jakiego hasła użyć aby dostać się do środka bazy porywaczy. Niestety nie mieli żadnych informacji z wnętrza. Musieli improwizować wykorzystując lata doświadczenia.

Mężczyźni ustawili się po obu stronach nory porywaczy. Jedno z wejść było klapą, drugie natomiast grubymi, ołowianymi wrotami. Przy wrotach czekało sześciu najemników, w tym Joshua Williams. Nożownik poprawił pancerz na jego klatce piersiowej z potężną kieszenią na dziecko. Ten balast nie był byle czym, bo poza kevlarem na przodzie wszyta była pancerna płyta SAPI. Dziecko nie miało prawa zginąć nawet postrzelone z AK. Wyraz twarzy wojownika był mieszanką spokoju, opanowania, pewności siebie i dominacji. Jego kompani nie rozumieli co się stało, ale facet niedawno mówiący o krótkich wakacjach i wypoczynku teraz brał wszystkie misje. Nawet te, na które ciężko było wyłonić dowódców, bo nikt nie chciał mieć krwi swoich ludzi na rękach. Nikt jednak nie oponował póki naładowany testosteronem, idealnie zbudowany parowóz torował im drogę przez krainę sukcesów i zwycięstwa. Oni jeszcze tego nie wiedzieli, ale ta misja miała być ich ostatnią w takim składzie…

Dowódca zapukał cicho zgodnie z kodem informatorów. Rytm pukania był dziwny i mało melodyjny. Ten człowiek nie popełniał błędów. Ze środka padło pytanie po hiszpańsku, na które najemnik odpowiedział zgodnie z wyuczonym akcentem. Kiedy tylko zamek został otwarty, a drzwi zaczęły się uchylać klapa, przy której stała druga część oddziału została otwarta wytrychem. Jedni weszli do środka po cichu, a drudzy – w tym Williams – zaczęli swój taniec śmierci. Początek był cichy. Latynos, który otworzył drzwi chciał krzyknąć, ale Joshua błyskawicznie złapał go za usta w tej samej chwili płatając jego gardło niczym świeżego i pachnącego czystym oceanem fileta. W oczach mężczyzny było jedynie bezgraniczne przerażenie. Jego mięśnie chciały zareagować, wyrwać się z uścisku nożownika, jednak było już za późno. Brunatna posoka spływała po jego białej koszulce, pod którą ciasno miał ubraną kamizelkę kuloodporną. Niestety tym razem uratować by go mogła tylko kolczuga w okolicach krtani. Wzrok Williamsa był tak zimny i spokojny, że umierający facet przedwcześnie poluzował zwieracze wypróżniając się na miejscu. Tak. To nie była czysta robota. Oczom najemników ukazał się długi, szeroki korytarz z kilkoma wejściami po lewej i prawej. Dowódca z lokalizatora wyczytał, że druga ekipa była jakieś 100 metrów od nich, w odnodze po prawej.

Najemnicy poruszali się jak komandosi Trzeciego Departamentu mając takie podstawy jak krojenie tortu opanowane do perfekcji. Ich szkolenie kosztowało tysiące gambli, które dowództwo poświęciło z trwogą myśląc o utracie każdego z nich jak o odpięciu wagonika ze złotem. Oni jednak nie chcieli umierać. Znowu dało się wyczuć, że porozumiewali się bez słów. Ich technik włączył właśnie generator białego szumu zakłócając częstotliwości zgodne z radiem, które miał przy pasie latynos przy wejściu. Teraz porywacze nie mogli się ze sobą komunikować. Czuli się zatem bardzo osamotnieni.

Akcje improwizowane miały jednak do siebie to, że mogły się zjebać. Tak było też tym razem. Jeden z porywaczy wyszedł nagle na korytarz i nic by się nie stało gdyby nie był to wysoki, potężnie zbudowany Meks, którego przestrzelone ciało upadając zaalarmowało kogoś w środku opuszczanego przez niego pomieszczenia. Nagle zawyła syrena alarmowa, a na korytarzu pojawili się dwaj uzbrojeni nie gorzej od najemników zawodowcy. Oni też byli świetnie wyszkoleni i mieli przewagę swojego terenu. Jeden wypuścił śmiercionośną serię trafiając technika, z którego kikuta ręki zaczęła wypływać posoka. Joshua beznamiętnie spojrzał na upadającą, odstrzeloną dłoń. Dowódca QRS był jednak za szybki aby pozwolić komukolwiek na kolejną serię. Odpalił się. Wbudowany w jego czaszkę komputer bojowy przeanalizował sytuację. Jego ruchy stały się szybkie i sprawniejsze niż kiedykolwiek. Nie był już zwykłym człowiekiem. Przez następną minutę był poza zasięgiem możliwości pozostałych w tych ruinach mężczyzn. Jego wyposażone w tłumik USP uniosło się, a wystrzelona z niego kula trafiła niepokojącego ich porywacza w oczodół. Wszystkim zdawało się, że dowódca nie celował polegając na wyuczonym instynkcie i kawałku krzemu przyczepionym do jego mózgu.

Następny z porywaczy wyrzucił na korytarz granat hukowy co przypłacił życiem. Najemnicy zostali jednak ogłuszeni. Wszyscy poza dowódcą, którego wszczep usunął z otoczenia dźwięk granatu. Najwyższy stopniem posłał w kierunku rzucającego kolejną kulę i mimo iż gość wychylił się na ułamek sekundy to został trafiony prosto w skroń.

- Zostało was trzech. – powiedział głośno dowódca pełnym pewności głosem. – Wychodzić z dzieckiem, a darujemy wam życie.

- Zajebiemy ją! – usłyszał krzyk zza jednych drzwi.

W tym samym momencie medyk opatrywał kikuta trafionego technika. Odstrzelona ręka trafiła do stalowej, chłodnej kapsuły, a sanitariusz zaczął swój pokaz. Był bardzo dobry i wyposażony w najlepszy sprzęt. Medpaki, painkillery, bandaż w formie płótna i w sprayu były początkiem listy zamykanej przez całą masę innych narzędzi do ratowania życia. Medyk zaklął nienawidząc pracować w takich warunkach. Pomieszczenie nie było sterylne ani bezpieczne. Nad medykiem stało dwóch najemników, a do drzwi skąd dobiegł krzyk podeszło następnych czterech. W pierwszej kolejności był Joshua Williams, którego twarz pokryta była posoką gościa zarżniętego przy głównym wejściu. Z drugiej strony drzwi stał dowódca. Czterech najemników sprawdzało pomieszczenie po pomieszczeniu do każdego po uchyleniu drzwi wrzucając granat ogłuszający. Huk i błysk następowały w idealnym momencie przed wtargnięciem do pomieszczenia wyszkolonych wojowników. Kolejny z porywaczy siedział akurat w jednej z kabin prowizorycznego kibla. Miał pecha posyłając przed śmiercią jedynie jedną niecelną serię.

Półprzytomny technik podał dowódcy kamerę termowizyjną. Zgodnie z odczytami w pomieszczeniu znajdowało się dziecko i dwóch ostatnich porywaczy. Jeden stał za drzwiami osłaniając się metalową szafką, drugi stał gdzieś po prawej, ale był za ścianką działową. To on trzymał dziecko.

- Zabiliście te małą skurwiele! – krzyknął jeden z porywaczy strzelając.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Drzwi wypadły z zawiasów kiedy dowódca na nie naparł. Pierwszy z porywaczy strzelił trafiając pierwszego z wchodzącym najemników w ramię. Mężczyzną rzuciło jak kukiełką. Porywacz jednak nie miał szczęścia natychmiast kończąc z dziurą w głowie po strzale z kompaktowego karabinu HK jednego z odbijających dziecko mężczyzn. Drugi porywacz trzymał dziecko, które z przerażeniem patrzało na swój przestrzelony bok. Joshua Williams zareagował szybko. Porywacz uniósł pistolet strzelając krótką serią w opancerzony tors nożownika. Niestety wybrał zły cel, ponieważ wszystkie kule rozpłaszczyły się na płycie SAPI, której przeznaczeniem była ochrona dziecka. Williams nie bał się śmierci. Nie bał się tego dnia niczego chwytając małą i wyuczonym ruchem pakując ją do kieszeni na swojej klatce piersiowej. Dziecko było ranne i zaczynało odpływać. Obrócona twarzą do faceta dziewczynka pewnie straciłaby przytomność gdyby nie Josh, który po kopnięciu porywacza w jaja wbił mu nóż w gardło. Ciepła krew trysnęła na twarz dziecka, które nagle krzyknęło z przerażenia.

- Kurwa! – krzyknął dowódca patrząc na porywacza trzymającego się za gardło, w którym tkwił nóż. – Ratować go! – rozkazał facet do medyka, który spojrzał rozbieganym wzrokiem na ostatniego z porywaczy. Medyk podbiegł i ułożył poszkodowanego, ale ostrze noża było zbyt szerokie. Mimo iż nadal tkwiło w ranie to facet odpływał.

- Odpowiesz za to Williams. – powiedział do najemnika dowódca, z którego powoli zaczęła schodzić energia generowana przez koprocesor bojowy.

- Nie dam rady szefie... – powiedział sanitariusz męcząc się z przyszłym trupem.

- Ratujcie dziecko idioci. – powiedział Joshua wyciągając zakrwawioną dziewczynkę z kieszeni i przecierając jej dłonią twarz pokrytą w całości krwią porywacza. – Wszystko będzie dobrze skarbie. Przysyła nas twój tatuś. – powiedział do dziewczynki, która znowu zaczęła tracić przytomność.

Williams wiedział, że tego dnia nie miał wyboru i musiał działać aby ratować postrzelone dziecko. Zagrożenie ze strony porywacza było zbyt duże. Nie mógł ryzykować. Nie chciał. Mimo iż dowódca był na niego zły, bo oddział stracił dużo gambli to nożownik pokrył to pozostałym w zasadzie oddając większość swojej doli na pokrycie szkód. QRS było dla niego jak rodzina przez wiele lat. Nikogo nie zdziwiło jak ktoś wyskoczył z pomysłem aby wspólnie pokryć operację ich technika. Tacy byli. Joshua Williams nie opuściłby ich ach do śmierci jednak po powrocie z zadania dowiedział się, że musiał pilnie jechać do Nowego Yorku. Jego matka była poważnie ranna. Mogła z tego nie wyjść…



3 lata wcześniej, Nowy York

- Trop zaprowadził mnie do Vegas, gdzie Trevor stał się Merlem Boyerem tato. – powiedział do ojca Joshua. – Niestety facet wybył stamtąd dwa lata temu, ale mam kontakt…

- Kurwa, Joshua, twoja matka umiera. – krzyknął ojciec. – Ganiasz brata od sześciu lat, a my boimy się, że z dwóch synów zaraz nie zostanie nam żaden. – oficer wojskowy podszedł do syna patrząc mu głęboko w oczy. – Zostaw to śledztwo synu. Proszę cię. Mam kontakty w wywiadzie, które…

- Sam dowiedziałem się więcej niż ci twoi śledczy. – powiedział spokojnie najemnik. – Oni mają tuzin takich spraw na łbie i nie przykładają do sprawy mego brata wystarczającej wagi.

- Twoja matka nie ma sił do walki. Jest załamana. Spójrz na nią. – mężczyzna pokazał na kobietę podpiętą do aparatury medycznej. – Ona przeżyje tylko jak powiesz jej, że zostajesz z nami. Daj jej powód do życia. Nie zostawiaj jej teraz tak jak ona nie zostawiła ciebie przez większość twej egzystencji.


- Nie zostawię jej. Zostanę. – powiedział jakby sam do siebie mężczyzna patrząc na swoją rodzicielkę. – Odchodzę z QRS. – rzekł ze smutkiem wojownik. - Tylko co ja będę robił w Jabłku? – zapytał najemnik patrząc na ojca.

- Złożysz papiery do korpusu. – powiedział ojciec. – Pomogę…

- Nie. – przerwał ojcu Joshua. – Jeżeli mam wskoczyć w to bagno to bez twojej pomocy tatku. – powiedział podchodząc do ojca blisko. Mimo iż różniło ich blisko trzydzieści lat to ojciec Josha nadal był silnym i postawnym mężczyzną, który nie ustąpił pod naporem młodszego i sprawniejszego nożownika. – Jak dowiem się, że chociaż dotknąłeś moich papierów, uśmiechnąłeś się do kadrowej, która tego dnia je przyjmowała, powiedziałeś o mnie dobre słowo któremuś z oficerów wyrwę się z tego natychmiast, rozumiesz? – zagroził młody mężczyzna.

- Dobrze wiesz, że bym zachował etykę. – powiedział John Williams patrząc na syna z rosnącym opanowaniem. Nożownik był świadom, że ojciec nie przekroczyłby granicy. Był osobą z najmocniejszym kręgosłupem moralnym jaką znał.

- Wiem, ale ludzie będą uważali mnie za plecaka „no matter what”. – rzucił nożownik. – Wystarczy, że dowiedzą się o naszym pokrewieństwie, a dowiedzą się zanim stanę się rekrutem. – dodał najemnik zaciskając zęby. – Do wszystkiego chce dojść sam. Jeżeli trafię do karceru, pobije się z jakimś palantem, zajmę się jakąś szeregową nie reagujesz. Dajesz mi odsiedzieć swoje, odpokutować, dostać w ryj od jej braci. Nie reagujesz.

Ojciec z lekkim uśmiechem pokiwał głową.
- Z tym „zajmowaniem się” to nie przesadzaj. – powiedział starszy mężczyzna. – Kobiety w wojsku nie są głupie, a ty chyba jeszcze nie wylizałeś ran po Casandre…

- Wylizałem się. – powiedział nożownik patrząc bez wyrazu przed siebie.

- Tak, oczywiście. I dlatego od roku usilnie próbujesz się zabić. – ojciec spojrzał na żonę. – Gdybyś na ostatniej akcji zginął zostałbym sam. Matka by zmarła na samą wieść o tobie. Nie jesteś w życiu sam, Josh. Masz nas. Nie wyszło Ci. Zdarza się. Trzeba iść naprzód. Daj jej odejść i nie krzywdź sam siebie.

- Krzywdziłem innych. – odparł Williams patrząc na ojca. – To się już nie zmieni. O Casandre zapomniałem dawno temu…

Ojciec uderzył w strunę, która była dla niego nadal wrażliwa. Wspomnienia wróciły. Joshua widział ją w umyśle jakby ledwo od niej wyszedł. Czuł jej słodki zapach. Uśmiechnął się przypominając sobie jak uwodzicielsko odgarnia kosmyk prostych, rudych włosów. Najgorsze było to, że nie potrafił jej nienawidzić ani nawet powiedzieć o niej złego słowa. Sobie też miał niewiele do zarzucenia. Nigdy nie był idealnym, ale dla niej chciał wszystkiego co najlepsze. Przy niej stał się najlepszą wersją samego siebie. Wypracował bardzo wysoką niezłomność, stał się opanowany, spokojny. Jego empatia też zyskała na tym związku. Casandre nie była prostą i łatwą w czytaniu kobietą. Joshua musiał się ostro nagimnastykować aby wyczuć jej emocje, ale też czasem okłamać ją kiedy myślała, że nadal ranny po ostatniej akcji był z chłopakami na piwie, a tak naprawdę ochraniał karawanę przewożącą amunicję.

Rzeczywiście za bardzo się różnili aby być razem. Pod każdym względem. Ona był wysoce urodzona, a on pochodził z pierdolonej Hegemonii. Ona była niesamowicie ułożona, a on był chwilami niecodziennie chaotyczny. Wiedział, że za bardzo się starał pozwalając jej się zmienić. Rezygnując ze swojej spontaniczności ubił ten związek. Między nimi było tak jak chciała. Kiedy nie mówiła nic, on nie drążył, mimo iż czasem powinien. Kiedy chciał cokolwiek zrobić umawiał się z nią zawsze zawczasu, bo wiedział jaka była idealna. Pani perfekcyjna. Nie pasowali do siebie dlatego musiał pozwolić jej odejść. Miał nadzieję, że wojsko mu w tym pomoże…


Rok wcześniej, Nowy York


- Jak mu idzie? – zapytał oficer jednego ze swoich kumpli po fachu. – Radzi sobie? – w głosie wojskowego było słychać nutę zmartwionego ojca.

- Idzie mu bardzo dobrze. – odpowiedział drugi z oficerów, który znał Josha od dnia jego wstąpienia do korpusu.

- Ale mówiłeś, że trafił kilka razy do karceru, dochodziło do nieporozumień… – John Williams drążył temat energicznie gestykulując rękami. Odznaczenia na jego mundurze unosiły się i opadały rytmicznie.

- Tak było. Pobił się z kilkoma żołnierzami przez co lądował w odosobnieniu. – pokiwał głową siwy, ale nadal ruchliwy i sprawny żołnierz grubo po czterdziestce. – To były jednak same cwaniaczki z dziada pradziada w armii… - uśmiechnął się facet. – Mój syn skorzystał wieczoru kiedy Josh obił mu pysk. – zaśmiał się. – Wszystko dostał na srebrnej tacy. Lepszy start, szacunek, pobłażanie… - pokiwał głową mężczyzna. - Nie doceniał tego. Wstępujących do armii mężczyzn, którzy startowali od zera, jak twój syn, traktował jak gówno. Zmieniło się to kiedy Josh mu sprał zadek. To był widok.

- Widziałeś to?! – zapytał John. – Tak mi głupio. Przez wcześniejsze kilka lat otaczał się barbarzyńcami.

- Widziałem i powstrzymałem ludzi próbujących ich rozdzielić. – powiedział mężczyzna patrząc na kumpla. – To dobry żołnierz. W wolnym czasie dużo się bawi, ale w trakcie służby jest skupiony. Dawno nie widziałem takiej mieszanki wrażliwości i zimna naraz. „Złote serce i zimne ręce.” – facet pokiwał głową przypominając sobie stare powiedzonko. – Przenosimy go do Fort Jefferson.

- Dopiero teraz się o tym dowiaduję? – zapytał Williams z niedowierzaniem.

- Chciał tego i dzisiaj się dowie o naszej decyzji. Czuję, że od kiedy Sara w pełni wyzdrowiała twoja przesadna bliskość nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł. Powiedziałbym ci wcześniej, ty byś się wygadał i stracilibyśmy żołnierza. – zapewnił Johna drugi trep.

- Skąd wiesz? – zapytał ojciec nożownika.

- Lata temu poznałem kogoś równie dumnego i chcącego wszystko robić samemu. – uśmiechnął się mężczyzna. – Ciebie. Dobrze wiesz, że będzie was odwiedzał, a ta odległość pozwoli mu na odrobinę swobody.

- W nic nie ingerowałem. – rzucił Williams.

- Nie, ale patrzyłeś mu na ręce. – zaśmiał się jego rozmówca. – Dopiero w Jefferson City będziemy mogli ocenić czy będzie z niego żołnierz czy wrząca krew najemnika urodzonego w okolicy Bastionu mu na to nie pozwoli. Cokolwiek by się nie stało będzie dobrze.

- Chciałbym w to wierzyć. Wraz z Sarą od lat tak się nam nie układało. – powiedział John. – Kiedy Joshua pojawił się znowu w naszym życiu żona odmłodniała mi o dobre 10 lat. Znowu dużo się uśmiecha i śpiewa gotując. Boję się, że go stracimy. Zawsze pchał się w największy bajzel.

- Dam ci radę… - powiedział kumpel kładąc mu rękę na ramieniu. – Zaufaj mu. Nie zginął przez 6 lat w większym syfie niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Da radę. I nie potrzebuje naszej pomocy…


Fort Jefferson, obecnie


Dzień dla Joshua zaczynał się zawsze o piątej. Już o szóstej stawiał się na poranny apel dlatego pierwsza godzina była dla niego przepełniona do granic. Zaraz po przebudzeniu żołnierz odbywał obowiązkowy, ale mało intensywny trening na czczo. Po delikatnym rozruszaniu i wbiciu organizmu na odpowiednie tory Williams golił się równo nie zostawiając cienia wątpliwości w to, że był facetem zadbanym. Po szybkim prysznicu nożownik ubierał mundur, zakładał wypucowane buty taktyczne i stawiał się na placu.

Williams prywatnie nie należał do sztywniaków, ale służbowo był profesjonalistą. Stał wyprostowany czekając na pułkownika Oharę, który z uporem czorta piekielnego kładł żołnierzom do głów nowojorską propagandę. Tym razem jednak wspomnianą zajął się kapitan Tanner. Joshua nie mógł uwierzyć, że dzień zapowiadał się aż tak dobrze. Idealna pogoda, dowódca w dobrym humorze. Do szczęścia brakowało mu tylko ciężkiej, ale nie samobójczej misji, która dobrze wypełni mu grafik.

Po zastrzyku skondensowanego patriotyzmu żołnierz mógł udać się na śniadanie. Tym razem kucharze serwowali białą fasolę, kiełbasę, chleb oraz smażone jajka. Williams popijał tego dnia kawą zbożową. Jak to on były najemnik nie mógł nie pozwolić sobie na wymianę uprzejmości z jedzącymi nieopodal kobietami. Taki już był. W tym co robił nie było nic natrętnego. Zwyczajnie facet lubił umilać sobie czas.

Po jedzeniu żołnierz zajmował się czytaniem. Ostatnimi czasy miał ciągoty do literatury medycznej. Początkowo chciał zaimponować jednej medyczce, ale po przeczytaniu jednego rozdziału praktycznych przykładów wykorzystania wiedzy medycznej Joshua wciągnął się na dobre. Kumple wiedzieli, że był to jego czas, w którym nie należało mu przeszkadzać. Tego dnia Williams zaczytał się, ale nie mogło mu to przeszkodzić w odbyciu właściwego, dwugodzinnego treningu na świeżym powietrzu.

Do treningu nożownik wykorzystywał drążki, liny TRX, kamizelki z obciążeniem, sztangi, hantle oraz kilka dostępnych w Fort Jefferson maszyn. Joshua nie był skurwielem z chęcią tłumacząc niektóre ćwiczenia rekrutom, którzy po tygodniach złej praktyki mogliby doprosić się w końcu kalectwa. Na siłowni czy w terenie Williams uchodził za eksperta w sprawach treningu. Mógłby być najmocniejszy w całym Fort Jefferson gdyby nie jego zamiłowanie do imprezowania. Wielu słusznie uważało, że pijąc alkohol, nie odmawiając sobie słabszych używek i nie sypiając zgodnie z kulturą sportowca nożownik sam spowalniał swój progres. Prawda była jednak taka, że jak na swoje zaangażowanie wyglądał zajebiście mając całkiem dobre wyniki. Tego dnia nie mogło być inaczej. Ćwiczył ostro, niemal do upadku mięśniowego. Z miesiąca na miesiąc żołnierz podnosił sobie poprzeczkę progresując w treningu ciężarem i ilością powtórzeń. Mimo iż odzyskał część swojej spontaniczności sprzed związku z Casandre to potrafił bardzo dobrze, skrupulatnie planować swój trening. Kończąc ostatnią serię usłyszał przyjemny, znajomy, damski głos. Starsza szeregowa Victoria Williams. Ten dzień zapowiadał się coraz lepiej!
 
Lechu jest offline  
Stary 03-09-2019, 13:26   #5
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację

5 lat wcześniej; Allegheny, Federacja Appalachów
Anderson & Williams


Quick Reaction Squad to ekipa, która na swym koncie miała przeróżne akcje zaczynając od pojmań poszukiwanych listem gończym mafiozów, poprzez odbijanie zakładników, aż po ochronę różnego rodzaju VIPów. Tym ostatnim QRS miało zająć się tym razem. Do obstawy była grupa szlachetków z Federacji chcących upolować kilka sztuk egzotycznego zwierza. Robota była najemnikom po drodze, dobrze płatna i stosunkowo łatwa. W zleceniu miało wziąć udział ośmiu uzbrojonych po zęby ludzi. Tropiciel, treser bestii, pięciu wojowników i dowódca.

Góry tamtego lata były piękne. Majestatyczne masywy skalne budziły respekt. Wokół rozciągał się nienaruszony niczym krajobraz. Idąc tamtymi szlakami odzyskiwało się poczucie wolności i odrębności. Grupa wybierająca się na polowanie została rozciągnięta na terenie kilkuset metrów. Tropiciel był na tropie gankora. Na samą myśl o upolowaniu takiej bestii szlachcice zapominali o skwarze, który wywoływało wielkie, cholernie gorące słońce wiszące wysoko nad ich głowami.

Joshua Williams był doświadczonym najemnikiem z kilkuletnim stażem. Dowódca oddziału ręczył za niego na tyle owocnie, że Williams na czas polowania stał się prywatnym ochroniarzem i cieniem córki zleceniodawcy Casandre. Mężczyzna poruszał się po górach całkiem sprawnie całkowicie skupiając się na zadaniu. Jak to w górach bywa chmury nagle przesłoniły słońce, a deszcz który lunął… to było pierdolone oberwanie chmury. Zupełnie jakby ktoś na górze się wkurwił i odkręcił kurek z ciepłą, lepiącą się do skóry, przechodzącą przez ubrania aż do gołych narządów, cieczą.

Grupa rozciągnięta na takiej przestrzeni nie miała prawa się skupić w jednym miejscu, ale najemnicy byli na to przygotowani. Mieli mapy, radiotelefony i dwa ustalone miejsca zbiórki. Joshua z Cassandre idąc kwadrans niemal na oślep trafili do małej, obskurnej, wilgotnej jaskini, która w warunkach panujących na zewnątrz wydała się najemnikowi kurortem.

- Gniazdo, tu Jastrząb. - powiedział do radia najemnik ściągając z siebie lekki softshell. - Jestem z Zimorodkiem. Nic nam nie jest.

- Jastrząb, tu Gniazdo.
- odpowiedział głos z radia. - O umówionej porze, w umówionym miejscu… - nagle połączenie radiowe zostało z trzaskiem zerwane.

- Zasięg… - wytłumaczył mężczyzna świdrując urządzenie spojrzeniem swoich ciemnobrązowych, pełnych głębi oczu. - Wszystko w porządku, Pani Anderson? - zapytał najemnik spoglądając na przemoczoną szlachciankę.

- Milady wystarczy - usłyszał stonowaną odpowiedź z głębi dziury, bo była to dziura. Paskudna, brudna i na pewno pełna robali. Żadnego porządnego miejsca do siedzenia, ani tym bardziej położenia się. Gdyby nie przeklęty deszcz zapewne zdążyliby wrócić w bardziej cywilizowane rejony, a tak nawet nie mieli namiotu… lub chociaż kawałka brezentu aby usiąść na nim bez ryzyka uwalenia mokrych ubrań.

Wysoka kobieta wyciskająca wodę z rudego warkocza nie pasowała do okolicy. Dobrej jakości, czyste ubranie wyglądające jak żywcem wyciągnięte z dawnego magazynu modowego wiele mówiło o jej statusie, tak samo złote pierścienie na palcach i sama postawa - wyprostowane plecy, dumnie uniesiona głowa oraz błękitne oczy lustrujące niechętnie okolicę. Dające niemy wyraz głębokiego niezadowolenia z zaistniałej sytuacji.
Powinni wracać do letniej rezydencji, a nie siedzieć w norze jakby byli zwierzętami. Gdyby chociaż coś upolowali, ale nie. Durna burza od samego początku pokrzyżowała im plany… a prawie mieli zwierzynę na celowniku.
- Długo to potrwa? - spytała, wskazując ruchem głowy na stalowoszare niebo z ciągle padającym deszczem. Mówiła spokojnie, dobrze kryjąc rozsadzającą ją od środka irytację.

Mężczyzna położył swoją kurtkę na ziemi po czym odpiął od plecaka pokrowiec, z którego wydobył karimatę. Złożył ją w całkiem grubą kostkę i zaczął wybebeszać plecak.
- Do kilku godzin, milady. - odpowiedział najemnik. - Proszę spocząć. Już rozpalam ogień.

Po chwili z plecaka w stonowanym, górskim maskowaniu facet wyciągnął folię, w którą zawinięte było suszone drewno. Nie było tego wiele, ale na małe ognisko powinno wystarczyć. Po ułożeniu małego stosu facet podłożył podpałkę i zapalił wszystko krzesiwem magnezowym wydobytym z rozkręcanej rękojeści noża. Na jego przedramionach, które było widać po podwinięciu rękawów bluzy taktycznej Casandre mogła zobaczyć ponad tuzin mniejszych i większych, starszych i całkiem nowych blizn. Wyglądały jak szramy po cięciach nożem zadane w walce. Były różnej głębokości i zadawane były pod różnym kątem.

Po chwili ogień rozpalił się na dobre. Kobieta mogła odczuć przyjemne ciepło. Williams wyciągnął z plecaka niewielki pojemnik, który po otwarciu ukazał masę małych, ciemnych cukierków, które wojownik postawił na brzegu karimaty.
- Proszę się częstować. Nie mam nic innego poza tym i MRE, po którym nieprzyzwyczajonych zbiera na wymioty.

Szlachcianka skwitowała poczęstunek zmarszczeniem brwi i na krótką chwilę zmrużyła oczy, przyglądając się racjom. Pieczeń z dzika to to nie była. Albo chociaż rosół.
- Nie będę tego jeść. Znajdź mi coś normalnego - odpowiedziała po chwili ciężkiego milczenia, obchodząc ogień dookoła i przyglądając się nieufnie karimacie. Wcześniej dyskretnie przyglądała się całej procedurze przygotowywania prowizorycznego obozowiska. Przemilczała kwestię, że sama w życiu nie rozpaliłaby ognia, bo po co? Miała od tego ludzi. Chociaż jej służba zwykle nie nosiła tylu blizn, ale nic w tym dziwnego. Najmici często przypominali wyblakłą mapę upstrzoną grubszymi i mniejszymi kreskami starych szram.
- Wstaw wodę, napiłabym się herbaty. - dodała stając nad karimatą. Nie było szans aby nie ubrudziła się siadając. Westchnęła cicho. Kilka godzin… nie mogło być aż tak tragicznie. Chyba.

Mężczyzna wyrzucił z plecaka kilka rzeczy. Jedną z nich był niewielki pojemnik, który postawił na ziemi. Na nim umieścił rondelek, do którego nalał wody. Do wody wrzucił jakąś pastylkę, która zaczęła się rozpuszczać. Facet zrobił coś z pojemnikiem pod rondlem i mimo braku płomienia po pewnym czasie w wodzie zaczęły się pojawiać bąbelki gorącego powietrza uchodzącego ku górze. Był to standardowy podgrzewacz bezpłomieniowy wykorzystywany przez frontowców w tymczasowych obozowiskach.

- Bez MRE się jednak nie obejdzie. - powiedział wyciągając gotową rację żywnościową armii amerykańskiej umieszczoną w foliowej torbie. - Mam wersję z kawą i herbatą. Którą milady wybiera? - zapytał beznamiętnym głosem wojownik.

Ogień powoli nagrzewał zimne i nieprzyjemne wnętrze jaskini. Nie stała się przez to mniej odpychająca i obrzydliwa, o nie. Mniej wilgotna też nie bardzo.
- Herbatę. Bez cukru - mruknęła lekko zirytowanym tonem. Nie lubiła się powtarzać, lecz co począć. Służba znała jej nawyki, a najęty ochroniarz widział ją pierwszy i zapewne ostatni raz w życiu. Musieli przetrwać te kilka przeklętych godzin… mało pocieszające.

- Chyba że masz miód - dodała spokojniej, sięgając do guzików płaszcza i rozpięła je. Mokra wełna już dawno przekroczyła ten magiczny punkt w którym chroniła ciało od wilgoci, zmieniając się w paskudnie nieprzyjemną gąbkę pełną wody. Kobieta zdjęła go więc, zostając w dzianinowym golfie, też wyglądającym na wilgotny. Strzepnęła kapotą, żeby po dłuższym momencie namysłu rozłożyć go na kamieniach niedaleko ogniska w płonnej nadziei że może trochę wyschnie.

- Albo alkohol - dorzuciła nagle, stając przy ognisku i wyciągając ręce do ognia. Posadzenia czterech liter na karimacie nadal nie zaryzykowała - Bourbona lub whisky. Zabiłabym za grzane wino - pokręciła głową - Jeżeli nie przestanie lać do wieczora co wtedy? Nie chcę spędzać nocy w tej norze. Tu nawet nie ma łazienki. Wezwij kogoś, niech po nas przyjadą - wskazała na krótkofalówkę.

Mężczyzna wyciągnął z plecaka piersiówkę o słusznej pojemności. Ciężko było oszacować ile tam mogło być płynu, ale na pewno ponad pół litra. Piersiówka była pokryta czarnym matem, a napis na niej głosił “Ostatnia flaszka ratunku”. Zaraz za piersiówką z plecaka wydostały się dwa metalowe kubki z gumowymi uchwytami. W jednym wylądowała torebką z herbatą, a do drugiej mężczyzna wsypał małą porcję kawy.
- Mam whisky. - powiedział podając piersiówkę Williams. - Nie przewidziałem, że przyjdzie mi częstować milady. - dodał siląc się na lekki uśmiech. - Jak nie przestanie lać do wieczora to będziemy zmuszeni czekać. Nawet jeżeli musielibyśmy tu spać. Znaczy milady, bo kontrakt mnie zobowiązuje do ciągłego czuwania nad milady bezpieczeństwem. Rzeczywiście nie ma tutaj łazienki, ale w razie potrzeby mam sporo delikatnego papieru. - facet wyszczerzył się.

Ruda przyjęła piersiówkę i z zainteresowaniem obróciła ją w dłoniach. Przy napisie uśmiechnęła się delikatnie, przesuwając po nim kciukiem.
- Doszliśmy do tego momentu, gdy trzeba nam ostatniej flaszki? - spytała ironicznie, odkręcając korek. Potknęła go pod nos, powąchała i skrzywiła się, ale nie skomentowała. Zamiast tego przechyliła naczynie do ust, upijając pierwszy łyk, a po nim kolejny. Wzdrygnęła się, oddając flachę właścicielowi. Berbelucha, podła… nie wypadało komentować. Przynajmniej rozgrzewała, a posmak zdechłego kota dało się zabić herbatą. Gdyby była normalna, sypana, a nie szajs z torebki.
- To jakiś koszmar - westchnęła, kucając przy ogniu i oplotła ramionami kolana. Patrzyła w płomienie z ponurą miną, kiwając się na piętach - Mam iść za potrzebą gdzieś w kąt… jak zwierze? Nie dworuj ze mnie - prychnęła, aby wziąć powolny wdech i równie niespieszny wydech. Zaczęła jeszcze raz, chowając złość głęboko w sobie.
- Często zdarza ci się lądować w takich spartańskich warunkach? - spojrzała na towarzysza już nie ukradkiem, lecz pełnoprawnie - Bez łazienki, porządnego materaca i czystych ubrań? Z racjami po których idzie się porzygać… jak masz na imię?

Widząc bujanie się kobiety mężczyzna wyciągnął kolejny pokrowiec, który po rozwinięciu okazał się rozpinanym na zamek śpiworem. Do tego przed Casandre wylądował zwinięty w rulon koc.
- Proszę. - powiedział po czym zastanowił się nad jej pytaniem. - W tak “dobrych” warunkach nie byłem od dawna. Zwykle jak coś pójdzie nie tak trafiam o wiele gorzej. Warunki mojej pracy szacuje wykorzystując ilość strzelających do mnie przeciwników. Jak nie strzela nikt jest wybornie, jak strzela jeden jest znośnie, jak tuzin jest… Jedynie raz byłem w takiej sytuacji i faktycznie to był “koszmar”. - facet uśmiechnął się krzywo. - Mam czyste i suche ubrania i dam je milady o ile nie przeszkadza milady wojskowy wzór i nieco duży rozmiar. Do MRE się przyzwyczaiłem. To mój przysmak. - zaśmiał się. - Nazywam się Joshua Williams.

- Będę ci mówić Josh
- poinformowała go, rozwijając koc i zarzuciła na ramiona aby osłonić się przed chłodem. Śpiwór nie wyglądał już tak tragicznie, zwłaszcza gdy wylądował na karimacie. Nadal średniowiecze i ciemnogród, ale przynajmniej miękko.
- Chętnie się przebiorę - przyznała, ściągając usta nim podjęła temat - Jestem w tak głębokiej desperacji, że nie będę narzekać na krój i fason. Masz się odwrócić, rozumiesz? Żadnego podglądania, nie życzę sobie tego. - zgromiła go wzrokiem i nagle dorzuciła z wesołym błyskiem w oku - Chyba że też mi coś pokażesz, wtedy potraktujemy to jako transakcję wymienną. Ale najpierw herbata - klasnęła w ręce - Przypomnij mi abym zabrała cię na kolację. Może gdy poznasz normalne jedzenie przestaniesz żreć ten średnio… - zamilkła, darując sobie dalszy komentarz. Zamiast tego zadała kolejne pytanie - Skąd jesteś?

Mężczyzna wyciągnął z plecaka kolejny pokrowiec, w który zawinięty był jego zapasowy mundur. Był on skrojony niestandardowo, bo bluza nie posiadała zamka ani stójki zamiast tego będąc w okolicy szyi wykończona bawełną. Spodnie należały do standardowych bojówek z kilkoma kieszeniami. Maskowanie było dopasowane do gór skalistych. Woda już wrzała dlatego Josh zalał wodą najpierw herbatę, a później kawę. W powietrzu zaczął dominować wyczuwalny zapach ziół.

- Lubię barter. - powiedział z promiennym uśmiechem najemnik. - Jak przypomnę milady o kolacji to najpierw strace premię, a później ojciec milady oskóruje mnie bez śledztwa… Chociaż warto zaryzykować. - dodał patrząc Casandre w oczy. - Pochodzę z okolic Phoenix chociaż nie zagrzałem tam miejsca. Dużo podróżuje. Sprawy rodzinne i praca. - wytłumaczył wstając i powoli ściągając przemoczoną koszulę mundurową. Zielony T-shirt wyglądał na niemal całkowicie przemoczony.

Mogąc spojrzeć na Williamsa bez koszuli kobieta musiała przyznać, że był rewelacyjnie zbudowany. Miał bardzo szerokie barki i stosunkowo wąską talię w związku z czym jego sylwetka tworzyła idealną literę V. Jego ramiona i przedramiona nie były zbyt duże, ale cholernie żylaste. Bez wątpienia gość musiał wiedzieć co to ciężki trening. Blizny, które wcześniej widziała Casandre w zasadzie sięgały niemal łokcia jednak powyżej niego ręce wojownika były wolne od znamion. Jego barki były równie żylaste jak ramiona i odstawały przyjemnie w każdej płaszczyźnie. Nie były one przesadzone. Przez koszulkę przebijały się też wyraźne mięśnie kapturowe. Większość facetów wyglądała na dużych tylko w mundurach, ale on i bez niego wyglądał postawnie. Koszula wylądowała nieopodal ogniska, a wojownik ściągnął koszulkę odsłaniając tors.

Jak podejrzewała arystokratka bez koszulki muskulatura wojownika wyglądała jeszcze lepiej. Jego mięśnie brzucha były idealnie symetryczne i osadzone dość wysoko tworzyły osiem wyraźnych cegieł. Kiedy mężczyzna starał się wytrzeć dobytym z plecaka ręcznikiem rzucały się w oczy jego skośne mięśnie brzucha. Facet przykucnął sięgając po kubek z kawą.
- Proszę mi wybaczyć. - powiedział poruszając żylastymi mięśniami klatki piersiowej naprzemiennie. - Jak bym wiedział, że dane mi będzie przebierać się w towarzystwie milady zwiększyłbym podaż białka i zredukował płyny. Widać by było więcej szczegółów. - uśmiechnął się po czym wziął łyk kawy.

Kobieta obejrzała go powoli od góry do dołu, mrużąc oczy jakby była czającym się do ataku gadem. Wyprostowała dumnie plecy, wyciągając oczekująco dłoń.
- Zapominasz się, najemniku. Nie przypominam sobie żebyśmy zatrudnili cię do roli bawidamka. Jeśli miałabym ochotę na pokaz kazałabym sprowadzić któregoś z chłopów pracujących w naszych kopalniach. Tresowanych małp mam na pęczki. - powiedziała chłodnym tonem. Wzroku jednak nie odwracała od jego oczu. - Kazałam ci zrobić mi herbaty, a jej nie dostałam. Wydałam za trudne polecenie?

- Już podaję… -
powiedział wojownik po chwili biorąc metalowy kubek z herbatą, który stał od kobiety niewiele dalej niż na wyciągnięcie ręki. Casandre zauważyła, że wojownik złapał za gorący, metalowy element podając jej kubek tak aby chwyciła za pokryty gumą uchwyt.
- Chciałem tylko wysuszyć ubranie milady. - wyjaśnił mężczyzna. - Nie mam dwóch zapasowych mundurów. - dodał spoglądając na przemoczone spodnie.

- Mówiłeś o dodatkowych ubraniach - przyjęła kubek, chwytając za ucho. W innym przypadku pewno poparzyłaby palce. Ciekawe - Kłamałeś? Nie musi być mundur, ma być coś co nie jest mokre. - uniosła krytycznie brew - Nie wymagam za dużo. Josh.

- Nigdy nie kłamię. - powiedział mężczyzna pokazując ręką na wyciągnięty z plecaka komplet składający się z bojówek i bluzy bojowej. - To jest dla milady, a ja wysuszę swoje ubranie i ubiorę je ponownie jak będziemy mogli ruszać. - dodał znowu sięgając po kubek z kawą. Po chwili wyciągnął z dna plecaka dwie koszulki T-shirt i jedna położył na komplecie dla kobiety, a drugą zaczął ubierać na siebie. - Będę musiał też wysuszyć spodnie milady. - oświadczył jakby nie będąc pewnym czy rudowłosa sobie tego życzy.

- Stój - Federatka nie podniosła głosu, ani nie włożyła w prosty rozkaz żadnej złości. Nie dało się jednak go zignorować. Patrzyła na mężczyznę oceniająco, prześlizgując uważnym spojrzeniem po grających pod skórą mięśniach za każdym razem gdy się ruszał się albo oddychał. Upiła łyk herbaty i chuchnęła w kubek, nie przerywając obserwacji najemnika z podkoszulką nałożoną na razie do przedramion.
- Nie kazałam ci się ubierać - dodała wyjaśnienie, odstawiając napitek i zamiast tego sięgnęła po komplet ubrań. Krojem i kolorami dopasowano je do mężczyzny, wojskowego na dodatek, ale były suche i to najważniejsze. Zwłaszcza gdy zaczynały się pierwsze drgawki od chłodu które próbowała ukryć.
- Życzę sobie - westchnęła cicho. Wstała wciąż bacznie obserwując towarzysza niedoli i powoli sięgnęła do pasa aby rozpiąć pasek, a następnie guziki i suwak - Rozwiąż mi buty - dodała z błyskiem w oku.

Najemnik zsunął koszulkę po czym rzucił ją na plecak. Po słowach kobiety zastanawiał się nad czymś, ale już po chwili zabrał się za sznurowadła jej butów. Kiedy je rozwiązał poluzował sznurowadła na całej długości. Szlachcianka mogła już bez oporów wyciągnąć stopę z obuwia. Mężczyzna wstał niespiesznie chyba nie będąc pewnym co w tamtej chwili powinien zrobić. Swoje buty poluzował zapierając przodem jednego buta o piętę drugiego. Okazało się, że do butów nie przedostała mu się kropla wody. Stanął na plecaku mocując się z polimerową klamrą parcianego pasa.

- Doskonale - w głosie arystokratki pobrzmiewało zadowolenie. Ściągnęła buty i w mokrych skarpetkach stanęła na karimacie. Pozbyła się też i ich, rzuciła je na kamień przy ognisku. To samo zrobiła ze spodniami, na koniec owijając się śpiworem.
- Kontynuuj - mruknęła niskim głosem, wciąż przeszywając go wzrokiem. Pod narzutą manewrowała wolną dłonią aż po jej nogach do kostek zsunęła się bielizna. Kobieta zrobiła krok w bok, by kopnąć mokry materiał tam gdzie spodnie.
- Mam ochotę na pieczyste - zakomunikowała i dorzuciła ironicznie, siadając na karimacie z kubkiem herbaty w dłoni - Niemniej zdaję sobie sprawę z panującej na zewnątrz aury. Możesz zostać i przygotować… cokolwiek. - machnęła łaskawie ręką, wypychając wnętrze lewego policzka językiem - Jadalnego.

Najemnik rozpiął klamrę pasa po chwili zabierając się za rozporek. Przemoczone spodnie wylądowały na miejscu nieopodal ognia, a on został w oliwkowych bokserkach, skarpetkach tego samego koloru i z polimerową pochewką z nożem przyczepioną do lewej nogi w okolicach kostki. Kobieta zauważyła, że miał świetnie zbudowane mięśnie dwugłowe i proste ud. W oczy rzucał się też szeroki, dobrze wyseparowany mięsień brzuchaty łydki. Gdy stanął bokiem było widać jego zaokrąglone pośladki z tyłu i ponadprzeciętnej wielkości przyrodzenie z przodu. Mokre bokserki przykleiły się miejscami do ciała potęgując efekt golizny.
- Muszę to przebrać. - powiedział sięgając do plecaka po suchą parę bokserek. - Może się milady obrócić? - zapytał pewniej po chwili wyciągając dodatkowe kilka suchych kawałków jakiejś czarnej masy i dorzucając do ognia, który bardzo powoli zaczął ją trawić.

- Nie widzę takiej potrzeby - ruda rozsiadła się wygodnie jakby szykowała się do obejrzenia ciekawego przedstawienia. Z nieśmiertelnie zblazowaną miną upiła łyk herbaty, krzywiąc się tylko minimalnie na smak torebkowej lury - Nie masz tam nic, czego bym wcześniej nie widziała. Poza tym nie jestem do końca przekonana odnośnie twoich intencji. Najemna spluwa do ochrony… moja rodzina ma wielu wrogów. Nie mam w zwyczaju obracać się plecami do obcych. Tym bardziej gdy sama jestem rozbrojona.

Facet zastanowił się chwilę po czym powolnym ruchem ściągnął bokserki. W oczy rzucał się wiadomy narząd wielkości znacznie ponad średnią. Dół jego brzucha był wyżyłowany. Ciężko było znaleźć tam chociaż gram tłuszczu. Z plecaka facet wyciągnął ręcznik, którym zaczął się wycierać. Stojąc bokiem prezentował szerokie, suche mięśnie pleców i pośladków. Nie spieszył się wycierając dokładnie. W zasadzie poza przestrzenią od dłoni do łokci gość nie miał na ciele nawet jednej blizny. Nie było widać też tatuażów. Jego owłosienie było raczej przeciętne, bez przegin w żadną ze stron. Po pewnym czasie ręcznik wylądował koło ogniska robiącego za epicentrum obozowiska.

- Mam też drugi, bardziej miękki i chłonny ręcznik jakby milady chciała. - powiedział sięgając po bokserki i powoli ubierając je. Josh był ciekaw czy za podobny występ nie narażał się na więcej niż utrata pracy i zerwanie kontraktu z całkiem dobrym klientem.

- Uważasz że jestem aż tak mokra by go potrzebować? - w prostym pytaniu zadźwięczała nuta skrywanego rozbawienia, a znad metalowego kubka błyszczała w półmroku para czujnych, obserwujących nieprzerwanie ślepi piwnej barwy.

- Myślę, że to subiektywna opinia. - rzucił wojownik sięgając po dwie foliowe paczki z przygotowanym do podgrzania wojskowym jedzeniem. - Mam pierś z kurczaka z warzywami oraz kulki wołowe w marynacie. Co milady wybiera? - zapytał z uśmiechem jakby przedstawiał jej menu w najlepszej restauracji na świecie.

- Bycze kule, cóż za rarytasy - milady zachowała powagę całe pięć sekund, nim nie parsknęła, a potem nie roześmiała się na głos, odchylając tułów do tyłu. Trwało to dłuższą chwilę, a gdy skończyła, otarła wierzchem dłoni kąciki oczu.
- Wybieram danie które polecisz - podniosła kubek i uniosła go w niemym toaście - Chętnie skosztuję twojego mięsa, mimo że podobno idzie po nim dostać niestrawności. To też opinia subiektywna?

- W sumie tak.
- rzucił przygotowując posiłek z pomocą chemicznych podgrzewaczy. - Po prostu zdarzało się, że racje przychodziły bez podgrzewaczy, a wtedy trzeba zjeść na zimno. No i jak ktoś je te same racje tygodniami to niezbyt to przez gardło chce przejść… - wytłumaczył. - My nie mamy tego problemu. Bycze kule są całkiem smaczne. - powiedział przerzucając danie do metalowego naczynia i podając je Casandre. - Smacznego. Do tego są w paczce ciasteczka, orzechy i ziemniaki z masłem czosnkowym. - w tym samym momencie wyjście z jaskini zapaliło się jaskrawym światłem. Gdzieś niedaleko uderzył piorun, a po kilku sekundach dało się słyszeć grzmot. - Chyba nieprędko stąd wyjdziemy, milady.

- Obawiam się że masz rację
- kobieta bez przekonania dźgała wnętrze menażki, gapiąc się ponuro na breję potocznie nazywaną przez kompana posiłkiem. Niby były w tym jakieś kulki, ale nie zachęcały do spróbowania. Podniosła miskę do twarzy i powąchała, krzywiąc się z niesmakiem.
- Nie będę tego jeść - zakomunikowała z godnością, odstawiając miskę na ziemię. Skrzyżowała ramiona na piersi przez co poły śpiwora rozsunęły się ukazując wciąż mokry golf i biel nagiego brzucha pod linią gdzie materiał się kończył - Znajdź mi coś innego.

- Może zatem danie drugie?
- zapytał mężczyzna kończąc przygotowywać drugi posiłek. Po chwili podał kobiecie menażkę wypełnioną płatem mięsa, jakimś sosem i suchym, nieco sztywnym naleśnikiem tortilli. - Nie mam nic innego i nie pójdę polować, nawet jak bym umiał. Muszę milady pilnować do czasu ustania umowy. Wystarczy, że się milady potknie na skale i obije kolanko, a stracę pracę. - zaakcentował przesadnie mężczyzna. - Lepiej zatem skosztować czegokolwiek, bo nie wiadomo jak długo tutaj będziemy, milady.

- Prędzej stracisz przez to głowę
- arystokratka uśmiechnęła się z wyższością, nowego żarcia też nie przyjęła. Musiało być równie niejadalne co poprzednie.
- Tego też nie będę jeść - powiedziała rozkapryszonym tonem, upijając lury z kubka - Nie zamierzam wypróżniać się jak zwierze w kucki przez pół nocy po tej wątpliwej jakości posiłku - dodała, unosząc krytycznie brew - Chcę czegoś innego.

- Mam tylko to i kilka słodkich rzeczy aby energia w górach była.
- powiedział wojownik chwytając jedną z manierek i zbliżając się o krok.
- Mogę? - zapytał pokazując na karimatę, na której siedziała szlachcianka,a ona łaskawie kiwnęła głową na tak.
- Myślę, że nie byłoby tak źle póki jedzenie jest ciepłe. Moim priorytetem jest zdrowie i bezpieczeństwo milady, ale głód to też niezbyt ciekawe uczucie…

W pewnym momencie dało się słyszeć jakieś powolne, ale chyba odległe kroki nieopodal jaskini. Mężczyzna rzucił wzrokiem w kierunku pistoletu spoczywającego w polimerowej kaburze. Chyba zastanawiał się co by się stało gdyby ktoś zauważył go w samych bokserkach w towarzystwie arystokratki.

- Kilka słodkich rzeczy… faktycznie coś masz - rudzielec nie wyglądał aby coś słyszał niepokojącego… oczywiście oprócz dźwięków ulewy która nie chciała odpuścić. Chwyciła najemnika za brodę, obracając jego głowę w swoją stronę po czym uniosła własny łebek i pocałowała go krótko prosto w usta.

Najemnik nie spodziewał się pocałunku i nie wiedział jak powinien na niego zareagować. Casandre nie była zwykłą, rudą laską, którą mógł sobie obrócić w chwili uniesienia. Nie znał jej, a sygnały, które odbierał były niejednoznaczne. Gdyby źle się zachował mógłby dosłownie stracić przez to głowę. I nawet najlepszy dowódca nie wstawiłby się za nim. Nie w przypadku możliwego konfliktu z jej bardzo wpływowym, bogatym ojcem. Mężczyzna usiadł, postawił blaszaną menażkę przed sobą po czym obrócił twarz w kierunku kobiety patrząc jej w oczy.

- To było naprawdę miłe, ale nie zatrudniła mnie milady w roli bawidamka. - powiedział cicho nie tracąc czujności i cały czas nasłuchując odgłosów z pochłoniętego dźwiękami burzy otoczenia. - Poza tym nie wiem czy można to podpiąć pod zapis “wykonywanie innych poleceń klienta”. - dodał z uśmiechem.
- Jesteś tu w takiej roli na jaką mam ochotę, najemniku - ruda potwierdziła powiedzenie że osoby o tym konkretnym kolorze włosów to wredne szuje. Dopiła herbatę i odstawiła pusty kubek na ziemię między kolanem a ogniskiem.
- A teraz chcę wreszcie mięsa, skoro inne źródła pożywienia są niejadalne - wyszczerzyła się na krótką chwilę, nim ponownie nie założyła maski opanowanej szlachciury - Rób co mówię, inaczej po powrocie okaże się w jak haniebnych i mało profesjonalnych warunkach mnie tu trzymałeś - mrugnęła powoli bez grama cynizmu - Skoro zostaniemy tu jeszcze nie wiadomo ile, lepiej… nie myśleć o głodzie. Chodź tu i mnie pocałuj - rzuciła nowy rozkaz, zaś policzki jej pokrył ciemnoczerwony wykwit.

Najemnik zbliżył się do niej opierając na muskularnym ramieniu. Drugą rękę niepewnie położył na jej biodrze aby po chwili jego usta spotkały się z jej ustami. Gest nie był wymuszony, a facet nie reagował jak zmuszona do działania “tresowana małpa”. Pocałunek był długi, ale Anderson czuła, że na tyle delikatny, że mogłaby go bez problemu przerwać w każdej chwili. Wojownik nie spieszył się, nie był nachalny niczym spuszczony z łańcucha pies. Casandre była świadoma swojej urody i wiedziała, że dla takiego faceta jak on był to zajebiście trudny test niezłomności z góry skazany na porażkę. Tragedie jednak miały to do siebie - zaczynały się pięknie zaś kończyły... zupełnie inaczej niż naiwny człowiek marzył że będzie.
 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.
Trollka jest offline  
Stary 04-09-2019, 19:07   #6
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
Baza wojskowa w Jefferson City, 03/09/2050

Temperatura na zewnątrz nie wzbudzała zachwytu, ale Romero nie zamierzał siedzieć w baraku ani minuty dłużej niż to było niezbędne. Zatłoczone szukającymi ciepłego kąta ludźmi i zagracone do granic możliwości blaszane kwatery mogły się w jednej sekundzie przeistoczyć w śmiertelne pułapki, czy to wskutek względnie mało prawdopodobnego ostrzału czyjejś artylerii czy też bardziej realnego pożaru po przepięciu elektrycznej instalacji. Świadomy tego zagrożenia, ciepło ubrany szeregowiec usiadł przy rozkładanym metalowym stoliczku na zewnątrz baraku i zaczął oddawać się codziennemu rytuałowi czyszczenia broni.

Za każdym razem rytuał ów powtarzał się w najdrobniejszych szczegółach, zaimplementowany w pamięci mięśniowej mężczyzny, wprawiany w życie nawykami, które zwalniały z obowiązku kontrolowania owych czynności sporą część jego niespokojnego mózgu. Najpierw wyciągnięty z kabury pistolet, z wprowadzonym do komory nabojem i odbezpieczony, a następnie odłożony w takie miejsce, gdzie w razie potrzeby żołnierz łatwo mógł po niego sięgnąć. Tylko wiedząc, że nie jest bezbronny, Romero zaczynał rozkładać swój lśniący czystością karabinek.

Inni członkowie pododdziału traktowali przejawianą na każdym kroku ostrożność Herasa jako skrajną przesadę, ale Romero miał ich opinię w głębokim poważaniu. Nawet w bazie, strzeżony zwojami drutu kolczastego, bateriami reklektorów i wieżyczkami wartowników, mężczyzna nie pozwalał sobie na choćby minutę beztroski. Wróg mógł uderzyć w każdej chwili, nie tylko z zewnątrz. Moloch i jego coraz zmyślniejsze, coraz bardziej zaawansowane maszyny. Sabotażyści, zatruta woda, zdalnie sterowane miny-pułapki. Mutanci ukryci w ludzkiej skórze, szpiedzy z nieprzyjaznych Nowojorczykom frakcji. Fanatyczni zausznicy Collinsa infiltrujący własne szeregi i podstępnie eliminujący tych, którzy kwestionowali prawdy objawione prezydenta. Koniec końców niekompetentni oficerowie, którzy myśleli wyłącznie o własnych krarierach i gotowi byli piąć się w górę po trupach swoich żołnierzy. Mało kto wiedział tyle, co Heras, dlatego otaczający go wojskowi pozostawali w przeważającej mierze kompletnie nieświadomi niebezpieczeństw, które nad nimi każdego dnia wisiały.

Claire nie pisała od ponad tygodnia. Poprzednim razem poczta dostarczyła jednocześnie dwa jej listy, opatrzone czerwonymi stemplami cenzorów, teraz jednak korespondencja uległa wstrzymaniu. Heras dusił w sobie ponure przeświadczenie, że ktoś w Nowym Jorku wziął dziewczynę pod lupę po tym jak w jednym z listów poskarżyła się na gorszą jakość wody w miejskich wodociągach. Miała do tego prawo jako poważany w mieście lekarz, a mimo to ktoś się na nią uwziął. To dlatego nie chcąc pogarszać sytuacji narzeczonej Heras nie wysyłał od kilku dni żadnych listów do Nowego Jorku, tylko palił je skrupulatnie zaraz po napisaniu dbając przy tym o to, żeby rozdrobnić w palcach najmniejsze nawet płatki popiołu. Jedynie w ten sposób zyskiwał pewność, że powierzane Claire w listach sekrety pozostawały tajemnicą.

Starając się ignorować podmuchy dokuczliwego zimnego wiatru Heras wypiął z gniazda M16A1 magazynek i włożył go do kieszonki w swojej uprzęży. Zwracając broń lufą ku betonowej nawierzchni bazy pociągnął lewą ręką za suwadło, wyrzucił z komory nabój chwytając go z wprawą w palce prawej dłoni, odstawił na porysowany blat stolika. Naciskając dwoma złożonymi palcami sprężynowy pierścień blokady przedniego chwytu wdusił go w korpus komory, uwolnił kolejno prawą i lewą osłonę, przyjrzał się pozbawionej termicznych nakładek lufie karabinka wydymając z leciutkim niezadowoleniem usta.

Nie lubił szesnastek. Przestarzała konstrukcja nie bez powodu okryła się niesławą w pierwszych latach użytkowania w Wietnamie i pomimo licznych modyfikacji po prostu musiała odstawać wydajnością od nowych konstrukcji, takich jak choćby M4A1. Oczywiście wiele jednostek armii Nowego Jorku posiadało nowoczesne uzbrojenie na stanie, ale większość żołnierzy musiała się zadowolić archaicznymi karabinami z odzysku. Moloch doskonale zaplanował swoje pierwsze uderzenie, anihilując nuklearnymi bombami aktywne bazy, niszcząc siłę żywą i infrastukturę amerykańskiej armii. Zasoby, którymi obecnie dysponował Collins pochodziły z magazynów demobilizacyjnych wojska, ze składów, w których przedwojenny rząd chomikował nadwyżki uzbrojenia pochodzącego nawet z czasów drugiej wojny światowej, a które Moloch albo zignorował jako cele czwartorzędne albo zwyczajnie przeoczył.

Heras wiedział doskonale, że mięso armatnie prezydenta nie mogło liczyć na nic więcej jak właśnie przestarzałe M16A1 i dlatego właśnie nie miał złudzeń co do strategicznych planów sztabu wobec jednostki stacjonującej w Jefferson City. Nic innego jak mięso armatnie, w razie zagłady mniej warte nawet od tych szesnastek, które się regularnie zacinały i które parzyły dłonie pomimo założonych rękawic z powodu przepalonych płyt termicznych w przednich chwytach.

Posługując się wyciągniętym z metalowego pudełka śrubokrętem, mężczyzna wybił z korpusu broni tylną zawleczkę i złamał karabinek w rękach podnosząc w górę tylną część komory zamkowej. Zespół zamka i rączka suwadła wylądowały z metalicznym szczękiem na blacie stolika, pośrodku rozłożonej tam z pietyzmem bawełnianej szmaty. Odkładając rozmontowany karabinek na kolana, pracujący w skupieniu żołnierz wybił z zespołu zamka zawleczkę blokującą iglicę, wyjął z korpusu samą iglicę, potem odkręcił kołek krzywki sterującej uzyskując w końcu dostęp do bloku samego zamka.

Broń była czymś, na czym znał się najlepiej, a już na pewno dużo lepiej niż na ludziach. Broń nie kłamała, nie knuła i zadawała zdradziecki cios w plecy tylko wtedy, kiedy się przestawało o nią dbać. Odpowiednio konserwowana, służyła z lojalnością, której ludzie mogli jej tylko pozazdrościć. Nawet nielubiana szesnastka uchodziła w oczach Romero za bardziej niezawodnego towarzysza służby od niejednego członka drużyny. Byli niczym krnąbrne dzieci, czasami irytujący do bólu swą intyfalnością, swą naiwną wiarą w ideały Nowego Jorku, czasami zaś wzbudzający w nim ojcowskie niemal rozczulenie i wyrozumiałość.

Śniadanie zjadł jak zwykle w milczeniu, przysłuchując się z udawanym brakiem zainteresowania rozmowom towarzyszy służby. Pletli trzy po trzy niczym rozkapryszone bachory, jak co dzień. Prym w hałaśliwej konwersacji wiodła oczywiście Luna Harquin. Heras zwykł przyglądać się jej kątem oka, zawsze niezmiennie zadziwiony tym jak bardzo chwilami przypominała mu Claire i jak diametralnie się od niej jednocześnie różniła. Śmiały się w podobny sposób, podobnie odrzucały na ramiona niesforne włosy i zakładały nogę na nogę. Lecz gdzie Claire zachowywała się z taktem i eleganckim wyczuciem chwili, tam Luna obracała wszystko w wulgarną kpinę. Jej brak szacunku dla munduru i stopnia pozostawał dla Herasa przez długi czas szokujący – dopóki obserwujący sanitariuszkę żołnierz w końcu nie domyślił się prawdy. Każdy inny wojskowy z tak długą listą dyscyplinarnych wykroczeń wyleciałby już dawno ze służby. Fakt, że Luna wciąż pozostawała w drużynie mógł oznaczać tylko jedno: była zakamuflowaną wtyczką ludzi Collinsa, prowokatorem próbującym usidlić innych malkontentów, zwabić ich w pułapkę otwarcie przejawianą krytyką dowództwa po to, aby następnie wydać nowojorskiej żandarmierii.

Nie zmieniało to faktu, że była na swój wyjątkowy sposób atrakcyjna. Romero ledwie pamiętał ostatni raz, kiedy spał z kobietą, dlatego przyglądając się Lunie musiał za każdym razem przywoływać przed oczy wspomnienie delikatnego ciała Claire, aby nie dać się ponieść pożądliwym myślom. Początkowo bardzo na samego siebie zły, szybko znalazł sposób na kontrolowanie popędu w stosunku do Harquin. Luna była przeraźliwie szczupła, w stopniu wręcz nienaturalnym. Z biegiem czasu Heras zaczął podejrzewać, że dziewczyna cierpiała na jakiś rodzaj pasożytniczej infekcji, wysysającej z niej witalność, żerującej na nieświadomym choroby żywicielu. Albo nawet świadomym, w końcu Harquin była wojskową sanitariuszką z dostępem do wielu medycznych testów. Być może zatem wiedziała doskonale, co powodowało jej niedowagę, ale dzięki swojej funkcji mogła bez trudu fałszować wyniki własnych badań. Tak czy owak, samo wyobrażenie pasożytów mogących bytować wewnątrz jej ciała skutecznie pozbawiało Herasa chęci na jakiekolwiek zbliżenie. Nawet gdyby długowłosa sanitariuszka wykonała w jego kierunku zapraszający ruch, poddana przemożnemu stresowi męskość Romero zapewne nie stanęłaby w takich zniechęcających okolicznościach na wysokości zadania.

Nasączona olejem bawełniana szmatka poszła w ruch ocierając się o metalowe elementy mechanizmu strzeleckiego. Skupiony na swej pracy Hiszpan wciąż nie potrafił przestać myśleć o kobietach, chociaż Lunę zdążył już puścić w niepamięć. Istniała inna dziewczyna, która w natrętny sposób zaprzątała uwagę Herasa, która coraz częściej mieszała mu w głowie wypierając pamięć o Claire. Podczas przerw na posiłki szeregowiec ustawicznie zerkał w stronę stołu, przy którym jadali zazwyczaj wspólnie podoficerowie jednostki.

Casandre Anderson przypominała mu Claire jeszcze bardziej niż Luna, przede wszystkim dzięki podobieństwu silnych charakterów, poświęceniu pracy oraz czystej determinacji w dążeniu do postawionych przed sobą celów. Na swój sposób piękna, a jednocześnie wyniosła i chłodna, doprowadzała Herasa do prawdziwego szaleństwa. W rzadkich chwilach, kiedy nie potrafił już utrzymać na wodzy męskiej chuci, w trakcie aktów pośpiesznej masturbacji ciągle łapał się na tym, że to twarz Casandre wypierała w tak intymnych chwilach z jego pamięci oblicze Claire. Rozmyślając nad emocjami, które sierżant w nim wzbudzała, mężczyzna dochodził niezmiennie do wniosku, że targały nim dwie zupełnie sprzeczne uczucia: kochał i doceniał Anderson za to jak bardzo starała się upodobnić do Claire i nienawidził jednocześnie za to, że usiłowała tak bezceremonialnie zająć jej miejsce.

Trzymające iglicę karabinu palce Hiszpana zatrzymały się w powietrzu, sparaliżowane koniec końców nadmiarem absorbujących myśli. Heras westchnął cicho, odłożył iglicę z powrotem na stolik, wyciągnął z kieszonki mundurowej bluzy zwitek tabletek. Nie miały nic wspólnego z przydziałowymi lekarstwami na zaburzenia psychiki, które co tydzień wydawała mu Luna. Tamte przyjmował z udawaną wdzięcznością i chował na dno plecaka jako zapas na czarną godzinę. Zażywał inne, kupione pokątnie od zaufanego handlarza, gotowego położyć życie w zakładzie o to, że wojskowe medykamenty były całkowicie nieefektywnymi podróbkami jego leków. Wiedząc jak wiele brudnych tajemnic skrywał rząd Collinsa Heras nie miał powodu ku temu, aby w opowieści dilera nie wierzyć.

Wyłuskał z plastiku jedną tabletkę, połknął ją bez wahania. Zaczęła działać niemal natychmiast przywracając mu ostrość myślenia, pozwalając skoncentrować się na jednej wybranej czynności. Zamek, iglica, zawleczki, rączka suwadła, blok zamka – każdy kolejny element M16A1 powracał na właściwe miejsce, zakleszczał się z metalicznym trzaskiem we wnętrznościach karabinka. Naciskając pierścień blokady chwytu Romero zastygł na chwilę w bezruchu, wyczuł niepokojący luz napinacza. Uszkodzona sprężyna. Najpewniej zmęczenie materiału, które mogło doprowadzić do złamania napinacza. W ruchu, w trakcie prowadzenia ognia, zbyt luźny pierścień doprowadziłby do odpadnięcia osłon przedniego chwytu odsłaniając podatne na zanieczyszczenia wewnętrzne elementy lufy.

Miał w baraku worek z zapasowymi częściami do różnych urządzeń i pewien był, że znajdzie tam sprężynę pasującą średnicą do wnętrza pierścienia. Dobranie się do napinacza oznaczało konieczność zdemontowania układu celowniczego broni oraz korpusu górnego uchwytu, ale nie powinno to było zająć więcej czasu niż kwadrans.

Broń mu ufała, wierzyła w to, że uczyni wszystko, aby zapewnić jej pełną funkcjonalność. Nie zamierzał tego zaufania zawieść. Podnosząc się zza stolika przeładował karabinek i pociągnął za spust oddając suchy strzał. Przeładowanie i suchy strzał, przeładowanie i suchy strzał. Charakterystyczny odgłos iglicy wprawił go w stan przyjemnego odprężenia, a coraz silniej działająca tabletka pozwoliła zapomnieć chociaż na chwilę o walczących ze sobą w myślach Herasa Claire i Casandre.
 
Ketharian jest offline  
Stary 05-09-2019, 00:21   #7
 
ShrekLich's Avatar
 
Reputacja: 1 ShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputację
Baza wojskowa w Jefferson City, strzelnica
Miesiąc wcześniej
Frank Boone i Joshua Williams


Strzelnica wojskowa Fort Jefferson nie należała do najgorszych jakie widział Williams. Była zaprojektowana dość ciekawie i podzielona tematycznie. Do strzelania z broni długiej znajdowało się dwadzieścia stanowisk z kulochwytami w odległościach od 50 do 800 metrów. Te najdalsze cele były zarezerwowane dla snajperów. Strzelanie z broni bocznej trenowało się na odległościach od pięciu do 50 metrów. Tego dnia Joshua chciał sprawdzić w boju swój nowy karabinek automatyczny z krótką, 14-calową lufą. Broń była produkcji europejskiej i strzelała standardową w nowojorskiej armii amunicją 5,56 mm.

Tego dnia na strzelnicy nie było tłoku. Panowała średnia temperatura, niemal nie było wiatru. Warunki były całkiem dobre. Poza samymi pozycjami strzeleckimi na terenie strzelnicy znajdowały się baraki gdzie można było bezpiecznie czyścić i konserwować broń. Zwykle w chociaż jednym baraku przebywał rusznikarz badający cięższe przypadki uszkodzeń broni. Świeżo mianowany kapral nie miał problemów z wszelkimi zacięciami. Znał podstawy rusznikarstwa i potrafił strzelać z różnej broni. Nie był jednak wirtuozem, bo w jego sercu gościła jego ukochana broń biała. Joshua miał we krwi zwarcie, krew i nerwy towarzyszące bliskości oponenta. Do strzelania miał jednak dobre predyspozycje.

Nieopodal niego stanowisko rozkładał sobie jakiś mężczyzna. Facet zdecydował się zagadać, bo zauważył, że gość również musiał być fanem broni białej. Nie każdy z Jefferson City miał przy sobie pokaźny nóż myśliwski i maczetę.

Mężczyzna ten akurat przygotowywał się do strzelania. Przyszedł na strzelnicę chyba głównie właśnie dlatego, że tak niewielu się tutaj kręciło tego dnia. Nie przepadał za tłumami pchającymi się na pozycję tylko po to, by podziurawić tarczę. Franka też zresztą jakoś do tego nie ciągnęło. Musiał jednak w końcu oswoić się z bronią, którą dostał. Wciąż brakowało mu jego starej giwery. Z chęcią zapewne poszedłby poćwiczyć bardziej angażującą walkę wręcz lub maskowanie, nie zwykł jednak bezsensownie odwlekać tego, co trzeba zrobić. Odłożył swoje ostrza obok nogi, po czym zaczął przygotowania do oddania pierwszych strzałów. Wydawał się tym zajęciem dość znudzony. Już chciał posłać pocisk w kierunku tarczy, gdy kątem oka spostrzegł, że ktoś się nim zainteresował. Zabezpieczył broń, po czym opuścił ją lekko, przyglądając się mu ukradkiem. Widział już tą osobę wielokrotnie… Nigdy jednak nie zdarzyło im się porozmawiać. Czekał na stanowisku, aż mężczyzna rzeczywiście się do niego odezwie. Coś mu mówiło, że wykazywanie się w tym wypadku inicjatywą jest niepotrzebne.

- Dobry dzień na trening strzelecki, co nie? - zagaił dobrze zbudowany facet z pewnością siebie w głosie. Jego karabinek był zdecydowanie krótszy od M16 Franka jednak wyglądał też na poręczniejszy. Kolba była kilkupozycyjna, a chwyt pistoletowy dość ergonomiczny. - Widziałem cię już parę razy, ale nigdy na strzelnicy. - dodał facet podchodząc na tyle blisko aby się przywitać. - Joshua Williams.

Frank zauważył, że miał do czynienia z kimś budowy gladiatora, nie żołnierza. Było to doskonale widać, bo mężczyzna był ubrany w bojówki zdradzające potężnie zbudowane uda i łydki oraz koszulkę T-shirt, pod którą było widać żylaste umięśnienie klatki piersiowej, mocno wyżyłowany brzuch i kaptury. W oczy rzucały się porządnie wyseparowane bicepsy i przedramiona, która nosiły na sobie kilkanaście starych blizn. Facet u pasa miał nóż KaBar, który był kultowym ostrzem Marines. Poza nim było widać maczetę w polimerowej pochewce przyczepioną do lewej łydki oraz pistolet w syntetycznej kaburze na prawym udzie.

- Też wolisz posługiwać się ostrzami? - zapytał odciągając zamek broni i sprawdzając czy komora jest pusta.

Frank spojrzał bokiem na nowo przybyłego, a następnie odwrócił w jego kierunku, opierając karabin o swoją nogę. Podejrzewał, że na ten moment nie będzie mu potrzebny.
- Frank Boone… Cóż, racja. Kiedyś trzeba poćwiczyć.
Odpowiedział mu spokojnie, z delikatnym uśmiechem pod nosem. Uśmiechem, który jednak był tylko na pokaz. Lecz chociaż nie był szczery, miał na celu utrzymać przyjazny ton spotkania. Boone w porównaniu do Joshuy zdawał się może nawet drobny… Dlatego uznał, że lepiej będzie nie robić sobie w nim wroga.
- Szczerze mówiąc, tak. Są ciche i bardziej niezawodne… Aczkolwiek pukawki też się przydają. Dlatego tu jestem.
Odpowiedział na pytanie, po czym zerknął w kierunku kolekcji broni swojego rozmówcy. On to wszystko odpiął i powtykał przy plecaku, by mu nie przeszkadzały przy ćwiczeniu.

- Przydają się. - potwierdził Williams patrząc na karabin Franka. - Porządny kawał broni nowojorskiej produkcji. - dodał stwierdzając fakt. - Ja ostatnio zaopatruję się u Niemców. - powiedział pokazując na swój karabin. - To tacy mili goście z Europy, którym to HK wyszło jak mało co. Zatem cisza nie jest ci obca. Zwiad? - zapytał facet zajmując niespiesznie stanowisko nieopodal Boone’a.

- Hm… - uśmiech na jego twarzy poszerzył się, przybrał jednak trochę bardziej zadowolony, niż przyjacielski wyraz - No widzisz, ja tak daleko nie szukam. Strzelam z tego, co mi dają. Wojsko dało to.
Postukał lekko palcem o karabin leżący przy jego nodze. Słysząc kolejne pytanie Joshuy, kiwnął lekko głową. To akurat nic poufnego.
- Najczęściej pozwala na odcięcie się od natrętnych, głośnych żołnierzyków… znaczy, miałem na myśli towarzyszy broni.
Stwierdził bez jednak większej skruchy. Specjalnie to w ten sposób ujął. Zerknął na mężczyznę nieopodal i sam w końcu pociągnął rozmowę.
- A ty? W czym się specjalizujesz?
Uniósł delikatnie brwi w wyrazie zapytania.

- Jeszcze dwa lata temu byłem najemnikiem, a moja obecna specjalizacja to szturm. - rzucił z lekkim uśmiechem Williams. - Pierwsza linia. Wiesz co jest dobre w napakowanych szturmowcach? - zagadnął niezbyt znanym kawałkiem. - Po śmiertelnym postrzale w głowę nadal mogą robić za solidny, opancerzony worek okopowy. - wojownik z ubawem zaczynał napełniać magazynek amunicją kalibru 5,56 mm NATO.

Słysząc jego słowa, uniósł delikatnie brwi. Nie spodziewał się, że tylu najemników trafia do wojska. Postanowił jednak nie dzielić się póki co faktem, że sam w ten sposób zarabiał. Albo raczej zarabia pod przymusem.
- Ale też są większym celem dla pocisków…
Stwierdził w odpowiedzi na mądrości rozmówcy, po czym widząc, że ten szykuje się do strzelania, sam postanowił nie zostawać w tyle. Ponownie chwycił broń, obracając się w kierunku tarczy.
- Miło spotkać w końcu jednego z tych dryblasów, którzy biegną na śmierć w oparciu o moje raporty.
Dodał po chwili nieco ironicznie. Bardziej brzmiało to jednak jako żart. Raczej nie powiedziałby żołnierzowi na poważnie takiej rzeczy.

- Od razu na śmierć… -
rzucił Joshua pakując do komory pełny magazynek. - Jak dla mnie wywiad nie może być zbyt dokładny. Jak wszystko wiemy, gdzie zabawa i miejsce na improwizację? - zaśmiał się wkładając na uszy słuchawki tłumiące. - Teraz nic nie będę słyszał. - dodał dużo głośniej po chwili oddając strzał w kierunku oddalonej o 100 metrów tarczy.

Frank zobaczył, że gość celował na przyrządach mechanicznych, które w jego karabinie były składane. Najpierw Williams strzelał ogniem pojedynczym, ale po pewnym czasie pozwolił sobie na kilka krótkich serii. Tarczę dziurawił całkiem przyzwoicie plasując się chyba w umiejętności strzelania kilka oczek nad nim. Cóż… Williams miał świadomość, że zwiad to najbardziej obładowany wymaganiami kierunek korpusu. Ci goście powinni być co najmniej dobrzy we wszystkim i dodatkowo zajebiści w swojej specjalizacji.

- No. To aktualny przydział amunicji wyjebałem. - powiedział ściągając słuchawki. - Następny za kilka tygodni. - dodał już całkiem poważnie. - Ci Niemcy to jednak potrafią robić broń. Szkoda, że standardem nie jest u nas 7,62mm, bo bym wziął większego brata mojej HaKaśki. Trudno. Tobie jak się strzela z tego reliktu? - zapytał ciekawskim głosem. - One nadal się zacinają przy mocniejszym powiewie wiatru? - zaśmiał się spoglądając na M16.

Pokręcił delikatnie głową na jego słowa odnośnie wywiadu. Trochę zastanawiało go, jak bardzo będzie musiał spieprzyć sprawę, by w końcu niektórzy przestali mu wiernie ufać. Nie chciał tego. Zaufanie obciążało go tylko. A przy okazji wiedział, że w razie tragedii to on dostanie przez łeb. Nie żeby obchodziła go bardzo opinia znajomych z jednostki. Już i tak wsławił się jako krętacz i oszust. Ale żyć z ludźmi nienawidzącymi ciebie to inna para kaloszy.
- Tam, gdzie bezpieczeństwo i samozachowawczość… Nie ma na nie miejsca.
Odpowiedział żołnierzowi, po czym przyglądał się spokojnie, jak ten oddaje strzały. Widząc wyniki na tarczy, pokiwał lekko głową z uznaniem. W końcu przyszła i jego kolej. Wiedział doskonale, że nie dorówna Williamsowi. Ale nie po to przyszedł na strzelnicę, by się opalać, czy popisywać.
- Każdy ma jakieś marzenia… - uśmiechnął się krzywo - Może na gwiazdkę ci kupimy skrzynię amunicji
Rzucił nieco żartobliwie, po czym ustawił się do strzału. Teraz jego kolej.
- Cóż… Zobaczymy, czy wytrzyma jeszcze te kilka strzałów.
Odpowiedział na jego pytanie, podnosząc broń do oka. Założył własne słuchawki, po czym zaczął oddawać strzały. Wpierw pojedynczo, by oswoić się z odrzutem i rozgrzać oko. Ciekaw był, kiedy się przyzwyczai. Potem puścił kilka serii, aż i jemu amunicja się nie skończyła. Po wszystkim zdjął słuchawki i sprawdził tarczę. Po tym jak sam się z nią zapoznał, dał rzucić okiem Joshule. Nie wyglądało to źle. Na pewno nie tak dobrze jak u szturmowca, ale przynajmniej większość strzałów trafiła w cel.
- Wygląda na to, że będę musiał przerzucić się na łuk… Może to nawet lepiej. Przynajmniej nie hałasuje.

- Łuk jest niehumanitarny kolego - powiedział z uśmiechem Williams. - Właśnie przez to, że nie słychać strzału i ofiara nie ma szans uciec. - zaśmiał się. - To co, że jak usłyszy strzały z karabinu to będzie już durszlakiem. - uśmiechnął się. - Strzały słychać? Słychać. Nigdy nie dostałem takiego prezentu więc byłoby miło. Sprzedałbym i napilibyśmy się wódy przy dobrej imprezie. - nożownik przyjrzał się tarczy rozmówcy. - Nie jest źle. Pamiętaj, że praktyka czyni mistrza. Przy naszych przydziałach amunicji szybko nie zostaniesz snajperem, ale cóż… Od zwiadu i tak już za dużo wymagają. - wojownik sprawnie wypiął magazynek, schował go do kieszeni spodni, po czym złożył mechaniczne przyrządy celownicze. - Jak będziesz się wybierał na strzelnicę możemy iść razem. Pytaj o mnie pod ksywką TRX. Williamsów tu dużo, obu płci. Do zobaczenia, Frank. - dodał szturmowiec zarzucając sobie karabin na ramię i machając ręką.

- Do wojska nie idzie się, by być humanitarnym
Odpowiedział nieco rozbawiony. Słysząc o amunicji kiwnął tylko głową. W wojsku nie był to nawet taki głupi prezent. Aczkolwiek Frank nie kupiłby mu go z własnej woli. Pieniądz to pieniądz.
- Źle nie jest, ale w zasadzie zwiad w ogóle powinien unikać strzelania. Na tym polega zwiad, że jest po cichu.
Stwierdził na widok tarczy, po czym spojrzał za odchodzącym Joushuą. Odkiwnął mu ręką, nic jednak nie mówiąc. Nie widział takiej potrzeby. Po wszystkim zaczął pakować własny sprzęt, by ruszyć zająć się czymś innym do końca dnia. Albo pospać, bo tego mu stanowczo za często odmawiali.
 
ShrekLich jest offline  
Stary 05-09-2019, 11:35   #8
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Talking Dziękuję Nami za dialog

Fort Jefferson, obecnie


Viktoria bardzo lubiła samotne spacery po terenie, kiedy tylko miała wolną chwilę. Delektowała się ciszą ze świadomością, że w promieniu dwóch metrów nikt nie obniży poziomu IQ, który to ona zdecydowanie wynosiła poza skalę ogólnie przyjętej normy.

Było dziś wystarczająco ciepło, dlatego pozwoliła sobie na założenie beżowych szortów oraz bluzki na ramiączka w kolorze khaki. Mimo tak lekkiego ubioru, na nogach wciąż miała ciężkie, sznurowane, ciemnobrązowe trepy zakrywające ¾ podudzia. Kobieta, jak zresztą większość osób szkolonych w wojsku, miała zgrabne nogi, płaski brzuch i szczupłe ręce. Cechowało ją głębokie wcięcie w talii i okrągłe, średniej wielkości piersi.

Piegowatą, szczupłą buzię wystawiła w kierunku słońca, które połowicznie chowało się już za lekkimi chmurkami. Szła bardzo spokojnie, delikatnie stąpając po wydeptanej ścieżce. Kiedy w końcu otworzyła ciemne oczy w kolorze gorzkiej czekolady, dostrzegła poznanego przed paroma tygodniami Joshuę, który trenował zaciekle. W jej mniemaniu wyglądało to jak próba zatrzymania myśli i odrzucenia na bok zmartwień. Oczywiście nie odrzucała możliwości, że po części po prostu on to lubi, jednak uważała, że jej teoria również istnieje w zachowaniu Williamsa. Miała rację. Musiała mieć.

Zbliżała się w jego stronę bez pośpiechu. Przez chwilę nawet zastanawiając się czy po prostu nie skręcić i go ominąć bez słowa, jednak… ostatnio był dla niej miły i choć od tamtego momentu ich spojrzenia skrzyżowały się parokrotnie, to żadne z nich więcej się do siebie nie odezwało.

- Proszę nie być dla siebie tak okrutnym, Kapralu. - Viktoria uśmiechnęła się zawadiacko i machnęła ręką salutując, kiedy tylko zbliżyła się bardziej do Joshuy, dyszącego ciężko po swoim treningowym maratonie, którego chyba jeszcze nie zakończył.

Mężczyzna dyszał jeszcze chwilę jednak kiedy tylko ją usłyszał uśmiechnął się. Jego klatka pracowała równo i miarowo, a mięśnie rąk napięły się kiedy zasalutował. Viktoria nie była pewna czy jej teza odnośnie zmartwień była prawdziwa, bo tamtego dnia żołnierz wyglądał naprawdę beztrosko. Był równiutko ogolony zostawiając zarost na części policzków i brodzie. Zarost wyglądał na kilkudniowy, ale przycinany był zapewne każdego dnia. Jego ciemnobrązowe, pełne głębi oczy patrzyły na kobietę z całkiem wesołym wyrazem. Facet nie krył, że zwrócił uwagę na jej seksowne nogi oraz talię. Williams ubrany był w bojówki, bluzę bojową i kamizelkę obciążeniową. Na nogach miał czarne obuwie taktyczne. Z broni rudowłosa zauważyła pistolet w kaburze udowej i nóż w skórzanej pochewce na pasie. Przez combat shirt było widać muskulaturę, która po treningu była mocno nabita wodą.

- Muszę być aby nie dawać na to szans innym, Starsza Szeregowa Williams. - odpowiedział kiedy jego oddech się nieco uspokoił. - Przyszłaś ze mną poćwiczyć, Viki? - zapytał się żołnierz powoli ściągając wypełnioną obciążeniem kamizelkę treningową. - Zaraz napompujemy te bicepsy. - uśmiechnął się kontynuując uspokajanie oddechu. Kobieta jedynie parsknęła, krzyżując ręce pod piersiami, przez co te niemal wylazły zza jej dekoltu. Chciała pokazać swoją zamkniętą postawę na jakiekolwiek treningi.

- Nie, dzięki. Tak tylko sobie spaceruję - odkasłała z niezwykłą starannością i chrząknęła krótko wciąż na niego patrząc, wyprostowana i dumna.

- Chyba nie będę ci przeszkadzać w udoskonalaniu swojego zewnętrznego piękna, bo widzę, że masz potrzebę bycia … jakby to ująć - zrobiła małą pauzę i mruknęła w zastanowieniu nie odrywając spojrzenia od jego umięśnionego torsu - … wyidealizowanym. Przynajmniej w tej części mięśniowej. Nie lepiej coś poczytać?
Mężczyzna przerzucił sobie kamizelkę przez ramię ruszając w kierunku kobiety powoli.

- Może pospacerujemy razem? - zapytał dołączając do niej na tyle sprawnie, że nawet nie zdążyła ani mu odmówić, ani go zaprosić. Przemilczała więc pytanie, uznając je za retoryczne. - Mówisz, że jestem idealny? - ucieszył się żołnierz. - Dziękuję. Ciebie chyba nie trzeba uświadamiać, co nie ślicznotko? - zapytał szturchając ją delikatnie łokciem, na co ona odpowiedziała mu sprzedażą kuksańca w napakowany bark. - To co tak podziwiasz to skutek uboczny utrzymywania sprawności fizycznej. Jeżeli o czytanie chodzi wiesz co od naszego ostatniego spotkania czytam? "Leczenie ran w praktyce" Josepha Greya. - dodał z nieskrywaną dumą. - Dopiero dwa rozdziały mam za sobą. Co tam u ciebie słychać? Wybacz, że się nie odzywałem, ale jakoś nie byłem pewien czy sobie tego życzysz.

- Przede wszystkim nie jesteś idealny. Brakuje ci kilku zwojów i dokształcenia. Po drugie wygląd nie jest najważniejszy, co najwyżej najłatwiejszy do uzyskania, a po trzecie czasami bywa przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Zdajesz sobie sprawę jak często ignoruje się kobiecą inteligencję na rzecz urody? To poniżające. Żaden komplement - chciała mu to zakomunikować wcześniej, ale strasznie się rozgadał nie dając jej dojść do słowa.

- Nie. Teraz ja mówię - machnęła ręką widząc, jak ten otwiera usta aby już coś powiedzieć. Szła niespiesznie mając nadzieję, że ten dorówna jej tempu. Nie zamierzała przyspieszać, to miał być spacer, a nie wysiłek, którego zresztą nie lubiła.

- Wybaczam, że się nie odzywałeś, to raczej oczywiste po tym, jak ponad pięć razy dałam ci kosza i oszukałeś mnie co do skrzypiec. Niby miałeś mieć duszę artysty i grać na skrzypcach, a tutaj jednak miałam rację ja, jak zawsze zresztą że tak nadmienię, i po prostu masz mięśnie. - posłała mu uśmiech aby nie uznał tego za wadę. Sama Viktoria miała zresztą nadzieję, że ów mężczyzna i jej się przysłuży któregoś dnia, bo doskonale wiedziała, że pod względem fizycznym jest jedną z gorszych.

- Cieszę się, że coś czytasz i próbujesz rozruszać szare komórki. Naprawdę to doceniam. Lubię bystrych ludzi, inteligentnych i oczytanych - jej uśmiech pogłębił się nieznacznie, a kiedy tak się na niego zapatrzyła, nagle potknęła się i omal nie wywinęła orła. Jedynie jej włosy zawirowały niczym ogień w blasku promieni słonecznych, zasłaniając twarz kobiety. - Szlag to. Pokarało mnie za bycie jędzą - przeklęła bardzo subtelnie, łapiąc równowagę.

- Naprawdę Viki? Serio? - zapytał z lekko smutną miną wojownik idąc obok niej. - Brakuje mi zwojów? Tak jak wcześniejsze twoje docinki mogłem potraktować chociaż trochę żartobliwie tak ta… - westchnął facet nagle zasmucony. - Mówiłem ci, że mięśnie to efekt uboczny utrzymania sprawności fizycznej. Co do mojego wykształcenia to się mylisz. Znam podstawy medycy, rusznikarstwa, nawet materiałów wybuchowych. Tyle żołnierz pierwszej linii, jak ja, powinien wiedzieć. Kiedy ty studiowałaś księgi, uczyłaś się w praktyce o ranach, pierwszej pomocy, chorobach to ja praktykowałem starcie z wrogiem. Walki na noże, strzelanie, starcie bez broni… Uwierz mi, że nie jestem upośledzony tylko wybrałem inną ścieżkę. Nie gorszą, nie lepszą. Inną. - wojownik spojrzał gdzieś w dal. - Chyba chciałem myśleć, że twoje docinki to żarty... Pamiętaj, że ratowaniem życia jeszcze nikt wojny nie wygrał. Można tak zminimalizować straty, ale bitki wygrywają ci, którzy eliminują wroga. Chociaż miło jest kiedy po postrzale czy paskudnym cięciu ktoś ciebie poskłada, tym bardziej atrakcyjny. Co do tego podrywania nie kojarzę abym czegoś próbował. Może jako osoba z nadmiarem zwojów i dokształcona do granic masz też wybujałą wyobraźnię. - dociął jej żołnierz zatrzymując się w miejscu. - Dopowiedzenia, wizjonerstwo i te sprawy. Sama mówisz, że atrakcyjność bywa przekleństwem, bo nikt nie zwraca wtedy uwagi na to co poza nią, a równocześnie kładziesz mnie w jednym pudle z niedorozwiniętymi koksownikami, którym narkotyki bojowe i wszczepy wyżarły mózg. Nie ładnie, Viki, nie ładnie…

- Znowu nadinterpretujesz, Kapralu - odpowiedziała niemal błyskawicznie, jakby wcale nie potrzebowała czasu na namysł. Owszem, w sprawach kontaktów międzyludzkich nie była zbyt dobra, ale za to szybko myślała i była pewna siebie.

- Wiesz, że gdybym nie miała racji, to byś się nie zdenerwował, tylko uznał to za swego rodzaju żart? - spytała retorycznie, nie dając mu nawet czasu na próbę odpowiedzi.

- Nigdzie nie powiedziałam, że jesteś tępym mięśniakiem, jedynie zaznaczyłam, że mógłbyś prócz nad wyglądem popracować też nad umysłem. I powiem ci coś, czego mój wuj nigdy mi nie powiedział: jestem z ciebie dumna. Zacząłeś coś czytać i to jeszcze bardzo istotną lekturę. Nie mniej jednak wierz mi, że nie musisz. Polubiłam cię i w razie kłopotów nie będziesz musiał wykorzystywać tej ubogiej, książkowej wiedzy. Jeśli miałabym być w pełni szczera, to zdaję sobie sprawę, że w terenie nie przetrwałabym bez takich jak ty, a i ty miałbyś problem bez takich jak ja. Uzupełniamy się, ale i różnimy, stąd to wszystko - wyjaśniła spokojnie, jakby właśnie dawała wykład dziecku. Chwilę tak stała, bo i on stał, i patrzyła wyczekująco, kiedy podejmie decyzje czy kopnąć ją w dupę, czy iść dalej. Miała wrażenie, że musi przetrawić prawdę, jaką mu wyłożyła. Nie czuła się winna, przecież nie kłamała. Powiedziała wszystko, na co pozwoliła jej wiedza, nie miała za co przepraszać. Była nieomylna. Wojownik po chwili zaczął powoli iść upewniając się, że rudowłosa kobieta ruszy koło niego.

- Miło mi to słyszeć. - odniósł się do jej słów Joshua. - Jak dotąd jedynie matka powiedziała mi, że jest ze mnie dumna. - dodał lekko zamyślony. - Bardzo chciałbym abyś mogła być przy mnie zawsze kiedy oberwę, ale obawiam się, że aby tak się stało musiałbym ciebie nosić w jednej z ładownic. - zaśmiał się nożownik. - Byłabyś moim talizmanem szczęścia. - uśmiechnął się do niej robiąc ledwo zauważalny mały krok bliżej. - Ja też jestem z ciebie dumny. Wytrzymujesz moje zwykle zbędne fochy mimo iż moja sieć neuronów w porównaniu z twoją wygląda jak siateczka na włosy przy sieci rybackiej. Zaskakujesz mnie, Viki. Jeżeli o czytanie chodzi to zawsze to lubiłem. - dodał spoglądając na rudzielca. - Liczę, że pożyczysz mi kilka książek jak już skończę tą. Chciałem też zaproponować wspólne czytanie albo jakiś kurs medyczny od ciebie, ale znowu pomyślisz, że cię podrywam. Nie daj Boziu w końcu znudzi ci się dawanie mi koszów. - zaśmiał się.

- Nie znudzi - zapewniła go rudowłosa - Lubię to. I wiesz, dobrze by było być gdzieś schowaną, bo nie ukrywam, że strzelec ze mnie przeciętny. Leczyć po prostu kocham, to moja pasja, którą wpajano mi od dziecka, tak naprawdę nie znam nic bardziej fascynującego jak medycyna. Są oczywiście naukowe tematy równie rozległe, jednakże lecznictwo… Ono niby ma swoje reguły i standardy, ale jest bardzo elastyczne, nie tak sztywne jak matematyka, dlatego mi się podoba. - szła równo z nim chętnie rozmawiając. Lubiła móc wypluć swoje przemyślenia, wysrać się z intelektualnych przemyśleń, jak to czasami zwykła określać.

- Faktycznie, miewasz dziwne fochy, jakby ci zależało, żeby cię inni doceniali. Tak to wygląda, jakby w przeszłości nikt tego nie robił i teraz po prostu starasz się udowodnić nie tylko przed sobą, ale i przed innymi, że jesteś wart coś więcej. Nie powinno ci na tym zależeć, na opinii innych. Mnie na przykład nie zależy, bo i tak wiem, że są ode mnie głupsi - wzruszyła ramionami i zerknęła na Joshuę ukradkiem. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby to sobie darować, ale jakoś samo się powiedziało. No bywa.

- Przeraża mnie jak łatwo i celnie mnie przeanalizowałaś, Viki. - powiedział z uśmiechem Joshua. - To nie przez ludzi, a bardziej przez jedną niezamkniętą sprawę na zewnątrz. - powiedział Williams patrząc na medyczkę. - Przez 6 lat tłukłem się po świecie szukając zaginionego brata, byłem bardzo blisko, ale mi się wymknął. Zmieniono mu tożsamość, wychował się nie wiedząc, że miał inną rodzinę, która go szuka… - nożownik westchnął. - Nie będę cię zanudzał. Wiesz co ja lubię? Dużo tego w sumie. Porządny trening, dobrą imprezę i smaczne żarcie. - zaśmiał się. - Tak lubię dobre żarcie, że kiedy po oświadczynach rzuciła mnie laska to zostałem w restauracji i zjadłem właśnie przyniesione dania. Byłem samotny, ale najadłem się jak król.

- Coooo? - jęknęła z niedowierzaniem wykrzywiając się kwaśno - Wpierdoliłeś wszystko co przynieśli? Żarcie za dwie osoby?! - zapytała jakby niedowierzając, a jej brwi uniosły się niesymetrycznie - Chyba cię głodziła ta kobieta - zażartowała potrząsając głową i powracając wzrokiem do obserwowania okolicy. Trzeba było delektować się spacerem, wolny czas to najlepszy czas.


- Wpierdoliłem. - powiedział wojownik z uśmiechem. - Teraz mogę się pocieszać, że wyszła głodna. - zaśmiał się głośno. - Później się tak najebałem, że jak się ocknąłem to byłem w połowie drogi do Vegas. Poważnie. - nożownik też się rozejrzał jakby czegoś szukając. - Później jednak zgarnęła mnie ekipa, w które robiłem i kolejny rok napierdalałem kogo kazali. - powiedział to bez dumy. - Później matka zachorowała, wróciłem do NY, do rodziców i trafiłem do wojska. - uśmiechnął się Joshua. - Bum! Znasz całe moje życie.

Viktoria teatralnie rozłożyła ręce.
- No popatrz, a nawet nie pytałam - stwierdziła z nudną powagą w głosie jak i mimice. - Teraz podryw na smutne życie mam rozumieć? - dodała uśmiechając się półgębkiem i patrząc przed siebie.

- Jedynie chwile były smutne. - uśmiechnął się nożownik. - Reszta była zajebista. Mówiłem, że lubię imprezy? Musimy gdzieś razem wyskoczyć. Bez podrywania, bez burd po barach. Zwyczajna impreza, trochę czegoś mocniejszego i taniec. Co ty na to? - zapytał badając ją wzrokiem i dostrzegając dziwny grymas malujący się na jej twarzy.

- Randkę też odrzucam - odpowiedziała oschle zerknąwszy na niego dosłownie na dwie sekundy i przeskakując wzrokiem z powrotem na okolicę. - Nie umiem tańczyć - dodała wymówkę do swojej odmowy.

- Dobra, dobra. - powiedział wojownik na chwilę przystając. - Zwyczajnie powiedz, że nie jestem w twoim typie. Z resztą nie muszę być abyśmy wyszli razem potańczyć. I wbrew mojej figurze primabaleriny ja też lekcji nie pobierałem. - mężczyzna znowu zaczął iść. - A może to strach przed opuszczeniem koszar? - zapytał Joshua spoglądając na medyczkę. - Przy mnie nie musiałabyś się niczego obawiać, Viki. No, ale nic… Nie dajesz mi żadnej możliwości kontaktu poza sytuacją kiedy ja jestem ranny, a ty mnie składasz. - facet westchnął. - Lubię cię, ale wolę tego typu meetingów unikać. Wbrew pozorom rzadko otrzymuje rany. A ty? Oberwałaś kiedyś tak, że pomyślałaś “już po mnie”?

- Masz rację, boję się opuszczać koszary - skłamała z nienaganną dykcją, bez żadnego zająknięcia. Bo prawda to czy nie, było całkiem niezłe aby odmówić - Jest mi tutaj dobrze i jestem potrzebna, więc zawsze lepiej abym gdzieś się kręciła, a nie w jakiejś spelunie narażała się na zaczepki. Nie nadążałbyś z chronieniem mnie - posłała mu krótki uśmiech nie zatrzymując się ani na chwilę, a kiedy on to robił, po prostu obracała się wokół własnej osi i idąc tyłem patrzyła na niego. Nie spieszyło jej się, więc i dystans między nimi się nie powiększał aż nadto.

- Hmm...Kiedy oberwałam, to zastanawiałam się bardziej, który z nich mnie wykończy, a nie że już po mnie. Różnie bywało. - wzruszyła ramionami jak to miała w zwyczaju - Przeszłość nie jest niczym, na czym warto się skupiać. Można jedynie mieć ją na uwadze.

- Wypraszam sobie. Nie odwiedzam spelun. W przybytkach, w których bywam nie zaczepia się kobiet. – mężczyzna uśmiechnął się ponownie. - Co do przeszłości pewnie masz rację. Różnica między nami jest taka, że ja zwykle jestem potrzebny na zewnątrz, a tutaj tylko ciągle się przygotowuję. - żołnierz spojrzał gdzieś w dal. - Cóż… To przy czym mi pomagałaś świetnie się zagoiło, wiesz? Jesteś w tym całkiem niezła. - pochwalił ją wojownik. - Co do mojego długu wybrałaś już ryj do obicia? - zapytał żartobliwie. - Mogę też inaczej się odwdzięczyć. Jak byś miała cokolwiek wal… W granicach zdrowego rozsądku, rzecz jasna.

- Całkiem niezła? - powtórzyła za nim unosząc brew - Jestem najlepsza - sprostowała, wbijając w Joshuę spojrzenie swoich ciemnych oczu, gdzie wielkość źrenic niemal przesłaniała kolor tęczówek. - Pewnie nie pamiętasz, bo widzieliśmy się… No, trochę dawno, ale wspominałam, że lubię mieć dłużników. Dlatego nie korzystam pochopnie z ich ofert, zachowuję sobie na czarną godzinę. Nie przepadam za kilkoma osobami, ale by ich bić za ubogość intelektualną i brak kultury? Nie widzę w tym większego sensu. Tylko ciemnota używa przemocy bez uprzedniego zaplanowania. Ja napawam się bólem jak niektórzy dobrą herbatą - mówiła ze spokojem, jakby co najmniej opowiadała o kolorystyce jakiegoś gatunku kwiatu oraz jego specyfice. Brzmiało to pięknie, przynajmniej w jej uszach. Szła dumnie z wypiętą piersią i zadartym noskiem.

- Jakie jeszcze formy wdzięczności oferujesz? Jako najemnik pewnie kiedyś posiadałeś jakąś listę. - zapytała nagle, sama sobie się dziwiąc, że w ogóle to zrobiła.

- Zawsze jest ktoś lepszy… - powiedział z uśmiechem Joshua. Williams miał w tym przypadku na myśli jedną, konkretną osobę. Profesor medycyny Sasha Brown, która posiadała najbardziej elitarny gabinet lekarski w NY. Kobieta, która uratowała życie matki nożownika kiedy wszyscy inni lekarze nie dawali jej nadziei. - Ty jednak jesteś bardzo dobra. - zaznaczył żołnierz podnosząc dziewczynę o kilka stopni wyżej niż “całkiem niezła”.

- Zadawanie bólu nigdy nie sprawiało mi przyjemności. - przyznał się nożownik. - Nienawidzę niepotrzebnie przelewać krwi, ale dowództwo głównie wysyła mnie na akcje typu “bij, zabij”. - wojownik spojrzał na nią zaskoczony. - Jaką listę? Nie ma czegoś takiego. Należałem do elitarnej grupy najemnej, Viki. Mój klient zawsze był tajny i widziała go jedynie jedna osoba. Ba. Wielu z naszych zawsze nosiło maski albo kominiarki. Znałem ich głos od lat, a nie byłem pewien kim są. Byli tacy co ich znałem z imienia, nazwiska, ale to byli najbliżsi kumple. W naszej ekipie były typy z wszczepami. Kilku miało w głowie koprocesory bojowe, zdarzali się ludzie z nanobotami leczącymi czy wszczepami oczu. - żołnierz wymieniał rzeczy, które zdecydowana większość świata rezerwowała dla filmów sci-fi. - Byli też w naszej ekipie mutanci i pół-mutanci. Tutaj nie wypada takich rzeczy mówić głośno, ale wielu mieszkańców Saint Louis, którzy mają widoczne znamiona mutacji, a nawet specjalne uzdolnienia, to naprawdę spoko goście. Pamiętam typa co raz trzymał wóz bojowy przy wymianie koła. Taki był silny. Ja tam pierdole. - wzruszył ramionami mężczyzna. - Nie jestem rasistą i mam kilku kumpli w Saint Louis. Niektórym odmieńcom można ufać, innym nie. Jak ludziom. Byłaś kiedyś w Saint Louis?

Kobieta słuchała go z ogromnym zdziwieniem, a na zadane pytanie szybko pokręciła przecząco głową. Nie miała jednak zamiaru zagłębiać się bardziej w odpowiedzi typu gdzie była, a gdzie nie i dlaczego. Odpowiadała więc jedynie na pytania, a te niewygodne spuszczała na drzewo z pomocą sarkastycznej docinki.

- Czyli byłeś najemnikiem, który nie ma listy usług, więc w sumie… Można cię wynająć do wszystkiego? - dopytała z zainteresowaniem.

- Nigdy nie pracowałem samopas. - odpowiedział nożownik. - Zawsze w grupie, w której zlecenia załatwiał pośrednik. Zajmowaliśmy się różnymi fajnymi rzeczami. Często wyręczaliśmy miejscowe władze, wojsko czy służby porządkowe. Odbijaliśmy zakładników, ochranialiśmy karawany czy vipów, zdarzały się ujęcia gości albo całych grup z listów gończych… - wojownik wrócił wspomnieniami do tamtych dni pilnując się aby nie wspomnieć o eliminacjach, które tak bardzo lubił. - Do czego byś mnie chciała wynająć, Viki? - zapytał zaciekawiony. - Na to wokół czego krążysz od kiedy się poznaliśmy powoli tracisz szanse, obicia ryja jakiegoś nieprzyjemnego delikwenta nie chcesz, ćwiczyć ze mną nie chcesz, ani imprezować… - podrapał się po głowie żołnierz. - Jak trafimy do jednego oddziału pewnie w tydzień trzy razy spłacę dług więc ja bym się spieszył z windykacją. - zaśmiał się mężczyzna. - Medyków teraz jak na lekarstwo więc prawdopodobieństwo, że trafimy do jednego oddziału jest spore.

- Chwila, zwolnij… - Viktoria aż zatrzymała się nagle, po raz pierwszy podczas wspólnego spaceru. Zmierzyła go zimnym spojrzeniem. Nawet w świetle dnia jej źrenice były takie duże…

- Niby wokół czego ja krążę od kiedy się poznaliśmy? - zapytała z niezwykłą powagą w głosie. Na jej piegowatej twarzy nie malował się żaden uśmiech.

- Co? - zapytał wojownik jakby zapomniał części ostatniej wypowiedzi. - Nie wiem czy zauważyłaś, ale twoje oczy mają strasznie rozszerzone źrenice. - powiedział przyglądając się jej. - Nie pierwszy raz to u ciebie widzę. Tutaj, na zewnątrz, powinny być znacznie węższe. Brałaś jakieś leki dzisiaj? Dwóch kumpli miało kiedyś podobne. Jeden zatruł się wcześniej jadem kiełbasianym, a drugi miał infekcje. Nie pytaj od czego. Na pewno wszystko w porządku, Viki? - zapytał Joshua zbliżając się do jej twarzy i przyglądając jej oczom. Kobieta wiedziała, że to raczej nie był podryw, bo facet patrzył na nie pod różnymi kontami zaciekawiony. - Znam jedną dobrą pigułę tutaj. Chcesz aby zerknęła?

Viktoria odruchowo cofnęła twarz. Nie lubiła gdy ktokolwiek naruszał jej osobistą przestrzeń, a zbliżenie się Joshuy właśnie zaburzyło psychiczny spokój i skoncentrowanie rudowłosej.

- Weź idź, nic nie chce! - odtrąciła go słownie w błyskawicznym tempie i zachwiała się próbując zrobić szybki krok w tył. - Z-zawsze takie mam! Reagują tylko na bezpośrednie spojrzenie w stronę światła - wyjaśniła z nadzieją, że ten przestanie tak natarczywie jej się przyglądać.

- To trzeba zbadać, Viki. - powiedział wojownik robiąc krok do tyłu aby nie nadwyrężać za bardzo nerwów lekarki. - Jak nie chcesz aby to zrobiła lekarka z fortu to może na to spojrzeć ktoś z NY. Mają tam naprawdę dobrych fachowców. - dodał nie przyglądając się już jej twarzy jednak nie odpuszczając. - Chyba, że już wiesz co wywołuje taki stan. Szkoda by było gdybyś miała w przyszłości problemy ze wzrokiem. Medykowi oczy są nie mniej potrzebne niż snajperowi. - skwitował nożownik.

- Nie zmieniaj tematu udając zmartwionego. A nawet nie udając, wciąż nie zmieniaj. Zainsynuowałeś mi coś i chcę wiedzieć co miałeś na myśli - kobieta wyglądała na oburzoną, jej policzki nadęły się nieco kiedy zacisnęła nerwowo zęby. Gdy się odsunął zrobiło jej się lepiej, ale wciąż nie zapomniała.

- Tylko nie udając, dobra? - zapytał wojownik. - Wyjaśnię ci po drodze do piguły, ok? - dodał najwyraźniej przejęty stanem zdrowia medyczki. Gdyby to było udawane mógłby nazwać się naprawdę dobrym aktorem. - Chwytasz mnie za jedno żartobliwe zdanie, a olewasz tak poważny problem, Viki…

- Więc wyjaśnij swój żart, bo ciężko mi się roześmiać bez zrozumienia kontekstu - odpowiedziała błyskawicznie i by okazać swą zamkniętą na wszelkie sugestie postawę, skrzyżowała ręce na piersi, jak zawsze, a co. - Nigdzie nie idę. Dorastałam w rodzinie medyków i nie musisz się o mnie martwić. Twoje zamartwianie się jest irracjonalne w stosunku do intensywności naszej znajomości. Więc po prostu przestań.

- Masz rację. - powiedział kiwając głową. - Skoro nic ci nie jest to czemu mnie nie uspokoisz, he? - zapytał drapiąc się po głowie. - To nie choroba popromienna ani… - mężczyzna zamyślił się. - Nie ufasz mi. - powiedział sam do siebie. - Ostatnio odniosłem wrażenie, że przyjemnie nam się rozmawiało. Myliłem się?

- A co to w ogóle ma do rzeczy? - fuknęła podirytowana tym, że wciąż nie wyjaśnił jej żartu. Nie lubiła gdy czegoś nie wiedziała i to doprowadzało ją do furii. Póki co trzymała ją jakoś na smyczy, jednak Joshua mógł zauważyć, że kobieta jest poddenerwowana. Momentalnie też zaczęła nerwowo grzebać w torbie przewieszonej przez ramię, w której było pedantycznie poukładane. Po chwili wyciągnęła blister z dwoma tabletkami i wręcz wcisnęła go mężczyźnie, przybijając go do jego klatki piersiowej.


- Masz, tabletki na uspokojenie. Już ci lepiej? Uspokoiłam? - rzuciła z nieukrywaną ironią w głosie.

- Daj spokój. - powiedział facet rzucając blistrem niczym kartą pokera wprost do torby dziewczyny. - Taką mądra dziewczyna wie zarówno to o czym żartowałem, jak i to… - facet pokazał na swoje oczy. - Nie rozumiem skąd ta spina i zmiana nastawienia. No chyba, że faktycznie straciłem wtedy dużo krwi… - wojownik starał się uśmiechnąć, ale w tamtej atmosferze mu niezbyt wychodziło, a zachowanie Viktorii której spojrzenie niemal ciskało piorunami, wcale nie pomagało.

- Jestem inteligentna, ale to nie znaczy, że czytam w myślach. Mogę się domyśleć, jasne, ale to nie sprawi, że będę miała rację. Nie jesteś wiedzą, jesteś człowiekiem, to już nawet nie jest wiedza elastyczna, to jest pomieszanie z pogmatwaniem. Wiesz ile jest zależnych w psychologii? Żeby coś ocenić, trzeba najpierw zbadać, w przypadku głupich ran wystarczy często spojrzeć i wiadomo. Więc nie wjeżdżaj mi na ambicję, po prostu powiedz wprost. Nienawidzę niedomówień. Nienawidzę… - powtórzyła stojąc spięta i wgapiając się w niego jakby miała się albo rozpłakać, albo mu przywalić.

- Skoro tak to przedstawiasz… - zastanowił się nożownik. - O czym to ja wtedy mówiłem? - zapytał się jakby przypominał sobie mało istotną rzecz. - Aha. Chodzi o “to wokół czego krążysz a na co powoli tracisz szanse”? - zapytał się doskonale wiedząc, że o to chodzi Viktorii. - No ostatnio odniosłem wrażenie, że próbujesz mnie wyrwać. - jego mina była kamienna. Nie było na niej uśmiechu, który w zasadzie go cechował przy prywatnej rozmowie z niemal każdym. - Widzisz? - zapytał machnąwszy ręką. - Taka szarpanina o pierdołę.

Z kobiety momentalnie zeszło powietrze, a postawa choć wciąż spięta, nieco się poluźniła.
- To następnym razem lepiej określaj swoje pierdoły - rzuciła dobrą radą, wręcz złotą, i opuściła ręce.

Zasunęła zamek torby nie komentując nawet jak celnie wrzucił do niej blister.
- A z tym rzucaniem to jeszcze poćwicz, by się od razu układało jakoś równolegle, bo krzywo było - skrytykowała parszywie, bo wyżywanie się na przyczynie własnego zdenerwowania jakoś jej pomagało.

No, czuła się już lepiej.
- A skoro to był żart, co prawda nieśmieszny, ale wciąż żart, to znaczy że żadne szanse mi nie maleją - skwitowała dumnie obracając się na pięcie i kontynuowała przechadzkę. - Atmosfera oczyszczona, idziemy.

- Zwykle rzucam nożami albo siekierami. - pochwalił się wojownik. - One są lepiej wyważone i nawet jak się nie wbiją to zrobią rękojeścią czy trzonkiem siniaka. Chociaż do torby pewnie by siekiera tak łatwo jak blister nie weszła. - spojrzał na torbę mężczyzna. - Chcesz nauczyć się rzucać? - zapytał z lekkim uśmiechem. - Powiesimy ci jakieś moje zdjęcie abyś miała w co celować… - wojownik nie chciał jej denerwować, ale wiedział, że nie była chwile temu obrażona bez powodu. Coś jednak było na rzeczy. Albo chciała jednak skorzystać z jego pomocy albo przyczepiła się do tego aby nie mówić o tym o co zapytał.

- Nie chcę - odpowiedziała już bez cienia gniewu - Nie mogą być wszyscy dobrzy w tym samym, każdy ma swoje talenty. Używanie broni nie jest moją specjalnością - westchnęła ciężko raz, a potem drugi i trzeci, chwytając jak najwięcej powietrza. - Poza tym nie mam powodu by akurat rzucać nożami czy czymkolwiek w twoją podobiznę. Nie jesteś takim kutasem jak wielu tutaj, więc nie musisz siebie demonizować, aby polepszyć się w moich oczach. Bo tak to działa, wiedziałeś? - zerknęła na niego na krótko, uciekając po chwili wzrokiem, aby znów się nie przyjebał do jej źrenic - Przynajmniej z perspektywy psychologicznej.

- Serio? - zapytał z lekkim niedowierzaniem. - Ja jak mam zły dzień czasem lubię sprawić sobie trochę bólu. - zaśmiał się. - Jak ktoś przekroczy dopuszczalny próg “kutasiarstwa” powiedz mi. Co do talentów to się zgodzę. Każdy ma swoje, bardziej lub mniej przydatne, w zależności od sytuacji. - wojownik zastanowił się patrząc przed siebie. - Często tak spacerujesz? Może chciałabyś się przebiec? - zapytał nagle uderzając się otwartą dłonią w czoło. Kobieta spojrzała na niego z zażenowaniem - Zwapnienie! Jest groźne jak bierzesz leki? Dostajesz zadyszki pomimo tabsów?

- No jest trochę ciężko - odpowiedziała poważnie - Ale głównie to moja wymówka, aby mniej ćwiczyć, czasami udaję, że mnie coś przydusza - przyznała szczerze - Nie lubię treningów, dla mnie to strata czasu. Przez ten czas mogłabym się czegoś nauczyć nowego, zamiast robić sobie górę mięśni. Lekki trening zupełnie wystarczy.

- Rozumiem. - pokiwał głową Williams. - Jako medyk wiesz jednak, że nie jest możliwe aby kobieta stała się górą mięśni bez bardzo dużej ilości bardzo ciężkiego treningu siłowego i prawdopodobnie zażywania dopingu, znaczy hormonów? - zapytał wojownik zerkając na Viktorię. - Mówię o naprawdę ciężkim treningu martwych ciągów, wyciskania żołnierskiego, podciągania na drążku, wiosłowania sztangą w opadzie, wyciskania sztangi na ławce i kilku innych ćwiczeniach w większości na wolnych ciężarach. Nie ma możliwości abyś była duża i umięśniona bez tego. Zwykle trzeba też pilnować jedzenia, często bawić się dawkami testosteronu co u kobiet może narobić bałaganu w gospodarce hormonalnej. - Joshua spojrzał na nią znowu. - Jak byśmy nieco pobiegali nie stałabyś się górą mięśni. Po takim lekkim treningu lepiej się myśli i oddycha. No, ale nie naciskam. Szukam po prostu powodu aby móc cię jeszcze kiedyś zobaczyć przy okazji innej niż przypadkowa.

Viktoria obdarzyła go miłym uśmiechem, co zdecydowanie rzadko się zdarzało. Mogłaby mu odpowiedzieć na to wszystko, co dotyczyło mięśni, ale uważała, że przecież to wyjaśniła. Powiedziała w końcu, że tego nie lubi bo to strata czasu, a nie, że martwi się o swój wygląd. Nie lubiła się powtarzać.

- W takim razie umówię się z tobą na bieganie, skoro nie lubisz przypadków - odpowiedziała uprzejmie - No i nie będziesz musiał już szukać powodów. Zważ tylko na to, że wolno biegam i mogę się nieco dusić, kasłać i takie tam. - skończyła wymieniać równie szybko, co zaczęła. W końcu i tak sam się przekona, jaki z niej cienias. Jej nie zależało na tym by się wykazać. - I wiesz co? Teraz doceniam tamten żart - dodała obrastając niemal w piórka i odnosząc się do tego, co mówił wcześniej, a propos malejących szans. Naprawdę, teraz dopiero nabierało to humorystyki.

- Cieszę się. - powiedział wojownik. - Ścigać się nie będziemy, a duszenie się czy kaszel mi nie przeszkadzają o ile nie są dla ciebie groźne. Co do przypadków to nie żebym ich nie lubił, ale tak to z nimi bywa: możemy się następnym razem spotkać za pół roku, a możemy też jutro. Jak będziesz gotowa pobiegać albo robić to systematycznie daj znać. Wiesz gdzie i kogo szukać. - nożownik zatrzymał się patrząc w dal. - To może ja już pójdę. No chyba, że chcesz jeszcze chwilę pospacerować w ciszy...

Dziewczyna kiwnęła głową cały czas idąc równym tempem. Joshua nie pamiętał kiedy spacerował w ciszy nie robiąc nic co zbliżałoby go do stania się „One man army”. Zawsze biegał, robił pompki, skakał, trenował nożami albo robił inne rzeczy, które dawały mu jakiś profit. Czytanie, które zwykle uskuteczniał po śniadaniu, a przed drugim treningiem danego dnia również służyło jego rozwojowi. Wojownik zdziwił się jak rozluźniające i przyjemne może być spacerowanie w ciszy. Naprawdę polubił Viktorię pomimo jej jednej potężnej wady. Z tym pióropuszem rudych włosów przywodziła mu na myśl osobę, o której wolałby czasem zapomnieć…
 
Lechu jest offline  
Stary 06-09-2019, 03:36   #9
Konto usunięte
 
Lavandula's Avatar
 
Reputacja: 1 Lavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputację
Jefferson City, aktualnie
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=EUY2kJE0AZE[/MEDIA]
Jefferson City było beznadziejnym miejscem, gdzie banda humanoidalnych goryli latała w jednakowych drelichach, salutując i wykonując rozkazy z ozorami wywieszonymi na brodę. Klimat panował drętwy, współplemieńcy i ich obycie pozostawiali wiele do życzenia. Sama struktura wojska - hierarchia, ład i porządek będący raczej kontrolowanym chaosem, sprawiały, że szeregowa Harquin mogła z czystym sumieniem twierdzić, że nienawidzi tego miejsca. Było tak inne od domu, od jej kochanego Detroit nazywanego nie bez przyczyny Miastem Szaleńców. Tam ludzie żyli równie intensywnie co krótko, stawiając przyjemność chwili ponad budowanie długoterminowych planów… Nowojorczycy za to ciągle coś budowali, odbudowywali, tworzyli, sadzili i udawali zbawców świata, chcących postawić go do pionu po ostatniej wojnie. Trochę lipa, że ich plany na szerszą metę były skazane na porażkę, w końcu nie dali rady być wszędzie jednocześnie. Minusem był też zdecydowanie system przez nich narzucany. Wielb Kraj i Prezydenta, nie pytaj co Kraj może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla kraju… jeśli NY i jego twory w czymś przodowali, była to zdecydowanie propaganda.

Szeregowa Harquin znała te ich patriotyczne bzdury na wylot, widziała oferowane przez gadzinówki “podległe hierarchii Nowego Jorku osady, gdzie dzień w dzień budowało się lepsze jutro dla całego Narodu”... zwykle chodziło o otoczone dwoma płotami i zwojami drutu kolczastego skrawki półdzikiego terenu pośrodku Ruin, gdzie dzień i noc walczyło się ze wszelkiej maści paskudztwem chcącym dokonać całkowitej anihilacji ludzi okupujących należących do nich jeszcze parę miesięcy temu teren. Póki nie pojawiło się wojsko i nie stwierdziło, że w tym miejscu stanie nowe miasto sławiące chwałę i wielkość nowej stolicy Zasranych Stanów. Tak, życie w czarnych strefach nie było usłane różami, przypominało też te z jej rodzinnych stron - krótkie i zwykle zakończone paskudnie. Niestety w okolicach Nowego Jorku nie dało się znaleźć Ligii, Wyścigów, ludzie też byli całkowicie inni. Sztywni, zamknięci w sobie. Udający że pasuje im nowy porządek wszechrzeczy, mimo całej masy wad. Na początku Harquin dziwiło jak mogą funkcjonować w kłamstwach, wmawiając sobie jak to cudownie im się żyje… no dobrze. Faktycznie im bliżej serca stolicy, tym warunki stawały się lepsze. Pojawiały się regularne patrole wojska, policji. Ulice dało się uznać za w miarę bezpieczne. Był też prąd, obywatelom zapewniano opiekę zdrowotną, edukację. Zostać obywatelem podobno się dało, tym pełnoprawnym. Element napływowy mógł liczyć na podobny przywilej jeśli przysłużył się społeczeństwu, przeszedł szereg testów i dał sobie wyprać mózg, ale nawet wtedy na każdym kroku musiał się pilnować.

Mimo pozornej beztroski i bezpieczeństwa, Zgniłe Jabłko miało też reputację najgorszego zagłębia kapusiów i podpierdalatorów wszelkiej maści. Ludzie żyli tam w miarę dostanie, za to w ciągłym strachu czy ktoś przypadkiem nie zauważy w ich zachowaniu lub wypowiedziach czegoś godzącego w utarty schemat propagandowego myślenia i nie zgłosi odpowiednim służbom. Wpierw kończyło się na rozmowie i ostrzeżeniu, pracach społecznych i zabraniu paru przywilejów. W razie recydywy do głosu dochodziły bardziej skomplikowane machiny tresowania idealnych obywateli. Delikwent trafiał do obozu reedukacji aby przemyśleć swoje postępowanie, wyciągnąć wnioski i pozwolić aby opiekuńcze państwo wymierzyło mu klapsa w bezczelną dupkę, a potem przyjęło z powrotem na łono rodziny. Obozy reedukacyjne, brzmiało nieźle. Szkoda że w praktyce zwykle chodziło o obozy ciężkiej pracy, połączone z jeszcze gorszym praniem mózgu dodatkowo programowanym okazjonalnym biciem, a że okazja trafiała się tam za okazją… jeśli dodać to tego jeszcze cenzurę, wszechobecnych szpicli, atmosferę paranoi, dostawało się obraz piekła na ziemi, gdzie za wyrażanie na głos swoich myśli można było dostać bilet w jedna stronę na zesłanie do kolonii karnej.

Harquin miała szczęście jak zezowata wiewiórka, że trafiła do Jefferson City. Oczywiście jako rodowita mieszkanka Detroit pogardzała całą bazą i współtowarzyszami niewoli, a także ich durnymi wymysłami rodzaju salutowania, musztry, wykonywania rozkazów bez cienia zastanowienia. Nauczona od maleńkiego dociekać przyczyny i skutków każdego działania, nie potrafiła odnaleźć się w zero-jedynkowym świecie jednostki mundurowej. Pokazywała więc jak bardzo siedzenie w koszarach jej nie pasuje, z gracją słonia w składzie porcelany odpychała od siebie każdego, kto miał w sobie empatyczne odruchy i chciał ją poznać bliżej. Klęła, rzucała przedmiotami i przy każdej możliwej okazji dawała innym odczuć, że w swoim mniemaniu jest lepsza, bo umie coś więcej niż złożyć i rozłożyć karabin. Arogancka, ciężka w kooperacji, często uwalana we krwi, blada i unikająca słońca - szybko zyskała wśród żołnierzy ksywę “Nosferatu”.

Oczywiście wojsko rządziło się własnymi, rygorystycznymi zasadami, dlatego też ciągłe wybryki niesfornego medyka kończyły się w ten sam sposób - trafiała wreszcie do karceru. Czy to za bójkę, napyskowanie komuś wyższemu stopniem, zignorowanie rozkazów, nieregulaminowy strój, upicie do nieprzytomności gdzieś w magazynie wozów bojowych tak że mechanicy ściągali ją z paki praktycznie sztywną. Dzięki temu miała na co narzekać i okazywać jak mocno jej obecność tutaj jest medyczce nie na rękę.

Tak było prościej, niż przyznać że durne Jefferson City nie jest takie złe. Co by nie mówić o koszarach i okolicy, tutaj zawsze mogła liczyć na ciepły, sycący posiłek i bezpieczne schronienie na noc - rzeczy o jakich marzyła jako przekradający się między detroickimi ruinami szczyl, wyżerający resztki ze śmietników i przymierający z zimna gdy nadeszła zima. Tu nie groziły jej anemia i awitaminoza - stare przyjaciółki z przeszłości, praktycznie rodzone siostry-bliźniaczki. Karmiono ją porządnie, nawet kiedy gardziła światem zza zamkniętych drzwi celi. Strażnicy z początku patrzyli na nią z litością, potem jawnie ich wkurzała, aż przywykli, a ona przywykła do nich. Zmieniali się jak w kalejdoskopie, zaś Luna rezydowała w prywatnym penthousie na drzwiach którego ktoś dowcipny wyrysował markerem podobiznę łysego wampira w czarnej pelerynie i ze spiczastymi uszami.
Na początku Luna kręciła nosem na przezwisko, cisnęła każdemu kto w jej obecności udawał że ma długie kły lub razi go słońce. Parę nocek dzięki temu zarobiła za kratkami, gdyż jako zwykły kot nie powinna się rzucać… ale się rzucała. Tak dla zasady i dlatego aby nie musieć przyznać, że ksywa się jej podobała. Pasowała, poza tym słyszała gorsze określenia na swoją osobę.

Siedzenie w karcerze miało też jeszcze inne, bardzo przyjemne następstwo - nikt nie gonił szeregowej Harquin na poranny apel, chociaż budzili ją o piątej, albo kiedy sobie o niej przypomnieli. Czasem gdy słyszała chrapanie z korytarza, prowadzona wrodzonym międzyludzkim miłowaniem bliźniego, sięgała po gitarę, którą pozwalali jej trzymać pod pryczą, byle nikt ze starszych stopniem nie widział - drobny przejaw dobrej woli… ale dziewczyna i tak czuła, że stoi za tym Wnuczek, jej anioł stróż i obozowy kapo w jednym. Tej nocy też dostał przydział na podziemny loszek, przed ciszą nocną przyszedł do Luny przywitać się przez okienko i wymienić parę ciepłych słów nie nadających się do wpisania w żaden porządny stenogram rozmowy.

W sumie nie wiedziała od czego zaczęła się ich znajomość, ta nie kończąca się wiecznym szyderstwem. Nie szło stwierdzić, w którym dokładnie momencie sanitariuszka przełknęła gorzką pastylkę prawdy i przyznała się przed samą sobą, że drania lubi. Nie zmieniało to faktu, że nie podzieliła się z zainteresowanym tą wiadomością, bo po co? Nie potrzeba mu było powodu do dodatkowego prężenia klaty. Wystarczyło że czasem gdy nie mogła spać odnajdywała go na wartowni i zwijała się w kłębek na kocu obok jego biurka… o ile akurat tam przypadło mu kiblować. Z nim jednym czasem rozmawiała po ludzku, wylewając gorzkie żale, gdy czara goryczy się dziewczynie przepełniła i należało spuścić szlam aby zrobić miejsce na nową porcję.

- Ej, Evan! Śpisz? - powiedziała głośniej z pryczy, ale odpowiedział jej tylko zegar. Westchnęła, obmacując kieszenie bluzy, rzuconej niedbale na łóżko jako poduszka. Niestety prócz zmiętej i tak rozpaczliwie pustej paczki fajek nie znalazła niczego czym dałoby radę się zaciągnąć. Wstała, stękając jak stara bada i wystawiła twarz przez okienko w drzwiach.

Karcer miał jeszcze jedną cechę, dzięki której górował nad najlepszą nawet pryczą w koszarach - znajdował się pod ziemią, na poziomie -1, czyli w piwnicy pod częścią administracyjną obiektu. Nie docierało tu słońce, a czas odliczał stary zegar tykający monotonnie na ścianie korytarza. Gdy akurat nikomu zbyt mocno z warty nie podpadła, mogła cieszyć się otwartym okienkiem w drzwiach i wiedzieć przynajmniej która godzina. Rytm dnia i nocy odliczała zmianami wart, albo wezwaniami na służbę. Czasem rodziła się w niej nieprzyjemna myśl, że specjalnie trzymają ją pod kluczem aby wiecznie nie chodziła naćpana i narąbana. Kontrolując miejsce jej pobytu, kontrolowali stan psychomotoryczny - wiedzieli że jeśli będzie potrzebna, wystarczy ją wypakować z puszki i postawić przed stołem operacyjnym.

Minuty mijały jedna po drugiej, a towarzyszyło im cykanie ściennego zegara i ciche pochrapywanie Wnuczka, rozwalonego z kopytami na biurku cieciówki. Harquin odkleiła się od drzwi, chowając na powrót czarnowłosy łeb do celi. Zwinęła dłoń w pięść i przywaliła w stalową futrynę aż echo poszło po korytarzu.

- Ej zjebie! - krzyknęła do strażnika, na co ten zachrapał głośniej, mlasnął i nastała cisza.

- Zjebie! - medyczka powtórzyła, ponownie waląc w futrynę.

- Spierdalaj Luna! - doszedł ją zaspany, zirytowany i znajomy głos.

- To wypuść mnie do chuja! Jak i gdzie mam spierdalać przy zakluczonej klapie?!- dziewczyna tym razem kopnęła w drzwi - Głodna jestem i fajki mi wyszły! Trzymanie mnie w takich warunkach to pogwałcenie karty praw człowieka! Zobaczysz, pójdzie donos do prokuratury czy gdzie tam kurwa trzeba!

- Weź się zakołkuj Nosferatu, co?! Piąta na osi, daj spać! Nie mam fajek, oddałem ci ostatnie pół ramy!

- O ty chuju -
Harquin mruknęła pod nosem, cofając się pod pryczę. Jasne… już widziała że nie miał szlugów. Dupy mu się ruszyć nie chciało, tępy fiut. - Już ja ci pośpię - warknęła, klękając przy łóżku i wyjęła spod spodu sfatygowaną gitarę. Chuchnęła na nią, zdmuchując parę farfocli które przyczepiły się do gryfa, a potem oparła pudło o kolano i uderzyła w struny. Po celi rozległy się agresywne, ostre dźwięki i przez otworzoną klapę poniosły się dalej i dalej…

- Nienawidzę świata wszyscy mnie wkurwiają! Kiedy chcę coś zrobić to mi zabraniają! Chciałbym żyć jak człowiek ale mi nie dają! Nienawidzę świata wszyscy mnie wkurwiająąąąąą! Noooooooo no future! Aaaaaaa, NO FUTURE! - wydarła się na całe gardło, a z korytarza doleciało ją zduszone przekleństwo i łomot opadajacego krzesła. - Nienawidzę ludzi, ludzie są chujami! Wszyscy jednakowi, wszyscy tacy sami! Pełni nienawiści, źli i pojebani! Nienawidzę świata, ludzie są chujami!

Nie zdążyła zacząć nowej zwrotki, gdy wrota się otworzyły z trzaskiem i w progu stanął poczochrany, zaspany blondyn mordujący ją wzrokiem ledwo namierzył źródło hałasu. Był od niej starszy ze cztery, może pięć lat… oczywiście wyższy i bardziej postawny, a przede wszystkim zdrowo wyglądający. Harquin widziała jak chodzą mu ze złości szczęki. Poprawił odruchowo mundur z plakietką głoszącą że jest kapralem Salterem, w stopniu kaprala.

- No co tam mordo? - dziewczyna od razu uśmiechnęła się równie uroczo co nieszczerze - Masz może fajeczkę na zbyciu czy walniesz tekstem jak reszta tamtych chujów do szczania, że dasz mi zaraz do ryja coś innego co mogę ciągnąć?

- Zastanawiałaś się kiedyś dlaczego ludzie tak cię nie lubią? Coś? Cokolwiek? Ponoć jesteś z tych bystrych, do cholery -
warknął, rzucając w nią wymiętą paczką, którą czarnowłosa zręcznie złapała i wyjęła ostatniego fajka. Skrzesała ogień i czym prędzej zapaliła, ciągnąc toksyczny dym głęboko w płuca.

- No jestem, już mi tak nie słodź - wypuściła dym i posłała mu całusa w powietrzu zanim dodała - Nie lubią mnie bo jestem czarna, a to pierdoleni rasiści o wąskich horyzontach. Ale jebie mnie to, wszystkich ich bym najchętniej żywcem obdarła ze skóry, pasek po pasku. Bez znieczulenia - paplała wesoło udając że nie widzi zmęczonego i niechętnego spojrzenia towarzysza - Rany natarła solą, polała miodem i wjebała do mrowiska na trzy zdrowaśki. Ewentualnie nabicie na pal jako alternatywa.

- Wszystkich tak? Zajebiście, rób tak dalej a w końcu naprawdę się doigrasz i zostaniesz tu sama, albo cię wreszcie wypierdolą na zbity pysk
- warknął, machając na nią ręką i odwrócił się aby wyjść z powrotem na korytarz.

Sanitariuszka poczekała aż sięgnął do klamki i powiedziała podejrzanie jak na nią poważnym tonem.
- Tobie najpierw podałabym potrójną dawkę morfiny, aby mieć pewność że umrzesz spokojnie i bezboleśnie. Że nie będziesz cierpiał.

Widziała jak facetowi dosłownie opadły ramiona, ręce i dodatkowo głowa. Parsknął, zaklął cicho pod nosem, a potem odwrócił się przez ramię spoglądając prosto na więźnia.
- Jesteś zjebana - stwierdził, a ona tylko rozłożyła bezradnie ręce - Sklej się do zmiany warty. Puszczają cię na apel. Jeśli niczego nie odjebiesz zjemy śniadanie i wrócisz do szpitala maltretować kogoś kto tam ci się pod rękę nawinie… ale teraz sklej się, ok? Jeszcze pół godziny.

Sapnięcie zdziwienia wyszło Lunie autentyczne i szczere, a zaskoczenie nie pozwoliło znaleźć kontry. Puszczali ją? Tak po prostu? Czyli wypadało ze dwa dni się przyczaić zanim ponownie nie wytnie czegoś za co trafi do penthouse’a. Kiwnęła głową Wnuczkowi na zgodę i pozostały czas przesiedziała bez wydawania zbędnych dźwięków, a gdy nadeszła zmiana warty bez ociąganie opuściła celę.

Towarzyszył jej Evan, zarówno podczas apelu jak i śniadania, na którym postanowienie o zachowaniu powagi odrobinę stopniało, bo co to za posiłek bez wyszydzenia najbliższej okolicy i robienia sobie jaj z każdego możliwego elementu otoczenia?

Nie przyznała ani przed nim, ani przed nikim innym jak bardzo cieszy się z towarzystwa. Mając coś na kształt ochroniarza przynajmniej pozbyła się problemu zaczepek od strony ukochanych trepowanych małpeczek… niestety nic co piękne nie mogło trwać wiecznie. Po śniadaniu Wnuczek wrócił do swoich obowiązków, a ona poszwendała się opłotkami bazy, unikając jak ognia interakcji z kimkolwiek aż wreszcie trafiła pod szpital. Tutaj też spędziła sporo czasu przy wejściu od zaplecza jarając fajki i irytując otoczenie, nim wreszcie weszła do znajomego, przytulnie mrocznego wnętrza wojskowej umieralni i zabrała się do pracy z myślą przewodnią, że ten dzień nie będzie jednak aż tak całkowicie zjebany. Oczywiście się pomyliła, bo życie to nie była bajka.
 
Lavandula jest offline  
Stary 07-09-2019, 14:26   #10
 
ShrekLich's Avatar
 
Reputacja: 1 ShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputację
Zakrwawiony korytarz przed gabinetem, obecnie

Po śniadaniu Viktorię czekało niemiłe zadanie, choć wcale nie było jakieś specjalne. Zmywanie krwi z korytarza wiodącego do gabinetu oraz uprzątnięcie zaschniętej juhu także w pokoju, było niemal codziennością. Oczywiście rzadko kiedy zdarzało się, aby ilość krwi była aż tak obfita, jednakże pęknięte mięśniaki w środku nocy w dodatku, potrafiły napędzić strachu jak i bałaganu. Nie obrzydzało jej to, nawet nie czuła odrazy czy zmęczenia, była bardziej znużona tym, że po raz kolejny musi robić to samo.
Drzwi od gabinetu otworzyła jakby ze znudzeniem. Pchnęła ich skrzydło a te ustąpiły, pozwalając lekarce wejść do środka. Najpierw zrzuciła z siebie górę od munduru, rozbierając się do bielizny, a następnie i buty i spodnie. Nie miała czasu na ociąganie się, chciała mieć szybko swój wolny czas i wyjść na spacer, powdychać trochę powietrza, a nie cały dzień spędzić w klęku i ścierać krew.
Na swój odziany w czarne figi tyłek wsunęła jednorazowe spodnie z włókniny SMMS. Takiego ubioru często używało się na blokach operacyjnych, ale trzeba było przyznać, że do sprzątania były o wiele lepsze. Bluzkę z tego samego materiału przecisnęła przez głowę i od razu chwyciła środek w proszku, trzy ściery, dwie gąbki no i wiadro, które wypełniła skąpą ilością zimnej wody. Obładowana jak cygan na targ już się odwróciła w kierunku drzwi, gdy niespodziewanie, przynajmniej według niej, przed jej twarzą pojawił się Frank Boone. Kobieta podskoczyła upuszczając szmaty i zatrzęsła wiadrem, wprawiając w ruch wodę, która chlapnęła na boki, w tym na spodnie kaprala.
- Kurwa mać! - przeklęła soczyście z przerażenia, które choć szybko opanowała, było zbyt gwałtowne, aby nie rzucić wulgaryzmem.
- Mógłby się tak Kapral nie skradać do mnie?! - spytała siląc się na grzeczność, ale jej serce wciąż napieprzało w żebra, chcąc z nich wyskoczyć i uciec jak najdalej - Dżizas, mógłbyś chociaż udawać, że tupiesz butami… - dodała chwytając się za śródpiersie i nerwowo próbując złapać oddech. Była za młoda na zawał, a za stara na takie zabawy. Nie miała pojęcia też jak długo on tutaj stał i się patrzył. Nie była też pewna, czy chce się dowiedzieć.

Co Frank robił wcześniej i jak długo robił to, co robi teraz miało najwyraźniej pozostać tajemnicą. Nie był skłonny samemu się z takich rzeczy spowiadać. Zwłaszcza, że zaskoczył kobietę jeszcze bardziej, niż się spodziewał. I rzeczywiście miała rację, że wiadomość ile tak tu stał zapewne by się jej nie spodobała. W zasadzie był pewien, że pytanie to padnie jako pierwsze. Nie padło, co przywiodło na twarz żołnierza nikły, nieco bezczelny uśmiech. Typowy dla niego.
- Wybaczy mi Pani Kapral… To się nie powtórzy.
Lekko się zgiął w teatralnym ukłonie. W zasadzie jego wypowiedź również nie brzmiała zbyt poważnie. Sugerowała wręcz, że będzie dokładnie odwrotnie, niż mówi.
- Przeszkodziłem w czymś szanownej?
Frank wydął wargi, po czym przekręcił nieco łeb, by mieć lepszy widok na wiadro. Chwilę mu się przyglądał badawczo, po czym przeniósł wzrok na (aktualnie) panią sprzątaczkę. Zapewne zarechotałby na jej widok. To go zawsze bawiło… Było zdaje się jedyną rzeczą, która czyniła to pierdolone wojsko nieco mniej szarym miejscem. Nauczony jednak doświadczeniami nie okazywał już tak bezpośrednio tego, jak dobrze się bawi. Pożałował tego, gdy pewnego razu zwędził jakiejś kobiecie stanik, po czym zrobił z niego prezent dla pana chorążego. Spotkanie tej dwójki na długo zapadnie mu w pamięci. Głównie dlatego, że stracił przy tym kilka zębów. Teraz miał przed sobą kogoś innego… ale ryzyko oberwania w ryj wciąż było duże.

- Nie pajacuj - pouczyła go z przekąsem w głowie, kiedy ten się ukłonił. Jej wyniosłość zaakcentowana została poprzez wyprostowaną postawę i wypiętą dumnie klatkę piersiową. Dodatkowo zadarła nos ku górze i zrobiła poważną minę, co w asyście jej rudych włosów i piegowatej buzi dodawało złośliwości.
Kucnęła po ścierki, które wypadły z jej rąk, a pseudo-mężczyzna nawet się nie schylił aby podnieść. Co za palant. W takich chwilach doceniała bardziej rozwiniętą sieć neuronów Joshuy.
- I nie, nie przeszkodziłeś. - odpowiedziała z grzeczną manierą, podnosząc się do wyprostu i patrząc na niego przez chwilę. - Jeszcze. - dodała.
- Chyba nie masz co robić, hm? - dopytała siląc się na słodki uśmiech.

Uniósł nieznacznie brwi, przyglądając się wręcz nienaturalnie poważnej pozie kobiety.
- I kto tu pajacuje…
Wymamrotał cicho pod nosem. Kierował te słowa chyba do siebie samego, bo raczej rozmówczyni nie miała ich usłyszeć. Nie chciał tego mówić, ale wyglądała dla niego komicznie. Biorąc jeszcze pod uwagę jej strój.
Zatrzymał jednak takie komentarze dla siebie i tylko w milczeniu przyglądał się, jak starsza szeregowa sięga po ścierki. Oparł się lekko o ścianę, spoglądając jedynie na tą scenę. Czekał tylko, aż skomentuje jego brak manier. Bardzo chciał usłyszeć, jak zacznie mu wygarniać, że nie podał grzecznie ścierki. Takie rzeczy po prostu nie leżały w jego naturze.
- Tak się składa, że szanowna zgadła. A i owszem, wbrew wszelkiej logice, oczekiwaniom i staraniom naszych ukochanych przełożonych, żołnierze w tej jednostce mają jeszcze okazje, by się nudzić.
Wytłumaczył, ponownie zbyt przesadzonym tonem, po czym zerknął na jej narzędzia. "Ona to się akurat na pewno nie nudzi" pojawiła się złośliwa myśl w jego głowie. Widząc jej słodki uśmiech, odwzajemnił go rzecz jasna. Aczkolwiek trudno powiedzieć, by zrobił na nim większe wrażenie. Chyba już przeczuwał, o co zaraz poprosi.

Viktoria wiedziała, że nie ma czasu na gry i przepychanki, poza tym przecież była najbardziej inteligentną i najmądrzejszą osobą, prawda? Prawda. Tak, nie mogła myśleć o sobie inaczej, gdyż to by było po prostu nielogiczne. Grzeczny uśmiech nie schodził z jej piegowatej twarzyczki.
- Jestem zaskoczona - mruknęła teatralnie i pokręciła głową jakby z niedowierzaniem.
- Słyszałam, że ponoć panienkom i miękkim fajom nie dają zbyt wiele zadań, żeby sobie dłoni nie zniszczyły i tampony im nie wyskoczyły. W plotkach ponoć jest ziarenko prawdy - dorzuciła z pięknym uśmiechem po czym wyminęła go wychodząc na korytarz. Postawiła wiadro, rzuciła szmaty i gąbki, a następnie klęknęła i zaczęła rozsypywać po zaschniętych, krwawych śladach biały proszek.
- Chyba nie potwierdzasz tych plotek swoją postawą? Byłoby to trochę bolesne określenie - skrzywiła się jakby boleśnie i spojrzała na niego wystarczająco sugestywnie, aby nie miał żadnych wątpliwości, do czego właśnie zmierza. Wszak skoro już przyszedł, mógł i trochę poszorować.

Zerknął przez ramię gdy kobieta go tak zwyczajnie wyminęła, po czym odwrócił się w jej kierunku. Po raz kolejny już, gdy postanowiła wziąć go podstępem, na jego twarzy pojawił się rozbawiony uśmiech. No cóż, spodziewał się, że to pytanie przyjdzie prędzej czy później.
- Ależ jest dokładnie tak, jak szanowna mówi. - odpowiedział, naśladując jej ton - Miękkie faje i panienki zadań nie dostają. Naturalnie potwierdzam te plotki… Wszak na co dzień uchodzę za miękką faję. Szczęśliwie, dowództwo nie patrzy, czy ktoś udaje, czy nie. Także wszystkim nam po równo przypadł czas wolny i okazja do oglądania sprzątaczki w samej bieliźnie.
Z każdym słowem coraz bardziej rosło rozbawienie w jego słowach. Na samym końcu nie mógł się już powstrzymać i zwyczajnie parsknął śmiechem. Cokolwiek kobieta zamierzała, na niego nie podziałało. Szczęśliwie nie miał tak wygórowanego ego, jak przypuszczała. A przynajmniej szczęśliwie dla Franka. Mężczyzna uspokoił się w końcu i wbił wzrok w nią wzrok.
- Chyba nie najlepiej się bawisz…
Rzucił do niej nieco sarkastycznie, wychodząc w końcu z pokoju.

- Może i okazja była, ale tylko jednej osobie się poszczęściło jak widać - rzuciła całkiem niewzruszona i zabrała się za szorowanie podłogi. Trudno, jeśli go to bawi, niech patrzy i się śmieje, dla niej to był nie tyle rozkaz, co naprawdę ważne zadanie. Nienawidziła takiego syfu, więc nie miała zamiaru go zostawiać. Źle by to też świadczyło o niej, jako o profesjonalistce, która dba o sterylność wokół siebie. Gdyby nie konieczność stawienia się na apelu, już dawno miałaby czysty gabinet i korytarz przed nim.
- Widocznie pizdy mają farta - dodała już bardziej wulgarnie, bo skoro już zaczęła chcąc na niego wpłynąć, a to się nie powiodło, to przynajmniej nie będzie już cofać swoich słów. - Z całym szacunkiem dla Kaprala, oczywiście - jej głos był całkiem naturalny, pozbawiony emocji, aczkolwiek nie na tyle zobojętniały, żeby wskazywał na ignorancję. Słowo “sprzątaczka” było dla niej upodlające, ale nie miała zamiaru tego okazywać. Dobrze wiedziała, że tacy jak on wręcz chełpią się mogąc kogoś zgnieść butem.
- Trafiła się Kapralowi idealna okazja, aby móc kogoś słabszego od siebie zgnębić i wyszydzić. Gratuluję potrójnego szczęścia. - nie spojrzała na niego ponownie. Skupiła się na szorowaniu i wypłukiwaniu szmat i gąbek. Nie chciała nawet aby wyraz jego twarzy utknął w jej pamięci.

Uśmiech gościł na jego twarzy jeszcze kilka chwil, po czym zwyczajnie zniknął. Co nie znaczyło, że z oczu mężczyzny zniknęły iskierki rozbawienia. Niefortunnie dla nich obu, nie mógł nic na to poradzić. Kobieta, która klęczała teraz przed nim i szorowała zawsze wydawała mu się niezbyt przyjemna. Myliła się jednak, sądząc, że przyszedł ją gnębić.
- No cóż, to racja… Mają farta. I właśnie dlatego tu jestem. Nie przyfarciło mi się.
Wzruszył nieznacznie ramionami i ponownie oparł się o ścianę, tym razem po stronie korytarza. Przyglądał się w milczeniu, jak jego rozmówczyni czyści podłogę. Raczej nie palił się do pracy. Ale też trudno było powiedzieć, by miał radochę z tego, co ona robi. Prędzej z jej słów. Czego raczej nie widziała, bo nie raczyła go już więcej swoim spojrzeniem.
- Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie wizytę tutaj. Nie jesteśmy w przedszkolu, by ktoś tu kogoś miał gnębić, nieprawdaż?
W głowie już sam zaprotestował na swoje słowa. Wychodziło z tego wszystkiego, że dowództwo traktowało to miejsce jak przedszkole. Jego samego nikt nie gnębił, ale paru chujków już widział.

- Mam wrażenie, że ty ciągle jesteś w piaskownicy, Frank - odpowiedziała mu nie przerywając swoich czynności - Jakie więc zadanie ci przydzielono, skoro nie pofarciło ci się, a mimo to stoisz tutaj i … No właściwie nawet nie ma nic po “i” - uniosła wzrok spoglądając na niego niechętnie i wyprostowała się sadzając tyłek na piętach.

- Mi? - spojrzał na nią ze zdziwieniem - Ja mam wolne, nie pamiętasz? Pizdy i panienki nic nie robią. Moim pechem jest, że w ogóle znalazłem się w wojsku.
Zamilkł na dłuższą chwilę, patrząc jedynie, jak sprząta. Trochę zadziwiało go, jak szybko rozmowa ta zeszła na takie tory. Zaczął podejrzewać, że niechęć jaką medyczkę daży jest odwzajemniona.
- Jakbym chciał się ponabijać, to obrałbym za cel kogoś z kadry. Ale mówiąc szczerze, skoro już jesteśmy gdzie jesteśmy i powiedziałaś co myślisz, to miło dla odmiany popatrzeć, jak ktoś inny szoruje…
Mężczyzna westchnął cicho na sam koniec. Prawda była taka, że głównie kojarzył ten korytarz właśnie z szorowania. Zdarzało się, że za przewinienia kazali mu robić to, co teraz robi jego rozmówczyni.

Kobieta potrząsnęła głową aby odgarnąć rudą grzywkę, wpadającą jej do oczu, które tym razem wpatrzone były w rozmówcę.
- Widzisz Kapralu, i właśnie dlatego się nie dogadujemy. Jesteś po prostu infantylny, a ja jestem zbyt rozwinięta intelektualnie, by budować z tobą zamki z piasku - powiedziała bardzo poważnie, bez cienia uśmiechu czy złośliwości.
- Cieszy cię patrzenie na mnie wykonującą swoją pracę? Świetnie, napawaj się tym widokiem. Ale gdy będziesz kiedyś w potrzebie, przywołaj sobie w głowie obraz tego dnia. - dodała ponownie odrzucając grzywkę ruchem głowy, po czym powróciła do zmywania krwi. Ta czynność nie sprawiała, że czuła się gorsza, ponieważ sprzątała po swojej nocnej robocie, a nie po tępych żołdakach ich rzygowiny czy brudy.

Sapnął rozbawiony, po czym na jego twarzy pojawiło się niezadowolenie. Zdaje się, że po raz pierwszy od rozpoczęcia tej rozmowy. Ale zdawał się nie kryć jakoś z tym.
- Nie wydaje mi się. Nie dogadujemy się dlatego, że ty tak uważasz. Ciekawi mnie, czy kiedyś przestaniesz zachowywać się jak rozkapryszona dziewczynka.
Z jego głosu zniknęło rozbawienie oraz ta, osobliwa, czy nawet sztuczna, ale jednak przyjacielskość. Kobieta zdawała się chcieć bezpośrednio mu przekazać, jak nim gardzi.
- Bawi mnie kompletnie co innego. Widzisz, tyle pierdolisz teraz o tym jaka przepaść intelektualna nas dzieli, a w ostateczności robisz dokładnie to samo, co ja. I niestety muszę ciebie zmartwić… Jeśli już będę cokolwiek sobie przywoływać, na pewno nie będziesz to ty.
Odpowiedział jej z coraz bardziej widoczną niechęcią. Wcześniej się bawił. Teraz usiłował stępić czyjeś wygórowane ego.

- Wróć do książek i sprawdź co oznacza słowo “kapryśny”, bo ja jakoś nie kręcę nosem, tylko po prostu robię. Pracuję. Nie wybrzydzam, nie przebieram, nie narzekam… - przewróciła oczami ciężko znosząc brak polotu Kaprala. Potrafiła wytrzymywać z ludźmi o zaniżonym poziomie inteligencji, ale kiedy próbowali być mądrzy, po prostu wymiękała.
- Swoimi słowami jedynie pogłębiasz wspomnianą przepaść. - skomentowała z przekąsem, przeczołgując się śladami ścieżki krwi, przez co zbliżała się do drzwi gabinetu, a tym samym i do mężczyzny. - I nie pytaj mnie czemu jakiś zabieg boli kurewsko, zamiast trochę mniej, bo to twój wybór, jakie masz stosunki z innymi. Nie będę się przed tobą kajać bo dostałeś znaczek kaprala i masz ode mnie więcej siły, rób co chcesz, ja swoją wartość znam. - nutka irytacji zakwitła w dotąd spokojnej, kobiecej nucie głosu, a szorowanie nabrało tempa i mocy.

- Przebierasz w ludziach moja droga. W twoim wyobrażeniu zapewne jestem skretyniałym krętaczem, któremu się poszczęściło. Może i tak, ale zdaje się, że nie masz tu nikogo do rozmowy prócz mnie i wiadra.
Spojrzał w jej kierunku nieco już zażenowany całą sytuacją. Zdawało mu się, że samouwielbienia szeregowej nie przerośnie nigdy. I powoli zaczęło zastanawiać go, kiedy słuchała kogoś innego, niż ona sama.
- W zasadzie nawet nie pamiętałem, jaki masz stopień. Ledwo co pamiętam własny. Wydaje mi się zresztą, że takie robaki jak ja nie powinny wywoływać zawiści u tak światłej osoby, jak nasza starsza szeregowa… Ale skoro już tak to ujęłaś, to mogę ci obiecać, że rzadko zdaje się na innych. Zwłaszcza takich, jak ty. Więc zbyt prędko, to ty okazji do tego mieć nie będziesz.
Rzucił do niej nieco głośniej, starając się przebić przez dźwięk szorowania.

- Jeśli kiedyś ponownie będę miała wybór między tobą a wiadrem; wierz mi, że wybiorę wiadro - rzuciła całkiem szczerze nie przerywając szorowania i choć woda w wiadrze była coraz bardziej czerwona, kontynuowała czynności.
- Och, to najpiękniejsze co od ciebie usłyszałam. Ta obietnica. Jednak nie tylko pizdy miewają szczęście - skomentowała wzdychając i uniosła głowę patrząc na niego z dołu, przerywając tym samym szorowanie.
- I nie drzyj się na mnie - skarciła go jak dziecko, wydymając przy tym usta i wbijając w niego spojrzenie ciemnych oczu z powiększonymi źrenicami.

- Głupcy też je mają…
Mruknął ponuro pod nosem, patrząc na nią z coraz większą irytacją. Uchodził za elastyczną osobę… Teraz kompletnie nie wiedział, co ma zrobić z tą egocentryczką.
- Nie będę się darł, jak przestaniesz tak maltretować podłogę. Pomyliła ci się z moją gębą?
On z kolei wbił w nią swoje zielone oczy, nie było w nich jednak serdeczności, a coś, co z pewnością można by nazwać wkurwieniem. Zawsze trzymał w miarę sprawnie swoje nerwy na wodzy. Ale teraz trochę kończyła mu się cierpliwość. Z jakiegoś powodu przypomniało mu się, jak kłócił się ze swoją siostrą… Gdy mieli po 6 lat.

Viktoria początkowo uniosła lewą brew, która naznaczona była poprzeczną blizną. Po sekundzie uniósł się kącik jej ust, a po kolejnej parsknęła śmiechem. Szczerym, wyraźnym i słyszalnym, jednak nie niosącym się w odległe zakamarki korytarza. Opuściła głowę powracając do szorowania, a jej plecy, które widział ze swojej pozycji, wciąż telepały się ze śmiechu.

- Nie sądziłem, że do kartoteki naszego medyka można dodać jeszcze choroby psychiczne…
Pokręcił nieco głową na widok reakcji kobiety. Naprawdę fascynowała go ta osoba. Wciąż zachowywała się wobec wszystkich jak królowa nauk, tylko po to, by przerywać rozmowę w taki sposób.

- A ja nie wiedziałam, że do twojej można dopisać poczucie humoru - odpowiedziała wciąż lekko rechocząc i na klęczkach przesuwając się coraz dalej. Czekało ją zadanie nieco bardziej skomplikowane, bo musiała wyszorować próg oddzielający gabinet od korytarza.
Jej słowa brzmiały bardziej jak komplement niż pogarda, a dawna nuta irytacji w głosie kobiety całkowicie zniknęła.

Korytarz na chwilę wypełniła cisza, przerywana jedynie przez odgłosy szorowania podłogi. Frank wbił w medyka podejrzliwe spojrzenie. Powiedzieć, że nie spodziewał się tego to jak powiedzieć, że poranne wstawanie jest nieprzyjemne.
- Zdawało mi się, że z naszej dwójki to ty masz kij w dupie. Czy jucha zawsze wpływa na ciebie tak rozweselająco?
Odsunął się nieco, by miała co szorować. Coś, co nie było jego butami.

- Oczywiście, przecież jestem żądną krwi francą, która napawa się bólem i cierpieniem potencjalnego pacjenta, a źrenice jej się rozszerzają na widok jego krwotoków - odpowiedziała ironicznie na zadane jej pytanie. Uśmiechała się pod nosem, choć spojrzenie miała skupione na wykonywanej czynności. Wpełzła tyłkiem do gabinetu, wycierając białe drzwi, które również oznaczone były śladami zaschniętej krwi.
- A co, ciebie to nie podnieca? - dorzuciła tak naturalnie, jakby właśnie pytała go o to, czy smakowało mu śniadanie.

- Niee, wiesz… Gdy szukam takich uniesień, idę do burdelu albo medytować na łonie natury.
Odpowiedział równie ironicznie, wyraźnie jednak z mniejszym rozbawieniem, niż kobieta. Bardziej irytacją. Wydurniała teraz się… I z jednej strony Frank miał jej serdecznie dosyć, a z drugiej nie chciał jej dawać satysfakcji. Rzeczywiście się zresztą nudził.
- Chcesz się mnie w ten sposób pozbyć?
Uniósł delikatnie brwi, patrząc na nią badawczo. Nie wierzył w cuda. A za taki by pewnie uznał jej nagłą przemianę.

- Masz mnie za głupią? - rzuciła szybko spoglądając na niego - W sumie po co pytam, oczywiście, że masz - sprostowała błyskawicznie i usiadła na czystym kawałku podłogi. Musiała przyznać, że nieco się zmęczyła. Przetarła pot z czoła gołym aczkolwiek czystym przedramieniem.
- Słuchaj, Frank. - znowu ten poważny ton, traktujący innych jak dzieci. Przemądrzały.
- Nie znasz mnie, a ja nie znam ciebie. Tak naprawdę gówno o mnie wiesz. Nie mam potrzeby się ciebie pozbywać, bo nie działasz na mnie. Za to widzę, że ja działam na ciebie. - uśmiechnęła się półgębkiem, ukazując nieznośną pewność siebie. - Więc jeśli cię to jara, to stój i podziwiaj.

Mężczyzna skrzywił się nieco, słysząc jej słowa. No tak… Znowu wrócili. Zrobili kółeczko. Zastanawiało go, czy do tej rudej łepetyny kiedykolwiek coś dotrze.
- Mam ciebie za przeciętnie inteligentną z wygórowanym ego. Póki co, potwierdziłaś mi przynajmniej drugą część.
Odetchnął trochę głębiej, jakby już z lekkim zmęczeniem. Nie mógł zaprzeczyć, że go irytowała. Nie krył się z tym. Ale stwierdzenie, że "działa na niego" to dość daleko wysunięty wniosek.
- Zdawałoby się, że doszliśmy do czegoś… widocznie nie. Wiesz co mnie irytuje? To, że muszę polegać na takiej osobie jak ty. Twoja pyskówa niewielkie ma dla mnie znaczenie. Słyszałem gorsze rzeczy od pijaków w barze. Zdaje się zresztą, że właśnie dostrzegłem, co nas różni…
Uśmiechnął się nieco, aczkolwiek bez zbytniej wesołości. Trochę dosyć miał bawienia się z nią w przepychanki.
- Ja nie reaguje na obelgi, bo sam ich już użyłem przeciwko sobie setki razy. Tobą telepie za każdym razem, gdy ktoś zakpi z twojej wyższości. I wydaje ci się, że nie widać tego… Tyle tygodni zastanawiałem się jak będzie przebiegać rozmowa z tobą, a tu takie rozczarowanie.
Przy ostatnim zdaniu pojawił się nawet cień dawnego rozbawienia. Co najbardziej go jednak chyba teraz bawiło, to on sam. Stojący pośród krwi zmieszanej z wodą i prawiący morały do medyka.

Viktoria machnęła zakrwawioną szmatą trzymaną w ręku.
- Oczywiście, że nie masz mnie za taką - odpowiedziała z niezwykłą pewnością na próbę przytyku. Doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej inteligencji i wiedziała, że Frank również o tym wiedział. Nie rozumiała tylko po co próbuje zaniżyć jej pewność siebie i poczucie własnej wartości. Niektórzy ludzie jednak tak mieli, że musieli atakować kogoś, kto po prostu wiedział, że jest “kimś”. Przecież takiego trzeba zdeptać i skopać, normalne.
“Od pijaczyn?”, Viktoria niemal zaksztusiła się gardłowym śmiechem, kiedy to powiedział. Przecież pijaczyny to ledwo słowa wypowiadali i ona niby miała uwierzyć w to porównywanie? Naprawdę coraz mniej go rozumiała. Był dziwny.
- Aż tyle tygodni o mnie myślałeś? - zahaczyła o jedyne wartościowe zdanie w tym jego monologu. Coś, co jako jedyne mogło mieć sens i mogło wyjaśniać, czemu tak się do niej przyczepił. Zaczęła nawet myśleć, że mu się spodobała, a to taki nietypowy sposób na podryw. Zresztą, jako masochistka sama miała z jego zachowania małą frajdę.
- No proszę, aż w końcu ci się trafiło… Sama w gabinecie, w bieliźnie, potem klęczy przed tobą i patrzy jak pies czekający na ochłap - przekrzywiła łeb w bok nie odrywając od niego spojrzenia - To sobie wyobrażałeś, czy trzepiesz do innych myśli? - wredota szła w parze z naturalnym odcieniem jej włosów.

- No tak, wybacz… Ah ja kłamliwy, nie potrafię nawet wyznać prawdziwych uczuć i podziwu dla twojej wspaniałej osoby.
Odpowiedział z wyraźnym sarkazmem, łapiąc się teatralnie za czoło. No tego, że zacznie zaprzeczać jego własnym myślom, to się nie spodziewał.
- Najwyraźniej. Ale nie schlebiaj sobie… Reputacja sukowatej lekarki o wysokim mniemaniu nie jest najlepszą wizytówką. Ciekawiło mnie, czy naprawdę taka jest osoba, która ma ratować mi życie.
Pokręcił nieco głową, krzywiąc się na jej słowa. Zawsze wydawało mu się, że to faceci mają bardziej zbereźne myśli. A tu takie zaskoczonie, szeregowej tylko jedno w głowie.
- Ponownie… Gdybym szukał takich wrażeń, poszedłbym do burdelu. Mam tam ładniejsze i mniej pyskowate kobiety.

- Są tanie i głupie. Na mnie cię po prostu nie stać - odpowiedziała zadziornie i po zakończeniu swojego krótkiego odpoczynku, powróciła do czyszczenia drzwi. Wciąz nie potrafiła zrozumieć toku jego logiki. Do jasnej cholery, byli w wojsku! Serio uważał, że ciche i urocze dziewczynki miały szansę na przetrwanie tego jebnika w pełni zdrowia? Naiwny albo głupi.

- Nie wiedziałem, że robisz w prostytucji…
Kiwnął nieznacznie głową z udawanym uznaniem. Wciąż przyglądał się, jak szoruje drzwi. Ciekawiło go niesamowicie, czy robi to po to, by mu coś udowodnić, czy dlatego, że już chciała się od niego uwolnić. Naturalnie, wolał mieć ją cały czas na widoku, więc teraz zwyczajnie stał przed wejściem do gabinetu.

- Już któryś raz strzelasz sobie w kolano udowadniając jak ogromna jest przepaść między nami. A mimo to wciąż próbujesz mnie poniżyć. Do tej pory próbowałam odbijać twoje dziecinne piłeczki, ale teraz tak na poważnie… Facet, jaki jest twój problem? - spytała wrzucając brudną już ścierę do kubła z przesączoną krwią wodą i wstała na równe nogi podnosząc wiadro, aby móc wymienić wodę na czystą. Choć była niziutką kobietą, odważnie stanęła naprzeciwko niego.

Widząc to, pochylił nieco głowę, by patrzeć na nią, a nie nad nią. Co w sumie tylko bardziej miało pokazać, jak niska w stosunku do niego jest.
- Moje problemy ciebie gówno obchodzą. Zastanawia mnie bardziej, jaki TY masz problem. Matka ci do osiemnastki wmawiała, że jesteś pępkiem świata? Dlaczego wydaje ci się, że jesteś lepsza ode mnie, co?
O ile większość wypowiedzi powiedział poważnie, z tym echem wściekłości, tak przy ostatnim zdaniu uśmiechnął się na chwilę kpiąco. Nieprzyjaźnie, prawie z pogardą. Nie miał ochoty płaszczyć się przed taką osobą, jak ona. A zastanawiało go bardzo, skąd takie ego u tej rudej pokraki.

Viktoria zacisnęła pięści jak i szczękę. Patrzyła na niego z gniewem w oczach, a jej rzęsy poruszały się nerwowo wraz z ruchami powiek. Widać było jak z trudem przełyka ślinę, a potem nawet zaszkliły jej się oczy. Albo przynajmniej tak mu się wydawało.
Rozwarła lekko usta chcąc już coś powiedzieć, aż w końcu nagle i zupełnie niespodziewanie zamachnęła się wiadrem i wylała na mężczyznę wszystkie pomyje brudnej wody zmieszanej z krwią, jakie się tam znalazły.
- Odpierdol się, gówno o mnie wiesz, palancie! - wydarła się dość nienaturalnie jak na nią, bo zawsze zachowywała spokój i zimną krew. Pieprznęła z brzękiem pustym wiadrem o podłogę, a następnie odwróciła się chcąc wrócić do gabinetu. Najwyraźniej miała dość, a jej oczy zasnuły się mgłą. Wspomnienie o matce, która była dla niej jedyną, najważniejszą na świecie osobą, a która zmarła nagle, było dla Viki przegięciem, którego nie potrafiła zaakceptować.
 
ShrekLich jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172