Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-07-2020, 17:27   #1
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
[Afterbomb Madness 2.5] Dajcie mi głowę Williama Vanhoose (18+)

Nevada, Amerykańska Rubież


RITA, TRUPOSZ

Pięść uzbrojona w naszpikowany kolcami kastet wylądowała na szczęce osadnika, trysnęła gęsta jucha, jedna z kobiet trzymanych na muszce wrzasnęła przerażona po czym mocniej wtuliła do piersi niemowlę szczelnie owinięte pieluchami. Widząc co zostało z przystojnej twarzy jej męża, leżącego teraz na rozgrzanym asfalcie załkała żałośnie.
Morderca nazywał się William Vanhoose. Podobnie jak bandyci, z którymi przybył do Nowej Nadziei, część jego twarzy zasłaniała czarna bandana z symbolem żuchwy, zębów i nozdrzy kościotrupa. Rozebrany do pasa, odziany w skórzane ćwiekowane spodnie i ciężkie buciory sprawiał wrażenie solidnego wojownika co symbolizować miały szramy i blizny na korpusie oraz wyraźnie zarysowane bicepsy. To co jeszcze wyróżniało Vanhoose’a to dziwna aparatura wyrastająca z pleców, trzema przewodami podłączona do potylicy, pokrytej metalową płytką. Tylko strzykawka mógłby się domyślić, że w ten sposób owiany złą sławą przywódca jednego z odłamów Syndykatu Czaszek aplikuje bezpośrednio do mózgu stymulanty.
- Zapytam jeszcze raz – głos Vanhoose’a był nieprzyjemny, zgrzytliwy, dudniący. Łupieżca powolnym krokiem przechadzał się między klęczącymi pod lufami karabinów ludźmi, ręce założył za plecy – Szukam informacji na temat kobiety na która wołają Rita i jej towarzysza imieniem Truposz. Widziano ich ostatnio w tej okolicy. Mają coś co do nich nie należy i bardzo chcę to odzyskać.
Rity i Truposza nie było wśród dwudziestu czterech, teraz już dwudziestu trzech osadników Nowej Nadziei klęczących na szosie z rękami uniesionymi w górze. Ukrywali się w jednym z baraków i przez wybite w blasze otwory obserwowali co dzieje się na ulicy. U ich stóp leżało dwóch martwych drabów, szeregowych żołnierzy Syndykatu. Wchodząc do budynku bandyci zupełnie się nie spodziewali, że ludzie, których mieli w środku nocy wywlec na zewnątrz stawią im opór. Zanim zdążyli zaalarmować kompanów, skończyli z poderżniętymi gardłami.
Gdyby nie burza piaskowa, która zatrzymała łowczynię skarbów i strzykawkę w zaprzyjaźnionej osadzie na dłużej, uniknęliby spotkania z Syndykatem i nie musieli patrzeć na koszmar, jaki rozgrywał się na ich oczach. Caroline jak i Caleba trudno było zaskoczyć. Razem czy osobno wychodzili z wielu opresji, lecz tym razem, wydawało się, że wpadli w nieliche tarapaty. Gdy w środku nocy, opancerzone pół-wraki, pół-samochody wjechały do malutkiej osady założonej przez Azylantów wśród piasków pustyni, spali twardym snem.
Nowa Nadzieja była kolonią blaszanych baraków zbudowanych po obu stronach jezdni przecinającej pustkowie. Na Amerykańskich Rubieżach spotkać można dziesiątki takich miejsc, lecz to tutaj doświadczeni przez życie wędrowcy znaleźli swój przyczółek. Tutejsi mieszkańcy traktowali ich jak swoich. Każdy jeden wiedział, że drobna, zadziorna żyleta i pokryty zmyślnymi tatuażami drab to Rita i Truposz, ale pytani o nich milczeli. Nie tylko dlatego, że zwyczajnie ich lubili. Wiedzieli, że kiedy przesłuchanie się skończy a oprawca dostanie czego chce, nie będą mu już do niczego potrzebni.
- Jak możemy znaleźć Ritę i Truposza? Dokąd zmierzają, kiedy byli tu ostatnio?
Vanhoose zatrzymał się przy świeżo upieczonej wdowie, tulącej do siebie dopiero co osierocone niemowlę.
- To był twój mężczyzna, mam rację? – łupieżca wskazał palcem na parujące zwłoki Azylanta. – Wystarczająco wiele przeszłaś tej nocy niewiasto. Masz dla kogo żyć.
Mówiąc to William Vanhoose wyciągnął urękawicznioną dłoń a potem palcem przejechał po maleńkiej główce śpiącego dziecka. Kobieta zakwiliła jeszcze głośniej, ciałem próbowała zasłonić maleństwo. Przywódca Syndykatu Czaszek powolnym ruchem ściągnął bandanę z twarzy. Wyglądał w niej przerażająco, lecz to co kryło się za materiałem było jeszcze gorsze. Ani Caroline ani Caleb patrząc na jego nieruchome, wyglądające jak ulepione z wosku usta nie mieli wątpliwości na jaką chorobę cierpi maruder i skąd się wzięła. Spiłowane na modłę rekina zęby idealnie nadawały się do spożywania mięsa.
- Małe dzieci smakują jak jagnięcina – stwierdził Vanhoose a gdy się uśmiechnął wydawało się, że naprawdę patrzą na żarłacza białego, zamieszkującego dawno temu ciepłe wody oceanów.
- Wystarczy! – stary Ross Damon, niegdyś przywódca podziemnego Azylu a dziś burmistrz Nowej Nadziei, próbował podnieść się z kolan, lecz jeden z bandziorów Vanhoose’a ciężko lufą karabinu docisnął go z powrotem do ziemi - Nie wiemy kim są ludzie, których szukacie! Nie znamy żadnej Rity ani Truposza. Bierzcie co chcecie, ale błagam, zostawcie nas w spokoju!
W zamieszaniu Caroline i Calebowi ciężko było określić liczbę napastników, lecz teraz w świetle reflektorów samochodów skierowanych na zakładników naliczyli dwunastu drabów. Pozostali czatowali na dachach opancerzonych pół-wraków ustawionych w poprzek drogi przy wjazdach do osady. Każdy jeden uzbrojony w karabin maszynowy. Dobrze zorganizowana banda, bez dwóch zdań.
Vanhoose podszedł do Rossa, w skórzane spodnie wytarł ociekający krwią kastet. Pochylił się nad staruszkiem i pociągnął nosem.
- Łżesz.
Uniósł palce, wskazujący i środkowy a potem rozległy się strzały, z luf błysnął ogień, huk rozniósł echem pośród wzgórz. Albinos imieniem Henry i skórzak, na którego przyjaciele wołali Oz padli rozszarpani serią z karabinów. Czcicielowi Apokalipsy widocznie było za mało, bo odbezpieczył pistolet i wycelował w niemowlę, które na dźwięk wystrzałów obudziło się z głośnym krzykiem. Palec już dociskał spust gdy do Williama podszedł jeden z pomagierów.
- Szefie, nigdzie nie widzę Uwe ani Littlejacka.
Vanhoose rozejrzał się uważnie dookoła, opuścił pistolet, zza paska spodni wyciągnął krótkofalówkę.
Rita i Truposz za plecami usłyszeli charakterystyczny trzask zakłóceń fal radiowych a potem przez głośnik krótkofalówki trzymanej w ręku przez jednego z martwych zakapiorów podpłynął głos przywódcy Syndykatu Czaszek.
- Littlejack, Uwe, zgłoście się.


COLTOWIE, JOHN RIDD

Leżeli na piaszczystej wydmie i mimo, że słońce zaszło kilka godzin temu to piasek wciąż parzył a parne, suche powietrze drażniło płuca i gardło. Ze szczytu wzgórza mieli doskonały widok na osadę. W ciemnościach pustyni, niewiele by zobaczyli, ale teraz szosę biegnącą wzdłuż blaszanych baraków oświetlały reflektory prowizorycznie opancerzonych terenówek. Widzieli ludzi klęczących na ulicy i uzbrojonych drabów celujących do nich z broni maszynowej. Na pustkowiu echo niosło się kilometrami, więc i bez mikrofonu kierunkowego słyszeli dudniący głos przywódcy Syndykatu Czaszek. Dzięki goglom termowizyjnym Bożydarowi udało się też wypatrzeć w mroku czterech wartowników. Dwóch stało na dachu auta blokującego wjazd od wschodu, dwóch pozostałych, z przeciwnej strony od zachodu. Nowa Nadzieja była jednym z tych miejsc, którym pomagali dostarczając cysterny z wodą, żywność i leki. Znali część mieszkańców, widok Maxa Dixa, któremu łupieżca kastetem rozwalił twarz a potem zaczął grozić jego żonie i dziecku na pewno bolał, chociaż trochę.
Docierając do Nowej Nadziei mieli jasno sprecyzowane zadanie. Okazało się jednak, że nie tylko Alternatywa dla Ameryki interesuje się Ritą i Truposzem. Kiedy pół godziny temu zbliżali się do granic miasteczka, zauważyli wyjeżdżający z bocznej drogi sznur pojazdów podążających w tym samym kierunku. Zgasili światła, zatrzymali auto, zabrali sprzęt a resztę drogi pokonali piechotą. Choć minęły już czasy radia i gazet a informacje wymieniano głównie pocztą pantoflową doskonale wiedzieli kim jest William Vanhoose. Poszukiwany listem gończym przez Antykryzysową Agencje Dozoru, jego podobizna wisiała na każdym spróchniałym słupie telefonicznym w byłym stanie Nevada. Martwy kosztował 1000 sztuk amunicji, żywy dziesięć razy więcej. Banda Vanhoose’a napadała na Azyle i osady takie jak Nowa Nadzieja, kradła paliwo, żarcie, wodę i sprzęt, młode żylety sprzedawała Kartelowi, białe niezmutowane dzieci Klanowi Orląt, zdrowych silnych drabów wywożono na targi niewolników. Dla Alternatywy dla Ameryki Vanhoose stanowił wyjątkowy problem. Osady, którym pomagali wolontariusze, w niedługim czasie zawsze padały ofiarą Syndykatu. Teraz, tej parnej nocy rodzeństwo Colt i John Ridd po raz pierwszy odkąd zdecydowali się pracować na rzecz odbudowy amerykańskiej społeczności spotkali owianego złą sławą anarchistę. Pytanie co z tym zrobią? I kto pierwszy znajdzie Ritę oraz Truposza?
 

Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 23-07-2020 o 12:36.
Arthur Fleck jest offline  
Stary 17-07-2020, 23:56   #2
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Droga do Nowej Nadziei ciągnęła się niemiłosiernie. Bogumiła nie wiedziała czy to zasługa towarzystwa czy wieku jakie osiągnęło, ale nie w głowach było im marnowanie czasu na wygłupy czy akty bohaterstwa. Mieli jasno sprecyzowany cel - tylko środki do jego osiągnięcia dość ograniczone. Począwszy od sprzętu, którym głównie można było się pociąć, aż do kondycji psychicznej ekipy, która widać ciągle żyła wspomnieniami swoich niezdobytych i nieosiągalnych już szczytów. O ile Bożydara jeszcze umiała zrozumieć, o tyle reszta zwyczajnie ją zawodziła jałowością swojego jestestwa. Dziewczynę rozpierała energia i chęć działania. Do tego przyzwyczaiła się przez 20 lat chuligańskich wybryków w wykonaniu "Coultowych Bożyszczy" - jak o sobie samej i rodzeństwie lubiła myśleć. Z resztą często nadawała rzeczom i zjawiskom dziwne, swoiste nazwy, a co gorsza uwielbiała je zapisywać. Dla przykładu swojego wysłużonego M14 w czarnym malowaniu (dla kontrastu z białym skafandrem) nazywała pieszczotliwie MIMEM, zaś ostatnio zdobytego żółtego Honkera ochrzciła wiele mówiącym mianem "KI CHUJ". Własnoręcznie przez nią wydrapany wielki napis na tylnych drzwiach wozu nie tylko odnosił się do tego, że bryka była swoistym dzieckiem niespodzianką dla całej grupy, ale zapewne, nic innego sensownego, pobocznemu obserwatorowi nie przychodziło do głowy jako komentarz, gdy widział wysypujące się z kabiny trzy 184 centymetrowe klony. Nikt jednak nie podłapał dowcipu, co odrobinę zbijało ją z tropu i dawało poczucie osamotnienia, mimo fizycznej obecności najbliższych i jednocześnie najważniejszych dla niej osób na świecie. Przez całą podróż warty pełniła wymiennie raz z jednym, a raz z drugim bratem odmawiając sobie pełnych przydziałowych ilości snu byle tylko móc spędzić więcej czasu z dawno niewidzianą rodziną. Kochała ich obu, za obu rzuciłaby się w ogień, co widać było chociażby w tym, że na obu zmarnowała niebywałą ilość ogniw energetycznych. Byle tylko szybciej, nie zważając na powodowane w okół wstrząsy połowy placówki, przywitać ich w domu po ostatnich rozjazdach. Nie widzieli się parę lat, co więc miało za znaczenie parę dziesiątek ammo. Gdy tylko ich zobaczyła wpadła na nich w pełnym biegu i kompletnym pancerzu powalając obu na ziemię jak wytrawny ruggbysta... i tyle byłoby z frajdy ostatnio.

Pierwsze naprawdę ciekawe znalezisko na jakie trafili po długiej podróży czekało na nich dopiero na granicy Nowej Nadziei. Żeby lepiej widzieć, co się dzieje Bogumiła wychyliła się cała przez boczne okno Honkera. Widok był wart odparzonej od nagrzanej blachy dupy - kolumna prowizorycznie opancerzonych wozów zmierzająca dokładnie w tym samym kierunku co oni. 4 wozy ? Zapewne - nie komitet powitalny. Znali tą dziurę i wiedzieli, że na taką rozrzutność mieszkańcy nie chcieli i nie mogli sobie pozwolić. Nie raz sami wozili tam leki, wodę, żywność i ogarek oświaty, w zamian biorąc jedynie uśmiechy, podziękowania i przygodne pocałunki młodocianych i mniej młodocianych za blaszakami. Równie miłej niespodzianki się teraz nie spodziewali, więc zgasili światła, zatrzymali auto, zabrali sprzęt, a resztę drogi pokonali piechotą.Trzydzieści minut marszu w piachu - chyba przesadzili z ostrożnością, ale ani kamuflaż wozu i ani mundurów poza Bożydarowym sprzętem ni jak się miał do panujących warunków. Żeby mniej rzucać się w oczy, na pobliskim wzgórzu przykryli białe połacie skafandrów cienką warstwą gorącego piasku, który właził zwłaszcza nie tam gdzie powinien. Tydzień z tyłka i pomiędzy cycków dziewczyna będzie musiała wytrząsać to sypkie tałatajstwo! Chociaż może będzie warto - tysiąc lub dziesięć tysięcy ammo spacerowało sobie po głównej uliczce mieściny ogłaszając wszem i wobec po co tam jest. Masa kasy w postaci samego Williama Vanhoose i jeszcze bonusowe skarby w postaci wyposażenia jego przydupasów. Kusząca wizja przyszłości zderzyła się nagle z realną oceną sytuacji:

Gorąc, ciemność, cisza... i światło ukryte w mroku niczym światełko w tunelu, które kurwa, oczywiście było pociągiem! Dwa jebane białe skafandry wspomagane w charakterystycznym malowaniu Alternatywy, tak kurewsko białe, że o głębokiej konspiracji można było tylko pomarzyć.

Bogumiła popatrzyła po sobie, następnie po Johnie i z dezaprobatą pokręciła głową. Klepnęła w ramię starszego z braci i zamigała mu jedno krótkie pytanie.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 21-07-2020 o 22:08.
rudaad jest offline  
Stary 21-07-2020, 21:44   #3
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

Caroline Govin była urodzoną poszukiwaczką przygód, wiecznym tułaczem o niespokojnym duchu. Nieustannie za czymś goniła, jakby ewidentnie czegoś jej w życiu brakowało. Być może czegoś efemerycznego i nieuchwytnego, wręcz nieuświadomionego, ale pchającego nierozważnie w paszczę niebezpieczeństwa i ku nieznanym rubieżom. Kobieta nie była typem filozofa, raczej człowieka czynu, nigdy więc nie dumała, o co chodziło i dlaczego wyruszyła na szlak. Nie była to nawet decyzja przesadnie planowana i przemyślana. Raczej spontaniczny poryw serca, który bezpowrotnie wygonił ją z ciepłych, domowych pieleszy. Nigdy jednak tej decyzji nie pożałowała. Już po spędzeniu zaledwie kilku dni poza domem nabrała pewności, że osiadły tryb życia i przyziemna egzystencja nie są przeznaczone dla niej. Odkąd niedbale pożegnała rodzinę i opuściła bezpieczne, jak na warunki postapokaliptycznej Ameryki, Carson City z przejezdnym gangusem-motocyklistą, nie zagrzała nigdzie miejsca na dłużej. Romans ze zbójem był niezwykle intensywny, ale i wypalił się momentalnie. Rita ruszyła wtedy w swoją stronę, wycinając bezpardonowo ścieżkę własnego przeznaczenia i zbierając sporo doświadczeń na szlaku. W trakcie swych wieloletnich wędrówek zwiedziła spory kawałek kraju, parając się różnymi zajęciami, poznając mnóstwo różnych ludzi i organizacji oraz zdobywając równie dużo wrogów, co przyjaciół i kochanków. Nabyła też w międzyczasie sporo użytecznych umiejętności, a jej charakter bardziej się ukształtował. W końcu też odnalazła coś, co dawało jej najwięcej satysfakcji i częściowo zaspokajało nieokiełznany apetyt na doznania. Stało się, to gdy przypadkiem natrafiła na pustkowiu na dobrze zakamuflowany i zabezpieczony, opuszczony bunkier. Relikt Ery Pokoju, wymazany z kart historii przez program CRASH. Po złupieniu miejsca i zhakowaniu tamtejszych komputerów wiedza Rity na temat historii znacznie urosła. A napełnione po brzegi kieszenie i skala wyzwania, jaką stanowiło pokonanie wszystkich zabezpieczeń miejsca, sprawiło, że od tamtego momentu jej raison d'être stało się poszukiwanie najbardziej unikalnych skarbów ery przedwojennej i odkrywanie zapomnianych sekretów historii. Dziewczyna wyspecjalizowała się w tej dziedzinie i wyrobiła sobie pewną renomę, która stawiała ją ponad zwykłymi tropicielami.

Nie raz Caroline zdarzało się dołączać do różnych grup. Czy to przestępczych, czy bardziej praworządnych. Były to jednak relacje mocno temporalne. Zdecydowaną większość czasu na szlaku spędzała samotnie. Była typem samotnego wilka. Jednak parę miesięcy temu natrafiła w dość interesujących okolicznościach na nader osobliwego gościa. Wytatuowany koleś mianował się Baronem Samedi i wyglądał jak Truposz, co też odpowiadało jego kolejnemu pseudonimowi. Pomimo budzącej grozę powierzchowności i praktykowania dziwnego rytualizmu, kobieta przekonała się do niego. I w gruncie rzeczy miała rację, bo okazał się on dla niej dobrym kumplem i w porządku człowiekiem. Musiało to też działać w drugą stronę, bo para przypadłą sobie do gustu. I choć nie połączyła ich relacja romantyczna, a nawet dziewczyna opanowała się przed wskoczeniem z nim do łóżka, to ich partnerstwo scementowała wspólna pogoń za wrażeniami na szlaku, oraz godna zaufania osobowość szukającego odkupienia strzykawy.

Ostatnimi czasy dwójka pracowała w okolicy jej rodzinnych stron, jednak kobieta nie skorzystała z okazji, by zajrzeć do familii. Zarabiała tylko swoim sposobem na życie i wtedy też w ręce w ramach zapłaty wpadł jej oraz towarzyszowi arcyciekawy fant. Obeznana w temacie skarbów Govin uznała, że najlepszą cenę za takie coś uzyskają w DiskCity. Jej towarzysz przystał na jej propozycję, zwłaszcza że znajdowali się na granicy Nevady. Musieli jednak pokonać prawie cały stan, choć potencjalna wartość posiadanego łupu sprawiała, że odległość traciła dla nich na znaczeniu. Po pewnym czasie i wykonaniu paru pomniejszych robótek dwójka zawitała do Nowej Nadziei, gdzie też zakończyła kolejne zlecenie. Miasteczko było skupiskiem baraków z blachy falistej, położonym w pobliżu DiskCity. Caleb i Caroline pozwolili sobie tam nieco odsapnąć przed dalszą drogą, lecz po dwóch dniach w końcu zebrali się do podróży. A wtedy zaskoczyła ich burza piaskowa. Przez co przełożyli wyjazd do rana.

Ich plany jednak po raz kolejny zakłóciło niespodziewane wydarzenie. Miasto zaatakowała grupa zbirów. Napastnicy brutalnie wywlekli wszystkich mieszkańców z domostw. No prawie wszystkich, nawet ciężko śpiących wagabundów niełatwo było zaskoczyć. Z pomocą kumpla przyczajona w ciemnościach łowczyni skarbów poderżnęła gardła czyhającym na jej życie bandziorom. Potem, kucając nad stygnącymi w kałuży własnej posoki ciałami dwójki napastników, usłyszała wrzawę na zewnątrz i dopadła do jednego z pobliskich, przesłoniętych siatką okien. Truposz zaraz do niej dołączył. Po obejrzeniu odstawionego przez agresorów przedstawienia kobieta wykrzywiła gniewnie twarz. Znała Syndykat Czaszek, nie raz strzelali do siebie nawzajem, a swego czasu nawet wpadła w ich niewolę, co stało się później dla niej źródłem traumatycznych wspomnień na resztę życia. Co gorsze cholernym bandziorom przewodził kanibal, woskowe usta dla doświadczonej stalkerki były ewidentnym dowodem. To było jak trafienie w dziesiątkę. Nie dość, że nienawidziła mężczyzn z syndykatu, to jeszcze trafiła na obrzydliwych ludojadów. W kobiecie zawrzała złość i obudziła się nieopanowana chęć do policzenia z draniami. Już nawet nie chodziło o dobro sympatyzujących z nią mieszkańców osady. W sumie mogłaby razem z Calebem po prostu wyjść tylnym oknem i uciec na niewidocznym z głównej drogi motorze, zostawiając tutejszych ich problemom. Nie była jakąś pieprzoną bohaterką, nie ryzykowałaby tak bardzo życia dla kilku mieszkańców pustkowi, nawet jeśli trochę ich lubiła. Sprawa jednak nabrała osobistego charakteru. A tak połączone powody i pewna sympatia do tutejszych, kryjących ich tyłki, sprawiły, że postanowiła zostać i coś zrobić. Mimo że stosunek sił wroga do ich dwójki był dość przytłaczający. Wyposażenie też mieli niezgorsze... Jej rozważania zakończył przytłumiony głos wydobywający się krótkofalówki ubitych drabów. Przedstawienie się zaczęło...
 
Alex Tyler jest offline  
Stary 21-07-2020, 22:03   #4
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Kiedy jesteś kierowcą… masz przejebane. Boguchwał wiedział to, aż nadto dobrze. Miało to plusy? Miało i to nawet niezłe jak było się naprawdę niezłym. Misja dla Alternatywy była powołaniem, nie zarobkiem. Miał wiele do zrobienia. Tak, był człowiekiem, maruderem, drabem z jasnym celem. Celem, którego nikt przy zdrowych zmysłach by się nie podjął. Dzieło odbudowy zniszczonej, poranionej czasem Ameryki, niegdyś potężnego supermocarstwa całego znanego świata nie należało do prostych!

Długa rozłąka z rodziną. Ich spotkania i rozejścia. Teraz znowu razem. Ile to czasu minęło? Technik czasami gubił rachubę. Czas nie miał znaczenia, choć zawsze musiał działać pod jego presją. Takie życie. Wszystko zawsze rozbijało się o czas, a teraz mieli go niewiele. Nigdy nie mieli dużo. Nigdy. Wojna trwała i tylko poprzez zrozumienie i pojednanie wszystkich form ludzi można było odbudować ten świat. Można było na nowo nadać kształty i kolory. Tchnąć życie. Tylko czasu jak zwykle było mało. Czasami nawet środków, ale środki można było pozyskać… czas… czas zawsze był najcenniejszą walutą. Walutą, którą szanował ponad wszystko.

Wtedy się zaczęło i zdecydowali w stylu Alternatywy. Demokratycznie. Wiedział, że coś było nie tak, ale w pełni zdał sobie sprawę z potęgi gówna, które rysowało się przed nimi gdy patrzył w dół wzgórza. Skrzywił się z niesmakiem. Nie było czasu. W każdej chwili te ścierwa mogły odjechać pozostawiając tylko pożogę i puste domy. Zmarszczył brwi. Leżąc na ziemi oceniając sytuację. Na szybko, na chłodno. Byli w dupie, ale nie w takiej z której nie dałoby się wyjść.. ostrzem na zewnątrz! Jego głos był cichy, niczym powiew wiatru, skupiony.
- Nareszcie mamy tego skurwiela…

Poczuł klepnięcie w ramię. Spojrzał na siostrę. Krótkie znaki na migi, parę gestów. Język który tak niewielu rozumiało. W sumie, można było powiedzieć, że był to ich język. Język Coltów.

Cień złowieszczego śmiechu zawitał na twarzy Boguchwała i powiedział cichuteńko. Jego twarz była skupiona i nadzwyczaj spokojna. Tylko ten nikły cień uśmiechu który w tym wydaniu niemal nigdy się u niego nie objawiał.
- Dokładnie siostrzyczko. “Napierdalać, nie ginąć”, ale potrzebuje wiedzieć więcej. Mamy doskonałą szansę i szkoda jej zmarnować. Ryzykowna, ale.
 
Dhratlach jest offline  
Stary 21-07-2020, 23:37   #5
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
Sylwetka przyczajona za blaszaną ścianą poruszyła się nerwowo, wyrażając coś czego usta na głos nie mogły. Sytuacja z natury - głębokie szambo, wymagała szybkiej reakcji, zanim potop sięgnie kapelusza. Ten był wysoki, elegancki i przysunął się bliżej twarzy towarzyszki.

Sam William Vanhoose… — spomiędzy wytatuowanych szczęk wydobył się pełen niedowierzania szept. Mężczyzna brwi miał ściągnięte w głębszym rozważaniu, a uniesiona dłoń i bark naciągający materiał czarnego płaszcza, którego sam grabarz ze znanej przed wojną sieci zakładów pogrzebowych Hillenbrand by się nie powstydził, mówił jednoznacznie „ale-o-co-chodzi, nie tykałem jego drugiego śniadania, serio”.
Chcę go użyć i tylko ja mogę to zrobić, chyba że Uwe był kastratem — samozwańczy baron wskazywał kościstym paluchem gadające pudło. — Ale musi być demokratyczna zgoda, god bless Americka — tak się tu załatwiało sprawy.

Truposz nie marnował czasu, podpełzł bliżej zwłok dwóch pechowców tonących w lepkiej kałuży własnej krwi, przyjrzał im się pod kątem – gdybym chciał się pod któregoś podszyć jakich słów powinienem użyć, bliższych czarnuchowi z Bronxu, czy redneckowi z Texasu. Chwycił za magazynek, bo z karabinu i tak by nic nie ustrzelił, nigdy mu nie szło, a waluta to jednak waluta, będzie miał z czego opłacić Charona. Dusząc pod płaszczem głos wydobywający się z krótkofalówki, zaczął gramolić się w stronę okna prowadzącego na tyły, co jakiś czas zerkając na Ritę, czy może ma lepszy pomysł, tak czy inaczej, zanim gówno wybije i spadnie na nich złoty deszcz, dobrze było mieć cień nadziei na otwartą drogę ewakuacji, jedyną jaką dostrzegał.

Poczekaj, nie masz noża. Lepiej ja to zrobię — kobieta położyła mu dłoń na ramieniu i wyprzedziła w drodze na tyły. Podeszła do okna prowadzącego na zewnątrz i gładko rozcięła siatkowany materiał. Sprawdziła, czy jest bezpiecznie. Jej szafirowy wzrok zatrzymał się na motocyklu, a twarz zastygła w bezruchu.
Może uznasz to za szaleństwo. Ale nie chcę stąd spierdalać. Musimy policzyć się z tymi dupkami. Tak, to głupie. Ale… mam swoje powody — głos Caroline zdradzał z trudem skrywane emocje.

Truposz zakwalifikował pomysł zgodnie z przewidywaniem dziewczyny. Kołysał głową to na prawo to w lewo licząc coś w pamięci. Wewnętrzna dyskusja musiała być bardzo burzliwa, wyraz jego twarzy przybierał całą paletę grymasów, od przekonującego uniesienia czoła, do zmrużonych w niezgodzie oczu. Złożył dłonie w piramidę, pod pachą wciąż ściskając krótkofalówkę.

Obawiam się, że dziś wybór nie należy do nas — zatoczył ramieniem łuk. — Możemy jedynie płynąć z falą. Spróbuje ich rozproszyć. Też możesz.
Nachylił się konspiracyjnie.
Gdyby się nie dał, zblokuj kierownice, manetkę i puść motor jak najdalej w pustkowie. Bez nas oczywiście, może ruszą za dźwiękiem silnika — szukał sposobów jak oszukać przeciwnika i znaleźć dobre otwarcie.

Caroline jednym zgrabnym susem wyskoczyła przez okno na piaszczyste pustkowie, jedynie sporadycznie pokryte kępkami suchych krzewów. Stale zalegająca w niebiosach warstwa poatomowego pyłu sprawiała, że światło gwiazd ledwo przedzierało się do ziemi, w znikomym stopniu ujawniając kontury otoczenia. Kobieta niemal badawczo przyjrzała się wspólnemu motocyklowi, choć przez gęsty mrok przyszło jej to z niemałym trudem. Maszyna była na chodzie i prezentowała się dokładnie tak, jak ją pozostawili. Po krótkich wizualnych oględzinach Rita odwróciła do Willburna stojącego w głębi baraku. Ebonowa, wyprostowana sylwetka mężczyzny o grobowej aparycji prezentowała się naprawdę niepokojąco w egipskich ciemnościach nocy. Zapewne gdyby go nie znała i ujrzała teraz zupełnie spontanicznie, z jej ust niewątpliwie wyrwałby się paniczny krzyk pełen przerażenia.

Sorry, ale wpadłam na inny pomysł. W razie konieczności lepiej ty to zrób. Ja tymczasem postaram się o dywersję w własnym stylu — powiedziała zanim zdążył odpalić krótkofalówkę, jej ostatnie zdanie zdradzało chłodną determinację.

Dziewczyna szybko przemieściła się do najbliższej sensownej kryjówki i wycelowała z łuku do pierwszego z członków Syndykatu Czaszek, stojącego na jednym z dwóch ustawionych przy peryferiach miasta wozów. Jeśli Calebowi by się nie udało, miała zamiar zdejmować bandziorów po kolei. Liczyła na osłonę mroku oraz bezgłośność swej broni.

Samedi skinął lekko, dając znać, że przyjął do wiadomości. Odprowadził wzrokiem czarnowłosą, znikającą za framugą okna. Zwinna, często sprawiała wrażenie, że bliżej jej do kotowatych niż do ludzi. Czas i niesprzyjające warunki łagodnie się z nią obchodziły, a oprócz wyglądu posiadała więcej przymiotów młodości - entuzjazm, silne poczucie sprawiedliwości i żar serca, który nie pozwalał pozostawać bezczynnym w obliczu krzywdy wyrządzanej nawet nie tyle przyjaciołom, co dobrym znajomym. Jemu samemu było bliżej do wiekowej mumii, kalkulował wszystko na chłodno. Mieszkańców mógł uratować strach Vanhoosa, strach że jego cenny skarb dotrze do Miasta Dysku, zanim zdoła go przechwycić. Gdzie on i jego zbrojna ferajna znaczy tyle co banda dzieciaków uzbrojona w patyki. Musiał się spieszyć, dość oczywista słabość, brak czasu na zabawy w mięsną ucztę. Caleb raz jeszcze przemyślał kwestię, wziął głęboki wdech i przyłożył plastikową osłonę mikrofonu do ust. Wcisnął przycisk nadawania.

Wstrzyyyyknął mi coś… wstrzyknął — charczał bełkotliwie, słabo i niewyraźnie, jak ćpun ledwo mogący sklecić słowa, opierając się na wieloletnim doświadczeniu w cyrkulacji zakazanych substancji światłem arterii. Mógł niezbyt chwalebnie powiedzieć, że do aktu przygotowywał się przez całe życie. Bandyta próbował przekazać jeszcze coś, co pomoże jego towarzyszom nim chemia ostatecznie doprowadzi do niewydolności wielonarządowej. — Ucieekają, uciekają na p… — Truposz rozłączył się i zamilkł. Cóż za pech, że dwa kierunki geograficzne zaczynały się na „p”. Nie musicie bić brawa, pomyślał do niemej widowni stygnących zwłok i ukłonił teatralnie.

Podobnie do dziewczyny, wolałby usunąć Williama z krajobrazu pustkowi. Za bardzo odjechał, tacy jak on sprawiali, że Kraina Umarłych stawała się przepełniona. Promile w zestawieniu z miliardami dusz wyrwanymi na drugą stronę w czasie wojny, ale promile robiące różnice. Odkąd bramy niebios zostały zamknięte, katastrofa wisiała w powietrzu. Wróżył Vanhoosowi szybką drogę do Czerni, sobie podobnie, bo piekło zawsze było otwarte. Dlatego nie mógł pozwolić się zabić, jeszcze nie teraz. Uśmiechnął się pod nosem, zdając sprawę co tak naprawdę trzymało go przy Ricie. Była kompasem, miał duże problemy z rozeznaniem, co jest dobre, a co złe, klątwa ślepoty, chowały się przed nim pośród zimnych interesów i w odcieniach szarości. Przyczajony za kuchenną ścianą, w bezruchu obserwował sytuację, czekał zniecierpliwiony co przyniosą najbliższe sekundy.

Caleb trzymał krótkofalówkę przy uchu czekając na reakcję Vanhoose’a. Przez chwilę słyszał jedynie szybkie bicie swojego serca, na czole pojawiły pierwsze krople potu.
Później się policzę z wami durnie! — wycedził w końcu przed zęby przywódca Syndykatu Czaszek najwyraźniej uznając, że rozmawia z Littlejohnem lub Uwe. Nie minęła chwila gdy rozległy się wystrzały z karabinów i pistoletów…

Rita bezszelestnie wymknęła się z baraku. Noc była jej sprzymierzeńcem, w ciemnościach pozostawała niezauważona. Znalazła w końcu dogodną pozycję, wypatrzyła swój cel stojący na opancerzonym pół-wraku po czym nałożyła strzałę na cięciwę łuku. Wtedy huknęło a wzgórze znajdujące się po przeciwnej stronie szosy, vis a vis łowczyni skarbów rozbłysło na pomarańczowo. Strzelcy ukryci w mroku, gdzieś za wydmami, zaczęli walić do bandytów.
Jeden z wartowników spadł z wozu trafiony przez strzelca, drugi zwrócił się plecami do Rity, przodem do wzgórza by odpowiedzieć ogniem. Wtedy łowczyni skarbów wypuściła strzałę, która poszybowała w mrok. Grot wszedł gładko w ramię przeciwnika, który zaskoczony atakiem z dwóch stron wskoczył przez otwór w dachu do środka pojazdu. Żyleta usłyszała jego paniczny wrzask.
Otoczyli nas! Otoczyli nas!

Ritę zaskoczyło wsparcie tajemniczych sprzymierzeńców. Nie miała jednak czasu by rozważać takie kwestie w środku strzelaniny. Szybko nałożyła kolejną strzałę i rozejrzała się za kolejnym przeciwnikiem, w kierunku którego mogłaby posłać stalowy grot. Wiedziała, że przeciwnikiem jest Syndykat Czaszek, więc nie musiała lękać się, że przypadkiem upoluje któregokolwiek z wspierających strzelców. Jak na razie i tak zdawało się, że zajęli oni pozycję na wzgórzu. Tym bardziej Caroline musiała działać, by zwiększyć zamieszanie w szeregach wroga i utrudnić mu skupienie się na pozycji tamtych.
 
Cai jest offline  
Stary 22-07-2020, 12:13   #6
 
archiwumX's Avatar
 
Reputacja: 1 archiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputacjęarchiwumX ma wspaniałą reputację
John sprawdził rewolwer S&W Double Action, który miał w dłoniach, a następnie skafander czy należycie działa, a następnie się zapytał:
- No to jak? Jest sens się skradać do nich czy trzeba od razu napierdalać ołowiem?

Dziewczyna puściła w stronę skórzaka wyimaginowanego buziaka.

- Powoli… - wypatrujcie i dajcie znać co widzicie. - odpowiedział Doktor, jedyny nie bojowy i najstarszy z rodzeństwa. - Nie puścimy ich płazem… ale musimy zminimalizować straty jak najbardziej do zera. Wypatrujcie.
Wypatrywali. Poza dwunastoma drabami z Syndykatu, nie dostrzegli w pobliżu żadnych innych przeciwników. Gdyby ktoś jeszcze krył się w ciemnościach, Bożydar z pewnością by to zauważył, tak jak zauważył czterech wartowników, stojących na pół-wrakach blokujących wjazdy do Nowej Nadziei. Poza Vanhoosem bandyci stali nieruchomo, ze plecami klęczących zakładników, mierząc do nich z broni. Wszyscy wyglądali podobnie, twarze zakrywały bandany, ciała niektórych pokrywały tatuaże. Pod kurtkami mogli nosić kamizelki kuloodporne, ale żaden nie miał hełmu. Nieświadomi, że mogą być na czyjejś muszce, stanowili dość łatwy cel. Coltowe i Ridd widzieli jak jeden z drabów podchodzi do Vanhoose’a, a po chwili ten próbuje połączyć się przez krótkofalówkę z kimś o imieniu Uwe i Littlejack. To był ten moment gdy przywódca Syndykatu stanął w bezruchu, ale zasłonił go odwrócony plecami do wzgórza przydupas.
Milczący dotąd Bożydar Colt z kamienną miną spoglądał w stronę skupista bandziorów Syndykatu. Na jego głowie, przy użyciu odpowiedniego mocowania spoczywały odnowione przez techników AdA gogle termowizyjne TIG-7. Sprzęt był w stanie namierzyć człowieka z odległości 800 metrów, a poruszający się lub stojący pojazd z około 1100 metrów. Widmowa analiza promieniowania podczerwieni wskazywała, że mieli do czynienia z tuzinem uzbrojonych przeciwników. Zapewne część z nich miała kamizelki kuloodporne. Odsłonione czerepy wskazywały na możliwość ubicia każdego z nich jednym celnym strzałem. Przestępcy mieli czterech wartowników i całkiem przyjemne stadko zakładników. Sytuacja była zatem bardziej skomplikowana niż zwykle...

- Widzę tuzin uzbrojonych ludzi Syndykatu. Czterech wartowników stoi na wrakach przy wjeździe do osady, a pozostali mają na muszce klęczących zakładników. Mają kurtki, zapewne kamizelki kuloodporne, ale są bez hełmów. Jeden z nich podchodzi i gada z Vanhoosem, który przez radio łączy się z kolejną dwójką. Mają zatem przynajmniej dwie dodatkowe osoby w okolicy... - wojownik sprawdził czy w kaburze u jego pasa spoczywał wierny Magnum. Jego ręka powędrowała też do AK-47, który jak znalazł nadawał się do strzelania w główki cwaniaków Syndykatu. - Bez nokto i termowizji są jak kaczki na strzelnicy. Możemy ich wystrzelać chociaż nie wykluczone, że dostanie ktoś z postronnych. Jakby nie było mają zakładników i raczej kogoś zdążą zabić nim ich ukatrupimy. - głos wojownika był zimny i rzeczowy. Jakby czytał artykuł o wprowadzeniu do użytku noża o nowym kształcie głowni.

- Wygląda na to, że trzeba namierzyć te dodatkowe osoby, a następnie po cichu zlikwidować je i wartowników. A gdy z nimi już się uporamy trzeba będzie trzeba jakoś załatwić resztę tych bandytów albo jakoś odbić tych zakładników. - mruknął John po wysłuchaniu sprawozdania.

Bogumiła klepnęła się otwartą dłonią w czoło żeby zwrócić na siebie uwagę i podsumować przedstawione plany. Zwróciwszy na siebie uwagę rodzeństwa zamigała im kolejne pytanie: “Napierdlać, nie ginąć, nie dać zabić postronnych? - biorę po 50 ammo od każdej drużyny i słucham Państwa - jak to zrobić?” Czekając na odpowiedź, patrzyła to na twarz jednego to drugiego brata.

Boguchwał skinął głową.
- Tak, Miła. To jedyne co możemy zrobić, Siostrzyczko. Ściągnąć figurę, a następnie pionki. CKMy to oczywisty cel, ale im mniej ich będzie na polu tym w większy popłoch wpadną, to zwierzęta są, nie ludzie. Stado i te sprawy. - wyszeptał - Jeśli kierowcy są w środku to dupa i zwieją, ale im więcej ich ustrzelimy tym lepiej. Rozdzielmy się na boki, odstępy co pięć metrów najmniej. Będzie wyglądało, że jest nas więcej i ciężej im będzie skupić się na jednym celu. Mniejsze szanse, że kogoś z nas trafią.

- Czyli ja zabijam Vanhoosa i tego który go zasłania, a wasza trójka czterech wartowników przy pojazdach? - zapytał Bożydar dobywając karabinu. - Jak ten etap się powiedzie zostaje nam sześciu gości, którzy mogą pójść w rozsypkę. Jakby zabili któregoś z zakładników robimy im kipisz i nie oszczędzamy nikogo. - w ciemności nie dało się zauważyć delikatnego uśmiechu wojownika. - Niestety nie mamy sprzętu, czasu oraz ludzi na podchody zatem trzeba zaryzykować. - wojownik zaczął mierzyć w kierunku dowódcy szajki. - Oddalcie się o kilka metrów zachowując odpowiedni odstęp od siebie, a ja zacznę przedstawienie.

- Każdy kto może stara się ściągnąć główne ścierwo... - orzekł Doktor - ...potem może pionki, bo nawet CKMy się wysypią jak ich towarzysze zakrzykną, że padają jak muchy. Zróbmy to.

Miła skupiła na sobie uwagę Bożydara i wskazując na broń Johna - pokręciła głową dając znać, że do niczego się ona nie przyda jeśli kapral zaatakuje pierwszy. Skórzak musi mieć możliwość bezszelestnie podejść bliżej by bezlitośnie wykorzystać moment zaskoczenia.
Widząc, że brat ją rozumie, następnie wskazała na Magnum w polimerowej kaburze na pasie starszego brata i wykonała dłonią ruch przekazania broni do doktora, który obecnie uzbrojony był tylko w nóż. Jeśli nie dostanie nic innego to postrzela sobie co najwyżej z gumki od majtek.
Na koniec wypowiedzi wyciągnęła dwa palce w górę. Zgięła jeden pokazując swoją głowę, którą odchyliła w kierunku zbiegowiska w Nowej Nadziei i wskazując Bożydara, a następnie opuściła drugi rysując ręką trójkąt na swojej piersi i klepiąc pieszczotliwie Mima po rękojeści. Jakby coś sobie przypominając zakręciła jeszcze młynek dłonią w powietrzu zaznaczając, że za każdym razem po strzale należy zmienić pozycję.
Oboje wiedzieli , że brat strzela lepiej, więc niech próbuje szczęścia w celowaniu w głowę, ona bezpardonowo będzie walić w korpus.

- Skoro tak to widzisz… - John zaczał się na głos zastanawiać - to warto rozwalić parę reflektorów, żeby nie mogli nas za szybko namierzyć. A jak rozbijemy te co oświetlają zakładników to powinni mieć większe szanse.

“To jest opcja nr 2. Strzelać do rkmistów z broni długiej, wysłać po jednym umyślnym maksymalnie na zachód i na wschód na zasadzkę po wystrzale. Od tyłu mają szansę pozbijać z klamek osamotnionych, spanikowanych gości z, dawniej podwójnych obsad ckmów. Rozbić reflektory, ale w efekcie na środku mamy rzeź. Chętni na to?”- już w płynnym migowym zapytała towarzyszy Coltówna.

- Brzmi dobrze Miła, ale mało czasu i środków. Jak najmniejsze straty w ludności. Róbcie za snajperów i ściągnijcie figurę, a potem reflektory. Ja i John ruszymy na wschód i ostrzelamy ich jak nas miną. Wasza pomoc jest kluczowa gdy wybiegną, bo sami polegniemy. Biorę Magnum, ale wiecie, że ja beznadziejny w to. - mówiąc grzebał w kieszeni i podał rodzeństwu wszystkie naboje jakie miał kalibru 7.62… całe dziewiętnaście sztuk. - Ktoś coś?
Jak nie to bierzmy się do roboty.

- Pożyczę ci rewolwer, ale uważaj jak na własną kuśkę. - rzucił z uśmiechem Bożydar. - No i w ogóle uważaj, bo ten gnat ma kopa. Poza tym nie mam do niego naboi dlatego fajnie jak byś miał kilka sztuk. - wojownik sprawdził bębenek broni po czym wyciągnął ją rękojeścią w stronę brata. Trzeba było przyznać, że ten model był zadbany jak oczko w głowie właściciela. - Ja się zajmę “gołoklatesem” i tym co koło niego stoi. Zdejmę ich jedną serią. Później mogę pomóc z reflektorami lub następnymi zbirami. W goglach widzę ich jak kluski na talerzu… Bogumiła. - powiedział patrząc na siostrę wojownik. - Zastrzel jednego z wartowników na pojeździe. Są dobrze oświetleni.

John widząc, że plan jest dogadany, powiedział - No dobra! Skoro wszyscy już wiedzą co mają robić chodźmy na pozycje! - i zaczął się czołgać na wschodnią pozycję.

Dziewczyna wzięła 6 naboi z ręki Boguchwała i uścisnęła ją w geście - powodzenia, kolejno skinęła głową Johnowi i Bożydarowi, którego klepnęła w ramię turlając się na swoją pozycję zawieszoną w przestrzenii między jednym, a drugim bliźniakiem.

Bożydar spojrzał na Boguchwała i przyjął niemal wszystkie pozostawione przez siostrę naboje. Być może wojownik nie będzie potrzebował dwunastu sztuk pożyczonych od brata, ale były to zawsze dwie dodatkowe długie serie, które mogły komuś uratować życie. Lepiej było je wystrzelić i ocalić kompana aniżeli dać im leżeć w kieszeni doktorka. Ładowanie naboi do magazynka szło strzelcowi nadwyraz sprawnie. Po chwili magazynek siedział znowu w komorze karabinu, a Bożydar skinął krótko pozostałym kompanom i ruszył powoli i cicho na swoją pozycję. Musiał się skupić, wycelować i oddać długą serię. Chciał nią skosić Vanhoosa i zasłaniającego go leszcza. Aby mieć pewność, że wszystko się uda Bożydar wpadnie w zwyczajowy dla Bękartów Wojny szał i poprawi drugą serią. Gdyby pierwsza seria okazała się śmiertelna dla szefa bandytów druga poleci już w jednego z wartowników stojącego na wraku auta…

Ułożyła się wygodnie, załadowała dodatkową amunicję do magazynka, sprawdziła stan broni, gdy upewniła się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku - przeładowała i podparła broń na przedramieniu celując w umówionym kierunku - głowy wartowników po stronie starszego brata. Czekała na pierwsze strzały, żeby wystrzelić ogniem pojedynczym w najlepiej widoczny i najbardziej odsłonięty cel. *

Bandziory Vanhoose’a do końca nie byli świadomi, że są jak kaczki na strzelnicy i za chwilę część z nich zostanie nafaszerowana ołowiem.
- Później się z wami policzę durnie! – krzyknął do krótkofalówki przywódca Syndykatu Czaszek, któremu najwyraźniej nie spodobało się to co usłyszał. Włożył radio z powrotem za spodnie i zwrócił się w nerwach do kompanów.
- Ktoś załatwił Uwe i Littlejohna! To mogli być ci
 
__________________
Szukam tajemnic i sekretów.
archiwumX jest offline  
Stary 22-07-2020, 17:27   #7
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Kilka tygodni wcześniej


- Kogo to moje piękne oczęta widzą… - suchy, basowy głos mężczyzny świdrował powietrze wywołując nieprzyjemny grymas u pobliskich słuchaczy. – Sam jebany Bożydar Colt, we własnej osobie. – zaśmiał się facet. – Widzę, że Ruch Oporu musiał się dorobić skoro stać ich na twoje usługi.

- Tylko nie „jebany”, moczymordo. – uśmiechnął się Colt podając rękę nowoprzybyłemu.

Faceci znali się od dobrych dwudziestu lat. Razem robili dla Alternatywy zaraz po szkoleniu podstawowym trafiając do tego samego komitetu. Mimo iż oddziały ochrony zwykle były zapełnione gośćmi w pancerzach wspomaganych to ich oddział był inny. W całej grupie mieli tylko jeden pancerz, w którym siedziała jedyna w oddziale kobieta - „Stalowa Nicky”. „Gruby” – jak nazywali typa przyjaciele z AdA – zniknął na długo przed wakacjami jakie zaserwował sobie Bożydar. Colt zastanawiał się co się z nim działo. Akurat zajmował się szkoleniem Jamesa, który był bardzo dobrze zapowiadającym się wojownikiem Ruchu Oporu. Potrafił robić nożem i klamką chociaż zdecydowanie brakło mu krzepy do broni większego kalibru.

- Zrób jeszcze pięć kółek wokół obozowiska i masz wolne na dzisiaj. – powiedział do swojego ucznia Bożydar i zwrócił się do „Grubego”. – Skoro wiesz z kim i nad czym pracuję to sam musisz być w tym umoczony, "Gruby". Co tam u ciebie?

- U mnie niewiele się zmieniło. Schudłem. – wybuchnął śmiechem wojownik. – Poza tym błąkałem się po świecie, sporo dla AdA chociaż też ze zlecenia Unii handlowej. W tej ostatniej dowiedziałem się, że miałeś narzeczoną i spodziewaliście się dzieciaka i wtedy… - westchnął mężczyzna. – Przykro mi stary. Dobrze wiesz, że tacy jak my nie umierają w ciepłych kapciuszkach, na bujanym fotelu, z dzieckiem i kobietą u boku.

- Teraz już wiem, ale sam musiałem się przekonać. – odpowiedział Colt. – Rebeckę i mnie łączyło coś specjalnego i nie darowałbym sobie gdybym nie spróbował. Niestety Komuchy i ich zasadzka pokrzyżowały nam plany.

- Od dobrych kilku miesięcy pomagasz patriotom, którzy jedyne czym się odwdzięczą to dobre słowo. Wiem, że to dla ciebie ważne, ale kiedy odszedłeś kilka misji poważnie się spierdoliło. Zginął Timmy, Albert stracił nogi na minie, a jakiś „pan kwadratowa szczęka” zakosił nam Nicky. Nie dzieje się dobrze. – spoważniał "Gruby". – Chyba już czas wracać. Potrzeba nam takich ludzi jak ty jak nigdy wcześniej…

- Zatem ktoś ciebie przysyła, co nie? – uśmiechnął się Bożydar. – Szkoda mi chłopaków. Z chęcią bym wrócił i pomógł Albertowi dokładając się do protez nóg. Moja misja tutaj dobiega końca, ale zanim rzucę się w wir akcji chciałbym spotkać się z bratem i siostrą. Dawno ich nie widziałem. Nie wiem nawet czy wszystko u nich w porządku…

- Człowieku! – "Gruby" niemal krzyknął. – Mają się idealnie. Po tym co wyciągnęli z ich matki po Boguchwale, a przed Bogumiłą już dużo więcej pecha ich spotkać nie może.

- Uważaj "Gruby", bo będę musiał ci przypomnieć, że ciężki pancerz nie jest mi potrzebny aby…

- Wiem wiem. – zaśmiał się facet kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. – Jebany Bożydar Colt. Szybki jak błyskawica, nożownik, rewolwerowiec. Ostatnio się z chłopakami śmialiśmy, że wasi rodzice nie mogli wiedzieć kim będziecie, a jednak nazwali twoim imieniem obdarzonego przez los ateistę. Mamy w zespole dwóch nowych. Jeden ma dwie klamki, a drugi sieka maczetą jak pojebany. Obaj uważają, że są szybsi od ciebie… - uśmiechnął się "Gruby".

- Marzenia… - zaśmiał się Bożydar. – Ostatnio udało mi się nieco rozwinąć na polu społecznym i powiem ci, że mi się to spodobało.

- Ty jako wolontariusz? Nie wierzę. Skoro chcesz się spotkać z rodzeństwem ustawimy to tak abyście misje czy dwie odbębnili razem, a później jesteś nasz. – powiedział po chwili zastanowienia wojownik. – Wiem, że jesteście z innych komitetów i zajmujecie się z bratem czymś zgoła innym, ale… Niech cię głowa o to nie boli. Jakoś to ustawimy.

Obecnie

Wyprawa jakiej podjęli się wspólnie Coltowie i John Ridd minęła Bożydarowi jak z bicza strzelił. Facet nie widział od dawna ani brata ani siostry dlatego chciał spędzić z nimi czas w normalnych jak na zastany świat warunkach. Podróż nie należała do przyjemnych, bo tłukli się żółtym Honkerem, którego stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Coltowi nie zależało jednak na wygodzie tylko towarzystwie, które było najlepsze z możliwych. Wiedział, że na siostrę i brata mógł liczyć nie ważne jak długo by się nie widzieli i jak wiele by się u nich zmieniło.

Sam Bożydar nie czuł oporów przez tym aby wymienić się nowościami. Mimo iż jego przeszłość nie malowała się w wyłącznie jasnych barwach to przyszłość zapowiadała się całkiem nieźle. Colt czuł, że wrócił na odpowiednie tory. Ze zniszczoną od opijania śmierci ukochanej wątrobą i po etapie poświęcania się dla innych w Ruchu Oporu mógł wrócić do Alternatywy chociaż tak naprawdę nigdy jej nie opuścił. Jego kompani wiedzieli, że gdyby zdarzyło się coś naprawdę parszywego mogli się do niego odezwać a on wróciłby bez względu na psychiczne gówno, w którym do niedawna siedział.

John wydawał się spoko gościem chociaż była wokół niego swoista otoczka tajemniczości. Wizualnie gość wydawał się prosty. Z pancerzem wspomaganym i znanym światu rewolwerem nie szedł utartymi ścieżkami. Takie połączenie sprzętu wzbudzało w nożowniku klanu Colt ciekawość. Sam Bożydar od ostatniego spotkania z rodzeństwem niewiele się zmienił. Nadal był solidnie napakowany i nosił się na wojskowo. Jego sprzęt w postaci zadbanych do granic AK oraz noża bojowego był im znany. Nowością był spoczywający w polimerowej kaburze Magnum. Był to piękny rewolwer jednak nabyty tak nagle, że Bożydar nie miał nawet do niego amunicji. Ostatnio ostały mu się tylko naboje kalibru 7,62…

Starszy Kapral Colt dla postronnych wyglądał jak ktoś przeniesiony żywcem z filmu o starożytnych gladiatorach. Nabite barki, szeroka klata, potężne ramiona i uda sprintera pasowały jak ulał do stalowej maski gladiatora, skórzanych naramienników i spodni bojowych. Obwieszony kilkoma sztukami broni gość sprawiał, że mimo woli szukało się na jego ciele blizn, których Bożydar niemal nie posiadał. Ledwie kilka sztuk na rękach i jedna postrzałowa gdzieś na lewej łydce. Niecałe sto metrów od zbiorowiska chat Nowej Nadziei było idealną odległością aby podziwiać jak cwaniaki z Syndykatu Czaszek z wielkim Vanhoosem na czele znęcali się nad mieszkańcami biednej mieściny. Mieszkańcami, których Bożydar chciałby ochronić przed czymś takim jak rozbicie pyska kastetem czy nerwy wywołane mierzeniem do nich z broni.

Grupa Coltów wraz z Johnem zaczęli snuć swój plan. Każdy miał inny pogląd na walkę i to jak powinni ją przeprowadzić. Największe doświadczenie bojowe mieli zapewne Dar i Miła, ale Ridd i doktorek też mieli łby na karkach. Wspólnie grupa ustaliła algorytm, który mógł ich poprowadzić do zwycięstwa. Coś jednak – jak to zwykle bywa- musiało pójść nie tak. Zaczęło się od nerwów Vanhoosa, który darł się przez krótkofalówkę później chcąc krzykiem doinformować swoich kompanów. Ostatniego nie dokończył, bo wtedy właśnie Coltowie i John Ridd rozpoczęli ostrzał. Bożydar posłał serię w stronę Vanhoose’a i jego przydupasa, najpierw raz, a potem drugi by upewnić się, że ścierwa już nie wstaną. Z pleców leszcza zrobił sito, trysnęła fontanna krwi, drab padł martwy zanim zorientował się, że to ostatnie sekundy jego marnej egzystencji. Dziurawiony kulami Vanhoose zatańczył w miejscu niczym kukiełka przyczepiona do niewidzialnych sznurków, wypuścił pistolet z ręki, padł na kolana.

Bogumiła słysząc huk z karabinu jej brata nacisnęła spust mierząc prosto w odsłonięty czerep draba, stojącego na opancerzonym pół-wraku. Trafiła, bandzior przekoziołkował do tyłu lądując za samochodem, ale Żyleta słyszała jak przeklina, więc strzał nie okazał się śmiertelny. Drugi z wartowników już miał zaczął walić na oślep w jej kierunku, kiedy z przeciwnej strony z ciemności pomknęła strzała. Wbiła mu się w prawię ramię a to wystarczyło, by zaniechał ataku i wskoczył przez otwór w dachu do środka pojazdu.

- Otoczyli nas! Otoczyli nas! – darł się, najpewniej do krótkofalówki.

Buguchwał i John oddali strzały w kierunku wartowników czających się po wschodniej części osady, ale tylko jeden pocisk trafił w cel. Trafiony drab zawył z bólu i wypuścił karabin z ręki, drugi jednak odruchowo wymierzył swój AK-47 w kierunku, z którego padł strzał. Posłał szybką serię, maruder i skórzak usłyszeli nad głowami świst kul, ale żadna nie miała prawa ich trafić.

Bandytów znajdujących się w otoczeniu Vanhoose’a na moment sparaliżowało, gdy jeden z nich padł trupem a szefa nafaszerowano ołowiem i wyłączono z gry. Zwrócili się w stronę wzgórz skąd padła podwójna seria z karabinu a potem zaczęli walić z maszynówek na oślep. O ile większość drabów była beznadziejnymi strzelcami, tak niestety jeden wykazał wyjątkowym refleksem i szczęściem. Zanim Bożydar zdążył wycofać się do tyłu poczuł przeszywający ból w czaszce, krew zalała mu oczy, w głowie pociemniało.

Tego co wydarzyło się kilka sekund później nikt się nie spodziewał. Bandyci skupieni na ostrzeliwaniu wzgórz nie zauważyli jak jeden z zakładników podpełza do ich martwego kompana, podnosi z ziemi opuszczony karabin a potem odwraca się na plecy i wrzeszcząc zaczyna strzelać w morderców. Zanim zdążył paść, skosił trzech drabów, a siedmiu pozostałych przy życiu w popłochu rzuciła do opancerzonych terenówek. Zakładnicy wykorzystując okazję rozbiegli się na wszystkie strony znikając w ciemnościach, dwa pół-wraki z bandytami w środku z piskiem opon ruszyły do wylotu drogi po wschodniej stronie osady. Wóz wartowników ostrzelanych przez Boguchwała i Johna już wycofywał na pobocze robiąc im miejsce.

Kolejny pojazd wartowników znajdujący po drugiej stronie osady uciekał na wstecznym w ciemności pustyni. Bandzior, którego ustrzeliła Bogumiła biegł za autem chwiejnym krokiem, zarówno Rita jak i siostra braci Colt miały jeszcze szansę go ustrzelić.

Przyczajona w bezpiecznym miejscu Govin uważnie obserwowała całe zajście. Jako, że obdarzona była lepszym refleksem, niż kobieta z Alternatywy dla Ameryki, zareagowała pierwsza i błyskawicznie posłała strzałę w kierunku goniącego rozpaczliwie pojazd mężczyzny. Po chwili utkwiła ona w lewej ręce drania, wyrywając z jego ust donośny wrzask. W zasadzie kobieta celowała w głowę przeciwnika, ale spanikowany członek syndykatu czaszek tak zamaszyście młócił rękami w trakcie nieskładnego biegu, że przesłonił jedną z nich pierwotny cel na moment przed tym jak grot miał dosięgnąć swego przeznaczenia.

Bożydar nie wiedział jak poważne są jego rany, ale podejrzewał, że dosięgnął go przypadkowy, nie celowany w ten punkt, strzał. Wojownik powoli zabezpieczył karabin i zaczął oględziny. Początkowo był ogłuszony, ale po chwili świat wokół wracał do normy. Wojownik nie miał zamiaru iść na tamten świat dlatego nie dawał o sobie znać bez przemieszczenia. Nie zamierzał jednak tracić czasu na przesadną ostrożność. Pochylony, szybkim tempem ruszył w kierunku pozycji brata. Sam nie był w stanie opatrzyć sobie łba. Gdyby coś wyskoczyło mu po drodze Colt miał cały wachlarz możliwości, ale z pewnością z jeszcze nie jednej opresji uda mu się wyjść. Może nie bez szwanku, ale jednak.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 22-07-2020 o 20:27.
Lechu jest offline  
Stary 22-07-2020, 20:21   #8
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację

Do pochodu śmierci dołączyły werble karabinów. Teraz one wybijały rytm. Truposz zaciągnął się nocnym powietrzem, coraz wyraźniejszy zapach krwi i prochu łączył się z rozgotowaną kukurydzą z wczorajszej kolacji. Sielanka, odsunął krzesło i przysiadł, wyobrażając sobie jakby to było codziennie pochylać się z bliskimi nad talerzem. Wymacał na blacie paczkę papierosów. Wystukał z opakowania jednego Luckies i leniwie obracał go między palcami.

- To ma być życie – ryk silników zagłuszył charczący śmiech.

[MEDIA]https://www.wykop.pl/cdn/c3201142/comment_CwFBj8A6pqux3Mq5LxtElnqDCg0mZD3H.jpg[/MEDIA]

Para kowbojskich butów błysnęła ostrogami na schodach baraku. Światła reflektorów rozpędzonego pojazdu omiatały chaotycznie drogę, budynki, okoliczną powykręcaną, karłowatą roślinność, gdzieniegdzie wskazując wstrząsane jeszcze konwulsjami ciała umierających. Wyrywały je ciemności, na chwilę nadając kolorów. Koła zgrzytające na zasypanym piachem asfalcie, szorowały w niezgrabnym slalomie. Trafiając na wybój, doprowadziły resory do metalicznego jęku. Podbity snop światła padł na twarz stojącej na poboczu postaci. Upiorny kształt rzucał długi, wąski cień. W miejscu oczu kreatury ziały bezdenne dziury, a pozbawione skóry usta szczerzyły się trupio, miętosząc między zębami pogięty papieros. Pociągła sylwetka rosła od złączonych nóg w spodniach na kant, rozszerzającego się w biodrach i przylegającego w talii surdutu aż do archaicznego cylindra. Trzymała przed sobą czarną, matową laskę zwieńczoną czaszką. Jej oczodoły i rozwarte szczęki zaczęły żarzyć się czerwienią, a gdy plunęły w noc żywym ogniem, kąpiąc wszystko na swej drodze w morzu nienawistnych płomieni, ukazały więcej nieprzyjemnych szczegółów. Paliwo płynące z sykiem wprost z rury znikającej w przewieszonym przez plecy futerale na instrument oraz niezliczoną ilość ozdób i talizmanów o pochodzeniu równie niejasnym i plugawym jak ich przeznaczenie.
 

Ostatnio edytowane przez Cai : 22-07-2020 o 23:20.
Cai jest offline  
Stary 22-07-2020, 23:13   #9
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
- Nareszcie mamy tego skurwiela… Mamy doskonałą szansę i szkoda jej zmarnować. Ryzykowna, ale... - cichy, pełen satysfakcji głos Boguchwała przeszył ciało wojowniczki, aż po lędźwie.

Czuła jak brat - tą euforię na pierwsze spotkanie, pełne nadziei i wiary oczekiwanie, pasję do działania i niepewność, czy to właśnie ten... Ten jedyny. W tym aspekcie nie różnili się od siebie - każde z nich poszukiwało usilnie kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem. Nie raz stawali sobie na drodze i nie raz, ramię w ramię, wspólnie nią ruszali. Każde z innych pobudek, ale zawsze szli w jednym kierunku. Teraz ewidentnie w kierunku krwawej orgii na bandyckiej braci. Do tego nie byli jedyni. Skórzak postanowił dołączyć się do zabawy. Dziewczyna puściła w jego stronę wyimaginowanego buziaka - tym razem, prawie udało mu się odczytać jej myśli, bo o znajomość migowego nie miała nawet najmniejszych podstaw go podejrzewać. Spędzili ze sobą dość czasu żeby przekonała się, jak bardzo niezrozumianym można się czuć w jednym pomieszczeniu z drugim metalurgiem. Z drugiej strony zawsze można zrzucać to na karb odmiennego genotypu. Nikt tutaj jednak nie był gatunkistą! No prawie nikt! Mimo, to instynktownie unikała nudnego towarzystwa, więc z ulgą pochwyciła chwilę, w której jej uwagę przyciągnął Bożydar - tak samo doświadczony w walce jak ona sama, pewny siebie, opanowany i wyposażony w nokto, którego jej w tej chwili tak bardzo brakowało. Zupełnie nie podobny do zszarpanego kłębka maskowanego bólu, rozedrganych uczuć i rozdmuchanej nienawiści, którym miał pełne prawo być po wydarzeniach ostatnich lat. Dziewczyna wiedziała i czuła więcej niż chciała... i żałowała, że nie mogła być przy nim w każdej chwili życia, zwłaszcza tej, w której mogłaby coś zmienić. Nieświadomy tego Starszy Kapral opowiadał powoli co widzi, skupiając się na szczegółach nie emocjach, choć wszyscy poczuli taki sam strach i presję mijającego czasu, gdy obuta w rękawiczkę dłoń Vanhoose'a dotknęła czoła niemowlęcia.

- ... są jak kaczki na strzelnicy. Możemy ich wystrzelać chociaż nie wykluczone, że dostanie ktoś z postronnych. Jakby nie było mają zakładników i raczej kogoś zdążą zabić nim ich ukatrupimy. - zakończył młodszy z braci Colt swój beznamiętny raport taktyczny.

Odpowiedział mu John sugerując zabicie wartowników i reszty bandy poprzez użycie broni palnej. Bogumiła słysząc poprzednie wypowiedzi uderzyła otwartą dłonią w swoje czoło żeby zwrócić na siebie uwagę i podsumować przedstawione plany, które w zasadzie nie różniły się stopniem skomplikowania i dokładnością od jej pierwotnego:

- Napierdalać, nie ginąć, nie dać zabić postronnych. Biorę po 50 ammo od każdej drużyny i słucham Państwa: Jak to zrobić?

Czekając na odpowiedź, patrzyła to na twarz jednego to drugiego brata. Samej jej po głowie chodził pomysł na rozwalenie jedynie 2 osób z całej zgrai - złotej gęsi i pechowca, który go przysłonił. Byli raptem 80 m od zabudowań, a skuteczny zasięg Mima to 450 m, Kałacha 400 m. Potem zostawało liczyć na to, że reszta wystrzela się wzajemnie walcząc o jedno z najbardziej wartościowych trucheł na Rubieżach.

Doktor skinął głową i przyznał jej rację, mimo, że nie pokazała po sobie nic co mogłoby sugerować jej wyobrażenie taktyki w tym starciu, to odnalazła sojuszników, którzy myśleli jak ona, choć nie do końca. Nie przyzwyczajona była do kierowania grupą. Do tej pory jej życie zawodowe opierało się na schemacie: dostać rozkaz - wykonać rozkaz. I w tym wypadku dziewczyna miała nadzieję, że jedynie wskaże palcem opcje która jej bardziej pasuje i pójdzie robić swoje. Coś jednak było nie tak za każdym razem w planach chłopaków, jakby zapomnieli, że dysponowali tylko dwoma karabinami, dwoma rewolwerami i dwoma nożami. Do tego trzy z nich miała jedna osoba. Kolejny problem to skuteczny zasięg broni - o ile karabiny miały się dobrze, to broń krótka mogła trafić co najwyżej z 25 m. W zasadzie w obecnej sytuacji mieli dwa strzały, które należało dobrze wymierzyć. Dlatego też nie należało strzelać w głowę kogoś, kto nadstawiał się goła klatą. 80-150 m odległości - idealnie na oddania strzału z karabinu i odczołgania się na bok. Po uporządkowaniu sobie tych informacji w głowie Miła przegestykulowała wnioski, ale nie dostała pozwolenia na sprawdzenie swoich prawdziwych uczuć względem Przywódcy jednego z odłamów Syndykatu Czaszek. W zamian za to przyjęła upragniony rozkaz od równego sobie rangą żołnierza:

- Bogumiła, zastrzel jednego z wartowników na pojeździe. Są dobrze oświetleni.

Jak na komendę Coltówna wzięła 6 naboi z ręki najstarszego brata i uścisnęła ją w geście - powodzenia. Kolejno skinęła głową Johnowi i Bożydarowi, którego klepnęła jeszcze w ramię turlając się na swoją pozycję zawieszoną w przestrzeni między jednym, a drugim bliźniakiem. Musiała przecież mieć na obu oko… i wygodną pozycję do oddania dobrego strzału oraz prostą drogę dalszej ucieczki. W zasadzie mimo wszelkich pozorów - jak wielki, biały skafander wspomagany, który nosiła na co dzień, czy biegła umiejętność obsługi broni maszynowej - była miłą osobą. Także troskliwą dla ważnych dla siebie ludzi. Zawsze otaczała ich opieką i starała się, jeśli nie uchronić ich przed, to chociaż nadrobić, wszelkie niesprawiedliwości świata jakie ich spotykały. Najczęściej wprawnym opatrzeniem rany, uśmiechem i wsparciem w każdej innej dostępnej dla niej formie. Czułości jako takiej wyuczyła się w domu - zawsze była córeczką mamusi, a teraz tylko tą dwójkę miała żeby móc ją komuś okazać. Nie wynikało to z samotności, a raczej z ograniczonych środków komunikacji jakimi mogła się posłużyć, by przy kimś być.

Gdy dotarła na określoną wcześniej pozycję ułożyła się wygodnie. Potem załadowała dodatkową amunicję do magazynka, sprawdziła stan broni i gdy upewniła się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku - przeładowała. Następnie skłoniła na chwilę głowę i w skupieniu przeżegnała się, na koniec całując dłoń, którą na moment przyłożyła do przyrządów celowniczych swojego M14. Po tym całym rytuale była gotowa - podparła broń na przedramieniu celując w umówionym kierunku - głowy wartowników po stronie starszego brata. Czekała na pierwsze strzały, żeby wystrzelić ogniem pojedynczym w najlepiej widoczny i najbardziej odsłonięty cel...



Trafiła, bandzior przekoziołkował do tyłu lądując za samochodem, ale Żyleta słyszała jak przeklina, więc strzał nie okazał śmiertelny. Drugi z wartowników, dziwnie się zachwiał, spazmatycznie przechylił na bok i bezpardonowo wskoczył przez otwór w dachu do środka pojazdu.

- Otoczyli nas! Otoczyli nas!!! – darł się, najpewniej do krótkofalówki.

"Jak chuj, we czterech" - pomyślała Miła, ale nie poświęciła czasu na roztrząsanie tej sytuacji. Po strzale automatycznie zaczęła czołgać się w stronę starszego brata, wiedziała, że ten będzie turlał się w dół wydmy, bo co to za zrąbany pomysł żeby właśnie w takim momencie wspinać się pod górę? No tak - jej własny, ale sukinsyn z gołą klatą nie zdechł.
“My, jesteśmy Alternatywą, dla takich zjebów jak ty dzieciożerco”. - prychnęła w głowie i wymierzyła do przywódcy bandziorów... gdy zorientowała się, co właściwie się wydarzyło. Dar dostał postrzał i pozostał na pierwotnej pozycji jakby nie mógł się ruszyć. Usłyszała klik selektora ognia i zauważyła, że wojownik dotyka swojej maski, a może głowy. Po chwili ruszył pochylony, szybkim tempem w jej kierunku. Chyba nie kontaktował co się dzieje. Żeby przywrócić mu pełną świadomość sytuacji kobieta podniosła się z piasku na cała swoją wysokość, eksponując w pełnej okazałości czemu do cholery od 20 min tarzali się w śmierdzącym, dusznym tałatajstwie.


Nie była niska, a skafander wspomagany dodawał jej dobre 30-35 cm wzrostu. W efekcie przed Bożydarem wyrósł ponad dwumetrowy chodzący czołg wyposażony w zaawansowany system hydrauliczny i opancerzony warstwami lekkiego kompozytu w białym malowaniu Alternatywy z charakterystyczną pacyfą na lewej skroni hełmu. Pancerz pozwalał na dużo - nie tylko świetnie chronił ułomne ludzkie ciało przed uszkodzeniami czy to kinetycznymi, mechanicznymi, czy biologicznymi, ale też wzmacniał siłę i wytrzymałość mięśni użytkownika. Miał wiele zalet poza może tą jedną - utrudniał precyzyjne ruchy... i cholernie długo się zdejmował.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 27-08-2020 o 11:06. Powód: format tekstu
rudaad jest offline  
Stary 23-07-2020, 12:41   #10
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Nevada, Amerykańska Rubież
Na Amerykańskich Rubieżach można usłyszeć wiele legend. Bohaterem jednej z nich, opowiadanych niegrzecznym dzieciom przez wyrodnych lub zidiociałych rodziców jest William Vanhoose. Każdy choć raz słyszał tą opowieść. O człowieku, który pojawił się z nikąd i dołączył do małej bandy anarchistów czczących koniec świata. Wydawało się, że gang łupieżców przemierzających skażone pustkowia to ostatnie miejsce, gdzie znaleźć można miłość, lecz tak właśnie zaczyna się legenda. William zakochał się z wzajemnością w dziewczynie z ekipy i żyłby niedługo ale szczęśliwie, gdyby nie poprzedni przywódca Syndykatu Czaszek. Imię tego draba czas wymazał z pamięci, lecz to jego zazdrość i strach doprowadziły do narodzin potwora. Widząc, jak Vanhoose zdobywa coraz większy posłuch, bojąc się potencjału jaki drzemie w młodym maruderze, niczym biblijny Herod postanowił wziąć się za barki z przeznaczeniem. Rozkaz jaki wydał swoim poplecznikom brzmiał wyraźnie. William Vanhoose z kolejnej wyprawy nie może wrócić żywy. Oczywiście Vanhoose wrócił, zostawiając za sobą stos trupów. W Syndykacie Czaszek panuje kult siły, rządzi najsilniejszy i nie ważne jakim jesteś kozakiem, zawsze znajdzie się młody wilczek, co spróbuje zająć twoje miejsce. Co więc zrobił Vanhoose zanim wezwał swojego przywódcę na pojedynek? Przywlókł za włosy Rosie, jedyną ludzką istotę, która kiedykolwiek go kochała, matkę jego nienarodzonego dziecka. W ręku trzymał nóż do oprawiania skóry a potem na oczach swojego przeciwnika i wszystkich zgromadzonych wkoło bandziorów, poderżnął ukochanej gardło. Gdy skończył rozciął jej brzuch i wyciągnął…Tu nawet wyrodni rodzice kończą opowieść, która ma oczywiście swój dalszy ciąg. Każda legenda niesie morał a ta kończy się tak, że Vanhoose tego dnia wyzbył się ostatniej swojej słabości. Ponieważ to nie wątłe muskuły czynią nas słabymi, lecz ludzie, o których się troszczymy i kochamy. William Vanhoose świadomie i z premedytacją zamordował każdą cząstkę swojego człowieczeństwa. Nie da się go szantażować, kupić ani zastraszyć. Nie pragnie bogactwa, nie dba o nikogo a śmierć go nie przeraża. O czym zresztą na własne oczy przekonali się Coltowie, John, Rita i Truposz…

Nie minęła minuta jak kurz po bitwie opadł. Na rozgrzanym asfalcie leżało kilka ciał. Samochody bandytów odjechały, Caleb zdążył jeden osmalić i choć pewnie spodziewał się lepszego efektu, gęby przerażonych drabów i ich szczęk opadających na widok piekielnych płomieni, zostaną z nim przez pewien czas. Rita próbowała dobić wartownika ścigającego pojazd, strzała doleciała do celu, lecz łupieżca nie przestawał biec i w końcu zniknął w ciemnościach. John i Boguchwał zamierzali zdjąć wartowników po przeciwnej stronie drogi, padły strzały, prysnęła jedna z szyb, ale po tym jak terenówki wyjechały z osady, opancerzony pół-wrak ruszył za nimi, co znaczyło, że kierowca raczej poważnie nie ucierpiał.
Bożydar tej nocy nie dołączył do umarlaków a niewiele brakowało. Bogumiła na początku skupiona na Vanhoosie, teraz zajęła się rannym bratem. Ilość krwi, twarz zalana szkarłatną czerwienią nie oznaczała nic dobrego. Dopiero po chwili żyleta zorientowała się, że bliźniak ma rozorane czoło i choć zostanie tam paskudna blizna, pocisk najwyraźniej przeszedł pod skosem.
Na środku szosy wciąż stał jeden z wehikułów Syndykatu Czaszek a jego reflektory były jedynym źródłem światła, dzięki czemu widzieli co dzieje się w miejscu kaźni. Ciała leżały nieruchomo na jezdni, w kałuży krwi i w stertach łusek. Gdzieś na pustkowiach kojoty wyły swoją pieśń, cykały świerszcze a księżyc schował za brudnymi chmurami. Jeden z trupów poruszył nieznacznie ręką. Miał na sobie skórzane spodnie i ciężkie buciory a z nagich pleców wystawało podłączone kablami do głowy ustrojstwo. Nie mieli wątpliwości, kim jest ożywieniec. Najwyraźniej kompani w przypływie zwierzęcej paniki zapomnieli o swoim szefie, lub uznali, że już po nim. William Vanhoose wciąż jednak żył. Powoli podniósł się na łokciach a potem klapnął niezdarnie na tyłek. Rozejrzał się oszołomiony wkoło i sięgnął po pistolet leżący obok. Chwycił go pewnie w dłoń, odchylił głowę do tyłu i przyłożył lufę do swojej brody. Zamknął oczy, nacisnął spust.
Klik.
Pistolet nie wystrzelił. Z ciemności wyłoniły się pierwsze cienie. Wyglądały jak duchy, które przybyły w środku nocy by zabrać brudną duszę bandyty ze sobą w otchłań piekieł. W ręku trzymali prowizoryczną broń, ostre blachy, kuchenne noże, tasaki, nabijane gwoździami kije. Vanhoose widząc swoich przyszłych oprawców raz jeszcze nacisnął cyngiel próbując strzelić sobie w łeb.
Klik, Klik, Klik
Odrzucił pistolet a potem wyszczerzył zęby w krwawym uśmiechu i złożył ręce do oklasków.
Cienie weszły w reflektor samochodu. To nie były żadne duchy, lecz mieszkańcy Nowej Nadziei. Zmęczeni, przerażeni, pogrążeni w rozpaczy po stracie bliskich. Uciekli ale wrócili po sprawiedliwość.
- No dalej, skończcie to, William Vanhoose jest wasz! Nacieszcie się tą chwilą robaki bo rano dołączycie do tatuśka.
Kanibal mówiąc to spojrzał na truchło Maxa Dixa, któremu rozgruchotał twarz kolczastym kastetem a potem pociągnął nosem i splunął w niego czerwoną flegmą. Inni bandzior próbowałby pewnie straszyć, targować, negocjować, najwyraźniej jednak Vanhoose robił wszystko by rękami swoich niedoszłych ofiar dokończyć samobójstwo.
 
Arthur Fleck jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172