Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-11-2021, 22:53   #1
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Task Force 54

Wstęp



Lato ‘54-go okazało się bardzo gorące w północnej Minnesocie. I nie tylko ze względu na upał jaki zmieniał tutejszy step w półpustynie. Wysokie trawy zmieniały się w uschnięte badyle, rzeki w rzeczki, rzeczki w strumienie a strumienie w podłużny pas błota. Początek lata oznaczał falę upałów. Ale na froncie panował spokój. Front ciągnący się przez 3000 km przybierał różne postacie. Były i takie jego fragmenty co całymi kilometrami można było nie spotkać ani jednego żołnierza żadnej ze stron. Ale nie w Minnesocie. Przez północną Minnesotę prowadziła najkrótsza droga między główną plamą Molocha a jego trzema kleksami w Wisconsin. W najwęższym miejscu nie była szersza niż 200 kilometrów. 3 może 4 godziny spacerowej jazdy samochodem. Wiedziały o tym obie strony więc nie było dziwne, że się ufortyfikowały jak tylko mogły. A przez parę lat to sporo mogły. Tu po obu stronach linii frontu ciągnęły się zasieki, okopy i pola minowe jak z którejś z wojen światowych gdy front zatrzymał się na dłużej. Co jakiś czas roboty próbowały przebić się do swoich blaszanych braci we wschodnich enklawach a ludzie próbowali ich powstrzymać. Wtedy właśnie front ożywał i zaczynały się zmagania na pełną skalę.

Ale późna wiosna i wczesne lato były względnie spokojne. Wyglądało na to, że po wcześniejszych zmaganiach obie strony musiały złapać oddech i pozbierać swoje pokiereszowane w walkach siły. Zluzowano wykrwawione oddziały, odesłano je na tyły na odpoczynek, przeszkolenia i uzupełnienia. Zastąpiły je świeżymi siłami. Ale kilka tygodni a nawet miesiąc czy dwa minęły i te odesłane na tyły oddziały zaczęły wracać. A na froncie wciąż panował spokój. Zaczynała się tworzyć nadwyżka oddziałów co nie zdarzało się zbyt często. Więc w sztabach zaczęto główkować jak tu to wykorzystać.

Większość maja zeszła na tych sztabowych dyskusjach. Ścierały się dwa, przeciwbieżne stronnictwa: defensywne i ofensywne. Ci co byli za defensywą argumentowali, że spokój nie będzie trwał wiecznie i Moloch w końcu uderzy przeprowadzając jeden ze swoich rajdów lub nawet pełnowymiarową ofensywę. I aby przeciwdziałać dobrze jest mieć silny odwód. Ich przeciwnicy byli jednak zdania, że właśnie dlatego trzeba uderzyć pierwszym. Samemu wybrać czas i miejsce uderzenia. Ostatecznie wygrało stronnictwo ofensywne. W końcu rzadko udawało się ludziom przejąć inicjatywę w jakiejś większej operacji. Ta zwykle należała do robotów. A taka zamiana ról mogła znacznie poprawić morale i frontowych żołnierzy i ram głębiej na zapleczu a nawet w dalekich miastach. Wreszcie armia przestałaby się cofać i zrobiła krok do przodu odbierając tereny zagrabione przez Molocha. No i defensywą nie wygrywa się wojen.

Dlatego w czerwcu zaczęto szukać celów w jakie można by uderzyć. W końcu pod koniec czerwca wybrano miejsce do uderzenia. Trochę na północ od Fargo. Fargo było ryglem który od zachodu blokował najkrótsza drogę z głównego Molocha do jego mniejszych enklaw na wschodzie. Teraz w ludzkich sztabach postanowiono odepchnąć roboty od tego rygla. W tym celu na początku lipca zaczęto tworzyć siły jakie miały wykonać to uderzenie - Task Force 18 i 19. Zebrano w nim oddziały weteranów jakie uzupełnione i wypoczęte wracały na front po dwu trzy czy czteromiesięcznej przerwie.

Jeszcze gdy panowały ciemności, krótkiej letniej nocy saperzy z TF 18 po cichu wyczołgali się ze swoich okopów i ruszyli do przodu aby oczyścić drogę nacierającym kolegom. Po ciemku czołgali się, rozbrajali miny, przecinali zasieki i usuwali przeszkody tworząc wolny pas po którym mogły ruszać kolejne fale natarcia. Te zaatakowały o świcie 18-go Lipca. Walki o pierwsza linie choć zażarte to były krótkotrwałe. Ludziom udało się uzyskać zaskoczenie i lokalną przewagę

Wyglądało na to, że roboty nie spodziewały się ataku o takim rozmachu. Sobotnim rankiem czołowe oddziały TF 18 przełamały się przez pierwszą linię robotów i ruszyły ku drugiej jaka była kilka kilometrów dalej. Tu znów zaczęły się walki z rezerwami maszyn. W tym z ciężkim sprzętem jaki stąd wspierał pierwszą linię. A nie było już takiego zaskoczenia jak o świcie gdy atakowano po raz pierwszy. Mimo to w południe pułkownik Spears meldował o przebiciu się przez drugą linia i wyjściu na przestrzeń operacyjną. Czołowe oddziały TF 18 ruszyły na zachód, przed siebie. O zmierzchu dotarły do dawnej osady Casselton jakie było prawie 30 kilometrów w linii prostej od pozycji wyjściowych. W kwaterze głównej w Minnesocie nastąpiła euforia. Udało się lepiej niż planowano, TF dokonała wyłomu w linii frontu i posuwała się naprzód!

Wioska jednak była jednak ufortyfikowany punkt oporu robotów i zmotoryzowane siły lekkie nie były w stanie zdobyć jej z marszu. W zapadającym zmierzchu i ciepłym, letnim wieczorze pod wioskę docierały kolejne siły TF 18. O północy pułkownik Spears rozkazał atak. Liczył się czas. Z każdą kolejną godziną musiało maleć zaskoczenie robotów i rosła szansa na ich kontrakcję z prawdziwego zdarzenia. Na co właśnie liczono w sztabie. TF 18 miała stanowić wabik i kowadło jakie ściągnie okoliczne rezerwy robotów. Co powinno ogołocić front i przygotować pole do uderzenia TF 19 jakie miało stanowić młot. Razem miały się spotkać na zachód od Fargo i kleszczowo zamknąć roboty w kotle który można by stopniowo oczyścić. Taka akcja miała wytworzyć w miarę bezpieczny bufor na zachód od Fargo i być może stanowić przyczółek do przyszłych operacji zaczepnych. Tylko chyba nikt w tych planach nie spodziewał się, że Moloch może mieć plan na własną ofensywę.

---


W środę o 3 rano na okopy ludzi spadły pierwsze pociski artyleryjskie budząc drzemiących w ziemiankach i ruinach żołnierzy. Ale chociaż ich zaskoczyły to byli weteranami. Jak ci 13-tej kompanii kapitana Powellsa. Dali się zaskoczyć ale nie przestraszyć. Takie nękające ostrzały artyleryjskie zdarzały się prawie rutynowo. Jednak 15 minut później pociski wciąż rozstrzaskiwały okopy i zasieki. To już trwało za długo na napad ogniowy. Godzinę później gdy powinien już wstawać nowy świt roboty walnęły gazem. Kapitan Powell ochrypłym tonem rozkazał włożyć maski przeciwgazowe. Już on i jego chłopaki wiedzieli, że zaczęło się coś większego ale jeszcze nie wiedzieli co. O 04:30 coś się zmieniło. Eksplozje zaczęły się oddalać ale ziemia dalej drżała. Powell nie był na froncie od wczoraj. Wiedział co to oznacza.

- Zaraz się zacznie! Wyłazić! Jazda, jazda, ruchy! - wrzeszczał na swoich żołnierzy chociaż sam ledwo słyszał i w głowie mu szumiało od tego ciągłego dudnienia i obaw czy następny pocisk nie trafi bezpośrednio w ich ziemiankę. Jego chłopaki byli równie oszołomieni ale złapali za karabiny i granaty i wybiegli z ziemianki na transzeje. Trudno je było poznać. Znali tu każdy fragment terenu. Teraz wszystko się zmieniło. Zasieki były rozerwane i splątane, nowe leje upstrzyły transzeje niszcząc je momentami całkowicie. Z ziemianki sąsiedniego plutonu została tylko dziura w ziemi. Musieli zaliczyć bezpośrednie trafienie. Jednak mimo to biegli przez nierówną ziemię na dnie okopów aby zająć pozycję. I tak jak się spodziewał kapitan Powell zaraz jak tylko artyleria przesunęła swój walec na drugą linię to nastąpił szturm na pierwszą. Przez tą oddalającą się kanonadę nie słychać było klekotu mechanicznych nóg i wizgu silników. Przez wizjery gazmasek i kłębu wzbitego dymu, opadającej wciąż ziemi i unoszącego się gazu prawie do końca nie było widać napastników.

- Zaraz przyjdą! Trzymać się chłopcy! Trzymać się. Dajcie im popalić! - kapitan przechodził pomiędzy swoimi żołnierzami dodając im otuchy i klepiąc po plecach i ramionach. Długo nie czekali. Ledwo ogłuszona, oślepiona i pokiereszowana 13-ta kompania zdołała zająć swoje przemielone artylerią pozycję a już spadła na nich pierwsza fala robotów. Ale 13-ka stawiła im zażarty opór. Weterani zdając sobie sprawę, że nie mogą się ani ukryć ani wycofać walczyli do ostatniego naboju i żołnierza. Gdy w południe czołówki robocich sił lekkich jakie przetoczyły się po ich pozycjach rozbijały zaskoczony posterunek MP na krzyżówkach prawie 40 kilometrów na wschód od rogatek Fargo, ciężki sprzęt i roboty do walki na krótki dystans wciąż musiały stalą, ogniem i ołowiem likwidować każdy jeden bunkier, ziemiankę i załom okopów w jakich wciąż bronili się ludzie kapitana Powellsa. Dopiero w południe, gdy zduszono wszelki opór i na wschód runęły robocie wojska.

W sztabie w Minneapolis dopiero w południe zorientowano się w skali robociej ofensywy. Od rana spływały różne meldunki z całej linii frontu, że coś się dzieje. Ale trudno było złapać skalę i rozróżnić właściwie co. Wyglądało, że roboty chyba chcą urządzić jeden ze swoich szybkich, niszczycielskich rajdów. Jeden z nich przebijał się na południe od Fargo, w okolicach Wolverton. Skierowano przeciwko niemu jedyni silny, gotowy odwód jaki posiadało dowództwo Minnesoty - TF 19. Pułkownik McAfee przyjął rozkaz i z werwą poprowadził swoich ludzi do kontrataku. Wierzyli w siebie. W końcu mieli wysokie morale i byli weteranami gotowymi dać łupnia robotom i skopać ich z Fargo. I mieli rację. Gdy żołnierze zeskakiwali ze swoich ciężarówek, artylerzyści odczepiali swoje haubice, jak ta pułkowa grupa rozwinęła się w pełni i uderzyła na rozciągnięte siły robotów szybko sobie z nimi poradziła. Pułkownik McAfee rozkazał kontynuować natarcie aby zatkać wyłom i dotrzeć do linii frontu na której właściwie sytuacja była niejasna i nie było za bardzo wiadomo co tam się właściwie dzieje.

Wtedy żołnierze TF 19 natknęli się na prawdziwą, molochową powódź. Okazało się, że te siły jakie rozbili co je wzięto za jakiś wypad rajderów maszyn to tylko osłona. A przed czołem żołnierzy pułkownika ukazały się siły główne robotów. Pułkownik z niedowierzaniem obserwował przez lornetkę ten całe kolumny zmotoryzowane. Dopiero jego meldunek posłany do sztabu głównego uświadomił generałom skalę uderzenia. Rozkaz mógł być tylko jeden. Atakować! Natychmiast atakować! Zatkać wyłom! I żołnierze pułkownika zaatakowali. Zdawali sobie sprawę co się stanie jeśli ta robocia rzeka rozleje się po zapleczu frontu a może i całej Minnesocie. Więc atakowali. Desperacko atakowali. Mieli czym. W założeniach sztabowców 19-ka miała być bardziej mobilna od 18-ki więc tu przydzielono większość sił szybkich. Mieli prawie pełne stany osobowe i sprzętowe zaprawionych w bojach weteranów. Nie ulękli się więc nawet takiej przewagi robotów. I udało im się. Do środowego wieczora żołnierze pułkownika McAfee przebili się przez równie waleczne siły robotów. Odcięli tą robocią mackę jaka zdołała się już przebić przez front. Pułkownik wysłał do sztabu wiadomość o tym sukcesie i prosił o posiłki. Utknął bowiem okrakiem zwrócony frontem między tymi robotami co już się przebiły a tymi którym blokował przebicie. Potrzebował jeszcze paru batalionów aby go zluzowały a sam mógłby wówczas odepchnąć maszyny z powrotem na linię frontu. Z tymi co się przebiły jakoś by sobie poradzili później.

Ale w sztabie nie mieli mu już kogo wysłać. Do wieczora wszystkie rezerwy kierowano na północ. Jeszcze parę dni temu tam stacjonowała gotowa do walki 18-ka. Ale obecnie była ona z 40 km w głębi robociego terytorium. Nie było szans jej ściągnąć na czas. Do północnego wyłamania wysyłano każdy batalion, kompanię i pluton jaki udało się znaleźć. Ale nie miały one takiej siły ognia i mobilności jak przygotowany do ataku TF. Więc jedynie spowalniały napór rozlewających się robotów. Zajmowały jakieś wioski i farmy, stare umocnienia i probowały odeprzeć robocie ataki. Te najczęściej omijały takie pojedyncze punkty a gdy nie mogły lub nie chciały do akcji wkraczał ciężki sprzęt który wyrzynał sobie drogę na wschód. Więc kapitanowi McAfee nie było kogo posłać. TF 19 uparcie wytrwał na swoich pozycjach do czwartkowego popołudnia 23-go lipca prawię na dobę hamując południowe wyłamanie robotów. Ale widząc, że nie można co liczyć na posiłki, że roboty zaczynają obchodzić jego pozycję, że paliwo i amunicja kończy się w zastraszającym tempie pułkownik wydał rozkaz odwrotu na południe.

Odwrót był straszny. Teraz jakby roboty brały odwet za wcześniejsze przetrzymanie. Ludziom kończyło się paliwo, trzeba było przelewać jego resztki z jednych pojazdów do drugich i niszczyć te puste aby nie dostały się w ręce wroga. Każda droga wydawała się zaminowana. Trzeba było je udrażniać prawie co chwila. Wysłane do magazynów na zapleczu ciężarówki po paliwo stawały się łupem lekkich rajderów. Te nie miały szans stawiać oporu regularnym siłom pułkownika ale same ciężarówki pod lekka eskortą już niszczyły lub spowalniały całkiem dobrze. W końcu doszło do sytuacji gdy roboty zajmowały pozycję przed trasą grupy uderzeniowej zmuszajac ją do krwawego torowania sobie drogi odwrotu i tworząc jeden z wielu ruchomych kotłów jakie próbowały w drugiej połowie lipca wyjść z matni.

W całym zamieszaniu spowodowanym robocią ofensywą nikt nie zmienił rozkazów dla TF 18 co wciąż kontynuowała natarcie na zachód. Dopiero 23-go lipca, w drugim dniu ofensywy pułkownik Spears nie mając wyraźnych rozkazów z dowództwa i właściwie nie wiedząc co się dzieje poza jego grupą wydał rozkaz cofnięcia się do Casselton, przejścia do obrony i wysłał gońców do Fargo aby się zorientować co się właściwie dzieje. Nikt w TF 18 nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, że stali się najdalej na zachód wysuniętą pozycją ludzi jaka lada chwila może zostać odcięta przez robocią ofensywę. Nie wiedzieli o tym, że w piątek roboci rajderzy buszowali już po całym zapleczu Minnesoty a pod Small Detroit z robociej 2-ki ruszyło pomocnicze uderzenie na zachód nie pozwalajac ludziom oddelgować sił z tego odcinka frontu. I, że w sobotę 25-go, w trzecim dniu ofensywy te gigantyczne, robocie kleszcze zamknęły się pod Glyndon, z 15 km od wschodnich rogatek Fargo odcinając je od reszty Minnesoty a przy okazji także ich wysuniętą na zachód mackę. A w kolejną środę, 29-go przecięły i to połączenie odcinając TF 18 od oblężonego Fargo. Do tego czasu roboci terror rozlał się już po całej północnej Minnesocie i nic nie wskazywało, że to koniec letniej ofensywy.




Czas: 2054.07.29; śr
Miejsce: Dakota Północna; ruiny Casseltone; ok 20 km na zach od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


- Panie kapitanie… - wysoki mężczyzna o zmęczonej, brudnej twarzy porośniętej równie brudnym zarostem drgnął gdy usłyszał głos radiowca za sobą. Podszyty niepewnością jaka nie zapowiadała nic dobrego. Żadna nowość. Od tygodnia nie było dobrych wieści. Szkoda. Przydałaby się jakaś.

- Mów. - mruknął kapitan wewnętrznie przygotowując się na kolejny cios złych wieści. Aby to zamaskować sięgnął po paczkę szlugów leżących na stole. Dobrze, że jeszcze fajki się nie kończyły.

- Zameldowali się. Przebili się do Fargo. Są już bezpieczni. Tak w miarę. - radiowiec zaczął od tych dobrych wieści. Oficer skinął głową starając się nie okazać jaką ulgę mu sprawiła ta wiadomość. Czekał na nią z niepokojem. Wreszcie się doczekał. I udało im się! Cholera jasna mimo wszystko udało im się! Konwój z rannymi wyjechał jak jeszcze było ciemno. Jechali też w ciemno. Nikt nie wiedział czy im się uda. Sytuacja była bardzo niejasna. Wszyscy i tutaj i ci w konwoju liczyli się, że im się nie uda. Że będą musieli zawrócić albo blaszaki ich załatwią. Ale mimo to pojechali. Trzeba było stąd wywieźć kogo się da. Widział jeszcze o świtaniu jak pakowali zakrwawione ciała w mundurach do ciężarówek wojskowych, cywilnych, do furgonetek do czego się tylko dało. Część z nich znał, to były jego Bękarty. Jak choćby tą czarnowłosą starszą sierżant jaką na noszach w pośpiechu ładowali na pakę ciężarówki. Była blada i nieprzytomna. Podpięta pod kroplówkę. Inni wyglądali podobnie. Kto miał szczęście był nieprzytomny. Inni jęczeli, krzyczeli, płakali i majaczyli. Kiepsko to wyglądało. Jak każdy transport rannych z Frontu.

- A ta zła wiadomość? - zapytał spoglądając w okno. Tam też się kiepsko działo. Widać było jakieś czarne słupy dymów w oddali. Pewnie na pograniczu miasteczka albo nawet za. I dudnienie artylerii.

- Odcięli korytarz. Odcięli nas panie kapitanie. - radiowiec wypalił jakby liczył, że oficer coś na to poradzi tak od ręki. Znaleźli się w kotle! O matko odcięli ich! Te cholerne blaszaki ich odcięły!

- Liczyliśmy się z tym kapralu. Dobrze, że naszym udało się jeszcze przebić. W Fargo będą bezpieczni. To jest miasto - twierdza. Blaszaki musiałyby ją zdobywać miesiącami. Zrobiłby się z tego drugi Stalingrad. - kapitan odwrócił się wreszcie od okna aby być frontem do radiowca. Uśmiechnął się do niego aby dodać mu otuchy i mówił spokojnym głosem. Kapral zawahał się ale skinął głową. Nie do końca wiedział o co chodzi z tym Stalingradem. Jakiś film chyba oglądał kiedyś. To chyba gdzieś tam w Rosji było czy co. Ale kojarzył, że jak coś porównywać do tamtej bitwy to znaczy, że ciężko. Że przejebane kompletnie. No a akurat kapitan Gerber lubił takie dziwne powiedzonka i porównania. I kapral nie był pewny czy inni coś z tego łapali bo on niekoniecznie. No ale chyba nie wierzył w szybki upadek Fargo a to mu dodało otuchy.

- A my? Kiedy my będziemy w Fargo? - zapytał z nadzieją patrząc na oficera. Skoro tam było względnie bezpiecznie to chyba powinni tam wrócić. To wydało mu się oczywiste.

- Jak będzie czas to tam wrócimy kapralu. Dziękuje za wiadomość. - Gerber nie tracił uspokajającego tonu ale dał wyraźny znak, że czas kończyć tą rozmowę. Kapral skinął głową, zasalutował dość niedbale i pospiesznie opuścił kwaterę kapitana idąc szybkim krokiem do swojej kabiny łącznościowców.



Czas: 2054.07.31; pt
Miejsce: Dakota Północna; ruiny Casseltone; ok 20 km na zach od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


Lato. Lato na stepie. Słońce smaliło niemiłosiernie, każdy ruch na zewnątrz wzbudzał kurz a poza miastem nie było zwykle szans na kawałek cienia. Dostęp do wody stał się kwestią życia i śmierci. A wody zaczynało im brakować.

- Możemy spróbować nocnego ataku. Blaszaki nie będą się tego spodziewać. Do tej pory atakowaliśmy w dzień. W nocy jeszcze nie. Najwyżej patrole. Ale teraz uderzymy z całą siłą. Musimy tylko poprosić o wsparcie artylerii z Fargo. Niech dadzą nam osłonę. - major ostrzyżony na wojskowy jeżyk tłumaczył swój pomysł na wyrwanie się z matni.

- A o której ten nocny atak? Dopiero co próbowaliśmy. Nasi ludzie są zmęczeni. Jest po 30*C w cieniu. O ile gdzieś jest cień. Amunicja nam się kończy. Leki. Wszystko nam się zaczyna kończyć. - drugi oficer pokręcił głową. Był wyraźnie zniechęcony. Byli zmęczeni. Wszyscy. I tu w sztabie i tam żołnierze na różnych frontach. Atakowali wczoraj i dzisiaj aby tylko przebić się przez okrążenie. Ale blaszaki nie puszczały. Też zdawały sobie sprawę, że jak utrzymają okrążenie to im to wystarczy. To wygrają. Wcześniej lub później. Zdobędą ruiny Casselton bez większych walk.

Zrobiło się już trochę chłodniej jak zaczął się zbliżać wieczór. A wciąż nie mieli planu co robić dalej. Byli w okrążeniu. W matni. To przerażało każdego. Od zwykłego szeregowca na froncie po najwyższe szarże tutaj w sztabie. Z tego przerażenia atakowali desperacko wczoraj i dzisiaj. Nie przebili się. Opór blaszaków był zbyt silny. Więc byli gotowi powtórzyć atak ponownie. Dziś w nocy, może jutro rano. Byle przebić się do Fargo. Miasto też było okrążone. Ale tam była duża baza, duże magazyny, stanowiska artylerii, tam można było się bronić i bronić. A tutaj? Tu była tylko tymczasowa baza. Przyczółek jaki zdobyli ledwie dwa tygodnie temu. Teraz zastanawiali się czy to nie była jakaś robocia podpucha. Bo tak ładnie im szła ta ofensywa na Casselton. Ruszyli dotarli, zdobyli. I jak się umacniali i zastanawiali się co począć dalej bo nikt nie spodziewał się, że tak dobrze im pójdzie niespodziewanie runęła na wschód robocia ofensywa. Kompletnie zaskakując ludzi. Runęła chyba na północ i południe od Fargo biorąc miasto w klasyczne kleszcze. Dlatego z początku im w Casselton a nawet w Fargo oberwało się niewiele. Wieści były kiepskie. Pancerne kleszcze maszyn dotarły aż do swoich robocich braci w 2-ce*. Kompletnie zdezorganizowały nie tylko front ale i zaplecze ludzi buszując zmotoryzowanymi zagonami po całej Minnesocie. Wreszcie wzięły się za Fargo i trzy dni temu przecięły wąski lądowy cypel odcinając połączenie między nimi a Casselton.

Teraz najważniejsze głowy w Casselton głowiły się nad opcjami. Plan nocnego ataku raczej zarzucono. Okazał się nierealny po dwóch dniach zaciętych walk o przełamanie pozycji kompanie były zbyt wykończone. Najprędzej jutro rano. Więc zaczęto rozważać czy nie spróbować ataku po innej osi niż tak jak dotąd - wprost na Fargo. Albo skrócić front, okopać się tutaj i wziąć na wstrzymanie. Może jak się uspokoi to z Fargo ruszy jakieś natarcie? Wystarczyło przetrwać i wytrwać do tego czasu. Albo zaryzykować, rozproszyć oddziały na małe grupki i polecić im przebijać się na własną rękę. Aż tak daleko nie było. W linii prostej do miasta było jakieś 20 km. Do przejścia w jedną noc. Plan był desperacki, oznaczał właściwie utratę kontroli nad jednostkami, przestaliby się liczyć jako zwarta jednostka. Ale dawał nadzieję, że komuś się uda. Że ktoś się przebije do swoich.

Słuchał tego wszystkiego i mało się udzielał. Wiedział, że czy w ataku czy w obronie na czele będą jego Bękarty. Jak się atakowało trzeba było oczyścić przedpole z min i zasieków. A jak się wycofywało trzeba było takie miny i zasieki postawić. Od tego byli saperzy. Czyli właśnie 7 IBEC. Poszczególne oddziały miały swoich saperów no ale jako zwarta kompania to były tylko Bękarty. Właściwie z powodu strat to już została ich może z połowa kompanii. Ale inni też ponieśli podobne straty. Jak tak ich słuchał to w końcu wstał do okna i wpatrywał się w horyzont. Musiał zapalić. Byli w dupie. Wszyscy to wiedzieli. I tutaj i tam na zewnątrz, każdy szeregowy żołnierz to wiedział. Byli w dupie. Byli odcięci. Byli w okrążeniu. W kotle. Co gorsza przy całości sił byli niewielkim oddziałem. A wróg otoczył Fargo i zalał zaplecze frontu. Panował chaos jakiego dawno tu nie było. Cóż znaczyła ich kropka w Casselton na sztabowych mapach jak tu cały front pękł i niektórzy wieszczyli, że Moloch połączył się z 2-ką. Może mieli rację.

- Nie możemy tu zostać. Tu jest za mało wody. Bez dostaw z miasta nie utrzymamy się tu dłużej niż kilka dni. - odezwał się w końcu wciąż wpatrując się w horyzont za oknem. Zmierzchało. A w oddali wciąż widać było dymy i płomienie. Małe i wyglądały jak zabawkowe. Ponieważ od dłuższego czasu milczał teraz inni popatrzyli na niego pytająco. Nie byli durniami. Też o tym wiedzieli. Dlatego czując presję czasu i kończącej się wody tak desperacko chcieli się przebić do miasta. Tam była woda.

- To co pan proponuje kapitanie? - zapytał pułkownik. Inni też zwrócili się ku sylwetce stojącej w oknie.

- Tamto. - kapitan wskazał papierosem na odległy punkt widoczny na horyzoncie. Mamił oczy odległymi światłami jak lampa jakąś ćmę.

- Ma pan na myśli Alice? Chyba pan żartuje. To jakieś 30 kilometrów w linii prostej! - prychnął jeden z majorów. I ta nowa propozycja dolała oliwy do ognia. Kłócili się cały wieczór. Pomysł wydawał się absurdalny. Wycofywać się w głąb Molocha?! To szaleństwo! W lini prostej to z Casselton było jakieś 30 kilometrów. Może trochę mniej. Ale z Alice do Fargo albo linii frontu to już by się zrobiło z 50 albo i 60 kilometrów. Tyle by trzeba się wycofywać lub tyle ktoś by musiał się do nich przebijać. No i to już było poza zasięgiem artylerii. A teraz chociaż byli na samym szarym końcu na liście próśb o wsparcie to jednak wciąż byli w zasięgu rażenia sojuszniczej artylerii stacjonującej w Fargo. To był duży plus.

Przeważyła woda. W Alice był dziwny kombinat robotów położony nad lokalnym jeziorem. Woda w jeziorze prawdopodobnie nie nadawała się do picia. Ale wywiad i spece z Posterunku szacowali, że ten kombinat to elektrownia wodna. Tam była woda. Sam obiekt był bardzo cenny dla Molocha bo zasilał cały okoliczny odcinek frontu. Stąd roboty energetyczne wyjeżdżały wzdłuż frontu aby ładować swoich mechanicznych braci. Z tego względu już nie raz ludzie dumali o tym aby zniszczyć ten obiekt. Ale nie było na niego siły. Był poza zasięgiem artylerii a i pół setki kilometrów w głąb robociego terytorium stanowiła spory margines bezpieczeństwa przed naziemnymi rajdami. Zaś lotnictwo już dawno zostało wyeliminowane z tej wojny. Więc światła tego kombinatu drażniły ludzi którzy je widzieli ale nic na to właściwie nie mogli poradzić. I właśnie tam proponował dostać się i zabunkrować Gerber.

- To jest solidna baza robotów. Nie oddadzą nam jej bez walki. Zresztą to byłby cały dzień marszu. Musielibyśmy się przemieszczać na piechotę. - major pokręcił głową dając znać jak liczne przeszkody widzi przy realizacji tego szalonego planu.

- To prawda. Ale raporty mówią, że obrona jest solidna ale głównie przed naszymi zwiadowcami. My tu mamy cały odpowiednik batalionu. Wszelkie odwody jakie mogłyby nas zablokować poszły na wschód. Szaleją po Minnesocie albo blokują nas abyśmy się tam nie przebili na wschód, do Fargo. Zachodni kierunek jest jedynie dozorowany. I trochę pojazdów mamy. Możemy wysłać na nich grupę szturmową aby opanowała przyczółek. Może część obiektu. Reszta dotrze tam na piechotę. Tak jak pan mówi na piechotę to byłby dzień albo noc marszu. Jak dotrą wesprą w działaniach grupę szturmową. Jak tu zostaniemy padniemy z pragnienia w ciągu kilku dni. Jak się rozproszymy pewnie komuś uda się dotrzeć do naszych ale stracimy cały sprzęt i rannych a straty będą duże. Przebić się do Fargo nie damy rady póki obrona jest tak silna jak dzisiaj i wczoraj. A nie możemy czekać. Zaś w Alice jak opanujemy obiekt mamy wodę, energię i schronienie. - kapitan Gerber przedstawił jakie widzi rozwiązanie tego nierozwiązywalnego problemu. Jeszcze pozostawała sprawa prowiantu. Raczej mało prawdopodobne było aby roboty zgromadziły żywność w fabryce energii. No ale jeszcze póki co prowiant mieli swój, trzeba było go tylko przetransportować do Alice. No i czekać tam na odsiecz. To było skrajnie ryzykowne rozwiązanie. Ale jak już dochodziło do północy większość oficerów ze sztabu i sam pułkownik wydawali się być przekonani do takiego rozwiązania. Wbrew pozorom gra wydawała się warta świeczki. Zwłaszcza jak byli zdani tylko na własne siły i póki trwała wojenna zawierucha nie bardzo było co liczyć na pomoc z zewnątrz. Nawet wsparcie z Fargo wydawało się dość iluzorycznie jak miasto samo przeżywało własne oblężenie.

---


*2-ka - Enklawa 2. Druga enklawa Molocha, pierwsza z trzech największych w okolicach Wielkich Jezior. Pierwsza licząc od zachodu.

---




Czas: 2054.08.06; cz
Miejsce: Minnesota; Minneapolis; ok 350 km na pd-wsch od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


Lato 54-go okazało się bardzo gorące. I to nie tylko ze względu na suche, stepowe warunki jakie panowały w północnej Minnesocie. Za oknami kolejny, gorący, letni dzień miał się ku końcowi. Za tymi oknami sztabowców panował nieprzerwany zgiełk i ruch. Tak było już trzeci tydzień gdy w drugiej połowie lipca ruszyła robocia ofensywa. Tak było nadal. Przez pierwsze kilka dni ofensywy wydawało się, że wszystko stracone. Że roboty połączą się ze swoimi robocimi kamratami w 2-ce. Stworzą jednolity front i kolejny fragment USA stanie się ich domeną na stałe. W sercach ludzi wstąpiła trwoga a wiele oddziałów wycofywało się lub nawet wpadało w panikę aby tylko ujść przed uderzeniem robociego młota. Wydawało się, że robocia fala zmyje ludzką obronę i cywilizację. Jak tama frontu pękła to ta powódź zaleje wszystko dookoła. Tak to wyglądało jeszcze dwa tygodnie temu, w ten najczarniejszym momencie letniej ofensywy. Ale tak się nie stało.

W tej powodzi jak wyspy i ostańce wciąż trwały ludzkie enklawy oporu. Tam gdzie były przygotowane zawczasu punkty oporu jak i tam gdzie akurat roboty dopadły jakąś grupę czy oddział zmuszając ich do pozostania w miejscu. Jak magnes uwagę wszystkich stanowiło Fargo. Odcięte już w drugim albo trzecim dniu ofensywy. Ale miasto od lat było korkiem czopującym najkrótszą drogę z kontynentalnego Molocha do jego największych enklaw na wschodzie. Od lat było miastem frontowym więc zmieniono je w twierdzę. To była solidna baza z magazynami, szpitalami polowymi, bateriami artylerii i mnóstwem umocnionych punktów. Miasto już bywało nieraz miejscem zażartych walk między ludźmi i robotami. Więc było przygotowane do obrony okrężnej. I obecnie realizowało ten scenariusz. To było największe skupisko ludzkich obrońców przed tą robocią nawałą. Ale obecnie było na dość dalekim zapleczu ziemii niczyjej lub opanowanej przez blaszaki. Ale były też i inne.

Spalony Słońcem step miał konsystencję asfaltu i betonu. Płaski teren zmieniał to w idealne pole manewru dla sił zmotoryzowanych. Mobsprzęt i ciężki sprzęt Molocha nie musiał się ograniczać do dość łatwych do obsadzenia i zablokowania dróg. Mógł jechać na przełaj a i tak jechało się jak po drodze. To znacznie ułatwiało wszelkie manewry robotom. Zwłaszcza, że ilościowo przeważali w sprzęcie zmotoryzowanym nad ludźmi którzy najczęściej poruszali się na własnych nogach. W walce manewrowej na szerokich, płaskich przestrzeniach spalonego kontynentalnym latem stepu to prawie zawsze roboty miały inicjatywę. Wybierały czas i miejsce ataku oraz jego kierunek. Szybkie zagony pancerne i zmotoryzowane maszyn potrafiły się pojawić znienacka całe dziesiątki kilometrów od linii frontu wprowadzając chaos i zamieszanie, przecinając drogi zaopatrzenia i niszcząc słabiej bronione punkty oporu lub kolumny transportowe.

I wtedy, w tej najczarniejszej godzinie, pojawił się generał Henderson. Wydał odezwę przez radio i na piśmie. Klarowną ale złowieszczą. “Wytrwajcie! Wytrwajcie a zwyciężymy! Ani kroku w tył! Wytrwajcie! Wytrwajcie a zwyciężymy!”. Właściwie nawet teraz nie było wiadomo czy on rzucił to hasło czy to jakiś reporter, pismak, propagandysta czy natchniony radiowiec. Grunt, że rozniosło się jak pożar po stepie. “No pasaran!”*. Ale stało się hasłem, mottem i ideologią jakiej tak desperacko potrzebowali ludzie.

---


“No pasaran!” krzyczał szef lokalnej milicji. W porównaniu do regularnego wojska byli słabo uzbrojeni. Ale pochodzili z tych okolic. Ściągnięto ich kilka dni temy aby obsadzili outpost na w sąsiedniej osadzie opuszczony przez MP których z kolei ściągnięto jeszcze gdzie indziej. Ściągnięto ich w pośpiechu i widocznie zostawiono własnemu losowi. Pilnowali właściwie nie wiadomo kogo i czego. Pomagali nawigować tym co przejeżdżali w jedną lub drugą stronę. Albo przechodzili. Większość była pieszo. Zapasy jakie zabrali z domów skończyły się, armia chyba o nich zapomniała. Sierżant w ogóle nie był pewny czy ktoś z mundurowych w tym chaosie wie, że tutaj spalają się pod lipcowym, stepowym Słońcem. Ale wiedział, że trzeba pomóc. Trzeba jakoś to przetrwać aby wyjść na prostą. Więc od kilku dni trwali z dala od własnych domów. Aż pojawiła się kolejna rozmazana plama na krańcu drogi. Tylko tym razem przez lornetkę z przerażeniem szeryf rozpoznał rozpędzone roboty. Pruły prosto na nich! Nikt ich nie ostrzegł, sądził, że są zbyt daleko od Frontu aby mogli spotkać coś więcej niż jakiegoś zabłąkanego Łowcę. A tu pruła na nich cała kolumna zmotoryzowana! Nie było już czasu chować się czy uciekać. Zostało tylko walczyć. Kazał podpalać butelki z benzyną, szykować Garandy i Winchestery i ognia! No pasaran!

---

“No pasaran” krzyczał sierżant plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Dostał rozkaz wytrwać do północy. Po zmroku mogli się wycofać w ślad za resztą kompanią. Mieli dobrą pozycję. Zabunkrowany parter, okopane piętra i dach, wzajemnie wspierające się pola ostrzału, w dzień udało się zastawić gruzem i drutami drogę. Do północy nie było tak daleko. Nawet w środku lata dzień się skończył, zapadł zmrok i zrobiła się noc. Jeszcze z godzina. Godzina i będą mogli się zrywać z tego zadupia i ruszyć za resztą kompanii. To była ta godzina jakiej im zabrakło. Najpierw usłyszeli odległy pomruk w ciemności. Tam miały być już tylko roboty. Dłonie nagle spociły się i zacisnęły nerwowo na kolbach, rączkach i spustach. Pomruk zbliżał się. Potężniał. Zmienił się w miarowy łoskot. Za którymś razem sierżant uniósł swoją prawie magiczną lornetkę z noktowizją. Tylko on miał takie cudo w ich plutonie. I zdębiał. Widział już roboty. Walczył z nimi wcześniej. I z tymi małymi i dużymi. I z tymi szybkimi, tymi od zwarcia i z ciężkim wsparciem. Ale jeszcze nie widział ich tyle na raz! W zielonkawej poświacie lornetki widział jakby sunęła na nich ruchoma, zmotoryzowana rzeka. O matko! Przełknął nerwowo ślinę. Widząc jego reakcję pobliscy żołnierze patrzyli na niego i dopytywali się co tam widzi. Bo oni widzieli tylko czerń nocy jaka zaczynała się z kilkadziesiąt kroków przed ich pozycjami. Kazał im się przygotować i złapał za rakietnicę gotów wystrzelić flary jakie miały oświetlić przedpole. I ściskał lornetkę jakby była jakimś talizmanem który miał go uchronić przed złem. A zło nadeszło. Nadjechało. I ominęło ich pozycję jak strumień omija wystający kamień. Tego się nie spodziewał ani sierżant ani nikt z jego oddziału. Jak zmechanizowana szarańcza ich minęła pojawiła się iskierka nadziei, że może jednak jakoś się z tego wykaraskają. Zbliżała się północ gdy usłyszeli wytłumione odgłosy walki. Za ich plecami. Wiedzieli ci się stało. Widzieli odległe światełka i wybuchy. Flary wystrzeliwane w niebo aby oświetlić teren. Mobsprzęt dopadł ich kompanię. Na otwartym stepie, bez żadnych kryjówek, po kilku godzinach marszu w pełnym rynsztunku. Nie mogli nic zrobić. Skrywane poczucie ulgi walczyło o przewagę z wyrzutami sumienia. Ale wszystko to zostało zagłuszone przez nowy dźwięk. Znów od strony frontu. Sierżant zaniepokojony tym nowym odgłosem uniósł swój cud optoelektroniki aby spojrzeć. I ponownie poczuł jak serce mu zamiera. Szły na nich mechaniczne potwory. Plujki i Bydlaki. Były cięższe i wolniejsze niż mobsprzet to nadeszły później. Ale majestatycznie kroczyły przed siebie. Prosto na ich pozycje. Za nimi był otwarty step i mobsprzęt jaki wyrzynał wszystko co mu wpadło pod koła, lufy i ostrza. Przed nimi kroczyły mechaniczne potwory. Nie było dokąd się wycofać ani ukryć. Tylko walczyć. Sierżant zdawał sobie sprawę, ze nie zapowiada się na zbyt długą walkę. Ale nie miał pomysłu na nic innego. Wystrzelił pierwszą racę a potem kolejną aby oświetlić przedpolę. No pasaran! Dalej chłopcy, dajcie im popalić! No pasaran!

---

No pasaran! Zawył porucznik kanadyjskich ochotników. Wcisnął pedał gazu i ruszył z pełnym impetem ku swemu przeznaczeniu. Pierdolona wojna! Pierdoleni Jankesi! Pierdolone roboty! Przeznaczenie w postaci dwóch prujących na niego robocich łazików wyjechało mu naprzeciw. A tak dobrze szło! Oderwali się od przeciwnika i mieli dotrzeć na punkt zbiórki. Oby tam było paliwo! Gdy niespodziewanie opadły ich te łaziki. Zaczęło się zmotoryzowane szaleństwo. Na asfalcie, na uschniętej trawie, na spieczonej ziemi. Patrol pickupów z ckm-ami ludzi przeciwko kilku Bikerom i Łazikom robotów. Ołów leciał gęsto w obie strony. Rzucali w nich granaty, strzelali z zamontowanej i osobistej broni, nawet z pistoletów. Jednego Bikera udało się wywalić, drugiego staranować, wziąć na taran któryś z łazików ale i sami stracili jednego pickupa jaki koziołkował gdzieś tam dalej. Został z tyłu, wypadł z gry, potem najwyżej się do niego wrócą. Porucznik Kanadyjczyków był pewien, że jednak im się uda. Robocie pojazdy były szybkie i bezwzględne. Ale brakowało im zwinności i ludzkiej przebiegłości. A jemu nie! Jeszcze trochę i je rozwalą! Ale właśnie wtedy wypadli zza jakiegoś zakrętu i zorientowali się, że coś tam stoi. Kolumna transportowa! Ciężarówki, furgonetki, autobusy, nawet kombi… A gdzie eskorta?! Co to kurwa jest?! Uchodźcy? Transport rannych?! Kurwa mać! Trzy rozpędzone pickupy zahamowały na asfalcie przy wtórze palonej gumy i wzbitym kurzu. Kurwa mać! Kto to kurwa jest?! Wywołaj ich! Nie wiem na jakiej kurwa częstotliwości! Chuj! Jedź ostrzeż tych debili! Mamy mobsprzed na karku! Niech spierdalają! Wydarł się przez radio do trzeciego wozu. Ale wiedział, że nie zdążą. Ta kolumna była zbyt ślamazarna aby umknąć mechanicznym rzeźnikom. Kurwa mać! Z wozu! Brać granaty i ammo! Już nadjeżdżali. Ognia! Ognia kurwa mać! Strzelać bez rozkazu! No pasaran! Wydarł się jeszcze raz chcąc wykrzyczeć swoją frustrację, gniew i poczucie oszukańczej niesprawiedliwości. Wcisnął gaz do dechy i ruszył do ataku. Pod wpływem impulsu Dwójka zrobiła to samo i teraz dwa pickupy pruły pełną mocą silników przez rozgrzany, zapiaszczony asfalt na cztery robocie Łaziki. Obie strony bez pardonu pruły do siebie z każdej lufy jaką dysponowały. Ołów pruł blachy i ciała. Rozgrzany metal, plastik i szyby zachlapywały się czerwoną, gorącą juchą i parującym olejem, dymiły ranami, wywracały się i koziołkowały na bezimiennym kawałku asfaltu. A kolumna transportowa starała się oddalić jak najszybciej od miejsca starcia pickupów z wymalowanym czerwonym, klonowym liściem, ostatniego starcia kanadyjskich ochotników. No pasaran!

---

*No pasaran! - (hisp) Nie przejdą! Hasło spopularyzowane przez siły republikańskie podczas hiszpańskiej wojny domowej.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 17-11-2021, 22:57   #2
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 01 - 2054.08.07; pt; zmierzch

---


Rozkaz rzucony przez generała Hendersona w połączeniu z “No pasaran!” przyniosły efekty. Desperacka, zażarta walka każdego ogniska oporu spowalniała pochód robotów. Dawała czas na mobilizację ludzi. I ludzie się mobilizowali. Z zaplecza ściągano zapasowe jednostki. Te które odesłano wcześniej na regenerację i odpoczynek. Przybywały te które i tak miały tu przybyć chociaż pewnie nikt w nich nie spodziewał się, że od razu trafią w takie wojenne piekło.

W czarnej godzinie ludzkości ludzkość pokazała, że też ma kły i pazury. Ściągano artylerię a na wsparcie artyleryjskie zdjęto wszelkie limity. Te pociski jakie normalnie tak oszczędzano po kilka na dobę teraz zamki dział błyskawicznie pożerały jeden za drugim. Stanowiska artylerii zostały otoczone zużytymi łuskami jakich nie miał czasu kto usuwać. Widok prawie nie spotykany.

Solidne, ciężkie 155-ki* wyrzucały swoje wybuchowe worki kartofli jakie spadały wśród robocich napastników o dziesiątki kilometrów dalej. Lekkie haubice strzelały szybkim ogniem do przejeżdżających robotów stawiając zaporę ognia. Lekkie i średnie moździerze tworzyły zaporę szrapneli do nacierających robotów.

Na front ściągano kolejne i kolejne jednostki aby zalepiły kolejne wyłomy. Odcięły kolejną zmotoryzowaną mackę czy zlikwidowały roboci punkt oporu. Swoje zaczęło też robić zmęczenie materiału i wyczerpanie ciągłymi walkami. Roboty nie znały strachu, głodu i pragnienia jak ludzie. Ale tak samo jak oni potrzebowały paliwa, amunicji i energii. Uszkodzone maszyny próbowały wrócić do swoich mobilnych warsztatów albo i do baz remontowych. Przestrzeń też zaczęła działać przeciwko napastnikom. Początkowo skumulowany kierunek ataku rozproszył się na coraz mniejsze i mniejsze odnogi. Wprowadzało to większy chaos na większym obszarze. Ale jednak nawet Moloch nie miał niewyczerpalnych zasobów i taka mniejsza kolumna zmotoryzowana była podatniejszym celem niż cała pancerna ława jak to było na początku ofensywy. I to straszne, pancerne ostrze robotów w końcu zaczęło się szczerbić i tępić. Rozmieniać na drobne. Zdradzać oznaki wyczerpania. Zwalniać. Pełzać. W końcu pojawiła się nadzieja, że jednak da się ludziom wygrać z robotami po raz kolejny. W końcu gdzieś tam, na północy, czasem o dobre kilkadziesiąt kilometrów za obecną linią walk wciąż były ludzkie ogniska oporu. Generał Henderson już nie myślał o obronie. Już czuł, że sytuacja kryzysowa została opanowana. I teraz trzeba odbić piłeczkę i oddać robotom cios. Właśnie do tego kazał utworzyć Task Froce 54. To miał być topór jaki spadnie na wyciągnięte szyje molochowej hydry i odrąbie im łby.

---


*155-ki - tutaj chodzi o działa, głównie haubice 155-milimetrowe. Popularny kaliber dział w systemach NATO. Mogą razić cele na ok 20-30 km w miarę standardową amunicją. Amunicja waży ok 40 kg stąd porównanie do worka ziemniaków. Lekkie haubice zwykle mają kaliber 105 mm i zasięg 10-20 km.

---


Walki wciąż trwały na północy Minnesoty, teren wydawał się być przejęty przez roboty gdy na przełomie lipca i sierpnia pod Minneapolis zaczęto tworzyć nową grupę bojową. Rodziła się ona chaotycznie i pod wpływem chwili. Do Task Froce 54 jak ją nazwano ściągano te jednostki jakie miały przeprowadzić kontrofensywę. Jeszcze nie było wiadomo gdzie i po co ale było pewne, że tak właśnie będzie. Morale dopisywało. Wszyscy wiedzieli, że wbrew temu co pisała i głosiła propaganda - dostali łomot. Solidny. Dawno roboty tak im nie zdzieliły. Owszem, powaliły na dechy. Ale nie rozwaliły. I teraz ludzie wstali z tych dech i dyszeli rządzą zemsty. Teraz oni będą atakować! Wykopią bezdusznego wroga z powrotem do Dakoty albo i jeszcze dalej!

Początki były trudne. W mieście było wiele biur, magazynów, szpitali ale to raczej były jednostki sanitarne, administracyjne, remontowe i zaopatrzeniowe. Bojowych było niewiele. A jak już to jak w miarę całe to kierowano je na północ aby ugasić ten pożar stepu jaki tam szalał albo jak rozbite to zatrzymywały się na regeneracje lub odsyłano jeszcze dalej na południe. W akcie desperacji więc sięgnięto po tych którymi zwykle pogardzano. Po przestępców w mundurach. Po dezerterów, szmuglerów, cwaniaczków, awanturników i złodziei jacy odbywali wyroki w więzieniach i obozach pracy. Paradoksalnie okazało się, że właśnie tam można sięgnąć po zasoby ludzkie aby je wrzucić w tą wiecznie głodną frontową maszynkę do mielenia mięsa. Tak powołano do życia 3-th Penal Company. Która okazała się pierwszą jednostką jaką na szybko udało się dowództwu wyskrobać ale pomimo żądań o kolejne posiłki nie posłano jej od ręki w bój. Tylko miała stać się zalążkiem broni odwetowej generała Hendersona. Materiał ludzki był tu rozmaity. Wydawało się to jak mały przekrój przez armię. Można było tu spotkać i cekaemistę, i kierowcę, i zaopatrzeniowca, i sapera. Łączyło ich to, że wszyscy trafili pod sąd wojskowy a potem za kratki. Ci którzy rokowali nadzieję, że nie prysną przy pierwszej okazji, nie byli skazani za ciężkie paragrafy, tym dawano szansę skrócenia wyroku i powrotu do macierzystych jednostek jeśli zgłoszą się do kompanii karnej.

Zaraz potem do miasta dotarli Ghost Recon. Zmotoryzowana kompania rozpoznawcza na łazikach i pickupach. Uznawana za elitarną formacja została parę miesięcy temu zluzowana i odesłana na tyły dla uzupełnienia strat i odpoczynku. Powinni być jeszcze w trakcie szkolenia ale wobec tak poważnej sytuacji posłano ich ponownie na front. Ale trafili do nowo tworzonej Task Force. Ghości specjalizowali się w dalekich rajdach wzdłuż frontu, tam gdzie jego linia była dość iluzoryczna. Gdzie raczej obie strony ją dozorowały i nie było stałych umocnień jak choćby pod Fargo. Gdzie można było się pokusić nawet o penetrację terenów na mapach sztabowych już zaznaczonych jako zajęte przez Molocha. Najsilniejszym ich atutem wydawało się być wysoka mobilność i morale. No i mundury wyłożone warstwą izolującą jaka pomagała ukryć się przed sensorami ciepła w jakich tak lubowały się roboty.

Zmobilizowano też 9 kompanię Dakota Rangers. Zwykle działała w rozproszeniu. Jako siła pomocnicza wspierająca regularne jednostki w patrolowaniu dróg i posterunkach, wyłapująca dezerterów i bandytów, likwidująca pojedyncze maszyny wroga, eskortująca przestępców i podobnych zadaniach. Raczej nie mogli się równać pod względem uzbrojenia z regularną piechotą. Ale świetnie znali teren. Nie na darmo nazywali się Dakota Rangers. Spora ich część pochodziła właśnie z którejś z Dakot obecnie zajętych przez roboty albo z Minnesoty. Nawet jak już nie mieszkali w pobliżu frontu to wciąż uważali się za tutejszych. Za tubylców. Wszyscy byli ochotnikami i mieli wysoką motywację aby zatrzymać napór maszyn coraz wyraźniej zbliżający się ku ich domom. Albo chcieli zrobić cokolwiek co przyczyni się aby mogli wrócić do swoich domów. Raczej nie było co liczyć, że mogą stanąć do walki z głównymi siłami wroga. Ale jako zwiadowcy, wartownicy, przewodnicy mogli się okazać bardzo pomocni.

To czego nie mieli Dakota Rangers mieli aż w nadmiarze chłopcy i dziewczyny z Minnesoty. 4th Infantry Regiment z Minnesoty. Do tej pory zajmowali pozycje wokół Duluth na wąskim pasie jeziornego wybrzeża między 3-cią a 4-tą Enklawą. Ale jak tylko udało się ich tam zluzować wrócili do domu aby go bronić. Dokładniej to do Minneapolis i tworzącego się tam Task Force 54. Stanowili to czego brakowało do tej pory. Solidną, liniową piechotę. Uniwersalną siłę niezbędną w każdych działaniach każdej armii czy to w natarciu czy w obronie. Ściągnięto ich także dlatego, że działając do tej pory w okolicach Wielkich Jezior mieli doświadczenie w posługiwaniu się sprzętem wodnym i przeprawowym oraz szybkich desantach z łodzi i pontonów.

Wczoraj przybyły wreszcie twarde argumenty. Rano przyjechał 2 Mechanized Infantry Battalion z Iowa na swoich łazikach, transporterach i ciężarówkach. Mieli też holowane działa i moździerze jakie stanowiły mobilny element artylerii pozwalający na działanie niezależne od ewentualnych baz ogniowych w okolicy. Właściwie poza Fargo i podobnie większymi punktami oporu trudno było w obecnej sytuacji liczyć na wsparcie artyleryjskie. I tą dziurę w Task Force 54 mogła zapewnić właśnie zmechanizowana kompania z Iowa. A automatyczne granatniki i karabiny ich Strykerów* mogły zapewnić wsparcie na bieżąco przeciwko większości lekkich i średnich celów.

A pod wieczór przybył nowojorski 2th Armored Regiment. Cokolwiek by nie mówić o dyktatorskich zapędach ich prezydenta to jednak potrafił on wyposażyć swoich żołnierzy. Mieli czołgi! Prawdziwe, cholerne czołgi! Wielkie wehikuły na gąsienicach z jeszcze większymi działami. To robiło wrażenie i niesamowicie podniosło morale. Mieli czołgi! Pattony i Abramsy to było naprawdę coś. Nawet Moloch musiał się spocić jak takie coś wystawiono by przeciw niemu! A eskortowała je piechota na Bradleyach. Nawet taki gąsiennicowy Bradley z 25-milimetrowym działkiem to już mógł dać blaszakom nieźle popalić. A i piechota co wysiadła z tych transporterów to wyglądała jakby się urwali z czasów wojen w Zatoce. Jednolite mundury, hełmy, buty, broń… Poza NYA mało kto mógł sobie pozwolić na taki luksus.

I to wszystko miało niedługo ruszyć na północ. Na wojnę z robotami. Sztabowcy głowili się jednak gdzie ta z takim trudem uzbierana i posztukowana z całego frontu siła miałaby uderzyć. Oczywistym celem wydawało się Fargo. To miasto - twierdza od ponad dwóch tygodni była oblężona przez bezduszne wojska Molocha. Gdyby je odbić mogło się udać ustabilizować front. Odciąć te roboty na zachodzie zmuszając je do przebijania się lub odwrotu do 2-ki. Pozbawione zaopatrzenia musiałyby w końcu zrejterować. Więc Fargo to był bardzo łakomy i oczywisty cel do takiego uderzenia. Ale pod wieczór przyszła wiadomość. Przebili się! Czołówki wysyłanych od tygodnia oddziałów dotarły do wysuniętych pozycji wokół miasta. Co prawda tylko patrol. Ale pierwszy raz od dwóch tygodni uzyskano chociaż iluzoryczne połączenie z obrońcami miasta.

Ta wiadomość zelektryzowała sztabowców i wywołała burzę mózgów. Uznano, że odbicie Fargo jest w dobrych rękach i w zasięgu możliwości już tam wysłanych lub wkrótce wysłanych sił. Więc jeśli nie Fargo to co?

Wtedy ktoś jakby sobie przypomniał o Task Force 18. W natłoku i chaosie letniej burzy jaką zafundował im Moloch los zagubionego za wrogimi liniami pułku wydawał się naprawdę niewiele istotny. Tu groziło, że połowa Minnesoty wpadnie w łapy śmiertelnego wroga więc co przy tym znaczył los kilkuset ludzi? Zwłaszcza, że właściwie nie było nawet realnej możliwości aby im pomóc. Nawet łączność z nimi szwankowała. Najbliżej byli ci z Fargo ale oni sami byli w oblężeniu. Nawet nie sięgali ich swoją artylerią. Więc Task Force 18 chociaż zaskoczył wszystkich gdy z półtora tygodnia temu niespodziewanie zrobił skok zajmując elektrownię Molocha czy coś takiego to właściwie zbyt wiele się działo aby coś z tym więcej zrobić. Ale teraz gdy ta pośpiesznie ulepiona grupa bojowa była już właściwie gotowa i szukano dla niej celu do uderzenia…

Krok był ryzykowny. Nawet licząc od pierwotnej linii frontu to do Alice gdzie była ta elektrownia było z 50 - 60 km w linii prostej. A najpierw trzeba było dotrzeć do tego oryginalnego frontu. Najkrótsza droga i tak prawdopodobnie wyszła by przez Fargo. Więc w końcu zdecydowano, że kolumny Task Force 54 udadzą się właśnie w tym kierunku.

---



*KTO Stryker - 8-kołowy transporter opancerzony, podobny klasą do naszych Rosomaków. Przewozi 2-3 os załogę i ok 6-9 osób desantu. Uzbrojenie główne to granatnik automatyczny/ekm i karabin maszynowy.

---



Czas: 2054.08.07; pt; popołudnie
Miejsce: Minneapolis; sektor centralny; lotnisko; pas startowy
Warunki: na zewnątrz: tumult, sucho, gorąco, słonecznie, lekki wiatr


Sztab gen. Hendersona



- Panie generale. Wszystko jest gotowe. - pułkownik co był adiutantem generała jaki w czarnych dniach końca lipca przejął dowodzenie nad rozsypanym frontem wreszcie mógł mu złożyć upragniony meldunek. Zbierało się na to od kilku dni gdy do miasta kolejno zaczęły spływać jednostki przewidziane do przeciwuderzenia. Siły bez większego zastanowienia i finezji nazwano Task Force 54. Jakby chodziło o kolejną, lokalną operację do jakich zwykle tworzyło się takie zgrupowania. Zaczęto je tworzyć jak jeszcze żelazne strumienie robotów zalewały północną Minnesotę. Ale teraz chyba nawet one były u kresu wyczerpania. Nastąpiło przesilenie. Ale roboty zajęły z połowę Minnesoty. Główny Moloch zwany kodowo 1-ką połączył się wreszcie z 2-ką. Źle to wyglądało na sztabowych mapach. Front teraz właściwie nie przebiegał z północy na południe wzdłuż granic dawnej Dakoty i Minnesoty. Tylko w poprzek Minnesoty. Ba! Moto patrole robotów były już tutaj, na rogatkach miasta! Wyglądało, że cała sprawa jest stracona. Że Moloch wykonał jeden ze swoich gigantycznych kroków rozgniatając ludzkie mrówki i te mogły tylko pierzchać na boki próbując ratować swoje nędzne życie. Tak to wyglądało gdy w ostatnich dniach lipca generał Henderson postawił wszystkich przed faktem dokonanym i ogłosił, że wobec kompletnej utraty wpływu na wydarzenia dowództwa północnej Minnesoty to jego sztab w Minneapolis przejmuje dowodzenie. W chaosie robociej ofensywy ani nikt nie protestował, ani nikt nie chciał być wiązany z taką masową klęską a i innych kandydatów nie bardzo było zaś sztab w garnizonowym mieście był całkiem oczywistym wyborem. Jednak gdy generał w pierwszych dniach swojego urzędowania jako wódz naczelny tego północnego odcinka frontu ogłosił zamiar kontrofensywy brzmiało to jak majaki szaleńca. Takiego oderwanego od rzeczywistości. Kontratakować?! Czym?! Wszystkie wojska wydawały się rozbite, zniszczone, w krwawych walkach przedzierały się na południe ku ludzkim liniom albo trwały w oblężeniu tam gdzie je dopadła robocia ofensywa. Tak, to brzmiało jak szaleństwo. Ale generał nie ugiął się pod presją i postawił na swoim. I takie były początki sił zwanych teraz Task Force 54.

Generał i jego sztab, gońcy, łącznościowcy pracowali bez wytchnienia aby odwrócić parszywą kartę. Zrobił jedyne co mógł w tak rozpaczliwej sytuacji. Zakazał bezsensownego rzucania ledwo uzbieranych sił do zalepiania dziur we froncie. Rozkazał wszystkim walczącym oddziałom. “Wytrwajcie! Odsiecz nadejdzie!”. Każdy zorganizowany oddział kierowano do Minneapolis. Tu był punkt zborny. To było dobre miejsce. Przez dekady wojny miasto zmieniło się w jedną, wielką bazę wojskową. Były tu magazyny broni, amunicji, paliwa, żywności, komendy uzupełnień, administracja różnych jednostek, przedstawicielstwa NYA, FA, Posterunku, jednostek najemników, było jeszcze na dość dalekim zapleczu frontu. Miało dobre połączenie z tym zbliżającym się frontem jak i pozostałymi kierunkami świata. I miało sprawne lotnisko. To było dobre miejsce na punkt zborny.

Zawracano kolumny marszowe i tworzono nowe, ściągano urlopowiczów, mobilizowano rezerwistów i milicje, przeszukiwano wojskowe areszty, więzienia i kolonie karne, do miasta skierowano jednostki które miały udać się gdzie indziej. I tym tytanicznym wysiłkiem ku zdumieniu wszystkich dzień po dniu na kompleksie lotniska zaczęły się grupować kolejne oddziały tej mrzonki jaką z początku wydawało się Task Force 54. Gdy po południu 1-go sierpnia przez bramę lotniska wjeżdżały pojazdy holujące ciężkie moździerze jakie akurat stacjonowały w mieście a z pak ciężarówek zeskakiwali piersi ochotnicy jacy zgłosili się do karnej kompanii robocie czołówki były przy północnych krańcach St. Cloud. Z 1,5 czy 2 godzin jazdy samochodem od lotniska. Wtedy wydawało się, że ten roboci walec rozjedzie wszelkie przeszkody jakie staną mu na drodze. Ale po drodze było St.Cloud.

Rozkaz “Wytrwajcie!” w połączeniu z hasłem “No pasaran!” sprawiło cud. Obrońcy St.Cloud trwali. Jak kamień blokujący roboci strumień i najkrótszą drogę na Minneapolis. Każdego ranka i zmierzchu, każdego południa i północy radio ogłaszało wszem i wobec. “St.Cloud broni się! St.Cloud trwa! Wszyscy jesteśmy z obrońcami St.Cloud!”. To niesamowicie podbudowało morale. To był ten cud który rozbudził ludzką nadzieję. Pierwsze zwycięstwo ludzi, pierwszy skuteczny odpór nawet wobec ciężkiego sprzętu robotów. Ci w St.Cloud też mieli radia i też to słyszeli. Więc trwali. W domach i ulicach, na barykadach i piwnicach, na strychach i klatkach schodowych. Rzucali granaty, zapalające koktajle, ustawiali pułapki, strzelali i palili kolejne blaszaki. A blaszaki odwzajemniały im się dokładnie tym samym. Do odciętego miasta nie można było przysłać posiłków ani zapasów. Bo miasto odcięto. Tak jak strumień opływa kamień tak i zmotoryzowane czołówki robotów objechały St.Cloud pozostawiajac wytępienie ludzkiego robactwa swoich mechanicznym braciom i ruszyły na południowy - wschód. Na Minneapolis.

Ale te parę dni początku sierpnia robiło ogromną różnicę. Opór ludzi okrzepł i stężał. Wyglądało jakby ci z St.Cloud dali przykład i rozpalili na nowo ogień walki w ludzkich sercach. A generałowi Hendersenowi pozwolił ukończyć montowanie sił do przeciwuderzenia. Oczywiście wolałby jeszcze kilka batalionów ale uznał, że to co mają wystarczy. Resztę najwyżej dośle się potem. To był ten moment. Czas było ruszyć. Czas było uderzyć. Zaatakować.

- Wszystko gotowe? Kiedy możemy ruszać? - generał odwrócił się od okna gdzie widział stojące wzdłuż pasa startowego maszyny i ludzi. Wyciągnął rękę po zgrabnie napisany raport. Przeglądał szybko tabelki, zapiski i liczby. Szybko bo wiedział czego się spodziewać. Sam przez ostatnie dni pracował aby uzyskać ten efekt co tak ładnie można było teraz zapisać w te tabelki.

- W ciągu godziny możemy ogłosić alarm i apel. A potem ruszać. Tylko kolejno wyjechać z lotniska a potem przez miasto to może trochę potrwać. - pułkownik był gotowy na to pytanie więc sprawnie udzielił odpowiedzi. Też już nie mógł się doczekać! Też chciał już ruszać!

- No tak, to kupa luda. To by z kilka godzin zajęło. Ciemno się już zrobi. - generał zamyślił się i przeniósł wzrok z trzymanej kartki z powrotem na pas startowy dawnego lotniska międzynarodowego. Było na tyle wielkie i w miarę nieźle zachowane, że stanowiło improwizowaną bazę dla TF 54.

- Tak, to całkiem możliwe panie generale. No jakiś mniejszy oddział można by wysłać szybciej ale no ich jest odpowiednik dawnej dywizji zmechanizowanej. I to w różnych oddziałach co współpracują ze sobą po raz pierwszy. - pułkownik przybrał ostrożny, zachowawczy ton trochę nie bardzo wiedząc co ma znaczyć ta uwaga o wieczornym wyjeździe. Przecież generał chyba powinien wiedzieć, że te kilkanaście tysięcy ludzi, z setkami pojazdów to wyjdzie z tego niezły korek. Zwłaszcza na początku jak wszyscy startowali z tego samego miejsca.

- Tak, mniejsza grupa to dobry pomysł. Wyślemy kogoś przodem. Niech się rozeznają w sytuacji. Bo niektóre z tych medlunków spoza miasta brzmią wprost niedorzecznie. Musimy wiedzieć jaka jest aktualna sytuacja. Przygotuj mi Henry propozycję na taką grupę szybką. Ruszy natychmiast po jutrzejszej paradzie. Reszta też no ale jak sam mówisz to kupa luda to troszkę to zejdzie. - generał szybko podjął decyzję. Henry miał rację z tą małą, szybką grupą jaką można było posłać prawie od ręki. Jego adiutant jednak zamrugał oczami najwyraźniej zdziwiony.

- Jutrzejszej paradzie? Jakiej paradzie panie generale? - pułkownik gorączkowo zastanawiał się czy czegoś nie przegapił. To było możliwe. Może był głównym adiutantem generała ale ten referował z całym sztabem i nie wiadomo z kim jeszcze przez telefon i radio. To mogło go coś ominąć. Ale parada? Pierwsze słyszał.

- Tak Henry. Parada. Jutro rano. Na tym pasie startowym. Zrobimy apel i paradę. Otworzymy bramy. Niech przyjdzie kto chce. Wiem, że to trochę późno ale rozgłoś to na mieście. Jutro o 8 rano jest początek apelu i parady. Godzina chyba powinna wystarczyć. A potem ruszamy. Ruszamy na wojnę Henry. - generał rozwinął swoją wypowiedź zdając sobie sprawę skąd ta zdziwiona mina jego adiutanta. Dopiero teraz wpadł na pomysł z tą paradą więc tamten nie mógł o tym wiedzieć.

- Tak, oczywiście. Zajmę się tym panie generale. Ale… Ale parada? Czy to naprawdę konieczne? I czekanie do jutra? Wszystko jest gotowe. Możemy ruszyć już teraz. O północy możemy być już pod St.Cloud. - Henry nie bardzo mógł zrozumieć skąd to odwlekanie wyjazdu. Przecież wszystko było już gotowe. I od rana było mówione, że pewnie ruszą wieczorem, w nocy lub jutro rano bo już wszystko zdawało się być dopięte prawie na ostatni guzik. A teraz ten ostatni guzik udało się dopiąć. To na co czekać?! I to jeszcze robić dzień otwarty? Wpuścić tłumy cywilów na teren wojskowego lotniska i bazy? Tu gdzie udało się zgromadzić nawet takie cuda jak awionetki i śmigłowce zdatne do lotu? Gdzie tu sens? Gdzie tu logika?

- Tak Henry, wiem o tym. Ta jedna noc nas nie zbawi. A jedziemy na wojnę. Zróbmy to jak należy. Mamy wyjeżdżać w nocy jak złodzieje? Nie Henry. Spójrz. Spójrz na nich. Spójrz co nam się udało osiągnąć przez ostatni tydzień. - generał uśmiechnął się łagodnie i zaprosił gestem adiutanta aby stanął obok niego przy oknie. Z niego widać było ten cały park ludzki i maszynowy. Ciągnął się i ciągnął, jak pas długi i szeroki, wszelkie magazyny, hangary, hale przylotów i pasaż handlowy były zajęte przez pojazdy i żołnierzy. Z wszystkich możliwych rodzajów sił zbrojnych i z różnych zakątków kraju. Piechociarze i zmech, artylerzyści i pancerniacy, mechanicy i lotnicy, łaziki i ciężarówki, czołgi i transportery. Wszystko to tam stało, siedziało, chodziło, biegało, tworząc barwną, wojskową mozaikę. Cała armia. Przez te parę ostatnich dni pułkownik był tak zalatany, że jakoś ani razu nie miał okazji przyjrzeć się jak to w ogóle całościowo wygląda. Tak na własne oczy. I teraz patrzył na to trochę zdziwiony ile tego się tu uzbierało. Faktycznie sporo i robiło wrażenie.

- Wyjedziemy stąd jak żołnierze. Jak żołnierze jadący na wojnę. Zróbmy to porządnie Henry. Tak jak należy. Spójrz na nich. Widziałeś szacunki strat w planowanym natarciu? Wielu z nich już do nas nie wróci. Zostaną tam na zawsze w tej Minnesocie. I jutro rano to będzie ich dzień. Ich pięć minut. - Henderson zamilkł i przez chwilę obaj stali w milczeniu obok siebie patrząc na to wojskowe mrowie poniżej. I w duchu pułkownik nadal miał wątpliwości czy ta jedna noc dłużej nie zawali sprawy ale ostatecznie postanowił zdać się na osąd swojego zwierzchnika. W końcu on tu dowodził i miał większe doświadczenie.



Czas: 2054.08.07; pt; zmierzch
Miejsce: Minneapolis; sektor centralny; lotnisko; Hangar 11
Warunki: na zewnątrz: tumult, sucho, gorąco, słonecznie, lekki wiatr



Odprawa TF 5411



- To chyba już wszyscy. - kapitan jaki był oficerem porządkowym tej odprawy dał znak sierżantowi i ten odczytał po kolei listę obecności. Tak, byli już wszyscy co mieli być. Najważniejsi dowódcy najważniejszych oddziałów wyznaczeni do wspólnego zadania. W zdecydowanej większości wypadków mieli okazję poznać się nie dalej niż kilka dni temu. Na tym lotnisku w środku Minneapolis jakie stanowiło tymczasową bazę dla TF 54 i punkt zborny. Dobrze, że była to całkiem spora baza i było miejsce dla wszystkich. Wszyscy spodziewali się ruszyć lada chwila. Zwłaszcza jak w końcu ku pewnemu zaskoczeniu ale i entuzjazmowi dotarli nawet ci z kawalerii powietrznej. Na śmigłowcach! Na cholernie prawdziwych śmigłowcach! Takie co latały! No ten widok wzbudził powszechną sensację i entuzjazm. Ale tylko wzmogło wyczekiwanie na rozkaz wyjazdu.

- Chyba domyślacie się po co tu zostaliście wezwani. Ruszamy. - odparł krótko major jaki prowadził tą odprawę przerwał zanim rozległy się okrzyki poparcia, ktoś gwizdnął, ktoś klasnął albo trawił to w milczeniu.

- Kiedy?! Dokąd!? - z zajmowanych składanych krzesełek padły szybko te najbardziej oczywiste pytania. Oficer skinął ostrzyżoną na jeża głową i podszedł do stojaka. Tak jak się domyślali pod płachtą była mapa. Mapa Minnesoty.




https://ontheworldmap.com/usa/state/...-and-towns.jpg

- Jak wiecie walki toczą się o St. Cloud. To jakieś 100 kilometrów stąd. Może dwie godziny jazdy. Ale sytuacja co jest między nami a St. Cloud jest niejasna. Wasze zadanie to rozpoznać tą sytuację i jeśli się da to przebić się do obrońców St. Cloud. - pułkownik postukał ołówkiem w nieregularną plamę miasta w jakim się znajdowali. A potem w mniejszą jaka była bardziej na północny - zachód od niego. Tam było St. Cloud gdzie od paru dni toczyły się miejskie walki z robotami. Obrońcy zostali zepchnięci do wschodnich obszarów miasta na wschodnim brzegu Mississippi. Czy po zachodniej stronie były jeszcze jakieś punkty oporu ludzi to nie bardzo było wiadomo. Jeśli były to nie sztab generała Hendersona nie miał z nimi łączności. Walki o to miasto były regularne i zażarte jednak było wiadomo, że rajderzy robotów pojawiali się już na północnych rogatkach Minneapolis. Jednak to właśnie było trudne do zweryfikowania. Tak to też teraz przedstawił pułkownik.

- Ruszacie jutro o 10:00. Zaraz po paradzie. Wasza nazwa kodowa to Task Force 5411. Zbiórka jutro o 9-tej w tym hangarze. Zaraz po paradzie. - pułkownik po przedstawieniu zadania dla nowej grupy podał też godzinę jutrzejszej zbiórki i wyjazdu. Jednak chociaż tego oficerowie i żołnierze obecni na odprawie się spodziewali to zaskoczyła ich wzmianka o paradzie.

- Parada panie pułkowniku? - zapytał któryś z poruczników ale po minach widać było, że i innych też to zastanawiało. Po jakiej paradzie? Nikt dotąd nic nie mówił o żadnej paradzie. To jakiś kryptonim?

- Tak, po paradzie. Generał zarządził paradę jutro o 8 rano. Zostanie to ogłoszone dzisiaj przy kolacji. Generał uznał, że przyda się to do pokrzepienia serc. Po paradzie wszystkie jednostki wracają do swoich hangarów i szykują się w drogę na St. Cloud. Ale chyba rozumiecie, że zanim taka masa się ruszy przez miasto i wyjedzie na prostą to trochę czasu minie. Wy jako TF 5411 pojedziecie pierwsi. Zapewne będziecie mieć kilka godzin przewagi więc tak całkiem sami nie będziecie. Reszta ruszy za wami. Jakieś pytania? - pułkownik przedstawił tą część ogólną jaka dotyczyła nowo utworzonej grupy złożone z różnorodnych oddziałów. Wyglądało jakby każda z większych jednostek oddelegowała jakiś pododdział tworząc jakby miniaturkę całej TF 54. Dowódcą tej nowej, wydzielonej jednostki miał być major Obryne z 2 AR “Hell on wheels” bo właśnie Nowojorczycy wystawiali najsilniejszy komponent tej grupy, 3-ci pluton zmechanizowany kompanii Echo na Bradley’ach. Cztery opancerzone gąsiennicówki z szybkostrzelnym 25-mm działkiem miały stanowić główną siłę uderzeniową TF 5411. Do tego kilka pickupów i łazików z Ghost Recon do rozpoznania i ewentualnych rajdów na rzecz całej grupy i ciężarówki z żołnierzami z “Red Skull Bulls” z Iowa, 4-taków z “Minnesoty” czy drużyna skazańców z 3th Penal Company i dla równowagi ochotnicy z Dakota Rangers. Nawet dwa Humvee z holowanymi moździerzami ze zmotoryzowanej baterii moździerzy z Appallachów na wypadek gdyby jakiegoś wroga trzeba było wyłuskać z umocnień za pomocą cięższych argumentów. Tak to się jutro miało zacząć. Zaraz po paradzie. Ale dzisiaj jeszcze była odprawa w Hangarze 11 a potem kolacja i ostatni wieczór w bazie urządzonej w starym porcie lotniczym.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172