Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-12-2010, 23:06   #1
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
[Storytelling]I choćbym szedł ciemną doliną...

Rozdział 1

Zmiany w raju


11 październik 2011 roku. Godzina 15:37. Waszyngton D.C. Wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Niebieski dywan z nieśmiertelnym godłem orła Bielika w okręgu prezentował się jak zwykle nienagannie. Jedyny człowiek, który aktualnie zajmował ten gabinet nigdy nawet nie widział sprzątaczek codziennie dbających by zachować majestat tego miejsca. W powietrzu unosił się zapach historii, dający się wyczuć tylko w nielicznych miejscach. Tu za starym XIX wiecznym dębowym, masywnym biurku zapadały decyzje zmieniające świat. Z każdym upływającym rokiem i systematycznym zwiększaniem środków bezpieczeństwa zapoczątkowanym jeszcze za kadencji Clintona Biały Dom zamieniał się bastion, nie tylko o symbolicznym znaczeniu. Strach przed terroryzmem odbił swoje piętno także tu, w sercu amerykańskiej demokracji. Mimo to dla obecnie urzędującego prezydenta spokój tego miejsca wciąż był zdumiewający. Spokój do którego z początku nie mógł się przyzwyczaić człowiek, który piął się w górę słysząc w tle wielotysięczne rzesze ludzi.



E Pluribus Unum. Sentencja, która znajdowała się także na rewersie większości amerykańskich monet dumnie głosiła istotę zachowania jedności, ciągłości i stabilności. Takimi miały być Stany Zjednoczone wg. ojców założycieli. Na to też miał nadzieję każdy kto sprawował urząd prezydenta tego jak wiele osób zapominało wciąż młodego kraju. Tak silnie zarysowane linie podziałów politycznych znikały jeśli chodziło o tą jedną sprawę. Niezależnie czy prezydentem był demokrata czy republikanin, za owym biurkiem nigdy nie usiadł człowiek nie będący patriotą choć każdy z nich miał własną definicję tego słowa.

Zastanowił się co na jego miejscu zrobiliby Roosvelt, Kennedy, Truman czy Clinton. Obejmując schedę po nich czuł dumę, czuł też wiążącą się z tym presję jakoby miał być kimś więcej. Cholera nawet mógłby nim być, gdyby tylko kongres nie wiązał mu rąk. Mając przed sową owe dossier z wydarzeń w Nowym Yorku zastanawiał się czy decyzja do, której zmierzał jest słuszna. Prosił o radę Boga by tak jak on dobrze pokierował stadem za, które odpowiadał. Jak zapamięta go historia? Jak patriotę, który podjął niezbędne, trudne decyzje dla większego dobra? Mógł mieć tylko nadzieję. Spojrzał z zamyśleniem na zdjęcie rodzinne zrobione jeszcze przed kadencją. Jak zawsze przypominało mu dla kogo to robi. Sasha po kryjomu szczypała na nim Malię. On w niebieskiej szykownej koszuli, którą ona wybrała. Michelle zawsze dbała o jego prezencję, poprawiała krawat czy zagięte mankiety. Bardziej nieugięta niż stal. Przy niej nawet człowiek rządzący światem, mógł czuć się bezsilny. Prawdziwa pierwsza dama. W tej chwili podjął już decyzję. Wcisnął przycisk interkomu łączący go z recepcją. Trzymał palec na przycisku o sekundę dłużej niż potrzebował, chwila wahania szybko minęła.

-Monico, zwołaj konferencję prasową na 20.

---

2 godziny wcześniej. Siedziba Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych.




-Sir.

Starszy, krępy mężczyzna w wojskowym mundurze udekorowanym licznymi odznaczeniami błyskawicznie zasalutował na widok wchodzącego do pokoju prezydenta.

-Do rzeczy generale, w ciągu godziny muszę spotkać się jeszcze z przedstawicielami związków zawodowych.


-Barack myślę, że sprawa jest poważniejsza niż mogłem przedstawić ją przez telefon.


Prezydent rzucił zaciekawione spojrzenie w stronę Roberta Gatesa, swojego Sekretarza Obrony. Ten najwidoczniej był więcej niż trochę zakłopotany całą sytuacją. Poza nimi w pokoju nie było nikogo. Jeśli miał miejsce jakiś poważny kryzys a na to się zanosiło, powinni być obecni szefowie sztabów. Jak zauważył szybko Barack Obama była to sytuacja bez precedensu w jego prezydenturze.

-Może mi ktoś wreszcie powiedzieć o co w takim razie chodzi?

-Sir. Panie prezydencie, myślę że powinien pan usiąść.


Upewniwszy się, że skupił na sobie swoją uwagę generał McBright położył na długi owalny stół teczkę z czerwonym napisem confidential i pieczęcią pentagonu. Prezydent otworzył ją bez słowa, przez kilka następnych minut z rozszerzającymi się z niedowierzania oczami obserwując zamieszczone tam zdjęcia satelitarne.

-Co to jest? Co to ma znaczyć? Bob czy to jest prawdziwe?

-Panie prezydencie zapewniam, że są to informacje potwierdzone. Zdjęcia przedstawiają obszar stadionu Yankesów.


Najwyraźniej ciężko było przetrawić mu to czego właśnie się dowiadywał. Prezydent Obama cofnął się w fotelu i zamknął oczy zastanawiając się czy może po prostu nie zasnął na jakimś nudnym zebraniu gabinetowym. Już jednak po krótkiej chwili gotów był dalej prowadzić rozmowę.

-Słyszałem o tym z mediów. Podobno odwołano mecz ze względu na informacje o bombie. Czemu nikt nie poinformował mnie wcześniej?

-Gromadziliśmy informacje sir. Dowiaduje się pan tak szybko jak stało się jasne z czym mamy do czynienia. Z oczywistych względów nie mogliśmy także pozwolić by informacje tego typu przedostały się do prasy na tym etapie. Fałszywy atak terrorystyczny wydawał się idealnym pretekstem by poddać obszar kwarantannie.


-O jakiej liczbie osób wewnątrz mówimy?

-Część trenujących zawodników, sztab szkoleniowy drużyny i pracownicy obiektu. Razem około 40-50 osób.

-Jakie mamy procedury na wypadek takiej sytuacji?

Wojskowy jakby tylko czekając na to pytanie włączył pilotem ekran zajmującego pół ściany telewizora małym pilotem znajdującym się na stole. Oczom zebranych w pokoju osób okazała się mapa Stanów Zjednoczonych, początkowo z jedną białą pulsującą kropką w miejscu w którym znajdował się Nowy York. Niewielki napis pod nazwą miasta opisywał je jako strefa zero.

-Sytuacja wygląda następująco. Od czasu incydentu w Nowym Yorku minęły ponad 24 godziny. Zaobserwowaliśmy dziesiątki przypadków na terenie całego kraju. Staramy się izolować te miejsca, ale wg. naszych danych jest to niemożliwe. Problemem jest to, że na dzień dzisiejszy nie wiemy nawet jak to się rozprzestrzenia, nie wiemy także jak to spowolnić. Udało nam się jednakże sporządzić symulację komputerową uwzględniając przy tym przyspieszanie infekcji w zależności od mijającego czasu i skupisk ludności.

Obraz na ekranie zmienił się. Początkowo na mapie pojawiły się małe czerwone kropki, których liczba choć mała, ciągle nie przestawała rosnąć. Stopniowo niektóre kropki przestawały być tylko kropkami na mapie. Jak można było zauważyć najbardziej widoczne stały się początkowo okręgi większych miast. Po chwili większe obszary zaczęły łączyć się ze sobą by w końcu wypełnić całą mapę krwistą czerwienią. Cisza narastająca w zamkniętym pomieszczeniu wydawała się mówić wszystko. Pierwszy przerwał ją ten od którego najwyraźniej tego oczekiwano.

-Ta symulacja... Niech mi pan powie generale... Ile mamy czasu?

-Nie możemy być pewni panie prezydencie. Jeśli to będzie postępowało zgodnie z naszymi prognozami to co widzimy teraz...

-Z całym szacunkiem McBright, skończ pieprzyć i powiedz ile mamy czasu?


Sekretarz Obrony najwidoczniej stracił cierpliwość. Generał posłał mu lodowate spojrzenie, które ustąpiło miejsca zrezygnowaniu kiedy zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.

-Miesiąc. W najlepszym wypadku.

-Jezu...

Robert Gates złapał się za głowę, wydając się w tej chwili starszy o 10 lat. Prezydent Obama nie okazał swoich uczuć aż tak dosadnie. Niezaprzeczalnie gołym okiem było widać, że człowiek ten mimo niewątpliwego zmartwienia na twarzy daleki jest od złożenia broni.

[i]-Skąd to się wzięło? I jak możemy z tym walczyć?

-Póki co nie wiemy. Być może jest to jakiś zamierzony atak terrorystyczny, jednak skala zdaje się to wykluczać... Inną możliwością jest nieznany wcześniej szczep wirusa. Póki co pozostają nam tylko domysły. Nasi naukowcy właśnie nad tym pracują, jeśli ktoś ma znaleźć wyjście z tego problemu to właśnie oni. .

Generał skończywszy najwyraźniej wszystko to co miał do powiedzenia z ulgą usiadł przy najbliższym krześle. Wyjął ręcznie haftowaną chustkę, którą pospiesznie przetarł czoło. Barack Obama wpatrywał się

-Co pan by zrobił na moim miejscu generale?

-Ja sir?

-Chryste Barack, wszyscy wiemy co zrobiłoby wojsko.


-Bob spokojnie...

Pogardliwe prychnięcie Sekretarza Obrony jasno wyrażało jego zdanie na ten temat. Wydawało się jednak, że najwyraźniej on sam nie miał lepszego pomysłu toteż faktycznie dopuścił do głosu McBrighta.

-Jeśli taki scenariusz miałby się potwierdzić to jak pana zdaniem powinniśmy zareagować?


Generał wpatrywał się w głowę swojego państwa po czym po około minucie odpowiedział pewnym głosem.

-Zrobiłbym wszystko co konieczne sir. Wszystko. Jeśli...


Dodał z wahaniem.

-Jeśli to miałoby się potwierdzić rzecz jasna.

Lekkim kiwnięcie głowy 44 prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki potwierdził, że właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał.

---

Carson City. Stan Nevada. 12 grudnia 2011 roku.

Niewielka, na pierwszy rzut oka całkowicie opuszczona stolica stanu Nevada. Właśnie w tym miejscu i w tym czasie rozpoczyna się historia grupki ocalałych, której losy splotły się ze sobą przez niezbadany los...
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 13-12-2010 o 20:25.
traveller jest offline  
Stary 18-12-2010, 21:23   #2
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TlDInVqv8cs[/MEDIA]

- Wszystko w porządku? - spytał Tommy zerkając w stronę swojego przyjaciela.

Alan początkowo nie usłyszał pytania, wlepiał swoje spojrzenie w widok za oknem, całkiem niedawno zamienili się za kierownicą i być może była to po prostu oznaka zmęczenia albo też rzeczywiście nad czymś mocno rozmyślał. Tommy szturchnął go lekko łokciem i Lisbon wreszcie odwrócił się leniwie, minę miał dość poważną i zdawało się, że w ogóle nie chce wdawać się w rozmowę.

- Będzie w porządku Alan - zaczął ponownie niezrażony towarzysz - Znajdziemy je tam, pewnie siedzą teraz sobie u tej jej stukniętej siostry, wpadamy, robimy ładne uśmiechy i zabieramy co nasze - pardon - twoje. - Uśmiechnął się szeroko, lecz Lisbon nie podzielał jego entuzjazmu.

Humor miał beznadziejny i nie zapowiadało się, by w najbliższym czasie cokolwiek w tej sprawie się zmieniło. Minęły już trzy dni od kiedy ostatni raz widział swoją rodzinę, od jakiegoś czasu nie układało im się najlepiej, w końcu jedna ze stron powiedziała zbyt wiele, zbyt wiele rzeczy wyszło na jaw, by tak po prostu można było o tym zapomnieć. Teraz dla Alana nie liczyło się jednak nic co się wcześniej stało, chciał po prostu upewnić się, iż jego żonie i córce nic nie grozi. Minęły tylko trzy dni, a on stęsknił się bardziej niż kiedykolwiek. Mary i Kate gdzieś tam na niego czekały, pewnie wściekłe, ale jednak.

Tommy Tomble, jego stary kumpel jeszcze ze studiów, ucichł całkowicie i zaczął majstrować przy radiu, szło mu to dość opornie i po kilku próbach sięgnął po jedną ze swoich płyt Ace of Base. Byli właśnie przy kawałku Cruel Summer, kiedy usłyszeli jakiś głośny trzask, który na kilka sekund skutecznie zagłuszył muzykę dochodzącą z głośników. Obaj spojrzeli na siebie niepewnie, nie zdążyli jednak nic powiedzieć, bowiem już po chwili zauważyli co miało miejsce.

Kilkaset metrów przed nimi leżała na swym boku biała ciężarówka zajmując przy tym dwa pasy ruchu, na poboczu zaś znajdował się jeep, który jeszcze mocniej ucierpiał w wypadku. Tomble zatrzymał auto w bezpiecznej odległości, spojrzał jedynie na swego przyjaciela i kiwnął głową widząc jego znaczące spojrzenie. Obaj wyskoczyli z auta.

Alan Lisbon wyglądał jak wrak człowieka, był mniej więcej pomiędzy 45. a 50. rokiem życia, ubrany w nieco podniszczoną bluzkę oraz zwykłe dżinsy nie przypominał siebie jeszcze sprzed tygodnia. Chudy i wysoki mężczyzna o niebieskich oczach i potarganych włosach wyraźnie przewyższał swojego przyjaciela, który mógł mieć może z 1,80 wzrostu. Tomble trzymał się jednak o niebo lepiej, odziany w białą koszulę z niedbale związanym krawatem oraz eleganckie czarne spodnie i takie same buty, już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nie narzeka na brak gotówki.

- Sprawdź co z kierowcą ciężarówki - rzekł Alan - Może ktoś przeżył.

- Żartujesz?
- spytał z niedowierzaniem, ale widząc stanowczą minę Lisbona nawet nie oponował i ruszył we wskazanym kierunku.

Alan ostrożnie podszedł do jeepa, samochód był w opłakanym stanie, wgnieciony dach oraz maska, z której wydobywał się szary dym. Najpewniej oba auta pędziły w przeciwną stronę i jedno z nich z niewiadomych powodów zjechało na stronę drugiego, ciężarówka przewróciła się na bok, a jeep przekoziołkował parę razy i wylądował na poboczu. Lisbon był już niemal pewien, iż kierowca tego nie przeżył, zresztą nawet gdyby było inaczej, to raczej nie miałby już pełnej władzy w kończynach. Zajrzał mimo wszystko przez okno, tylko po charakterystycznych kształtach poznał, że coś co kierowało wcześniej tym pojazdem było kobietą. Cała była we krwi, ale przynajmniej zginęła szybko. Odsunął się kilka kroków od jeepa i nagle usłyszał coś za sobą, nim zdołał się odwrócić rozległ się kolejny jakby ktoś uderzył czymś w blachę. Obrócił się i zobaczył Tommyego, który z zakrwawioną łopatą stał nad ciałem jakiegoś nieszczęśnika.

- Jasna cholera - wypalił Lisbon.

- Jezu - dodał zdyszany Tomble - Widziałeś to? Ten świr biegł prosto na ciebie.

Alan cofnął się jeszcze kilka kroków, sam nie wiedział co myśleć o tym co się właśnie stało, zresztą jego przyjaciel również wyglądał jakby sytuacja mocno go przytłoczyła. Odrzucił łopatę i podszedł do Lisbona.

- Lepiej się stąd zabierajmy.

- Chcesz go tak zostawić?
- Alan jeszcze raz objął wzrokiem miejsce wypadku, wyciągnął komórkę, mała ikonka na wyświetlaczu wskazywała na to, że bateria padnie za kilka sekund - Masz telefon? Musimy kogoś o tym poinformować.

- Co?
- spytał - Nie, nie mam, Jezu! Po prostu stąd odjedźmy, w Carson kogoś poinformujemy. Nie mam tu zamiaru siedzieć, ten frajer - wskazał palcem na człowieka leżącego u jego stóp - widziałeś go? Totalny świr, jak tylko cie zobaczył zaczął biec w twoją stronę, kurwa. Obama mówił żeby siedzieć w domu.

- Uspokój się - powiedział krótko Lisbon - Jedziemy do Carson, tam to zgłosimy.

Tomble przyjął to z ulgą, chwilę później obaj siedzieli już w aucie, silnik zawarczał i po kilku minutach znów znaleźli się na drodze, Tommy wyminął przewróconą ciężarówkę i przyjęli poprzedni kurs. Dopiero teraz Alan zorientował się skąd jego towarzysz wziął łopatę, z klapy auta wypadło kilka sprzętów oraz pudełka z wielkim logiem Produkty ogrodowe Hortus. Nie widzieli już jak uderzony wcześniej łopatą mężczyzna powoli zaczyna wstawać.

***

W Carson znaleźli się nie długo później, Tommy zapewnił Lisbona, że musi coś sam załatwić, a przy okazji poinformuje o wypadku policję, potem mieli spotkać się przy domu siostry jego żony Mary, najpierw Alan musiał jednak zatankować auto. Okolice stacji benzynowej były dziwnie wyludnione, wokół nie było ani jednej żywej duszy, być może ludzie rzeczywiście wzięli sobie do serca słowa prezydenta. Było to dziwne, ale nie przejął się tym zbytnio, szczególnie, że miał na głowie masę innych, osobistych problemów.

Tylko jeden z dystrybutorów wciąż jeszcze dysponował jakąś marną ilością benzyny, ale to i tak wystarczyło by ćwierć baku się zapełniło. Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów i wszedł do stojącego obok budynku, część półek była całkowicie oczyszczona. Podszedł do jednego z stojących w rogu automatów i kupił sobie jakiś napój energetyczny. Powoli otworzył puszkę i wziął kilka łyków, średnio mu smakował, ale przynajmniej zadziałał całkiem orzeźwiająco. Chwilę później znalazł się przy kontuarze, lecz nigdzie nie było widać żadnego sprzedawcy, poczekał więc moment, nacisnął kilka razy na dzwoneczek, po czym zaczął się rozglądać. Nagle usłyszał jakiś hałas, jakby ktoś na czymś się wywrócił, napił się kolejnego łyka i ominął kilka półek aż wreszcie zobaczył jakiegoś dość pulchnego mężczyznę, który najwyraźniej wywrócił się na postawionych niedbale puszkach.

- Hej, wszystko w porządku chłopie? - rzucił podchodząc bliżej.

Już miał zamiar pomóc wstać mężczyźnie kiedy ten nagle podniósł głowę, lodowate oczy spojrzały wprost na niego, z ust leżącego płynęła krew. Alan cofnął się instynktownie i również potknął się na jakiejś puszce. Mężczyzna wciąż się w niego wpatrywał, lecz teraz także powoli pełznął w jego kierunku pozostawiając na podłodze ohydną plamę krwi. Lisbon przez kilka sekund z przerażeniem w oczach wpatrywał się w ten widok, aż w końcu z trudem wstał na równe nogi i niemal wybiegł ze sklepu. Niemal, bowiem tuż przy drzwiach stał kolejny osobnik, zakrwawiona kobieta, która właśnie sunęła w jego stronę.

- Jezu, Jezu - wyszeptał rozglądając się w poszukiwaniu drogi ucieczki - Co tu się dzieje?!

W międzyczasie powstał również i grubas, był jeszcze wolniejszy od tej kobiety, jednak mimo wszystko z każdą chwilą był coraz bliżej. Alan musiał działać szybko, lecz na dobrą sprawę nawet nie wiedział co powinien zrobić. Czy o tym mówił Barack kiedy przekonywał by wszyscy siedzieli na tyłkach? Jeśli tak, to czemu do cholery nie powiedział wprost dlaczego? Lisbon chyba znał odpowiedź, lecz wiedział także, iż bzdury o których gadał Obama na nic mu się teraz zdają. Cofając się natknął się ponownie na kontuar, zerknął na niego szybko i niewiele się zastanawiając złapał stojącą na niej kasę, a następnie cisnął nią w przeszkloną ścianę. Nim ktokolwiek... cokolwiek zdążyło się do niego zbliżyć wyskoczył przez nowe przejście i pobiegł do auta. Tak proste zadanie jak włożenie kluczyka do stacyjki urastało do rangi zdobycia Mount Everestu, próbował się skupić, lecz przerażenie jeszcze go nie opuściło, nawet jeżeli na horyzoncie nie widział już więcej dziwnych... wynaturzeń. W końcu trafił, auto odpaliło i błyskawicznie wyjechał na pustą ulicę, pędząc w kierunku domu siostry Mary.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 20-12-2010, 23:57   #3
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Fakt, Obama powiedział, żeby nie wychodzić z domu bez potrzeby, telewizja milczy, a radia nie do się dostroić, ale bez przesady...Amerykanie mają skłonność do przesadzania. Opustoszałe ulice, pozamykane sklepy, spokój. Pozorny spokój, może cisza przed budzą

- Co tam znowu bazgrzesz? - przy stole z powrotem usiadła wysoka, elegancka kobieta. Jej perfekcyjny makijaż, świeżo umalowane i dokładnie upięte włosy całkiem nieźle maskowały wiek Ann.

- Nieważne - młoda, krótko ścięta brunetka wrzuciła dziennik do obszernej, czarnej torebki, po czym zabrała się za leżącego na talerzu hamburgera.

- Mamusiu! Skończyłam! -
ciszę, która zapadła przy ich stoliku przerwał radosny szczebiot małej dziewczynki. - Obiecałaś, że jeśli zjem wszystko...

- Tak wiem - Genevieve weszła jej w słowo uśmiechając się do córki. Wyciągnęła z kieszeni bojówek trochę drobnych. - Proszę, możesz iść kupić sobie lody.

- Super.

- Juliette...

- Aha?

- Po angielsku - puściła jaj oko.

- Mamooo, przecież wiem - odpowiedziała szybko i pobiegła do lady.

Ann kończyła kończyła kawę spoglądając z nad kubka to na córkę to na wnuczkę dyskutującą łamanym angielskim z właścicielem knajpy. Jedynej otwartej knajpy jaką do tej pory napotkały.


- Myślisz... jak myślisz, co się dzieje? -
zapytała w końcu.

- Nie wiem - Genevieve wzruszyła ramionami. Prawie beztrosko. - Amerykanie mają skłonności do przesady, przecież wiesz. - Jej ton był pocieszający. Chciała podnieść na duchu matkę. I siebie. Choć już nie raz obiecywała sobie, że nie będzie się oszukiwać.

***


Jechały szybko, droga była praktycznie pusta. Juliette spała, matka rozwiązywała krzyżówkę. Udawały, że wszystko jest ok. Nie szło im najlepiej. W powietrzu czuć było napięcie i niepokój.

- Stacja - stwierdziła brunetka beznamiętnym tonem. - Idę się wysikać. - Odbijając w lewo spojrzała jeszcze na wskaźnik paliwa. Bak był prawie pełny, no i miały jeszcze jakiś zapas w bagażniku. Z 10 razy dojechałyby na tym do lotniska. I z powrotem.

- Co z Twoim filmem? -

- Mamo litości, co mnie teraz obchodzi film o jakiś pieprzonych słoniach z zoo.

- Gen...

- Wiem mamo. Jestem zmęczona, chcę być już w domu. Mam nadzieję, że samoloty do Francji...latają

Starsza z kobiet pokiwała smętnie głową. - A Twoi koledzy? Ten weterynarz i reszta ekipy?

- Nie wiem, pewnie też są już w drodze na lotnisko.
Zgasiła silnik. - Zaraz wracam - szepnęła zerkając z czułością na śpiącą z tyłu córkę. Przymknęła drzwi.

Stacja benzynowa totalnie cicha i wyludniona. Wybita szyba. Coś jej mówiło, żeby nie iść w tym kierunku. Szła jednak. Powoli, serce waliło jak oszalałe.


- Kurwa! -
chciała wrzasnąć, ale z jej gardła wydobył się jakiś dziwny skrzek. Zawróciła, puściła się biegiem, szybko wsiadła do samochodu. Bez słowa przekręciła kluczyk w stacyjce, ruszyła z piskiem opon. W oczach miała łzy przerażenia.
Taka była jej reakcja na to co zobaczyła. Coś co było kiedyś kobietą i mężczyzną...
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"

Ostatnio edytowane przez Vivianne : 22-12-2010 o 20:38.
Vivianne jest offline  
Stary 09-01-2011, 17:13   #4
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Ziemia numer 9247

Czas bliżej nieokreślony. Schron 40 metrów pod ziemią. Gdzieś w stanie Texas.


Przez niewielkie dziurki dopływu powietrza wlatywała powoli kolejna, starannie wyważona dawka najnowszego narzędzia zagłady stworzonego przez człowieka z myślą o człowieku. Gaz był bezwonny. Nawet przy tak intensywnym stężeniu na tak małej przestrzeni jak ten nieduży pokój w którym go umieszczono nie mógł ani go poczuć, ani zobaczyć. Polegał jedynie na swoim słuchu. W powietrzu rozległ się cichy syk, który powiedział mu że czas na kolejną próbę. Badali go. Poczuł się jak żaba na lekcji biologii. Żołądek przywarł mu już do krzyża. Z boku ogolonej głowy wytatuowano mu numer. Nie musiał go widzieć by wiedzieć, że tak właśnie było. Znał swój numer mimo, że nikt mu go nie powiedział. Przed nim badano 156 obiektów więc on sam był obiektem numer 157. Od kiedy znalazł się po tej stronie lustra zrzucił około 10 kilo, nie mógł stwierdzić na pewno. Głodzili go. W ramach nauki oczywiście. Wszystko w ramach nauki. Stali tam pewnie teraz w nienagannie białych fartuchach. Za grubym, wzmocnionym szkłem, bezpieczni. Mógł sobie wyobrazić ich twarze beznamiętnie robiące notatki. Podniecenie ich osiągnięciem skończyło się wiele pacjentów wcześniej. Jeszcze tydzień temu stał z nimi w jednym rzędzie. Zakaszlał kilka razy i oparł się o ścianę. Zakręciło mu się w głowie oczy lekko łzawiły. Wiedział, że to niedługo minie. Czeka go jeszcze wiele testów. Mimo to kiedy poczuł jak niechciany lokator wnika mu do płuc wbrew jego woli wzdrygnął się z obrzydzeniem o myśli jak to wszystko się kończy.



Po drugiej stronie lustra.

-Interesujące doktorze Richter... Mówi pan, że sam gaz nie jest śmiertelny?

-Sam pan widzi na przykładzie tego tu... ochotnika. Dozujemy regularnie różne dawki gazu i podobnie jak we wcześniejszych przypadkach jego organizm zwalcza dość sukcesywnie ciała Z.

-Więc jak to działa doktorze?

-Cóż pierwsza faza to zainfekowanie pacjenta naszym wirusem. Wirus nie ma szans w walce z układem odpornościowym większości ludzi i przegrywa tą walkę raz po raz. Sęk w tym, że organizm nie może się pozbyć go całkowicie jak to się dzieje z normalnymi wirusami po przebytej chorobie. Ciała Z ciągle tam są, regenerują się i atakują znowu co nie ma być może wielkiego znaczenia dla ich nosiciela. W każdym razie nie ma do pewnego czasu. Mianowicie do momentu kiedy układ odpornościowy przestaje pełnić swoje funkcje. Każda choroba, którą przejdzie pacjent może okazać się dla niego śmiertelna. Kiedy mózg człowieka umiera, przestaje bić jego serce zanikają też mechanizmy obronne. Dopiero wtedy wirus pokazuje pełnię swoich możliwości.

-To znaczy?

-Normalnie kiedy człowiek umiera, jego komórki obumierają, mózg nie pracuje, ciała ulega rozkładowi. Ciała Z jak je nazwaliśmy... podtrzymują życie organizmu choć z medycznego punkt widzenia to już nie jest życie takie jakie znamy. Obiekt wychodzi poza ramy definicji człowieka. Krew ciągle krąży w żyłach choć robi to dużo wolniej. Nie potrzebuje tlenu, właściwie nie potrzebuje nawet jedzenia mimo to odczuwa głód. Taka istota jest bardzo ograniczony zarówno w sferze emocjonalnej, nie odczuwa żadnych typowo ludzkich uczuć takich jak gniew, strach, współczucie. Dąży po prostu do zaspokojenia jedynie swoich podstawowych potrzeb w sposób dalece prymitywny. Właściwie to nawet te potrzeby ulegają zmianie. Nie jestem pewien czy ów osobnik odczuwa zmęczenie czy ból. Nie odczuwa popędu seksualnego, nie ma potrzeby snu choć u niektórych obiektów doświadczalnych zauważyliśmy coś co nazwaliśmy letargiem. Potrzeba jednak dalszych testów by zrozumieć istotę tego zjawiska. Właściwie jedynym jego motorem napędowym jest... Ekhm... Jest właśnie głód.

-Bardzo interesujące doktorze. Wyobrażałem sobie jednak, że przemiana zachodzi bardziej gwałtownie.

-Właściwie to zdarza się, że zachodzi ona gwałtownie. Wszystko zależy od organizmu obiektu. Im słabszy organizm tym przemiana zachodzi szybciej. Stosunkowo trwa od kilkunastu minut do 24 godzin.

-Ten tutaj... ochotnik. Wygląda znajomo.

-Dr. Jesco? Hmm tak wielki człowiek... Jego pomoc była nieoceniona przy naszej pracy. Dobry doktor miał jednak problemy z zachowaniem dystansu do swojej pracy. Rozumie pan, wyrzuty sumienia.

-Pan ich nie ma doktorze? Wyrzutów sumienia.

-Wierzę, że ludzie zawsze znajdą sposób by pozabijać się nawzajem. Chcę znaleźć się po właściwej stronie barykady jeżeli to nastąpi. Poza tym... Czy ta broń nie jest potrzebna nam, żeby trzymać naszych wrogów w szachu?


Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Nie było wiadomo czy zastanawia się nad odpowiedzią czy może nawet nie dosłyszał pytania. Dla naukowca przedłużające milczenie zaczynało być już dość niezręczne. Być może widok po drugiej stronie lustra zahipnotyzował mężczyznę tak jak ludzi hipnotyzuje ogień. Może oczami wyobraźni widział co stanie się z obiektem testowym numer 157. Doktorowi Francowi Richterowi przeszły przez myśl takie możliwości. Nawet nie rozważył tego, że człowiek ten może go żałować. Był ich zleceniodawcą. Nigdy nie spotkał w życiu bardziej chłodnego mężczyzny. Po raz pierwszy przez chwilę pomyślał o tym, że potwory nie zawsze znajdują się po przeciwnej stronie lustra niż on. Nawet wtedy, nie uważał sam siebie za jednego z nich.

-Kiedy możemy spróbować bardziej zaawansowanych testów doktorze?

-Mówi pan o testach na większym obszarze?


Mężczyzna skinął głową twierdząco.

-Mówię o obszarze globalnym.

-Sir... Z całym szacunkiem, ale to szaleństwo. Nie jesteśmy wstanie kontrolować wirusa na otwartej przestrzeni. Poza tym testy o jakich mowa trwałyby lata i doprowadziły najprawdopodobniej do... do...

-Do końca znanego nam świata doktorze. Zdaje sobie z tego sprawę. Podobnie jak z tego, że istnieje wiele niedogodności w związku z takimi testami. Załóżmy jednak, że mógłbym dostarczyć panu odpowiednio dużo miejsce i zaświadczyć, że nikt z ludzi na tej planecie nie ucierpi w związku z tym. Czy mógłby pan znaleźć sposób by przyspieszyć sposób rozprzestrzeniania się wirusa.

-Być może... Wciąż jednak nie wiem jak mógłby pan...

-Doktorze pana zespół nie jest jedynym, który opracowuje przełomową technologię dla dobra tego kraju. Proszę wykonywać swoją pracę i dać mi zająć się resztą. A teraz... moglibyśmy obejrzeć inne obiekty?

-Oczywiście. Proszę za mną panie prezydencie.


Ani słowa wyjaśnienia więcej. Richter zrozumiał, że informacje najprawdopodobniej są tajne, że nie wyciągnie już więcej z tego człowieka. Był na tyle przewidujący, by nie nalegać na odpowiedzi które w najlepszym wypadku nie pozwoliły by mu zasnąć w nocy. W najgorszym nie obudziłby się już nigdy. Kiedy oprowadzał swojego gościa po reszcie ośrodka badań w jego głowie już pojawiła się myśl. Wulkan.

---

Ziemia numer 5.*

Południe Islandii. 10 kwietnia 2010 roku.




Śmigłowiec stopniowo zwalniał. Byli blisko celu. Teraz trzeba było osiągnąć odpowiednią wysokość i pozycję. Mieli tylko jedno podejście i nie można było uszkodzić kapsuły. Najprawdopodobniej skończyłoby się to niepowodzeniem misji. Zimny islandzki wiatr smagał ich po twarzach. Znosili to spokojnie, byli weteranami zadań w trudnych warunkach. Najlepsi z najlepszych. To była misja ich życia.

Równoległe światy. Major Drent pokręcił tylko głową w zadumie. Był jednym z członków niewielkiego zespołu, któremu przydzielono to zadanie. Najrozsądniej było wysłać mały oddział. Zadanie rangi najwyższej wagi państwowej jak określił to jego zwierzchnik. Mieli przejść przez jakiś tunel między wymiarami z bardzo delikatnym ładunkiem, który mieli dostarczyć do wnętrza wulkanu Eyjafjoell na Islandii. Ładunek ten wisiał swobodnie na solidnej metalowej linie zabezpieczony w sporej, solidnej kapsule. Drent był zwykłym żołnierzem, dla niego wydarzenia ostatnich dni brzmiały jak jakaś powieść science fiction. Wybrano go jednak nie bez powodu. To samo tyczyło się jego oddziału. Powód był jeden, umiał wykonywać rozkazy. Spojrzeli na jego akta. Z całą pewnością dokładnie mu się przyjrzeli. Pewnie zobaczyli w nim broń. Człowieka który bez zastanowienia się gotowy jest poświęcić cywili by ukończyć zadanie. Tak jak podczas tej akcji w Somalii, którą przypisano rebeliantom. Robił to co do niego należało. Mimo wszystko teraz było trochę inaczej. Nigdy nie był tak daleko od domu i wątpił czy uda mu się wrócić. Zapewniano ich, że po wykonaniu zadania mają zapewniony powrót, ale z taktycznego punktu widzenia operacja przeprowadzenia ich z powrotem była zbyt ryzykowna. Poza tym wiedzieli zbyt dużo i najłatwiej było zostawić ich tutaj. Być może odznaczą ich pośmiertnie pomijając szczegóły ich misji. Nieważne, nie robił tego dla medali. Robił to bo nie umiał inaczej, do tego go szkolono. Człowiek nie rodzi się bronią, człowiek może się nią stać.

-Jesteśmy dokładnie nad celem sir.

-Odczepiajcie ładunek.


Major spoglądał za nabierającą prędkością kapsułą, która w kilka sekund zniknęła w szczelinie powstałej kilka tygodni wcześniej. Misja wykonana. Czas na emeryturę.


*świat w którym rozgrywa się nasza przygoda.

---

4 dni później w tym samym miejscu w momencie zetknięcia się lawy o temperaturze 1200 stopni Celsjusza z pokrywą lodową. Lawa z łatwością stopiła ściany kapsuły uwalniając skroplony gaz. Ten zaczął parować wraz z topniejącą wodą z lodowca. Gwałtowny wybuch wewnątrz wulkanu spowodował uwolnienie się wielkiej chmury powietrza, która okryła całą Europę uniemożliwiając w niej ruch powietrzny. Z czasem wiatr rozwiał tą chmurę. Ludzie znów mogli latać i zapomnieli o tym zjawisku. Wiatr natomiast przenosił cząsteczki wody z islandzkiego lodowca i umieszczonego tam gazu po całym globie. Potem padał deszcz.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NWB0TrrjtAU&feature=related[/MEDIA]
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 09-01-2011 o 18:39.
traveller jest offline  
Stary 12-01-2011, 18:01   #5
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Freddy Crown „Mały”


Charlie był cholernie podekscytowany. To miał być jego dzień. Dzień, w którym z drobnego złodziejaszka miał stać się prawdziwym przestępcą i dołączyć do gangu swojego starszego brata. Wystarczyło przejść z pozoru prosty test, który wymagał od egzaminowanego posiadania jaj i odrobiny szczęścia. Należało tylko obrabować sklep. Przywódca wyznaczał cel, zazwyczaj coś małego na uboczu, gdzie gliny nie były w stanie szybko dojechać. Wybierano przeważnie sklepy 24h gdzie w godzinach porannych nikt się nie kręcił. Zazwyczaj wszystko szło gładko. Grożono bronią, przestraszony właściciel dawał kasę, po czym znikało się błyskawicznie. Niestety niektórzy nie mieli tyle szczęścia. Charlie słyszał o jednym gościu, do którego właściciel sklepu wypalił z shotguna. Biedak ponoć przeżył, ale jego twarz po tamtym wydarzeniu podobno przypominała rozjechanego szczura na drodze. Złodziej wolał o tym nie myśleć. Już i tak bez tego jego serce biło jak oszalałe.

Była piąta nad ranem. Słońce jeszcze długo nie zamierzało podnosić się z nad horyzontu. Kolorowy migający szyld po drugiej stronie ulicy reklamował całodobowy sklep monopolowy, cel Charliego. Chłopak pociągnął solidny łyk alkoholu, aby dodać sobie odwagi i ruszył na wprost z trudem stawiając każdy kolejny krok. Jego nogi były jak z galarety. Telepały się coraz bardziej i bardziej, aż nieszczęśnik miał wrażenie, że bardziej tańczy jakiś egzotyczny taniec niż rzeczywiście idzie do przodu. Nie była to bynajmniej wina temperatury, która mimo pory roku nie była za niska. Biedak był w takim stanie, że nic sobie nie robił z obecności dwóch harleyów pozostawionych przed sklepem. Nikt od dłuższego czasu nie wyszedł ze środka, więc mylnie założył, że nie ich właściciele nie byli klientami.

Charlie pchnął drzwi i jego serce o mało nie stanęło, kiedy dzwoneczek umieszczony nad drzwiami zadzwonił. Nie tracąc resztek odwagi wsunął się do środka i z niesmakiem przekonał się, że dwójka motocyklistów stała w środku i rozmawiała w najlepsze z zaspanym właścicielem monopolowego. Stali do niego plecami i nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Chłopak przez moment udawał, że przegląda gazety przysłuchując się ich rozmowie, a w zasadzie monologu największego z nich.

-… słuchajcie to leciało jakoś tak. – ciągnął wielki brodacz o hipnotyzującym, przyjemnym głosie, dużo przy tym gestykulując. – To tak, spotyka się dwóch facetów nie? I jeden mówi do drugiego: twój kolega to ma szczęście. Dwie żony już pochował, bo struły się grzybami, a teraz trzeci raz owdowiał nie? A na to drugi: no, ale tym razem to był uraz czaszki. A pierwszy na to: tak słyszałem. Nie chciała jeść grzybów. Nie chciała jeść! Haha – zarechotał głośno trącając swojego niskiego towarzysza. – Dobre nie?

- No kurwa nie bardzo. – odgryzł się drugi wyraźnie udając poirytowanie. – Wiesz, że jakoś średnio lubię tego typu kawały.

- Marudzisz, ale ten będzie lepszy. Słuchaj pan. – zwrócił się do znużonego właściciela. – Żona mówi do męża rozkładając szeroko nogi nie? I mówi…

- Może kup coś wreszcie co? – przerwał drugi motocyklista.

- Nie, nie, nie, tego nie mówi. Ale jak to leciało? – wielkolud zamyślił się.

Charlie nie wytrzymał. Wyglądało na to, że ta dwójka zamierzała dłużej tu zabawić, a on nie miał na to czasu. Zresztą z każdą chwilą jego odwaga kurczyła się coraz bardziej i niewiele brakowało żeby stąd po prostu wybiegł. Sięgnął do kieszeni i zacisnął dłoń na niewielkim rewolwerze. Dostał go od brata i nie mógł go zawieść. Jednym szybkim ruchem wyjął broń i wycelował nią w sprzedawcę, który nagle pobladł i podniósł ręce wysoko do góry.

- To napad! Nie ruszać się! – krzyknął pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. – Dawaj całą zawartość kasy!

- Cholera nie mogę sobie przypomnieć jak to leciało. – brodacz zdawał sobie nie robić za wiele z zaistniałej sytuacji.

- Bob…

- Kurcze no, nie lubię, kiedy ktoś mi przerywa opowiadanie dowcipu.

- Bob…

- Tak wiem Freddy.

Dwaj motocykliści jak na komendę odwrócili się trzymając w swoich rękach dwa pistolety wycelowane w złodzieja. Ich lufy znalazły się zaledwie kilkanaście centymetrów od twarzy Charliego, który poczuł jak coś ciepłego zaczęło spływać po jego lewej łydce. Nawet nie zauważył, kiedy upuścił swój rewolwer.

muzyczka


- Po pierwsze spływaj dzieciaku. – powiedział niższy z nich. Jego głos w porównaniu z wielkoludem był bardzo świszczący. Jego zacięte spojrzenie wyglądało nie mniej niebezpiecznie niż pistolet, jaki trzymał w ręku.

- Po drugie Bob… – zwrócił się tym razem do swojego kumpla - Mówiłem ci już kiedyś, że beznadziejnie opowiadasz dowcipy?

- Wiele razy stary, ale sam wiesz jak to jest z nałogami. Nie łatwo z nimi wygrać. – parsknął śmiechem brodacz.

Charlie miał ostatecznie i pecha i szczęście jednocześnie. Nie zdołał obrobić sklepu, ale uszedł z życiem i zmoczonymi spodniami. Nie przejmował się tym za długo, gdyż tego samego dnia został zagryziony przez jednego z umarlaków.


***


Parę godzin później

I'm rolling on and on and on
who knows where i'm goin'?
life is an open road - it's the best story never told
it's an endless sky – it's the deepest sea
life is an open road to me…



Jechali powoli przez miasto. Zimny wiatr owiewał ich twarze, a przyjemny ryk silników motocyklowych zastępował im najlepszą muzykę. Mieli dobre humory, właściciel monopolowego wręczył im drogiego whiskacza w nagrodę za nieoczekiwane „bohaterstwo”. Nie śpieszyło im się nigdzie tak jak zresztą zawsze. Co prawda tego dnia mieli swój cel, co było wyjątkiem w ich wieloletnich podróżach, lecz mieli na jego zrealizowanie jeszcze wiele godzin. Tego popołudnia miała przylecieć z Europy córka łysego, niskiego, a przede wszystkim wrednego człowieka… Freddiego. To on był mózgiem w tym duecie. Jego wielki kumpel Bob był człowiekiem do rany przyłóż, który wiecznie żył w świecie swoich marzeń mających niewiele wspólnego z rzeczywistością. Poznali się dawno temu w więzieniu i od tamtej pory stanowią świetny zespół.

Od samego początku, gdy wjechali do Carson City Freddy zauważył pewną niepokojącą rzecz. Na ulicach było wyjątkowo mało ludzi i o ile nad ranem było to normalne, tak teraz nie było ich specjalnie więcej. Panowie byli wiecznie w drodze i nie dane im było wysłuchać orędzia prezydenta. A nawet jeśli by je obejrzeli to mieliby to głęboko w poważaniu. Krótko mówiąc przeoczyli początek plagi zoombie. Bywa.

Gdy zatrzymali się na czerwonych światłach przy kompletnie pustym skrzyżowaniu Mały nie wytrzymał. Splunął na jezdnie a następnie rozejrzał się sondującym wzrokiem po otaczających budynkach.

- Coś jest nie tak. – powiedział na tyle głośno żeby Bob mógł go usłyszeć.

- Pewnie jakieś święto czy cuś w tym stylu mają. – rzucił niezbyt inteligentną uwagę drugi.

- Tak kurwa, święto pustych ulic. Daj spokój Bob, mówię poważnie. – Freddy podrapał się po łysinie co było jego odruchem bezwarunkowym, szczególnie, gdy mocno nad czymś się zastanawiał. Kiedyś ktoś nierozsądny rzucił żartem, że właśnie przez to wyłysiał.

Gdy zapaliło się zielone ruszyli dalej w kierunku lotniska, zupełne nieświadomi zagrożenia…
 
mataichi jest offline  
Stary 15-01-2011, 21:50   #6
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Po głowie chodziło mu tysiąc różnych myśli, kiedy pędził ulicami miasta, kompletnie pustego, pozbawionego całego życia, on zaś był w jego środku, nie pewny co stanie się dalej, co w ogóle już miało miejsce. Miał się czego bać, sytuacja nie była normalna, w niebezpieczeństwie był on, Tommy, jego rodzina... Na samą myśl o tym docisnął pedał gazu i zwiększył bieg. Po drodze nie minął nikogo, ani jednej żywej lub żywej inaczej duszy. Zahamował z piskiem okiem, gdy znalazł się na miejscu, domek był typowym, dwupiętrowym hangarem, który pomieścić mógłby w sobie zapewne więcej niż dwie rodziny. Ulubiona forma budowy nowobogackich cwaniaków.

Drzwi otwarte były na oścież, co już zaniepokoiło mężczyznę, w pobliżu jednak nie widział niczego niepokojącego, panowała również kompletna cisza. Powoli wkroczył do przedpokoju, następnie trafił do kuchni. Początkowo chciał krzyknąć żeby sprawdzić czy ktokolwiek wciąż tutaj jest, mogło to jednak sprowadzić mu na głowę nieproszonych gości, więc wolał nie ryzykować. Zamiast tego sięgnął po leżący na stole solidny tasak, jedno z tych ostrzy, z którym człowiek może mieć złe skojarzenia. Tak uzbrojony, ze złymi przeczuciami oraz nieco drżącymi nogami, po kolei sprawdzał kolejne pokoje, salon, gabinet, sypialnia i łazienka - wszędzie pusto. Ruszył więc schodami na górę, tutaj również nie zastał nikogo, ale porozrzucane po podłodze ubrania nie świadczyły o niczym dobrym.

Nagle usłyszał coś z boku, jakiś niezbyt głośny szmer dobiegający z dalszej części korytarza. Ruszył tam powoli starając się zachowywać najciszej jak się dało. Przy łazience stała ubrana w niedbale zarzucony szlafrok oraz ciepłe bambosze siostra jego żony, wpatrywała się uporczywie w drzwi i co kilka sekund otwartą lekko dłonią w nie klepała. Zbliżył się kilka kroków.

- To ty? - spytał głupio - Gdzie jest Mary?

Kobieta nie odpowiedziała, na pewno jednak go usłyszała, bo momentalnie się odwróciła, w jednej chwili, kiedy zobaczył na jej twarzy ślady krwi, a w oczach jedynie pustkę, zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Zaczął się szybko wycofywać w kierunku schodów, dotarł tam dość szybko, ale wtedy zobaczył jak jakiś przybłęda błąka się na dole. Nie wyglądał jakby wpadł porozmawiać, raczej miał zamiar wrzucić coś na ząb. Rozejrzał się, z każdą chwilą kobieta była coraz bliżej niego, szarpnął za klamkę najbliższych drzwi i wskoczył do pokoju. Kolejny gabinet, najwyraźniej dobrze im się powodziło, nie zwrócił uwagi na wystrój, odłożył tasak i złapał stojące przy mahoniowym biurku krzesło. Nie zdołał jednak zablokować drzwi na czas, bo przeciwniczka nagle przyspieszyła i wpadła do środka. Solidne krzesło rozpadło się na jej głowie przewracając ją głośno na ziemię. Lisbon od razu odskoczył i chwycił ponownie za tasak czekając na to co nastąpi za moment. Kobieta zaczęła wstawać, a jako lekarz wiedział, że nie wielu potrafi powstać po takim bezpośrednim ciosie. Początkowo sunęła w jego kierunku, ale z każdą chwilą jej szarża nabierała tempa, nie zatrzymał jej nawet tkwiący w jej ramieniu tasak, który chwilę wcześniej został rzucony przez Alana.

Gdyby nie jego szybka reakcja zapewne już leżałby pod drobnym cielskiem kobiety, zdołał jednak w ostatniej chwili nieporadnie odskoczyć i napastniczka uderzyła prosto szybę, szczęście światło wpadało do tego gabinetu przez wykusz i wyleciała na zewnątrz. Wciąż leżąc na podłodze starał się opanować oddech i swój strach. Powoli wstał i wyjrzał przez okno, siostra Mary leżała niedaleko w dziwniej pozycji, jej kończyny był mocno powykręcane, co jednak nie przeszkadzało jej jedną ręką machać w jego kierunku.

- Kurwa, kurwa, kurwa - rzucił wychodząc na korytarz, szybko jednak zamilkł pomny obecności gościa na dole.

- Alan? - usłyszał nagle.

- Tommy? - Lisbon rozejrzał się gwałtownie - Gdzie jesteś?

Drzwi od łazienki z wolna się otworzyły i po chwili pojawił się jego przyjaciel, jak się okazało nie ukrywał się tam sam, na ziemi spoczywał Mike, szczęśliwy współwłaściciel tej posiadłości, miał przegryzioną krtań i liczne zadrapania na ramionach. Tommy odwrócił uwagę Alana od tego obrazu pokazując mu małą kolorową kartę.

- Jedziemy na lotnisko, tutaj nie jest bezpiecznie, Michael będziemy na ciebie czekać, Mary - przeczytał na głos - A więc były tu.

- Tak, ale przyszedłem za późno. Zobaczyłem jeszcze jak ta franca rzuca się na niego, potem zrobiłem całą rundkę i zamknąłem się tam na amen. Bałem się, że w końcu mnie dopadnie. A, co tu się kurwa dzieje?

- Nie mam pojęcia, ale nie mamy czasu na pogaduszki, jest ich tu więcej, a na dole nie jest bezpiecznie.

- Co proponujesz?

***

Zaletą tego domu w tej chwili na pewno był mały daszek nad werandą od frontu, na dół nie mogli zejść, musieli zachowywać się zbyt głośno, bo z zdawało im się, że robi się tam coraz tłoczniej. Alan otworzył jedno z okiem i razem z towarzyszem znaleźli się na daszku. Przez dłuższą chwilę rozglądali się uważnie, nigdzie nie było widać żadnych chodzących cholerstw, więc zeskoczyli na dół i sprintem dostali się do auta. Tym razem odpaliło bez problemu, auto ruszyło z piskiem, po raz kolejny tego dnia. Z domu powoli zaczęli wychodzić nie proszeni goście i tępym wzrokiem spoglądali za coraz mniej widocznym autem.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Z0GFRcFm-aY&ob=av3el[/MEDIA]

- Co teraz Alan?

- Jedziemy na lotnisko -
stwierdził bez wahania, a jego przyjaciel jedynie pokiwał głową.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 15-01-2011, 23:07   #7
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
puk, puk, puk
stuk, stuk,stuk
kap, kap,kap

i wszystkie inne wkurzające dźwięki dudniły teraz w głowie Genevieve z wielką siłą i częstotliwością. Niewidzialne krople lodowatej wody drążyły dziurę w skroniach młodej kobiety, stukot kopyt dzikich koni galopujących przez jej umysł wprowadzał w trans, pukanie...

puk, puk, puk,


ktoś pukał ... kto tam...

- Genevieve

... mama?

- Genevieve - starsza z kobiet powtórzyła imię córki po raz kolejny. Bez żadnej reakcji z jej strony. - Genevieve - jej głos był trochę głośniejszy, mina coraz bardziej zaniepokojona. - Córeczko...

...mama?

Chyba coś zaczynało do niej docierać, stukot kopyt ucichł, krople zniknęły. Znów wyraźnie słychać było pracujący silnik, przed oczami pojawiła się pusta droga. Tak, ciągle prowadziła samochód. Prawie przytomnie spojrzała na licznik, natychmiast przycisnęła pedał gazu. Byle szybciej, byle dalej, jak najdalej od cholernej stacji benzynowej.

- Genevieve - w oczach Ann malowało się przerażenie, jej perfekcyjnie umalowaną twarz wykrzywiał dziwny grymas.

- Słucham? - odwróciła wzrok w stronę kobiety. Wyglądała jakby właśnie przebudziła się z hipnotycznego transu.

- Słucham?! - wybałuszyła oczy ledwo powstrzymując się przed krzykiem, ale dała radę. Wnuczka wciąż spała.

Córka wzruszyła ramionami, pokręciła lekko głową. Miotała się niespokojnie. Musiałą to z siebie wyrzucić, nie wiedziała jak zacząć. Sięgnęła do schowka, wyciągnęła z wymiętej paczki papierosa, zagrzechotała pudełkiem zapałek. Odpaliła jedną. Zgasiła. Przecież nigdy nie paliła przy dziecku. Papieros będący przed chwila w ustach kobiety wylądował za jej uchem.

- Kurwa! - zaklęła pod nosem i walnęła ręką w kierownicę. Westchnęła głęboko, przygryzła wargę jakby się nad czymś zastanawiając.
- Widziałeś kiedyś jakiś film o zombie? - wydukała w końcu dość niepewnie?

- O czym Ty mówisz? - Ann spojrzała na nią co najmniej dziwnie.

- Widziałaś czy nie? - powtórzyła pytanie, jej głos był opanowany.

- Gen ...

- Zadałam pytanie -
weszła jej w słowo bardzo ostrym, stanowczym tonem. Jej wzrok też taki był.

- Widziałam - odpowiedziała pod naporem spojrzenia córki. - Strasznie to było głupie. Zupełnie irracjonalnie - prychnęła - nie wiem po co ludzie robią takie filmy - zmarszczyła brwi - czemu o to pytasz?

- A gdybym powiedziała Ci, że te filmy - zastanawiała się przez moment co dalej - że te filmy nie są do końca nieprawdziwe.- Zerknęła wyczekująco na matkę.

- Czy Ty aby na pewno dobrze się czujesz?

Genevieve pokiwała powoli głową. - Na stacji benzynowej - przełknęła głośno ślinę - wiesz, ona był zupełnie opuszczona. Znaczy na początku myślałam, że nikogo tam nie ma. - zerknęła na tablicę informacyjną, za chwilę miały odbić na lewo. Stamtąd już rzut beretem do lotniska. - Ale stacja nie była tak do końca pusta - ciągnęła. Jej głos nie był już tak spokojny i opanowany. Matka na pewno to zauważyła. - Znaczy, nie było tam żadnego człowieka, żywego człowieka.

- Był tam jakiś trup?! Musimy zawiadomić policję bo...

- Nie - znów weszła jej w słowo. - Choć może i tak. Trup, żywy trup, chyba można to tak nazwać - jej spojrzenie było puste, patrzyła na ulicę choć właściwie nie widziała, w ostatniej chwili skręciła w drogę prowadzącą na lotnisko. - A dokładniej mówiąc dwa żywe trupy.
Ann milczała. - No tak, nie wierzysz mi choć właściwie wcale Ci się nie dziwię. Ale to prawda mamo, nie zwariowałam.

- Gen, musiało Ci się coś przewidzieć, to niemożliwe żeby...
Zamilkła nagle. Na poboczu stał samochód. Przy nim leżał jakiś gruby, brodaty facet, obok klęczał inny. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Można by pomyśleć, że grubas zasłabł, zemdlał czy skręcił kostkę i upadł niefortunnie,a drugi sprawdza czy wszystko z nim ok. Można by było tak pomyśleć, gdyby nie fakt, że ów "drugi" wgryzał się właśnie w szyję leżącego. Z rozdartej tętnicy trysnęła krew.

- Już mi wierzysz? - spytała patrząc na matkę zaszklonymi od łez oczami.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 20-01-2011, 18:09   #8
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Freddy Crown

Był jeden niewątpliwy plus tych tajemniczo opustoszałych ulic. Freddy nie mógł ukryć uśmiechu, gdy tylko o nim myślał. Prosta rzecz, a dająca motocykliście tyle radości. Po raz pierwszy nie musiał wściekać się na tępych cepów, którzy jeździli ulicami miast i trąbili z byle gównianego powodu. Dupki bez jakichkolwiek zdolności i co ważniejsze, bez jaj. Zamiast gniewnych wrzasków i nieustającego hałasu panowała błoga cisza. Do czasu…

Najpierw usłyszeli monotonną, przyjazną dla ucha muzykę mająca na celu zganiać pobliskie dzieciaki. Zanim jeszcze skręcili za róg ulicy, wiedzieli co jest źródłem tych dźwięków. Samochód z lodami. Był cały biały, pokryty dziesiątkami kolorowych naklejek, które dodatkowo hipnotyzowały małe dzieci niczym światło ćmy. Stał rozłożony na poboczu, nieopodal parku i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie krwawy zaciek zza lady.

„Oby to była tylko polewa wiśniowa, truskawkowa… cokolwiek.” – Mały powtarzał w duchu, choć tak naprawdę wiedział, że próbuję się oszukiwać.

Mężczyźni stanęli w bezpiecznej odległości kilku metrów od pojazdu, popatrzyli na siebie i jednocześnie zgasili silniki. Po wielu latach potrafili porozumiewać się bez słów. Następnie zsiedli z motocykli i wolnym krokiem zaczęli zbliżać się do otwartego, mobilnego sklepu z lodami. Początkowo nic nie mówili, co szczególnie zmartwiło Freddiego. Jego przyjaciel zazwyczaj na okrągło pieprzył o jakiś pierdołach. Gdy milknął było w tym coś o wiele bardziej niepokojącego niż puste ulice wielkiego miasta.

- Co jest stary?

- Mówiłem ci kiedyś Freddy o tym czego bałem się najbardziej jako dziecko? – w głosie Boba dało się wyczuć kilkugałkową porcję strachu z polewą szaleństwa.

- Kuzynki Betty, tej grubej? – odpowiedział niemalże automatycznie Mały, który na pamięć znał traumatyczne opowieści jak jego kumpel nastolatek, był podrywany przez wielorybią kuzynkę. Koniec tych historyjek był wyjątkowo… przytłaczający i nie warto go na razie przywoływać. Tak czy owak Duży Bob od tamtego czasu uwielbiał wyłącznie chude panienki.

Pytanie Freddiego zawisło w powietrzu, ponieważ stanęli na wyciągnięcie ręki od lady. Nikogo nie było w środku. Czerwony zaciek z bliska zdecydowanie nie wyglądał jak jakakolwiek polewa. Była to krew, duża jej porcja, której jeszcze więcej było w środku pojazdu.

- Jest ktoś tam? – Crown zaglądnął do środka przez uchylone okienko.

- Uważaj Freddy…

- Co się z tobą dzieję? – niższy motocyklista nie wytrzymał. – Czego się tak boisz do cholery?

- Ciiii chyba słyszałem jakiś ruch w środku.

Mężczyźni zamilkli nasłuchując. Rzeczywiście dało się słyszeć powtarzalny dźwięk szurania czegoś o podłogę. Nasilał się, co oznaczało, że źródło odgłosów zbliżało się w ich kierunku. Samochód z lodami był wyjątkowo duży, posiadał coś w rodzaju zaplecza, z którego wyszedł właśnie sprzedawca lodów.

- Panicznie bałem się ich… sprzedawców lodów. – podjął brodacz, który wlepiał wzrok w zbliżającą się postać. - Było w nich coś paskudnego, w tych ich ubraniach i sztucznych uśmiechach. Nie byłem w stanie nigdy tego wytłumaczyć aż do teraz. Rozumiesz o co mi chodzi stary?

- Aż za dobrze.


Sprzedawca lodów był bowiem chodzącym trupem. Jedynie jego strój wskazywał na fach, którym jeszcze tego dnia zwykł się zajmować.

muzyczka


Nie należał do najsprawniejszych osobników swojego gatunku. Jego prawa noga ciążyła mu i to nią ciągnął po ziemi ostrzegawczo dając znać o sobie. Próbował przeskoczyć przez ladę, ale ta okazała się dla niego zbyt trudną przeszkodą. Wydawał z siebie w tym samym czasie niezrozumiała odgłosy jakby próbując coś powiedzieć.

- Wiesz Bob. Pamiętasz co mawiała Jednooka Cindy? – Freddy wiedział, że jego przestraszony przyjaciel pamięta. Tamta kobieta nie należała tak jak on sam, do rozgadanych osób i jej rzadkie słowa bez problemu właziły człowiekowi w pamięć na stałe. Cindy wolała za to skupiać się na swoim zawodzie, co też przyniosło jej sławę najtańszej i jednej z najlepszych prostytutek na drogach.

- Jeżeli ktoś cię przeraża, weź broń i wyceluj mu ją prosto w mordę. A jak to nie pomoże i cię nie uspokoi to wiesz co należy dalej robić. – powiedzieli niemal jednocześnie, po czym wyciągnęli dwa pistolety celując trupowi prosto w twarz.

- Żegnaj sprzedawco lodów.

BANG BANG!


- Cholera co to było? – wielkolud, choć pozbył się strachu z dzieciństwa wyglądał na bardzo bladego i z trudem wrócił do motocykli.

- Nie wiem, ale złazi się tego więcej. – Freddy wskazał ręką na zbliżającą się grupkę martwych przyjemniaczków. Czy widok żywych trupów przerażał go? Owszem, tak jak chyba każdego człowieka. On jednak był najtwardszym skurwielem na horyzoncie, który potrafił trzymać swoje emocję na wodzy w każdej sytuacji. Jedyną osobą, o którą się martwił w tym momencie była jego córka.

Musieliśmy je ściągnąć strzałami. Zbierajmy się na lotnisko.

Jego towarzyszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
 
mataichi jest offline  
Stary 26-01-2011, 17:04   #9
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Lotnisko Carson City. 12 grudnia 2011 roku.

Powietrze nieprzerwanie wypełniało głośne łomotanie. Ktoś raz po raz uderzał w metal, sądząc po odgłosach nie była to jedna osoba. Przed bramą na lotnisko zgromadził się spory tłum przygarbionych sylwetek tępo patrzących przed siebie. Droga do środka i zarazem jedyne wyjście były zablokowane. Przez chwilę harmider ten zagłuszył odgłos wystrzelonego pocisku. Głowy istot przed bramą natychmiast zwróciły się w kierunku z którego padł strzał. Okno wieży kontroli lotów było uchylone i to z całą pewnością stamtąd strzelano. Wieża stanowiła doskonały punkt obserwacyjny otoczenia i przy okazji doskonale nadawała się dla snajpera.



Kid nie był snajperem, daleko mu było do tego. Właściwie wciąż czekał na pojawienie się pierwszego zarostu na twarzy. Nie mógł utrzymać prosto wysłużonej broni z której strzelanie rozpoczął dwa dni wcześniej. Mimo swoich lat m21 wciąż była dobrą bronią. Stary Jake trzymał ją zawsze w charakterze pamiątki z młodości. Czasami się zacinało, trzeba było podkręcić lunetę i przeczyścić broń, wciąż jednak stanowiło dobrą broń i ktoś bardziej obeznany mógłby siać nią spustoszenie w szeregach zombich. Strzelcowi brakowało jednak doświadczenia. Nikt nie nauczył go strzelania z jakiejkolwiek broni. Chybiał zarówno wtedy kiedy zwlekał ze strzałem próbując mieć pewność, że odda czysty strzał jak i wtedy kiedy robił to szybciej wydawać się mogło z coraz większą frustracją. Po dwóch leżących przed bramą ciałach można było się domyślić, że czasem jednak trafiał. Teraz jeden jego pocisk trafił w ramię jednego z żywych trupów. Drugi trafił w klatkę piersiową innego. Trafiony pociskiem, który powaliłby dorosłego mężczyznę chwilę później odzyskał równowagę zupełnie nic sobie nie robiąc z głębokiego wgłębienia w swoim ciele. Inne nie sięgnęły celu mniej lub bardziej się z nim mijając. Kiedy po kolejnym naciśnięciu spustu rozległy się tylko ciche cykanie, chłopak kucnął i zaczął niezdarnie przeładowywać broń. Magazynek zaciął się i dopiero po dłuższej chwili udało mu się go wymienić. Łzy napływały mu do oczu, ale postanowił sobie, że nie będzie płakać. Nie da tym potworom satysfakcji. Jedyne małe zwycięstwo na jakie mógł sobie pozwolić. Wszystko było nie tak, nie powinien tu być, nie powinien tego robić. Musiał jednak jakoś zatrzymać cholernych zombich zanim dostaną się na teren lotniska. Brama wytrzyma jeszcze trochę, ale nie łudził się, że zatrzyma ich na zewnątrz zbyt długo. Amunicja powoli się kończyła, jeszcze tylko kilka magazynków.
Zerknął na mężczyznę leżącego na łóżku . Mimo, że był nieprzytomny to jego ciałem co chwila wstrząsały drgawki. Jego stan pogarszał się każdego dnia a on Kid nie mógł zrobić nic więcej niż tylko bezczynnie się przyglądać. Powinien spróbować szukać pomocy w mieście, ale prawda jest taka, że zbyt bał tych stworów tam na zewnątrz. Przerażała go ich dzikość, brutalność i upiorny wygląd. Żaden film, który oglądał wcześniej o zombich nie oddawał tego co tu się działo. Kończyło im się jedzenie, wystarczy na kilka dni. Jake nie jadł teraz w ogóle, więc pewniej na dłużej. Myśl ta ku swojemu obrzydzeniu przyniosła mu częściową ulgę. Napawało go wstrętem to, że coraz częściej myślał tylko o sobie. Jake tyle dla niego zrobił a on już zaczął spisywać go na straty. Zadrżał kiedy dotarło do niego, że jego towarzysz umierając stanie się jednym z tych na zewnątrz. Odpędził od siebie tą wizję.
O Jake... Czemu zostawiłeś mnie samego z tym gównem.
Wciąż wierzył w pomoc. Wierzył w to, że ktoś pojawi się i ich uratuje. Gdzie jest wojsko? Gdzie jest policja? Przecież wszyscy nie mogli tak skończyć prawda?
Podszedł do radiostacji, żeby nadać w eter wezwanie o pomoc. Stanowiło to regularny element każdego dnia. Jake robił to kiedy miał jeszcze siłę i cały czas powtarzał jak ważne jest to, żeby nie tracili nadziei. Teraz Kid przejął jego obowiązki i starał się je wykonywać najlepiej jak potrafił. Nie był jednak nawet pełnoletni. Miał ledwie 16 lat.

-Tu lotnisko Carson City odbiór. Potrzebujemy pomocy. Powtarzam tu lotnisko Carson City...

Po kilku próbach krzyknął w desperacji do słuchawki radioodbiornika.

-Czy ktoś tam mnie słyszy do cholery?

Ciągle to samo. Cisza. Głucha cisza odbierająca nadzieję. Ponownie podszedł do okna nie czekając dłużej na odpowiedź. Ponownie zajął pozycję gotową do strzału i przyłożył lunetę karabinu do oka. Mógłby przysiąść, że w ciągu tej krótkiej chwili pojawiło się jeszcze więcej nieproszonych gości. Zupełnie jakby coś je tutaj ciągnęło. Nie znał się na zombich. Przez myśl mu nie przyszło, że on sam może je przyciągać swoimi nierozważnymi działaniami. Ustabilizował bardziej broń. Oddychał wolniej aż w końcu obraz w lunecie nie trząsł się tak bardzo a głowa ohydnej kreatury pojawiła się w jego centrum. Jeszcze tylko chwila i...



Drgnął kiedy podświadomie zarejestrował, że dzieje się coś dziwnego. Początkowo nie bardzo wiedział co dopóki nie zobaczył tumanów kurzu wbijających się daleko przed lotniskiem. Ktoś się zbliżał. Stał przez chwilę z otwartymi ustami nie mogąc w to uwierzyć, ale wyglądało na to, że ktoś naprawdę podążał drogą prosto na lotnisko. Prosto do niego i Jake’a. Opanował emocje na tyle by ponownie wykorzystać lunetę. Z Początku nie było widać nic poza kurzem. Potem na horyzoncie zamajaczyły dwa niewyraźne zarysy pojazdów. Kid stwierdził, że są zdecydowanie za małe na samochody.
Po krótkim czasie potwierdziły się jego podejrzenia. Dwa motocykle. Ich właściciele nie wyglądali zbyt przyjaźnie. Jak już to bardziej na członków gangu chociaż nie mógł stwierdzić tego z całą pewnością. Nie o takiej akcji ratunkowej marzył. Oddech przyspieszył mu ze zdenerwowania. Odgarnął pot z czoła ani na moment nie spuszczając z widoku obu mężczyzn. Drżące palce powędrowały mu na spust. Nie chciał dopuszczać do siebie możliwości, że będzie musiał użyć broni przeciwko innemu człowiekowi mógł jednak nie mieć wyboru. Póki co postanowił bacznie obserwować przebieg wydarzeń.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 26-01-2011 o 17:06.
traveller jest offline  
Stary 08-02-2011, 20:17   #10
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Ich samochód toczył się powoli, niepewni tego co może ich spotkać nie spieszyli się, zamiast tego bacznie się rozglądali, jakby niebezpieczeństwo mogło nadejść z każdej strony. Z każdą chwilą coraz bardziej zbliżali się do lotniska, gdzieś tam na Alana czekała jego rodzina, nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mogło im się coś stać. Ciężko było mu się skupić na drodze, parę razy prawie zahaczył o krawężnik, a jego towarzysz również nie wyglądał na zbyt spokojnego.

- Co dalej?
– spytał Tommy uporczywie wpatrując się w boczne lusterko, minę miał nie tęgą i chyba dopiero teraz na prawdę zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji – Co robimy?

- Jedziemy na lotnisko –
odrzekł Alan – Po moją rodzinę, plan się nie zmienił.

- Plan się nie zmienił
– powtórzył za nim Tomble przenosząc wzrok na swego towarzysza – Ja się pytam co dalej człowieku? Co to w ogóle było? Zombie? Jak z Planet Terror Rodriqueza?

- Nie wiem co to, nie wiem co robić, nie wiem, po prostu nie wiem
– odparł spoglądając obdarzając zrezygnowanym i podejrzliwym spojrzeniem puste ulice – Ale muszę po nie pojechać Tommy, muszę je stamtąd wydostać.

- Wiem. Po prostu… to chore, wpadamy do miasta tylko po to by dowiedzieć się czy wszystko gra, a spotykamy bandę trupów czy chuj wie czego. Już na trasie, pamiętasz? Myślałem, że to jakiś świr, ale to musiał być jeden z nich, a teraz jesteśmy w samym tego centrum. Szwedzki stół kurwa! Co to mogło być?! Jakiś wirus? Klątwa? Kurwa postawili Carson na jakimś pieprzonym indiańskim cmentarzu?
– Roześmiał się jakoś nienaturalnie. – To nawet dobre.

- Widzisz to?
– spytał nagle Alan, przerywając ten dziwny, nieco histeryczny śmiech przyjaciela.

- Gdzie? – Tomble rozejrzał się i dopiero, kiedy Lisbon wskazał mu ręką odpowiedni kierunek, zaczął wytężać wzrok – Więcej trupów?

Zauważył jakieś majaczące w oddali sylwetki, spojrzeli na siebie nie pewnie i choć już spodziewali się co może czekać na nich dalej, nie zmienili kursu. Dopiero, gdy przebyli kolejne kilka metrów zaczęli zauważać więcej szczegółów, zdawało im się nawet, że... machają do nich? Byli zdumieni, ale tak to właśnie wyglądało, dwaj mężczyźni do których się zbliżali zdawali się być normalni. Serce Alana waliło jak oszalałe, ale wiedział, że jeśli chce odnaleźć swoją rodzinę musi dowiedzieć się jak najwięcej, a być może ci dwaj posiadali jakieś informacje. Zjechał na pobocze i zatrzymał wóz obok nich, odsunął szybę, ręce drżały mu niemiłosiernie.

***

Kilka minut później był znów na drodze, wycofał auto i zatrzymał je na jezdni, Tomble patrzył na niego nie dowierzając, że rzeczywiście ma zamiar zrobić to, co powiedział jeden z motocyklistów. Chwycił za pas i powoli się zapiął.

- Jesteś pewien? – spytał w końcu – Tamten ćwok miał spluwę, ale teraz możemy mu spieprzyć, to żaden problem. Przecież nie będzie nas gonił.

- Musimy mu zaufać –
odrzekł Lisbon wciąż wpatrując się stojących wciąż dość daleko truposzy – Każda pomoc się przyda, nawet taka, jak tylko zabierzemy dziewczyny po prostu odejdziemy. Spierdolimy stąd daleko i nie będziemy się oglądać za nikim.

- To mi się podoba
– poparł słowa przyjaciela po czym gładząc się po brodzie dodał – A co z tamtą kobietą? Nie wiemy co może takim drabom wpaść do łba.

- Wątpię
– zaprzeczył uspokajająco Lisbon – Narwańcy jacyś, ale nie debile, tutaj nie jest zbyt bezpiecznie, raczej nie będą niczego próbować. Głupio byłoby dać się przyłapać tym stworom.

- Oby tak było Al, po sprawie trzeba ją będzie jakoś uświadomić co to za typki, chyba, że sama zauważy.
– Plecami mocno oparł się o siedzenie. – Zaczynaj.

- Możesz jeszcze wysiąść, dam radę sam.

- Po prostu zaczynaj Al.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bNlNZ2T9EeY[/MEDIA]

Opony zatrzeszczały, kiedy stopą mocno docisnął pedał gazu niemal do samej podłogi, silnik wydarł z siebie silny ryk i po chwili auto pędziło już w kierunku bramy. Wyświetlana przez licznik wartość w szaleńczym tempie wzrastała, w tym samym czasie w samochodzie nie padło ani jedno słowo, Tomble siedział jedynie obok, lecz śmiało można było powiedzieć, iż był nie mniej skoncentrowany niż jego towarzysz. Alan mocno trzymał kierownicę, jego dłoń oderwała się od niej na kilka sekund by mógł zmienić bieg na wyższy. Z każdą sekundą nie ubłagalnie zbliżali się do swojego celu.

Pierwszy z truposzy stał nieco oddalony od pozostałych, jakieś 5 czy 6 metrów, nie zdążył się nawet odwrócić kiedy rozpędzona kupa metalu niemal rozerwała go na strzępy. Auto nawet nie zmieniło kursu, równocześnie uderzyło w kolejnych trzech wybijając ich w powietrze, dopiero wtedy Alan poczuł, że traci panowanie nad kierownicą, mocno ich szarpnęło. Zakręcił ostro i sięgnął dłonią po ręczny hamulec, samochód prawie całkowicie wyrwał się spod kontroli, obrócili się o 180 stopni zahaczając przy tym kilku kolejnych maruderów przy okazji wciągając ich pod wóz, tylko cudem uniknęli uderzenia w samą bramę. Tomble nie wytrzymał, odpiął pas, otworzył drzwi i zwymiotował. Alan również nie czuł się za dobrze, szczególnie, że ostatni manewr zakończył się zderzeniem jego głowy z kierownicą. Nie było to jakieś mocne uderzenie, właściwie tylko przez chwilę był zamroczony.

Tomble oddychał głęboko, zdążył już przetrzeć sobie twarz, ale wciąż tkwił w tej samej pozycji, lekko wychylony. Nie był dość czujny by szybko zauważyć jak spod auta wysuwa się dłoń, która w ułamku sekundy uczepiła się mocno jego nogi. Zawył z przerażenia, gdy zdał sobie sprawę co właśnie ma miejsce. Ramię naprężyło się i po chwili powoli zaczęła się ukazywać twarz truposza, potwornie powykręcana, z pustymi oczyma. Przez moment wpatrywała się w swoją przyszłą ofiarę, aż wreszcie zaczęła się coraz bardziej zbliżać.

Alan zapewne żywiej zareagowałby na tą sytuację, gdyby nie to, że w szybę od jego strony po raz drugi już wyrżnął jeden z żywych inaczej, który jakoś uniknął potrącenia. Jak na złość silnik samochodu zgasł i teraz za żadne skarby nie chciał odpalić. Początkowo sama szyba zresztą całkiem nieźle znosiła kolejne ciosy, jednak po jednym z nich pojawiły się rysy, a chwilę później wyglądało już jakby się mogło w każdej sekundzie rozsypać.

Tommy czuł jak palce trupa coraz mocniej uciskają jego nogę, a zdeformowana twarz zbliża się jeszcze bardziej, przytomnie nachylił się i zdołał dłonią sięgnąć drzwi. Trzasnął nimi z całej siły raz i drugi, poskutkowało. Co prawda truposz wciąż twardo się trzymał, lecz przynajmniej jego maltretowana co chwilę głowa opadała coraz bardziej po każdym ciosie.

W końcu odpalił, już chyba tylko jeden cios dzielił jego przeciwnika od zniszczenia szyby, Alan nacisnął pedał gazu, auto wściekle ruszyło przed siebie. Odjechał kilkanaście metrów, zakręcił ostro i tym razem przymierzył celnie, nadgorliwy trup spotkał się z maską auta i opadł obok pozostałych, których zresztą chwilę później przejechał jeszcze z dwa razy.

Dokładnie w tym samym momencie, kiedy auto ruszało, Tomble niemal całkowicie poradził sobie z przeciwnikiem, zresztą chwilę później było to i tak już bez większego znaczenia, bo gdy tylko samochód wrócił do ruchu ponownie wciągnął ją pod koła miażdżąc czaszkę. Słaba śmierć, ale tak skończyła większość z szanownych truposzy czyhających pod bramą.

- To było szaleństwo – wyszeptał z trudem Tommy, mimo wszystko na jego twarzy pojawił się mały uśmiech - Mógłbym sobie teraz jednego zapalić.

- Zrobiliśmy swoje, teraz niech oni działają – wychylił się z okna i pomachał w kierunku motocyklistów, trąbić nie chciał, bo mógł w ten sposób zwabić tutaj więcej trupów.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172