Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-02-2014, 21:22   #1
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
The Big Apple



THE BIG APPLE

The Zoo

Godzina 23:18 czasu lokalnego
Niedziela, 13 grudzień 2048


- Dawaj, szybciej!
Głośny, ostry szept przeciął ciszę panującą w starej fabrycznej hali, teraz marnej pozostałości po dawnej świetności tej części przemysłowej dzielnicy. Dwie sylwetki przebiegły przez otwartą przestrzeń, chowając się za kawałkiem muru, z którego wystawały pogięte stalowe pręty, pnąc się do góry, ku stalowej, niewidocznej w mroku konstrukcji. Dziurawy dach nie odsłaniał gwiazd. Chmury, a i owszem. Sypał z nich śnieg, którego niewielka ilość dostawała się także do środka. Dwa szybkie, głośne oddechy i przez ciągnące się sekundy nic poza tym. Dwie młode twarze. Dwie pary przestraszonych, szeroko otwartych oczu. Nasłuchiwali. Gdzieś z oddali dobiegały inne odgłosy. Szum miasta. Ale nie tylko. Rytmiczne odgłosy biegnących. Szczekanie? Zmęczenie brało górę. Adrenalina trzymała na nogach. Mężczyzna pchnął dziewczynę przed siebie. Zrobiła kilka kroków i odwróciła się, zauważając, że został. Na jej ładnej twarzy wyraźnie zaznaczały się azjatyckie rysy.
- Chodź!
Pokręcił głową. Rzucił jej plecak.
- We dwójkę nie damy rady. Jesteś szybsza. Biegnij! Odciągnę ich w drugą stronę.
Pobiegł Nie czekając, nie rzucając ostatniego spojrzenia, nie słuchając słów pożegnania. Ona także. Oboje znali stawkę.
Gdzieś dalej odgłosy przybierały na sile. Wskoczyła na siatkę i w kilku ruchach przeskoczyła na drugą stronę. Nie było tu w okolicy żadnego światła. Wszystkie latarnie zgasły lata temu. Mimo tego pędziła co sił, pokonując kolejne metry. Trochę dalej czekał na nią ratunek. Jeszcze nie tutaj.
Dwa psy o czerwonych, płonących elektroniką oczach wybiegły zza zakrętu i przyspieszyły, widząc cel. Odruch ujadania stłumiły bioniczne wszczepy.
Jeszcze sto metrów. Musiała zdążyć.



Godzina 7:10 czasu lokalnego
Poniedziałek, 14 grudzień 2048


- Tu Alicia Stoner, witajcie w porannym programie "New York News"! Dziś mamy w studio gościa specjalnego, zgodnie z zapowiedzią - burmistrza Resse Daniellsa. Dziękujemy za przybycie panie burmistrzu.
- To ja dziękuję. I witam wszystkich widzów.
- Panie burmistrzu. Prawie półtora miesiąca po ogłoszeniu tego komunikatu, dziś mamy już pierwsze wyniki. Wielu ludzi jednak ciągle jest bardzo zaniepokojonych wprowadzeniem robotów do pracy w instytucjach publicznych…

Rozmówca prezenterki lokalnej telewizji powoli pokręcił głową, a na jego ustach pojawił się zalążek miłego uśmiechu. Poprawił dobrze skrojony, lecz nie najdroższy garnitur.
- Oczywiście, wszyscy to rozumiemy. Ilość urzędników była stopniowo zmniejszana, lecz wcześniej nie potrafiliśmy osiągnąć kompromisu pomiędzy wydajnością, wydatkami i bezpieczeństwem. Większość spraw była już dawno w pełni zautomatyzowana, ciągle jednakże podatna na ludzkie słabości. Zgodnie ze swoimi zapowiedziami, to dla nas wielki krok do wyplenienia korupcji. Roboty są na nią odporne, ich funkcje będą ograniczone wyłącznie do wykonywania funkcji, do których zostały zaprogramowane.
- Rozumiem. Ale na pewno dotarły do pana wnioski i zażalenia płynące ze związków zawodowych?
- Oczywiście, nigdy nie mieliśmy przeprowadzać zwolnień grupowych. Tym ludziom mamy do zaproponowania inne stanowiska, podobne charakterem i opłacane podobnie lub nawet lepiej.
- Czy to oznacza, że androidy będą rozwijane i pojawią się także w innych sektorach? Podobno niektórzy ludzie korzystają już z nich zamiast zwykłej służby, a w fabrykach są o wiele wydajniejsi.
- Jeśli prawo na to pozwala, jest to naturalny kierunek ewolucji, prawda? Nie możemy tego zatrzymać, lecz będziemy kontrolować. Jestem pewien, że ograniczona inteligencja nigdy nie rozwinie się poza ustalony stopień. Prawo pozostaje bez zmian, rozwijająca się AI ciągle będzie zabroniona. Ze swojej strony pragnę też wszystkich zapewnić, że przepisy będą jasne. Żaden człowiek nie będzie miał prawa stracić pracy ze względu na zatrudnienie robota.

Zgodnie ze specyfiką programu, niedługo potem został zakończony. Daniells do końca pozostał w pełni opanowany, otwarty i przygotowany. Widzom pozostawało ocenić, ile prawdy znajdowało się w jego słowach. Alice zakończyła wejście na wizję.
- Dziękuję panu za wizytę. Do tematu wrócimy, ale teraz oczekiwany przez wszystkich "Zdechły Joe"!
Poważną rozmową przerwał serial dla znacznie mniej wymagającej widowni.



Godzina 9:40 czasu lokalnego
Poniedziałek, 14 grudzień 2048
Sala sądowa, Manhattan


- Proszę wstać, sąd idzie.
Kilkanaście osób obecnych na sali sądowej uniosło się, obserwując jak sędzia wchodzi na postument i siada na swoim fotelu, zerkając na wyświetlacz umieszczony tak, by widział go tylko on. Zebrani usiedli, a Keith Johnsson, doświadczony przez wieloletnią praktykę, uniósł na nich wzrok.
- Sprawa trzy tysiące jeden. Powód Scott Tomkins, oskarżony: organizacja religijna "Dzieci Rajneesha". Czy wszyscy wezwani są obecni?
Nastąpiło niewielkie poruszenie. Prokurator wstał, wyświetlając w powietrzu podpisany cyfrowo dokument. Pchnął go w stronę sędziego.
- Powód jest nieobecny ze względu na zły stan zdrowia. Mam pełnomocnictwo do poprowadzenia oskarżenia bez jego bezpośredniego udziału.
- Dobrze. Proszę odczytać akt oskarżenia.
Trwało to chwilę. "Dzieci Rajneesha" oskarżone były przede wszystkim o praktyki zabronione, w tym bycie zwyczajną piramidą finansową pod płaszczykiem religijnym a także sektą omamiającą nowych członków i namawiającą do czynów niemoralnych i zabronionych. Podstawą oskarżenia były pieniądze. Gdy oskarżyciel skończył, sprawy potoczyły się szybko.
- Wzywam na świadka Amandę Tomkins.
Weszła do środka, na sztywnych nogach. Nie miała jeszcze trzydziestu lat, może nawet znacznie mniej, chociaż szara na twarzy i z podkrążonymi oczami obecnie nie wyglądała najlepiej. Widać było, że dygocze. Zrównała się z ławą oskarżonych. Po policzku spłynęła jej łza.
- Nic nie wiecie! Nie pozwolę wam!
Strażnik już wstawał, pobudzony tym krzykiem. Tylko, że był zwykłym człowiekiem, stanowczo zbyt wolnym.

Bomba eksplodowała.



The job is done and I go out
Another boring day
I leave it all behind me now
So many worlds away

I meet my girl, she's dressed to kill
And all we gonna do
Is walk around to catch the thrill
On streets we call the zoo

We eat the night, we drink the time
Make our dreams come true
And hungry eyes are passing by
On streets we call the zoo



Godzina 6:31 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Nowy Jork


- Moi drodzy, wstaje nowy dzień sypie śnieg, temperatura kilka stopni poniżej zera, ale nie to nas elektryzuje najbardziej. Tu Mike Hogan, a wy oglądacie i słuchacie "New York News"! Wszystkim zagubionym, którzy dopiero otworzyli powieki przypomnę, że mamy wtorek piętnastego a do świąt jeszcze dziesięć dni. Z góry przepraszamy za kłopoty techniczne, których może doświadczyć część z państwa, lecz są od nas niezależne. Właśnie dlatego zaprosiliśmy do studia pana Heinricha Rattfielda, specjalistę od komunikacji prosto z Virtual Telecom SAT-W.
Kamera oddaliła się lekko, teraz obejmując także zwalistą sylwetkę krótko przystrzyżonego blondyna o kanciastej twarzy. Niemieckie pochodzenie rzucało się w oczy, tak samo jak metalowa płytka zastępująca mu większą część lewej strony twarzy. Tylko na oko miał wyrwę, a to co czaiło się pod spodem delikatnie emanowało zielenią, mocno nienaturalną. Skinął głową na powitanie, nie wydając z siebie żadnego dźwięku po pierwszych słowach prezentera.
- Czy… - Mike odezwał się ponownie, lecz studio nagle zniknęło, zastąpione czarnym polem, po którym tańczyło tysiące białych kropek.


Obraz wrócił po trzech czy czterech sekundach. Prezenter musiał o tym wiedzieć, bowiem odchrząknął.
- No właśnie, o wilku mowa. Przepraszamy za usterki, dziś chyba często to powtórzę - roześmiał się raczej sztucznie. Żadem mięsień na twarzy jego gościa nawet nie drgnął, dlatego raz jeszcze chrząknął i spoważniał. - Panie Rattfield, czy może pan wyjaśnić naszym widzom naturę tych problemów?
- Tu nie ma co wyjaśniać -
zapytany burknął niskim, grubym głosem. - Wszystkie sygnały radiowe blokowane są przez jakieś zewnętrzne, rozproszone źródło. O ile mi wiadomo nikt jeszcze nie ustalił jakie. Powoduje ono zanik lub odbicie fal, zniekształcenie i ewentualny przechwyt. Prace nad zbadaniem tego zjawiska trwają, nie będę się bawił w zgadywanie. Następuje to nieregularnie, w całym rejonie stanu Nowy Jork. Dotychczas to najwyżej kilkusekundowe utrudnienia.
- A gdybym jednak poprosił, by spróbował pan określić co może być tego przyczyną…
- Powiedziałem, że nie będę zgadywał -
Heinrich wszedł w słowo prowadzącemu. - Jeśli to urządzenia, to wielkiej mocy. Jeśli zjawisko innego typu, nigdy jeszcze z takim się nie spotkaliśmy.

Obiektyw kamery ponownie skupił się na Hoganie, który uśmiechnął się promiennie. Jego nieskazitelna twarz nie zdradzała nawet odrobiny irytacji. Ani prawdziwej radości, jeśli ktoś przyjrzałby się dokładniej.
- Jak więc usłyszeliśmy, nikt z nas nie jest odpowiedzialny za te problemy. Podobne mają wszystkie sieci, nie tylko telewizyjne czy radiowe. W tej chwili na lotniskach tworzą się coraz większe opóźnienia. O wszelkich zmianach na pewno będziemy informować na bieżąco. A teraz wróćmy do wczorajszego wydarzenia dnia. Przypominamy: członkini ugrupowania "Dzieci Rajneesha", Amanda T., wysadziła się na sali sądowej. Zginęło pięć osób, w tym ona sama. I chociaż same "Dzieci" odcięły się od tego zamachu, to ciągle pozostaje pytanie, dlaczego ta dziewczyna zdecydowała się na taki krok…
Obraz znowu zniknął na kilka sekund, przerywając na chwilę wywód prezentera.


Felipa

Nie musiała jechać daleko. Z jednej strony to dobrze, bo paskudne i depresyjne myśli nie zdążyły się jeszcze skrystalizować i wypłynąć na powierzchnię wracającego w pełni do pracy mózgu. Anty-kac szarżował przez żyły, zamiatając po drodze wszystko. Środek ten był na tyle skuteczny, że ktoś kiedyś myślał nawet o zakazaniu jego użycia, bowiem wzmagał alkoholizm. Po co się ograniczać, skoro wystarczy to łyknąć i po sprawie? No to się Felipa nie oszczędzała, a teraz świadomość wracała. Wszczepy także pomagały, procesor w mózgu nie pozwalał zapomnieć. Film mógł się urwać, lecz wtedy i ciało całkiem niedomagało. W innym wypadku pamiętała wszystko. Przynajmniej po alkoholu.

Dragi to inna sprawa. Nowoczesne syntetyki i nędzne ich podróbki, dające pełen odlot, dopalacz, czy pozwalające się odprężyć. Pełen serwis, co tylko się chciało. No tak, ale tego jeszcze latynoska nie próbowała, nie ostatnio. Ciekawe czy procesor i inne elektroniczne zabawki również narkotykom nie pozwalał w pełni pochłonąć właścicielki. O jednym wiedziała, bo znała to dobrze z czasów, gdy sama jeszcze to opychała komu popadnie. Ci, którzy to tworzyli, już dawno poradzili sobie z pierwszymi blokerami. Ofiary musiały chcieć ciągle więcej i więcej. I na razie z elektroniką wygrywali sprzedawcy. Na każdy nowy wynalazek szło znaleźć "receptę".

Jin-Tieo, według adresu, który jej podesłali, zamelinował się obecnie na Harlemie. Lepsza trochę dzielnica miała zdaje się zapewnić odrobinę spokoju. Marne zabezpieczenie. To, że policja dojeżdżała tu jeszcze na wezwanie nie znaczyło, że robiła to sprawnie i interweniowała bez zawahania. Bo i co ich porachunki gangów obchodziły?
Kierowca zatrzymał się przed rzędem podobnych, przylegających do siebie, dziesięciopiętrowych budynków. Wszystkie identyczne, lecz przynajmniej wykończone lepiej niż w slumsach i nie pokryte graffiti - pewnie dzięki jakiemuś automatycznemu systemowi obronnemu. Zapłaciła i wysiadła, udając się pod wskazany numer. Wpuszczono ją zaraz po tym jak się przedstawiła. Ostatecznie nie zniżyli się chociaż do chowania po piwnicach. Ostatnie piętro dawało większe możliwości.

Okazało się, że przejęli całe. Azjata nie zamierzał ryzykować, teraz już jasno zdając sobie sprawę, że konkurencja nie zamierza mu odpuścić. Przewiskano Felipę, lecz niezbyt dokładnie. Możę Jin-Tieo wydał stosowne polecenia, tych ochroniarzy kobieta nie znała. Co innego tych przed drzwiami, do których kazano jej iść. Dwaj Meksykanie najwyraźniej skorzystali z dodatkowej oferty i zostali, na jak długo nie wiadomo, lecz teraz jeden z nich otworzył drzwi, wpuszczając ją do środka niewielkiego mieszkania, gdzie w salonie urządzono na szybko prosty "gabinet", co oznaczało ściągnięcie jakiegoś biurka, rozłożenie stołu i postawienie komputerów.

Mężczyzna był obecnie sam, wyglądał jakby czekał na jej pojawienie się. Nawet jak nie zamierzał dać po sobie tego poznać. Drgnął w fotelu, prostując się. Wskazał miejsce.
- Felipa. Usiądź proszę. Zwrot pieniędzy dostaniesz zaraz po tym, jak zaakceptujesz transfer na swoim holo. Dziękuję za to co zrobiłaś.
Uśmiechnął się, lecz nie było mu do śmiechu. Nie dotarło do oczu, latynoska miała wrażenie, że nawet nie do połowy policzka. Mężczyzna był blady, drżał ledwo zauważalnie i wyglądało na to, że każdy większy ruch sprawia mu ból. Ale żył. Działał.
- Masz to, o co prosiłem? - nie musiała odpowiadać, by poznał odpowiedź. Przez twarz przebiegł mu nerwowy tik, za to nawet nie skrzywił ust. Tylko westchnął. - Za chwilę mi wytłumaczysz. Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie - głos miał cichy, opanowany, lekko drgający jak człowiek chory lub bardzo zmęczony. Mimo to, pewny siebie. - Czy chcesz coś znaczyć coś w tym mieście? Pokazać, że potrafisz? Zarobić, nazbierać tym samym na siebie i rodzinę i dopiero się stąd wynieść w poszukiwaniu czegoś innego? - patrzył prosto w jej oczy, ze swojej strony nie dając żadnego znaku odnośnie tego, co stoi za tymi pytaniami.



Siedział na swojej pozycji od jakiejś półgodziny, obserwując oddalony o jakieś pięćdziesiąt metrów budynek. Nie było to miejsce idealne, lecz zapewniało optymalne możliwości obserwacji i dodatkowo posiadało tę niewątpliwą zaletę, że nikt nie zadawał pytań. Tyle znalazł na szybko i nie narzekał. Mieszkanie, pokój raczej bo całość miała może piętnaście metrów, nie zostało nawet wysprzątane po poprzednich właścicielach. Sądząc po zapachu, zmarli na przedawkowanie. Alkoholu bądź dragów, co nikomu nie robiło różnicy.

Okno było tak brudne, że nie przepuszczało praktycznie światła, do jego celów nadawało się jednakże idealnie. Wzmocniony wzrok filtrował zanieczyszczenia i śnieg. Bez problemu zobaczył więc ją, wychodzącą bocznymi drzwiami mieszczącego się tam klubu. Serce zabiło szybciej, po twarzy być może, niedostrzegalne dla nikogo, przebiegły emocje. Palec oczywiście nawet nie ruszył w kierunku spustu. Nie na nią tu czekał. Jeszcze nie.
Wszystko po kolei.

Bacznie śledził jak wsiada do taksówki, odjeżdżając gdzieś na zachód. Mimowolnie patrzył za nią sekundę czy dwie. Potem ponownie się skupił. Celu jeszcze nie widział. Mogło to trochę zająć. W pobliskim sklepie zrobił zakupy na dłużej, problemem mógł być głównie kibel, działający sprawnie inaczej i nie zasługujący ani trochę na nazwanie go łazienką. Z tym też umiał sobie radzić. Zmienił pozycję, odciążając zastałe już trochę mięśnie. Opady śniegu przybierały na sile, na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi i samochodów. Mimo tego obserwacja była nudna. Do tego także szło się przyzwyczaić, chociaż nie robił tego od dość dawna.

Holofon odezwał się cicho, niespodziewanie. Wiadomość tekstowa, krótka, treściwa. Jak każda dotycząca takich spraw.
"Zlecenie w NYC, zainteresowany?"

 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 01-11-2014 o 10:50.
Sekal jest offline  
Stary 02-02-2014, 23:16   #2
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację

Godzina 8:03 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Nowy Jork



Basri, Maroldo, Yamato

Nawet jeśli Corp-Tech nie miało najpiękniejszego budynku w Nowym Jorku, to miało niepodważalnie najwyższy. Wysoka na ponad tysiąc metrów, szklano-stalowa bryła wznosiła się ponad wszystko inne. Główna siedziba tej korporacji musiała onieśmielać i rzucać cień na pozostałe budynki, zwłaszcza te należące do konkurencji. Zwykły prestiż, z którym nikt konkurować nie chciał, ale i nikt inny w tym mieście nie założył tu swojej głównej kwatery. Delikatny zielony odcień powoli przechodził w biel, aby w końcu utworzyć litery składające się na pierwsze litery nazwy.
Niewielu lubiło ten wieżowiec, majestatyczną bryłę. Niektórzy za to, kto znajdował się w środku, ale byli też tacy, którzy doskonale wiedzieli, że został wybudowany na strefie zero i na dodatek pamiętali, co ta strefa oznaczała. Tych była mniejszość, wydarzenia z 2016 roku zmieniły bardzo wiele i już tylko starsi ludzie burzyli się na fakt, że CORP-TOWER stało na zgliszczach dwóch wież WTC.

Niezależnie od tego co sobie myśleli, teraz siedzieli na osiemdziesiątym trzecim piętrze tegoż wieżowca, w przestronnym holu, wyposażonym w wygodne kanapy i interaktywne stoliki, na których każdy widział swoje imię i nazwisko, niczym starodawne plakietki na klapach marynarek każdego korporata. Dwójka z nich pozornie wydawała się nieco do siebie podobna, lecz mogło to być zwyczajne złudzenie spowodowane obecnością trzeciej osoby. Mężczyzny, który zdaje się robił za żywą reklamę cybernetycznych wszczepów. Sam się dziwił temu, co tu robił. Pospólstwa na takie piętro nie zapraszano.

Zostali zaproszeni na spotkanie przez niejakiego Alana Dirkauera, dyrektora operacyjnego średniego szczebla. Z tych niezbyt licznych informacji, jakie można było o nim zebrać, to okazywał się młodym i ambitnym facetem, pnącym się ostatnio nieustannie w górę. Zarządzał tak zwanymi "projektami", a robił to poprzez zbieranie do tego odpowiednich ludzi i nadzorowanie ich roboty. Teraz sprawa była również warta zachodu. Dla niektórych wydawać się mogła odmianą od zwyczajnej pracy, dla innych okazją do zarobku. Bo o ile o szczegółach przez holofon nie rozmawiał, to podkreślał, że zadanie jest jak najbardziej płatne i to całkiem nieźle.
Zdążyli się sobie przyjrzeć, nie trzymano ich jednakże długo na tych sofach. Zaledwie kilka minut po ustalonej godzinie, ubrana w doskonale dopasowany uniform sekretarka zaprosiła ich do gabinetu Alana. Gabinetu może nie strasznie wielkiego, lecz urządzonego nowocześnie, a przede wszystkim - drogo. Widok z okien, sięgających od sufitu do podłogi, nie był bardzo imponujący. Większość wieżowców Manhattanu była wyższa niż osiemdziesiąte piętro, toteż wzrok kierował się głównie na elewacje ze szkła i stali. Sam Dirkauer nie robił także spektakularnego wrażenia.


Wysoki, szczupły, ubrany w dobrej jakości garnitur. Zmierzył ich wzrokiem, unosząc się z fotela, aby się przywitać. Kącik ust drgnął mu w półuśmiechu, gdy bliżej przyjrzał się Rose. Po Kenjim przesunął się beznamiętnie, a na widok Mika zmarszczył brwi, wydając się z trudem tłumić westchnięcie.
- Proszę usiąść - wskazał im miejsca na fotelach, sam zajmując ponownie swój, znajdujący się za biurkiem z ciemnego drewna. Wydawało się puste, dopóki nie uruchomił komputera. - Panie Maroldo, prosiłbym o delikatność z obchodzeniem się z meblami, ta skóra jest wiele warta i jeśli poszarpie ją pan swoim… metalem, to będę zmuszony prosić pana przełożonych o potrącenie tego z pensji.
Zabłysnął holograficzny ekran i Alan pchnął go na ścianę, gdzie powiększył się kilkukrotnie, wyświetlając twarz Azjaty, podpisaną jako Jin-Tieo.

- Człowiek ten jest związany ze zleceniem, jakie pozwolono mi państwu przedstawić. Zleceniem niestety niejednoznacznym i wymagającym od państwa sporo kreatywności, a także nie pozwalającym na przydzielenie do niego większej ilości osób. Stąd też pozwoliłem sobie na spore zróżnicowanie państwa… specjalności.
Uśmiechnął się, mało wesoło. Prawdziwe emocje pojawiały się tylko jak patrzył na kobietę, nie wiążąc się bezpośrednio z uśmiechem.
- Za wypełnienie wszystkich punktów umowy, którą właśnie otrzymali państwo na swoje holofony, przewidziane jest wynagrodzenie w postaci trzydziestu tysięcy Eurodolarów, niezależnie od pensji, które panowie otrzymują. Dla pani zaś bonus. Przejdźmy jednakże do samego zlecenia.
Przełączył zdjęcie i wyświetliła się satelitarna mapa Nowego Jorku, zbliżenie obejmowało głównie Bronx, co łatwo było rozpoznać każdemu mieszkającemu dłużej w tym mieście człowiekowi.

- Jin-Tieo jest według posiadanych przez nas informacji, głównym kandydatem do przejęcia schedy po poprzednim przywódcy gangu The Rustlers. Jednego z trzech największych w tym rejonie. Waszym zadaniem byłoby, z wykorzystaniem także zasobów Corp-Techu, namówić go na współpracę, a jeszcze lepiej - uzależnić od nas. Posadzenie go na fotelu przywódcy gangu to jeden z prostszych sposobów, zwłaszcza, że tylko tam faktycznie będzie dla nas przydatny. To pierwsza część tego zlecenia. Drugą jest zdobycie informacji, które są w jego posiadaniu. Lub z innych źródeł, w sumie nie jest to istotne. Dane, których poszukujemy dotyczą nowego środka odurzającego, jaki pojawił się na rynku w Bronxie. Poza tym zależy nam również na informacji kto przewodzi innemu z tamtejszych gangów. Pojawili się niedawno, a już są jednymi z większych. Zwą się "Free Souls". Pierwszy cel jest najważniejszy, teraz jest idealny czas na zdobycie wspływów w tej dzielnicy. Jak to zrobicie, to oczywiście zależy od państwa. Pan Maroldo pochodzi stamtąd i dobrze się orientuje w podobnych… klimatach, sądzę więc, że idealnie posłuży jako przewodnik. Wszelki intel, który obecnie posiadamy, zostałby państwu oczywiście przekazany. Zanim podpiszą państwo umowę, oczywiście jeśli pozostają zainteresowani tematem, odpowiem na wszelkie pytania.
Oparł łokcie na biurku, gasząc ekran komputera i składając je w charakterystyczny daszek, czekając na to co powiedzą zaproszeni przez niego goście.


Shelby

Ciężko było przewidzieć czego można się spodziewać po przyjęciu roboty w korporacji. Oni mogli wszystko, a tak zwani ludzie operacyjni, byli przydzielani do tak różnych zadań, że przewidzieć tego nie szło. Nawet weteranom, oni po prostu nie zastanawiali się nad tym co będzie dalej. Pierwsza cecha do zdobycia w nowym środowisku.
James musiał jednak przyznać, że niewiele się to różniło od standardowego życia oddziałów specjalnych. Było lepiej, czyściej, pracujący tu ludzie wyglądali na szczęśliwszych. Bo i korporacja płaciła lepiej, a interwencji wcale nie było za wiele. Trafił do jednostki wojskowej, Corp-Tech najwyraźniej nie miał jako takich oddziałów szybkiego reagowania - co było mało prawdopodobne. Raczej były to jednostki scyborgizowane, "hodowane" w tajnych placówkach. Tu było wojsko.

Inna sprawa, że nie przydzielono go do żadnej jednostki. Szkolono, niemal identycznie z tym do czego był przyzwyczajony, lecz miał wrażenie, że to bardziej badanie faktycznych jego możliwości, a pomysły na wykorzystanie jego osoby są zupełnie inne. Przebadano go bardzo dokładnie, zbadano ciało cal po calu - te zwyczajne i te elektroniczne jego elementy. Wyznaczono testy wydajnościowe. Jednym słowem - jak rekruta, chociaż tu traktowano go zupełnie inaczej. Po… swojsku? Nawet jak on nie czuł się dobrze wśród korporatów, to ludzie, którzy go otaczali, wiele się od poprzednich kumpli nie różnili. Niewiele obchodziła ich polityka i korporacje, gdy dostawali żołd.

Umieszczono go w placówce wojskowej w New Jersey, koszarach praktycznie, gdzie przez tydzień bacznie obserwowano i notowano wyniki. Tak przynajmniej sądził. Wreszcie tego ranka, zaraz po porannej rozgrzewce i śniadaniu, pojawił się jego dowódca, kiwając mu ręką, żeby poszedł za nim. Kierował się prosto do swojego biura, prostego i urządzonego po żołniersku - bez zbędnych dodatków. Taki zresztą był pułkownik Nathaniel Ferrick. Zawsze konkretny, zdecydowany i pozbawiony uśmiechu, przynajmniej w czasie pracy. Traktował rzeczy serio i wzbudzał szacunek. Ludzie czasami z niego żartowali, lecz respekt ukryty był nawet w tych dowcipach.

- Siadaj, Shelby. - Wskazał mu miejsce, siadając za swoim biurkiem. - Polecono mi cię nadzorować, ale ten czas się skończył. Bez zaskoczenia, zdałeś testy. Kilku tych w garniturach martwiło się o twoją kondycję umysłową, zdaje się, że ich postraszyłeś. Ja też za większością nie przepadam, nie jestem politykiem.
Prawdomówność, i to prosto w oczy, to także była jedna z cech pułkownika. Z tego co wiedział James, Ferrick służył również w "prawdziwej" armii, nie tylko tej korporacyjnej.
- Polecono znaleźć mi dla ciebie jakieś zadanie i myślę, że coś mam. Policyjna robota - rzucił mu teczkę z kilkoma papierami w środku. Tradycjonalista, niewielu ludzi używało obecnie kartek. - To krótki raport na temat wczorajszego zamachu terrorystycznego w sądzie. Twoim zadaniem jest sprawdzić kto za tym faktycznie stał i czy zagrożenie ciągle istnieje. Obiecaliśmy Scottowi Tomkinsowi pomoc w obnażeniu działań grupy, do której przynależała jego córka. On sam powie więcej. Spotkanie masz ustawione na dziesiątą, adres to Inner City 83. Daleko stąd, na wschód od Bronxu, ale zdążysz nawet się umyć. Będziesz przy tym współpracował z kilkoma osobami, ale może wypracujesz sobie jakiś bonus do pensji. Tutaj już nie musisz wracać, o ile nie potrzebna ci kwatera, wtedy zapraszamy. Raportujesz przede mną, nie musisz jednak spowiadać się z każdego kroku. Masz pytania?
Twarde spojrzenie spoczęło na jego oczach, gdy pułkownik bawił się długopisem, zajmując czymś dłonie.


Ferrick

"Impreza u mnie o 19, nawet nie myśl, by nie przyjść!!!"
Lexi potrafiła być bardzo energiczna i wiadomość przed ósmą rano nie była aż tak zaskakująca. Ann i tak chwilowo miała przerwę zimową w większości swoich aktywności życiowych - studia studiami, ale święta rzeczą świętą. Jej nowa koleżanka imprezy robiła całkiem często, próbowała ciągać ją także po różnych innych miejscach, zwykle nietypowych. Tak zresztą było i u niej. Eksperymenty chemiczne, włącznie z cudownie kolorowymi fajerwerkami potrafiła stosować naprzemiennie z wróżeniem z fusów, zwłaszcza, gdy trochę wypiła. Pasjonatka na każdym froncie. Również tym dotyczącym facetów. I kobiet. Ferrick czasami dziwiła się, że przy tym wszystkim znajduje czas na studia i pracę. A przecież właśnie to je do siebie zbliżyło.
Tak czy inaczej, obudziła Ann, która zdała sobie sprawę, że już nie pośpi.

Zdążyła się umyć, gdy zadzwonił holofon i rozłączył się po sygnale. I znów zadzwonił. Szaleństwo elektronicznego gadżetu trwało dobre dziesięć sekund, zanim owinięta ręcznikiem do niego nie dotarła i nie odebrała. Połączenie od ojca, zaskakujące o tej porze. Odkąd się wyprowadziła, to głównie matka wydzwaniała. Niestety, raczej nadaktywnie, potrafiąc codziennie zmusić ją do całkowitego raportu na temat dziennych aktywności. Ciekawe czy jej kiedyś przejdzie? Odebrała.

- Cześć, wybacz przeszkadzanie w wolny dzień. Wiem od matki. Telefony dziś szwankują, może mnie zaraz rozłączyć. Nie miałabyś chęci, by pomóc w jednej spraw… - niczym jak prorok. Urwało połączenie. Za chwilę zadzwonił ponownie. - Cholerne zakłócenia. Wracając. Słyszałaś o wczorajszym zamachu w sądzie? Poznałem kiedyś Scotta Tomkinsa, a tak się składa, że firma postanowiła zerknąć na tą sprawę. Umówili spotkanie na dziesiątą, w Inner City 83. Jeśli masz kogoś zainteresowanego, możesz zabrać ze sobą. Jest szansa dorobić. Podesłałem jednego ze swoich nowych ludzi, podobno narwańca lubiącego się czasami popisać. Nie do końca to prawda, ale zamontowali mu coś. Jakby szalał to dostaniesz kod aktywujący, więc tu bez obaw. Scott chciałby odkryć co stoi za prawdziwą przyczyną śmierci jego córki. Nie namawiam, ale jeśli masz czas…
Urwało znowu. Musiał się wkurzyć, po pożegnanie wysłał wiadomością tekstową.

Dzień na dobrą sprawę dopiero wstawał. Korki były jakby większe, śnieg prószył, mróz za oknem dawał się we znaki coraz bardziej. Jedyną większą różnicą były te zakłócenia, o których trąbiono wszędzie. Idealna pożywka, chociaż pewnie równie irytująca - dla kogoś kto żył z tego, że inni go oglądali i słuchali to musiał być koszmar. Ann miała wolny od zajęć dzień, mogła go wykorzystać jak tylko chciała.
Również na skorzystanie z propozycji ojca, Tomkins jak łatwo było sprawdzić, dorobił się na giełdzie jako makler. Samo mieszkanie w Inner City musiało coś znaczyć.


Remo

Kto myślał, że open space obsadzony głównie komputerowcami to miejsce ciche i niemal sterylne, to… zwykle miał rację. Dział techniczny, związany głównie z siecią i sprawnym działaniem podsystemów i stacji roboczych, obsadzony był głównie przez młodych, którzy większość swojego życia spędzali z nosami w monitorach. Żyli wirtualnym światem, dlatego ich biurka pozbawione były czegoś więcej niż kubka czy butelki z napojem, a sam wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Pewnie, wyjątki były, lecz Remo mógł je policzyć na palcach maksymalnie dwóch rąk. W powietrzu unosił się tylko szum sprzętu i klimatyzacji, z rzadka przerywany rozmowami. Widział to bezpośrednio, bo mimo, że był tu jednym z szefów, to miejsce miał niemal jak inni. Biurko, kącik, box i komputer. Niektórzy dostawali większe, przeźroczyste boxy. Mówiono o nich akwaria i był to słaby awans.
Niestety tam pewnie dałoby się uniknąć czegoś co się wydarzyło. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
- Reeemooo!!!

Frank Huyston robił to oczywiście z pełną premedytacją. Wołać jak posłusznego pieska na smyczy. Chciałby, by haker był właśnie kimś takim, dokładnie wypełniającym wolę swojego pana i władcy, w postaci nowego szefa ma się rozumieć. Jeszcze miał siłę i ikrę, by tę taktykę praktykować. Kwestia czasu, być może. Problem w tym, że Kye ignorować tego nie mógł, a na dodatek pakowano go w nudne lub co gorsza - paskudne roboty. Po pierwszych kilku wpadkach Frank nauczył się dawać takie, których nie dało się zrzucić na zwykłych "klepaczy" licznie zasiadających w ogromnym pomieszczeniu.
Zwolnić Remo może nie mogli, jawną niesubordynację umieli za to wykorzystać mocno na swoją korzyść. Uwielbiali go kontrolować, przynajmniej na tyle, na ile mogli. Toteż trzeba było ruszyć dupę, wysłuchać gościa i potem dopiero kombinować, jak zrobić, by się nie narobić.

Huyston w swoim "akwarium" czuł się faktycznie jak ryba w wodzie. Siedział rozwalony na swoim fotelu, z nogami na biurku i ekranem wiszącym mu przed oczami. Niedbałym gestem "pchnął" go na biurko, gdy zobaczył wchodzącego hakera i gestem kazał zamknąć drzwi. Gdy Remo usiadł, zaczął nawijać, mocno przy tym gestykulując. Lisa mówiła, że jakby się mocniej nadął to by pękł. On sam zdaje się uważał zupełnie inaczej, jakby wydatne policzki nic nie ujmowały jego idealnej urodzie.
- Są dwie sprawy. Dla ciebie bułka z masłem - zawsze tak gadał, jak zrzucał coś co powierzono jemu samemu. - Szefostwo chce wiedzieć wszystko o gangach z Bronxu i nowego specyfiku, który nazywają Odlot. O trzech największych gangach przede wszystkim, bez ujawniania komukolwiek, że się tym interesujemy. Analitycy zrobią swoją robotę, ty masz wygrzebać z sieci co się da. Lub nie da i to także. Jak skończysz, zgłoś się do… - zerknął na ekran - Alana Dirkauera. Druga sprawa to wczorajszy zamach. Trzeba sprawdzić te "Dzieci Rasheesha" czy jak im tam było. Spotkanie z Tomkinsem ustawione jest na dziesiątą, Inner City 83. To ojciec tej idiotki co się wysadziła. Proponuję pojechać.
Uniósł wzrok, wymownie sugerując, że "posłuchanie" zakończone. Było pewne, że częścią tej roboty miał zająć się osobiście. Na dyskusje jednakże miejsca tu nie zostało ani odrobiny.


 
Sekal jest offline  
Stary 04-02-2014, 10:12   #3
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Urlop. Po co komu urlop? Niby można sporo rzeczy zrobić i spraw załatwić, ale co jeśli tymczasem na Labie lub w Wylęgarni stworzą jakieś nowe cacko? I to nie Mik dostanie je pierwszy na ziemi? Nie daj Boże, daliby to McDuffiemu. Pierdolony inwalida wojenny, bodajby w Afryce urwało mu też ten durny łeb. Taki w ogóle nie wiedział, co to prawdziwe poświęcenie dla nauki. Pewnie ronił rzewne łzy tęsknoty za swymi słabymi, miękkimi kulasami, które mina rozbryzgała po dżungli. Otrzymane cuda techniki traktował nieledwie jak marne zastępstwo. Nawet nie potrafił opisać problemów inaczej niż żałosnym "gdzieś tu mnie szczypie" lub "jakoś źle się chodzi", podczas gdy Mik mógł precyzyjnie zlokalizować niemal każdą usterkę lub złe połączenie wszczepo-tkankowe, a większość z nich nawet samemu naprawić. Nie, McDuffy nie był dla Mika realną konkurencją, lecz swym roszczeniowym, nieprofesjonalnym podejściem zwyczajnie go wkurwiał.
A jebał go pies!
Mik spróbował o tym nie myśleć, ale nie potrafił. W trakcie urlopu zawsze znajdywał preteksty, żeby zadzwonić do kogoś z firmy lub wpaść tam osobiście. Wczoraj był niby po zapomniane klucze. Zapomniał jednak, że się przebrał, zatem musiał być w domu, ale nikt nic nie powiedział. Wszyscy i tak wiedzieli, o co biega. Mik zajrzał na Lab, jednak nic tam się nie działo i nieco się uspokoił. Pierwszy dzień był urlopu był zawsze najgorszy.

Nazajutrz (po telefonie do Toma, który go ochrzanił, że "jest niedziela, ma wolne i je, kurwa, z rodziną śniadanie", lecz w końcu potwierdził, że na Labie na pewno nic się nie dzieje) Mik mógł się już na czymś skupić. Poranny jogging wzdłuż torowiska przy East River wywietrzył lekkiego kaca po sobotniej imprezie w "Inocente Lounge". Potem godzina ćwiczeń w "Gauchos Gym". Niby nie powinien wyciskać, ale czuł się dobrze. Potraktowane nano-modułem leczniczym żebro najwyraźniej się zrosło. Mógł wracać do pracy, lecz firmowe przepisy były bezlitosne. Wtedy przypomniał sobie, że jest niedziela i ma wolną pracownię.

A teraz ciął metal. W kombinezonie ochronnym i kasku na głowie wycinał skrawarką kolejne płaty. Tnąc metal Mik czuł pewien dyskomfort, podobny temu, który wrażliwsi ludzie odczuwali na widok krojonego ciała. Czuł się trochę tak, jakby kaleczył bratnią istotę.
To było niczym poród.
Bolesny akt stworzenia.
W ogłuszającym hałasie, w wodospadzie iskier, z topornej bryły wyłaniały się kształty. Z pękniętej ludzkiej głowy wykluwał się mechaniczny człowiek-ptak. Rozpościerał szeroko skrzydła i rozwierał dziób w niemym krzyku. Mik wyłączył skrawarkę i odszedł kawałek, by przyjrzeć się krytycznie rzeźbie.

Mieszkańcy gniazd
Wpatrzeni w lot
matek swych już
Rwą się do chmur


Podążył wzrokiem za kobiecym głosem i dostrzegł stojącą w drzwiach Michelle. Miała na sobie długą, barwną spódnicę a na wytarty t-shirt narzuciła ubabrany farbami fartuch. Michelle malowała teraz nowoczesne, strzeżone osiedla, upodabniając je do obozów koncentracyjnych, przy czym rolę więźniów odgrywali pracownicy korpo w pasiastych garniturach.
Jej pstrokatej całości dopełniały kabaretki w tenisówkach. Blond włosy związała niedbale w kok i przypatrywała mu się mrużąc oczy, z butelką piwa w dłoni oraz wyrazem lekkiego kaca na całkiem ładnej twarzy. No tak, w końcu była niedziela.
- Piwko, Mik? - Spytała.
- Heeej, Michelle! - Mik wyszczerzył się i rozpostarł ręce w powitalnym geście. - Dzięki, wiesz. Wczoraj przesadziłem, wystarczy...
- Nie-ład-nie!
- Hehe.
- Ojej, jaki biedny - rzekła z przejęciem podchodząc do innej rzeźby, cyborga rozdzierającego sobie klatkę piersiową, w której środku ziała zimna pustka. - Pewnie też chciałby serduszko - wskazała na wiszącą obok na ścianie akwarelę, na której androidy oglądały wystawę z ludzkimi organami w sklepie "h-Uman".
- Mógłbym mu sprawić - zaśmiał się Mik - ale te atrapy źle wyglądają. Musiałbym dostać prawdziwe, albo choć wyhodowane. Co słychać? Opowiadaj.
- Za tydzień mam wernisaż - oznajmiła z dumą. - I mam nadzieję, że przyjdziesz.
- No pewnie. Mam zrobić numer z łażeniem po suficie?
- Genialnie! - Przyklasnęła. - Już wiem, zrób to, gdy będzie mówił papa Wronoff: "Oto jak zdolna młodziesz naszej dzielnicy łealizuje się twółczo, z dala od pszemocy i nałkotyków..." - dość dobrze naśladowała manierę dyrektora Bronx River Art Center. - I wtedy ty zaczynasz zapierdalać po ścianach jak człowiek-pająk.
Roześmieli się oboje.
- Spoko - powiedział Mik. - Wiesz, że mam też doświadczenie jako eksponat? Międzynarodowe Targi Cybernetyczne, Atlanta 2047.
- Niezły czad. W każdym razie wpadnij - rzekła i zaczęła wyliczać na palcach. - Będzie Steph, Kuśtyk i Grisza. Potem imprezka u mnie. Trib ma przynieść jakieś nowe odloty, to się pośmiejemy.
- Hej, nie bierz tego gówna od Triba - powiedział Mik. - To było śmieszne jak jeszcze przynosił maryśkę. A teraz...Wiesz, że próbowałem chyba wszystkiego i pod koniec wyglądałem jak z plakatu "Meth. Not even once".
- Bez obaw, Miki - odparła wesoło. - Wiesz, że jestem głównie birofilką. No, już ci nie przeszkadzam. Do zobaczyska - pomachała mu i znikła w korytarzu.

Mik odprowadził ją wzrokiem i stał jeszcze chwilę, patrząc na drzwi. Wiedział, że był dla niej tylko kumplem-cudakiem i nie liczył na nic więcej. Gadała z nim, bo jako artystka miała większą od przeciętnej tolerancję dla dziwadeł, a najwyraźniej wrodzona dobroć, kazała jej być miłą dla wszystkich.
Zresztą teraz nawet nie wiedziałby jak to rozegrać. Ale czy wcześniej by potrafił? Wzdrygnął się na to wspomnienie słabego, miękkiego siebie, z zatrutym ciałem i umysłem. Technologia ocaliła mu życie, dała stabilizację i pasję, której mógł się oddać. Stała się nawet najlepszą inspiracją dla sztuki. Czasem czuł w środku pustkę, lecz się z tym pogodził. Może dla odprężenia umówić się na wieczór z Foxie?

Rozmyślania przerwał mu sygnał holofonu. <Dzwoni Kutasiarz> - szepnął mu do ucha automat.
- Odbierz - polecił Mik, i dwadzieścia centymetrów przed twarzą wyświetlił mu się ekran, a na nim pulchny, łysiejący facet.
- Cześć pierdolcu! - Zawołał. - Fakenszit, co ty masz na łbie?
- Garnek, idioto - odparł Mik.
- Czekaj, już widzę. To kask. Mało ci żelastwa? Nawet na urlopie udajesz, że jesteś w pracy? Weź się ogarnij, nałogowcu. Ale dobra, wiem, jak tęsknisz za robotą...
- Wiesz, że naprawdę tęsknię za miękkim dotykiem twych ust na moim wacku, Tom.
- Sam sobie possij, cioto. Nie po to wszczepiłeś se elastyczne żebra?
- Hehe.
- Mik, ile lat już ciągniemy, szlag, znów to słowo, te gejowskie teksty z liceum?
- Dalej są śmieszne, stary.
- Twój stary nie ma fujary! Ok, wystarczy! Chcesz wrócić do pracy? To słuchaj. Załatwiłem ci fuchę, dobrze płatną. Może niebezpieczną. To będzie zarazem test zestawu Q6 w warunkach bojowych. Byłeś kiedyś w Corp-Tower powyżej parteru?
- Słyszałem, że na każdym piętrze, trzeba komuś zrobić laskę, by wejść na następne.
- To pomyśl ile fiutów musiał ssać typ, do którego pójdziesz. Osiemdziesiąt trzy, stary. Osiemdziesiąt trzy. Jutro zgłoś się na przegląd do Labu i na badania do dr Wills, a pojutrze, ósma rano, osiemdziesiąte trzecie piętro. Dyrektor operacyjny Alan Dirkauer, tak zwie się ten lachociąg. Bądź miły. Pomyśl ile wycierpiał.

***

Mik dotarł pod Corp-Tower jak zwykle, pół godziny przed czasem. Nie pracował tutaj, lecz w laboratoriach firmy, sąsiadujących z korporacyjnym szpitalem. Tu bywał tylko robiąc za ochroniarza jakiejś korporacyjnej szychy lub konwojenta przesyłek. I nigdy wyżej parteru. Korciło go teraz, by wejść po ścianie budynku i zapukać do okna, lecz korporacyjna ochrona mogła nie podzielać jego poczucia humoru. Okazał więc przepustkę, zostawił kurtkę w szatni i wjechał windą.
Z pewnością zwracał na siebie uwagę. Ot, trzydziestoparoletni biały mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany, nic nadzwyczajnego. Ale dodaj do tego tuzin wtyczek wystających z łysej czaszki, świecące na czerwono zewnętrzne cyberoko oraz kolczyki w nosie i uszach, by przyciągać przerażone spojrzenia mijanych korpo-szczurów. Innych wszczepów widać nie było, co jednak nie znaczyło, że ich nie miał. Ubrany był nieco dziwnie: połączenie stylu punkowego z korporacyjnym. Pantofle, czarne spodnie od garnituru i sportowa marynarka nałożona na białą wzorzystą koszulę.
- Siema, jestem Mik - podał zwyczajnie wyglądającą dłoń na powitanie dwójce ludzi czekających w holu. Jeśli słyszeli coś o nim (a większość nowojorskich pracowników CT słyszała), mogli się zdziwić, że dłoń miał nieco twardą, lecz miękką i ciepłą, jak ludzka.
Przywitawszy się, Mik usiadł na kanapie. Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć żartu o robieniu laski na kolejnych piętrach, ale pomyślał, że któreś z nich mogło tu przecież pracować. Milczał więc, od czasu do czasu ziewając.

***

Ten cały Dirkauer od razu mu się nie spodobał. Wymuskany krawaciarz już na powitanie obdarzył Mika pogardliwym spojrzeniem i otrzymał w zamian to samo. I jeszcze ta uwaga o meblach! Facet był kretynem, czy tylko udawał?
- Bez obaw, panie Dickauer - Mik "niechcący" przekręcił nazwisko. - Nie ostrzę pazurków o meble. Zaś implanty są pokryte skórą, droższą niż ta tutaj - Maroldo puknął palcem w oparcie fotela - a na nich jeszcze mam spodnie, jak cywilizowany człowiek, mimo że przyjechałem z Bronxu. Proszę to docenić.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 04-02-2014 o 10:16.
Bounty jest offline  
Stary 05-02-2014, 21:14   #4
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Na szczęście Felipa zapakowała ją do taksówki na tyle wcześnie, że była rano w stanie bez większego problemu, odczytać wiadomość zapisaną na wyświetlaczu. Na myśl o kolejnej imprezie skrzywiła się lekko. Takie tempo mogło ją wkrótce zamienić we wrak człowieka. Skoro już jednak się obudziła równie dobrze mogła pomyśleć o kąpieli. W pewnym trudem wstała z zasłanego czerwoną, satynową pościelą łóżka, będącego jedynym meblem w całym, całkiem sporym pomieszczeniu. Dla zachowania równowagi chwyciła się ręką jednej z czterech kolumn, podtrzymujących baldachim z moskitierą, bo nagle dość mocno zakręciło jej się w głowie.
Gdy świat wrócił z powrotem do prawidłowego ułożenia, ruszyła po śnieżnobiałym, miękkim, puszystym dywanie w kierunku łazienki, przysięgając sobie w duchu, że w najbliższym czasie nie weźmie do ust żadnego drinka. Zimny prysznic okazał się doskonałym remedium na postalkoholowe problemy.

Nowe zlecenie miało dodatkowy plus, bo być może dawało jej szansę wymiksowania się z wieczornej imprezy.
Choć ojciec się pożegnał, zaintrygowana Ann wybrała jego numer:
- Jestem zainteresowana tą sprawą. Teraz przed świętami jest mniej zajęć na uczelni, więc mam trochę wolnego czasu. Czy mogę przed spotkaniem dostać informacje z miejsca wypadku? - Zapytała chcąc uzyskać więcej danych.
- Niestety nie mamy dostępu. To rządowe śledzt... - Głos Nathana zmienił się w jednostajny szum. Ann cierpliwie ponowiła połączenie:
- Ok. powinnam sobie poradzić z uzyskaniem tych informacji - powiedziała biegnąc myślą do Remo. - O co chodzi z tym kodem?
- W razie, gdyby jednak mieli rację i zrobił się niebezpieczny. Jak sobie tu poradzi to mu to pewnie wyjmą, teraz ma bezpiecznik. Po aktywacji jest paraliżowany, aby można było go spacyfikować.
- Hmm...
- Kolejne zakłócenie na chwilę przerwało połączenie. - Taka władza nad innym człowiekiem? - W jej głosie słychać było lekkie rozbawienie - To trochę... demoralizujące i nieco przerażające. Czego mogę się po nim spodziewać?
- Wojskowego drygu? Tak bym to nazwał. Zwykle jest opanowany, ale białe kołnierzyki radzą sobie z wyprowadzaniem go z równowagi. Pewny siebie, szybki, sprawny fizycznie. Może się przydać w razie czego, o ile się z nim dogadacie. Być może trochę zbyt ufny w swój sprzęt i umiejętności, ale na ćwiczeniach nie mogłem tego sprawdzić.
- Dobrze
- Dziewczyna skinęła głową - Zdam ci raport po spotkaniu w Inner City. - Rozłączyła się i od razu wybrała kolejny numer.
Nie odebrał, więc poszła do garderoby poszukać czegoś do ubrania. Nie planowała dziś wycieczek po mieście i to, co przygotowała wczoraj wieczorem, zupełnie się nie nadawało. Nie zdążyła jeszcze rozpakować wszystkich ubrań, ale pudła były dokładnie opisane, więc bez problemu znalazła ubranie, które najbardziej odpowiadało jej na taką sytuację: Spodnie, w kolorze khaki z wieloma kieszeniami i obszerna koszula w podobnych barwach, dokładnie kryły jej niską, drobną sylwetkę. Wyszukała jeszcze wojskową, zimową kurtkę, która choć pozbawiona typowych wojskowych emblematów zdecydowanie była oryginalnym ubiorem armii.

Dwie minuty później holofon ponownie zadzwonił:
- Hej Kye - Dziewczyna odezwała się pierwsza odbierając połączenie. - Jesteś bardzo zajęty? Potrzebowałabym twojej pomocy. Mam o dziesiątej spotkanie w Inner City, w związku z nowym zleceniem. Możemy się przedtem spotkać? Są jakieś zakłó... - Rozmowa została przerwana, ale po sekundzie telefon zadzwonił ponownie.
- Problemy z komunikacją. Rwą się rozmowy - Szybko rzuciła wyjaśnienie. - Podobno to jakiś ogólny problem.
- Poważnie?
- Prawie się roześmiał. - Mój szef właśnie mi zasugerował wizytę tam. Cokolwiek się dzieje, chcemy maczać w tym palce. Przyjechać po ciebie?
- Tak, przyjedź. Zdążymy zjeść śniadanie...
- Uśmiechnęła się do niego, a jej uśmiech obiecywał zdecydowanie więcej niż tylko coś do jedzenia.
- Będę za jakieś pół godziny, muszę jeszcze coś zrobić - powiedział, nie widząc niestety uśmiechu, bo połączenie wykonywał wyłącznie głosowe, rozmawiając podczas wędrówki do swojego biurka. - Sprawdzają czy jestem dobry w multitaskingu.
Prychnęła pogardliwie:
- Ten twój szef musi być prawdziwym dupkiem. Ok. Do zobaczenia. - Rozłączyła się zanim połączenie znowu się urwało.

Rozwiesiła mokry ręcznik na suszarce i założyła szkarłatny, satynowy szlafrok, sięgający jej zaledwie do połowy uda. Potem poszła do łazienki. Przeczesała palcami obcięte krótko na pazia, typowe dla Azjatów, kruczoczarne włosy i uśmiechnęła się do zielonookiej dziewczyny patrzącej na nią z lustra. Dzień zapowiadał się niezwykle interesująco. Skoro miała jeszcze pół godziny mogła wykonać kilka medytacyjnych ćwiczeń. Usiadła na macie, rozłożonej w sypialni przed przeszkloną taflą elewacji. Z mieszkania na dwudziestym ósmym piętrze, w budynku przy 200 Central Park South, miała idealny widok na cały Cental Park, spowity w zimowej krasie. Wspaniałe miejsce by się zrelaksować i oczyścić umysł przed nadchodzącym zadaniem.

***


Remo pojawił się po czterdziestu minutach, tym razem w mocno dojrzałym wcieleniu. Ann miała wrażenie, że tak właśnie najlepiej czuje się w pracy.
Uprzedziła wcześniej ochronę budynku, więc nie miał problemów by dostać się na górę. Sama właśnie zabierała się do tostów z sosem klonowym.
- Dzień dobry. Widzę, że dzień miał być wolny - zagadał wesoło obrzucając przeciągłym spojrzeniem jej skąpy strój. Cmoknął w policzek i nad wyraz chętnie złapał jednego tosta, nakładając na niego zabójcę diety. Dalej mówił w przerwach między połykaniem kęsów. Ciężko było go tego oduczyć. - Pomijając naszą sprawę, drugą robotę mam dla naszego starego kumpla, Alana. Jak dobrze, że dziś cudowny dzień. Każde połączenie można przerwać i zwalać na zakłócenia - wyszczerzył się radośnie.

Ann z entuzjazmem przyłączyła się do niego w jedzeniu. Już zdążył ją poznać od tej strony. Uwielbiała jeść potrawy, uchodzące przez dbających o linię, za zbrodnię na ludzkości:
- Potrzebuję danych z miejsca wybuchu, ale śledztwo prowadzą rządowi - Posłała mu szeroki uśmiech - dlatego od razu pomyślałam o tobie. Po za tym przydzielili do tej sprawy kogoś na okresie próbnym. Mam się przekonać czy będzie przydatny. Z tego co zrozumiałam mam wynegocjować honorarium. Nawet nie wiem ile żądać. - Wzruszyła ramionami - To nie jest moja mocna strona. Do tego najlepsza byłaby Felipa. Czy wiesz, że wróciła do miasta? Widziałam się z nią wczoraj.
- Zabieranie danych od rządowych, dziewczyno schodzisz na złą drogę!
- pogroził jej palcem, zajmując miejsce przy stole. - Po spotkaniu zastanowimy się co z tym zrobić. Na szybko człowiek prosi się o kłopoty. O Felipie nie wiedziałem, nie żebym się interesował. Alan skierował swoją uwagę na Bronx, ta znajomość może się więc przydać.
- Taak
- Ferrick pokiwała głową - chyba ostatnio spodobało mi się robienie niegrzecznych rzeczy... - Popatrzyła na niego wymownie. - Mam nawet w planach osobiście obejrzeć sobie miejsce wybuchu. Na szczęście budynek sądu jest miejscem publicznym i każdy może do niego wejść, a chyba nie zamknęli całego z powodu jednej małej eksplozji.
- Do budynku tak, do sali sądowej już gorzej. Moim zdaniem sam wybuch miał tu inne znaczenie. Ciekawe co powie ten Tomkins. Stracił córkę zaledwie wczoraj, nie spodziewam się miłej rozmowy
- przeczesał palcami brodę, kończąc tosta. - Zerknąłem kto to był ten Rajneesh. Stawiam, że to zwykła sekta. Wyprali dziewczynie mózg.
- Mnie interesują wszystkie materiały, których użyli do zrobienia bomby oraz sposób wykonania ładunku. To może nas naprowadzić na ich ślad. Bo nie sądzę by ona osobiście go zrobiła.
- Ann wstała, wrzuciła naczynia do zmywarki i schowała syrop do szafki ukrytej w gładkiej powierzchni ściany, tak samo jak reszta sprzętów. Jej idealnie biała kuchnia wprost lśniła czystością, głównie dzięki ultranowoczesnym materiałom, posiadającym właściwości nieabsorbujące brudu i samoczyszczące. - I nie byłabym taka pewna czy to tylko sekta. Trzeba się zastanowić nad motywami. Pojedziemy do budynku i zobaczymy jak to wygląda. Wtedy łatwiej będzie opracować jakiś plan. Po za tym i tak ciekawa jestem raportu z miejsca wybuchu. Ciekawe kto zajmuje się tą sprawą.

Wzruszył ramionami, sprawiając wrażenie, że nie do końca go interesuje w tej chwili to wydarzenie.
- Wolę nie podejmować decyzji co dalej bez rozmowy. Kazali mi sprawdzić tę grupę, ciekaw jestem co powie mi Tomkins - uśmiechnął się półgębkiem. - Ty jak zwykle przygotowana. Plan na następne dni. Znasz nazwisko tego gościa na próbnym? Skoro to ktoś od nas, to zaraz dowiem się kto.
- Wiesz, że nie zapytałam
- dziewczyna wyglądała na zmieszaną - ale zaraz da się to naprawić. - Wzięła holofon i napisała pytanie, a po kilku sekundach otrzymała odpowiedź:
- James Shelby - Przeczytała na głos.
To co znalazł Remo pokrywało się z informacjami, które dostała od ojca. To w sumie nie miało większego znaczenia. Zdążyła się już przekonać, że człowieka najlepiej poznaje się w akcji i sytuacjach krytycznych.

***


Bez większego problemu dojechali do Inner City. Od jej nowego mieszkania było to tylko nieco ponad dwadzieścia minut drogi, a o tej porze najgorsze korki już zdążyły się rozładować. Kolejna fala zacznie się dopiero za kilka godzin. Choć oczywiście nie oznaczało to małego ruchu. The Big Apple było miejscem, w którym ruch nie ustawał nigdy niezależnie od pory dnia i pogody. Wieczny pęd po dalej, więcej, mocniej nakręcał jego tryby niczym w wielkiej, skomplikowanej maszynerii.
W samym osiedlu niewiele się zmieniło od czasu gdy byli tu trzy miesiące temu. Może było zimniej, aura bardziej zimowa, a wjazd na teren nie wymagał oszustwa i kradzieży. Po za tym jednak wszystko było tak samo, czujna ochrona przy wejściu i kamery na każdym skrzyżowaniu. Pełna inwigilacja. Wolność i niezależność odsprzedana za poczucie bezpieczeństwa. Ann wiedziała doskonale jak bardzo było ono złudne. Jeśli naraziłeś się niebezpiecznym ludziom, albo stałeś się dla nich interesujący, powinieneś cały czas oglądać się za siebie.
 

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 05-02-2014 o 21:20.
Eleanor jest offline  
Stary 06-02-2014, 02:49   #5
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
- 5... 4... 3... 2... 1... Time! - krzyknął Draz, ich trener. Wraz z jego okrzykiem James poczuł, że morderczy uścisk Carli zniknął. Ostatnie parę sekund ich sparingu udało jej się wyjść na jego plecy gdzie była prawie poza jego zasięgiem.

Gdy już wiedział, że będzie go dusić przycisnął brodę do piersi co było cholernie dobrą obroną. Niestety skontrowała to napierająć ramieniem na jego czoło. A że mięśnie ramion są silniejsze od tych na karku mimo rozpaczliwego oporu w końcu jej uległ i musiał obnażyć gardło. Wówczas błyskawicznie dobiła te ramię i jego szyja znalazła się w stalowym uścisku jej ramion. Ostatnią obroną było przekręcenie głowy w bok co powodaowało że nacisk na krtań nie był tak silny co dawało mu trochę czasu.

Dla eksgliniarza była to bardzo ciężka pozycja ale nie poddawał się. Wciąż walczył próbująć pozbyć się kleszczy jej nóg dzięki którym była do niego jak przyklejona i mogła kontunuować duszenie. Czuł, że jej uścisk jej nóg słabnie. Ale i on już ledwo charczał i pluł śliną przy każdym chauście powietrza. Wiedział, że gdyby teraz odklepał walkę byłoby to w porządku. Nadal byłaby to świetna walka. Jednak on był James Shelby. Póki widział jakąś możliwość nie zamierzał się poddawać. Carla słabła również, wiedział, ze jest od niej silniejszy i wytrzymalszy. Zaczynało mu już ciemnieć w oczach. Dźwięki zaczynały się dziwnie rozchodzić. Wiedział, że zaczyna tracić przytomność z powodu niedoboru tlenu. Wzrok mu się zawężał do nóg trenera stojącego obok. Słyszał, jak krzycząc pyta czy wszystko w porządku. Pewnie zastanawiał się czy nie przerwać walki. W końcu to tylko przyjacielski sparing a nie jakieś zawody albo coś na serio na ulicy. Ale ten brązowowłosy eksglina dał się już poznać właśnie z powodu niesamowitej woli walki. Bo styl, refleks, formę, wytrzymałość czy finezję można było znaleźć takie jak u niego a czasem i lepsze. Ale rzadko trafiał się ktoś tak nieustępliwy. Dlatego mimo pozornie beznadziejnej sytuacji trener postanowił nie przerywać walki.


I wówczas James poczuł, że dał radę zepchnąć nogę Carli ze swojej i wyzwolić się z jej uścisku. Balansując jednak na granicy zamroczenia nie był tak szybki jak zazwyczaj i zanim wywinął się do reszty znów go oplotła swoimi i stracił tak ciężko wypracowany postęp. Znów musiałby zaczynać od zera bo z powrotem jej uścisk był mocny i pewny. Na walkę z czymś takim nie miał już siły. Nie w takim stanie. Uniósł dłoń b dwa razy klepnąć ją w ramię co oznaczało poddanie i koniec walki. Ale wówczas Draz, ich trener zaczął na głos odliczać ostatnie sekundy. 10! ~ Nie! Nie wygrasz ze mną! ~ wiedział, że nie da rady już się wywinąć. Ale wciąż mógł walczyć o remis. Carla zamierzała wygrać tak samo jak on więc z równą mu desperacją jeszcze wzmogla zacisk na jego szyi nawet ryzykując, że może coś mu uszkodzić. Przy 7 James widział już tylko jasny punkcik z niewiadomo czym na końcu. Przy 5 już tylko ciemność. Ostatnie co słyszał w miarę wyraźnie to 3. Potem głos Draza stał się jakiś wytłumiony i niewyraźny. I nagle...


Powietrze było tak cudowne! Po chwili wszystko zaczęło wracać do normy choć z powodu bólu szyi nie mógł jeszcze mówić. Widział pochylonych nad sobą Draza i Carlę. Mieli zatroskane miny.

- Wybacz James... Ale nie odklepałeś walki... - rzuciła zmartwiona fajterka przepraszającym tonem.

-Spoko. Następnym razem ja cię tak załatwię - uśmiechnął sie do niej na ile mógł. Zdołał już usiąść.

-Rany chłopie dawno czegoś takiego nie widziałem. Ale czemu ty tak szalejesz? Przecież to tylko sparing, tylko trening. Wiesz, ja tu za was odpowiadam. - poklepał go przujacielsku po ramieniu ten półlatynos.

-Sorry jak was nastraszyłem. To może tylko tak wyglądało źle. Było ok. A jakby ktoś się czepiał to zwal na mnie, powiedz, że cię nie słuchałem albo co. - machnął niedbale ręką żeby ich uspokoić.

-James. Czemu ty taki jesteś? - spytała go Carla. Lubił ją. Oboje się lubili. I szanowali. Byli fajterami. Mimo, że on był gliną a ona prywatnym trenerem jakiś krawaciarzy i w kwartał zarabiała tyle co on przez rok. Ale byli fajterami. Poza tym... Był z niej kawał niezłej sztuki. Aż się sam siebie czasem pytał czemu jeszcze nie mieli ze sobą romansu. Może czas to naprawić?

-Carla... Nie mogę się poddać póki widzę wyjście z sytuacji. Muszę chociaż spróbować. - to był tak naprawdę materiał na dyskusję na całe lata. A musieli się przygotować do następnego sparingu.

- James. Pułkownik cię wzywa. Teraz. - rzekł Andy, chłopak od wszystkiego w tej sali ćwiczeń. James zdziwił się trochę. Spodziewał się, że nie będą go sprawdzać przez cały kontrakt. Ale, że teraz... Cóż, w SWAT też mieli wezwania o różnej porze.

Pożegnał się więc z cała trzyosobową grupką i zaczął iść ku wyjściu. Na brzegu maty ukłonił się temu małemu dojo zgodnie z tradycją sztuk walki. Popatrzył jak teraz Carla zaczynała się ustawiać do sparingu z Chrisem. Złapał jeszcze spojrzenie Draza. - Hej Draz! Dzięki że nie przerwałeś walki! - machnął mu ręką na pożegnanie i w podzięce a tamten odwzajemnił mu usmiech. Po czym ku zaskoczeniu James'a stanął nagle na baczność i zasalutował mu. Na co ten odpowiedział tym samym. No tak, w końcu Draz też był kiedyś gliniarzem. Dlatego tak się dogadywali. Uśmiechnął się ostatni raz do swoich przyjaciół i poszedł za swoim przełożonym sprawdzić czego chce pułkownik.



---


Spotkanie zaczęło się krótko i bez specjalnych wstępów jakich obaj nie potrzebowali. Usiadł na wskazanym fotelu i słuchał co Nat ma do powiedzenia. Sprawozdanie z oceny swoich wyników przyjął skinieniem głowy. Wiedział, że nie po to go wezwano. Zapewne testy właśnie się skońćzyły i teraz czegoś będą chcieć od niego.


Uśmiechnął się pod nosem gdy usłyszał o opinii jaką wystawili mu Arnold i Paula. Najwyraźniej brali go za jakiegoś czubka albo cyberświra.

- Widział pan nagranie panie pułkowniku. To wie pan jak to było. I widział pan moje wyniki. To wie do czego jestem zdolny. A ich właściwie nawet nie ruszyłem nawet jak miałem okazję. A popatrzy pan jacy pamiętliwi... - trochę go to bawiło a trochę irytowało te zachowanie krawaciarzy co go zwerbowali. Znali się na gadaniu i wciskaniu kitu a nie na jego możliwościach. Byli zwykłymi biurwami i takie zachowanie niestety świetnie wpisywało się w stereotym korpów.


Następnie wysłuchał o swoim zleceniu. Zaskoczyło go to. Czekał na jakiś dalszy ciąg. Ale go nie było. Tylko ta teczka z aktami leżąca na stole. Na razie jej nie ruszał. Milczał chwilę i analizował dostępne dane wpatrując się w sypiący brudny śnieg. Śnieg, może tam w górze i był biały ale zanim dotarł do ziemi zbierało w nim się tyle badziewia, że jak był jasnoszary to się wszyscy cieszyli, że taki czysty tym razem. W końcu przemyślał sprawę i skierował wzrok z powrotem na byłego wojskowego.

- Panie Ferrick... To na pewno zadanie dla mnie? Może i jestem gliną ale nie detektywem czy negocjatorem. Jestem antyterrorem. Więc jak jest? Firma spodziewa się kłopotów akurat pod moją specjalność czy też znów ktoś... Chwila... Jak to mówiła Paula? Popełnił pomyłkę w moich aktach? Tak, chyba jakoś tak to było... I teraz bierze mnie za speca od dochodzeń? Jestem szturmowcem a nie detektywem, mogę zająć się tą sprawą i zrobię co będę mógł ale nie to nie jest moja specjalność. A jeżeli spodziewamy się zagrożenia to chciałbym wiedzieć to teraz. - słyszał, że Ferrick ceni sobie szczerość. Więc walnął mu prosto z mostu co o tym myśli. Zadanie było albo dziwne albo miało drugie dno albo ktoś z firmy chciał udupić albo sprawę albo jego albo obydwa na raz. Mógł pogadać z kolesiem ale taki Arnold i Paula albo ktoś na ich podobę mógł to zrobić lepiej. No albo spodziewali się takich kłopotów ktore trzeba będzie rozwiązać stalą i ołowiem. No albo ktoś nie życzył sobie James'a Shelby w firmie a przynajmniej nie w glorii chwały rozwiązanych spraw. Co za szit. A jak tu szedł miał nadzieję, że go do jakichś szturmowców przydzielą...


Czekał co powie tamten ekswojskowy. Po chwili sięgnął po akta i zaczął je przeglądać. Były dość skromne. Najwyraźniej sprawa świeża i słabo poznana. Jakoś specjalnie nic dziwnego z nich nie wynikało. Ot, laska była w sekcie, weszła do sądu gdzie jej ojciec miał sprawę przeciw jej sekcie i się wysadziła. I teraz jej stary szalał sto razy bardziej niż poprzednio by dorwać tą sektę. I miał gadać z tym typem tak na świeżo po czymś takim. Normalnie firma pokładała w nim anielskie chyba zaufanie... Taaa...


Zwrócił jednak uwagę na to co powiedział pułkownik a czego nie było w aktach. Coś o ludziach z jakim ma pracować. A w aktach normalnie cicho sza na ten temat. Ani imion, ani nazwisk, funkcji, tytułów, zdjęć no nic. Nie podobało mu się. Znów popatrzył chwilę na okno ale krócej, powziął już decyzję.

- A jak to jest z tymi ludźmi co to mam z nimi współpracować. A w jaki sposób? Bo jak dla mnie jak nic tu o nich nie ma a mają tam być to to nie jest współpraca tylko obserwacja. Albo kontrola. Tak to się nazywa wedle glinarskich standardów. Więc jeśli warunki się nie zmienią nie oczekujcie ode mnie współpracy z nimi. Po prostu nie mam z kim współpracować. Aha... Ale jak ktoś mi będzie przeszkadzał w wykonaniu zadania too... No cóż... Sam pan widział testy i opinię moich werbowników... - świadomość, że będą go sprawdzać w terenie nie zaskoczyła go. Ale zirytowała bo w końcu nikt nie lubi być kontrolowany. Ale to, że on w żaden sposób nie może rozpoznać "swoich" wydało mu się bardzo ryzykowne. Zwłaszcza, że chyba na serio brali go za kogoś kto ma nierówno pod sufitem. Jeśli tak to chyba ci co mieli go sprawdzać też chyba nie stali zbyt wysoko w hierarchii skoro mieli się zadawać z szaleńcem.




----



Wyszedł z biura i spokojnie poszedł do przebieralni gdzie miał swoją szafkę. Wziął prysznic, wcale nie krótki, i spokojnie przebrał się w swoje rzeczy. Gdy na końcu założył swoje przyciemniane okulary i skórzany, ciemnobrązowy płaszcz od razu poczuł się sobą.


Pod prysznicem przemyślał jak się zabrać do tej sprawy. Teraz gdy szedł do samochodu zadzwonił do Carlosa. Kiedyś ten latynos był jego podwładnym i specem od ciężkiego wsparcia. A obecnie wciąż pracował jak dawniej.

- Sie masz stary! Jak leci? Słuchaj słyszałeś o tej młodej Tomkins co się wysadz... - przerwał gdy mu zapiszczało o przerwanym połączeniu. - Cholera niech oni coś zrobią z tą łącznością bo normalnie gadać się nie da. A jakbym dzonił po policję akurat? - rzekł do jakiegoś mijanego własnie faceta w gajerze który wchodził dopiero do budynku. Tamten jedynie krótko mu przytaknął i też chwilę ponarzekał na to samo. Próbował jeszcze dwa razy dodzwonić się do Carlosa ale sobie nie pogadali zbyt sensownie. W końcu zirytowany nagrał wiadomość i puścił mu mailem. Miał nadzieję, że jak rządowi się tym zajmują to może uda mu się czegoś przez kumpla z budżetówki coś dowiedzieć.


Podczas jazdy przeszedł na sterowanie głosowe komputerem i próbował się dowiedzieć czegoś z netu o tym starym Tomkinsie, jego córce i tej sekcie. Ale w tak krótkim czasie nie udało mu się znaleć nic wyjątkowego. Ot makler, jego martwa córka i sekta jakich pełno. Musiałby przyjżeć się temu dokładniej albo ściągnąć kogoś do pomocy. ~ Na przykład Annę... ~ ona znała się na takich bajerach. Tylko cholera wie gdzie teraz była. Mogła być wszędzie i nigdzie. Znów czuł dziwną mieszaninę nostalgii, żalu, złości, zniecierpliwienia i nadziei. ~ Powinna już zadzwonić! Już połowa miesiąca! I to grudzień... ~ przy grudniu dzwoniła częściej. Co nie znaczy, że często.


Dojechał w końću na miejsce. Był trochę przed czasem. Zepchnął prywatne sprawy w głab świadomości i gdy wysiadł z auta znów był takim jakim znała go większość ludzkości. Idąc do budynku zastanawiał się czy te szpiegowskie palanty już tu są i go skanują na setkę możliwych sposobów. Nie przejmował się nimi. Jako operator SWAT umiał działać pod dużą cięższą presją niż ta teraz.
 

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 06-02-2014 o 23:16.
Pipboy79 jest offline  
Stary 06-02-2014, 21:55   #6
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Trzy tygodnie wcześniej w dziale IT wymyślono nowy, mierny joke. "Chujston, mamy problem!". Rozpowszechnił się szczególnie mocno wśród kierowników i całego średniego szczebla pracowników Corp-Techu. Wycia przez cały dział jednym stały się tego elementem, inne dotyczyły jedynej sensownej umiejętności, którą Kye zdążył zauważyć - zwalania roboty na wszystkich oprócz siebie. Nowy boss, jak większość, starał się udowodnić, że ważniejsza jest jego zajebistość. Problem miał taki, że ciągle to murzyn o nazwisku Remo przyciągał zainteresowania więcej, wśród młodych szczawików zwłaszcza. Winny był fakt, że nazwisko to po prostu znali, a zapoznanie się na żywo uważali za zaszczyt. Ku wkurwieniu samego hakera, opierdalającego od góry do dołu każdego co przebąkiwał o autografie. Aż powszedniało im to na tyle, że dostrzegali coś innego od starych dokonań.

Nowy przydział nie uprzykrzał życia tak bardzo, wnioski wyciągane przez Franka mogły być inne co najwyżej przez kwaśną minę, spowodowaną koniecznością oglądania szefa, nie samym zadaniem. Ustawiało to priorytety, pozwalało ruszyć dupę. Codzienne nudne obowiązki dało się olać, zasłaniając poleceniem służbowym. Alan dawał urozmaicenie dodatkowe, Ann - która zadzwoniła jak jeszcze siedział w akwarium - zaskoczyła go. W tym przypadku jeszcze chętniej łyknął to, rozmawiając z nią w trakcie powrotu do boxu. Kilka par oczu obróciło się ku niemu. Nowi, nie przyzwyczajeni do widoku murzyna wiekiem podchodzącego pod pięćdziesiątkę, sądząc z twarzy i posiwiałych tu i ówdzie włosów, wołanego niczym służący do możnego pana. Sprawnie wracali do swoich zadań, jeśli pochwycił któreś z tych spojrzeń.

Nie dotarł do celu, nagle zmieniając zdanie i skręcając w pół kroku. Stanął za plecami młodej i szczupłej, ostrzyżonej na pazia dziewczynie o jaskrawoczerwonych włosach, niewielkim kolczyku w nosie i tatuażu wijącym się po szyi i odsłoniętym przez bluzkę na ramiączkach karku. Lisa uniosła wzrok, nie przerywając pracy. Zatopiona w komputerowych danych stawała się robotem. Zatrzymała się dopiero widząc palce Remo na holograficznej klawiaturze, nagle wykwitłej na blacie.
"Odlot. Nowy specyfik. Bronx. Wszystko co wygrzebiesz. Bez ryzyka. Poufne, bez logów."
Upewnił się, że przeczytała i skasował, wskazując jakiś fragment kodu widoczny na ekranie.
- Ta funkcja tu nie zadziała, brakuje końca. Spróbuj pełną pętlę.
Błysnęła zębami w uśmiechu, ale Remo szedł już dalej. Wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, o średnio imponującej posturze, wyprostowany. Ubrany w ciemne, proste, zdające się służyć już trochę za długo ubranie, wpisujące się w stereotypy o informatykach. Zatrzymał się jeszcze ze dwa razy, przy innych swoich ludziach.

***

Podszedł do sprawy metodycznie. Było na wczoraj, czyli nie takie znowu wielce pilne. Wyszukiwarki, bazy danych i całe sieciowe badziewie skalibrowane miał pod siebie. Wystarczyło wybrać odpowiednie skrypty. Boss pojęcia nie miał jakie trzy największe gangi, dlatego najpierw wrzucił tam najprostszy klucz, wyławiający same nazwy i podsumowujący ilość wystąpień. W międzyczasie sprawdził frazę "Dzieci Rajneesha", skupiając się na drugim z jego członów.
- Był pan sławny, panie Rajneesh. I zboczony. To może okazać się ciekawe.
Gangi zaczęły tworzyć widoczny schemat. Wydzielił trzy z górnej części listy i wpuścił w głębszą część sieci. To miało dziać się samo. Później należało posortować wyniki i zainteresować się wybranymi. Obecnie to moc obliczeniowa odwalała większość roboty. Frank chciał tylko grzebania w necie, to właśnie to otrzyma.
Po przygotowaniu wszystkiego wstał, zarzucił marynarkę i skierował się do wyjścia. Myśl o śniadaniu w pięknym towarzystwie zdominowała mózg.

***

(...)
- James Shelby
Przez pewien czas Remo siedział w milczeniu, tylko oczy mu drgały, a zielonkawa, niemalże niedostrzegalna poświata przy jednym z nich oznaczała, że szukał. Odpowiedział po minucie mniej więcej.
- Były glina z oddziałów specjalnych. Stracił odznakę, w głównej bazie nie napisali dlaczego. Pewnie nie mógł znaleźć roboty to trafił do nas. Nie zdziwię się, jak będzie zgorzkniałym typem. Takim jak ja.
- To by się zgadzało. Dostałam info, że może być niepewny lub niestabilny. - Dotknęła jego policzka - A ty wcale nie jesteś zgorzkniały. Widziałam jak potrafisz się śmiać i bawić. - Nachyliła się i pocałowała go w usta lekko dotykając jego warg językiem...

...I w tym momencie ponownie zadzwonił holofon:
- Jak na problemy z komunikacją strasznie często dziś dzwoni. - Powiedziała odsuwając się od mężczyzny i sięgając po hałasujące urządzenie:
- No patrz. Felipa! - Powiedziała włączając na tryb głośnomówiący.
Zanim zdążyła się odezwać mieszkanie wypełnił podejrzanie radosny, głos Latynoski, brzmiało to niemal tak, jakby kobieta zaraz miała zaskomleć z radości:
- Hola Ferrick! Błagam cię, zaklinam, odwołuję się do twojego wyczucia moralności czy co tam sobie cenisz, por favor! Numer do Remo! Potrzebny na gwałt.
- Hej Felipa - w głosie Ann słychać było wyraźne rozbawienie - Tak się akurat składa, że jest obok. Możesz mówić.
Po tych słowach usłyszeli entuzjastyczny pisk Felipy de Jesus. Remo nie miał z nią kontaktu od trzech miesięcy, czyli od zakończenia ostatniej roboty dla Dirkuera. Od zlecenia które przynajmniej dla niektórych okazało się wyjątkowo felerne.
- Hola carino! - Sądząc po głosie latynoska była w biegu, w przenośni a może całkiem dosłownie. - Remo, mój ulubiony haker w Wielkim Jabłku! Cudownie, że udało się ciebie złapać. Perfecto! Bo widzisz... życie mnie przycisnęło. Możesz namierzyć dla mnie jeden numer? Jeszcze niedawno był aktywny, chodzi mi o jak najdokładniejszą lokalizację. To muy muy muy importante! Por favor.

Remo milczał moment, dumając nad tym co jeszcze dzień przyniesie.
- Nie mów, że osoba całe miasto znająca, nie zna żadnych innych komputerowców. Wyśledzenie dzisiaj numeru to kłopot, zdajesz sobie sprawę? Podeślij go Ann, nic nie obiecam. W zamian chcę się spotkać.
- Znam jednego dobrego hakera, któremu mogę ufać ale, jakby powiedzieć, trochę mi się zapodział. To właśnie jego numer zaraz wam podeślę. Co do spotkania... jestem bardzo ocupado. Powiedz w czym rzecz może pomogę z miejsca.
- O The Rustlers. I innych - odpowiedział wprost. - Przez holo dziś się gadać nie da.
Tak jakby wymówił te słowa w złą godzinę, bo połączenie zostało przerwane, a z holofonu słychać było tylko jednostajny szum.

Felipa zaklęła i wykręciła jeszcze raz. Gdy odebrali wyrzuciła w tempie jakby chciała pobić jakiś rekord.
- Posłałam numer do namierzenia wiadomością tekstową. Co zaś się tyczy Rustlersów... Chcesz jakiś konkret czy generalmente skondensowane informacion?
- To zależy - odrzekł ostrożnie - jak blisko z nimi ciągle jesteś. Sama wiesz co może oznaczać moje zainteresowanie. Połączeniom nie ufam.
- Mierda... Posłuchaj carino, lojalność gangerska święta rzecz, nie ma to tamto. Wolałabym mieć czyste concencia i aby z moich ust nic się nie wymknęło. Devon Teener. Spróbuj tędy. Jeśli nie otrzymasz interesujących cię informacji tą drogą wtedy zagadniesz mnie ponownie, vale?
- Zgoda. Nie potrzebuję niczego kompromitującego. Jeszcze nie. A to oznacza, że mogę przekazać dalej tylko to czego się dowiem. Dam znać co z numerem - połączenie zostało przerwane, choć tym razem prawdopodobnie zrobiła to sama rozmówczyni.
Ann wyłączyła urządzenie i popatrzyła na Remo z uśmiechem:
- Cała, szalona Felipa.
Haker zdawał się być zamyślony.
- Dziw, że ciągle żywa. Czasem jest tak lekkomyślna. Zastanawiam się ile przekazać szefom.
- Zasada im mniej tym lepiej zawsze najlepiej się sprawdza. Na razie poczekaj czego się dowiesz. Nie musisz przecież od razu odpowiadać. W końcu - Ferrick wzruszyła ramionami. - komunikacja działa beznadziejnie. Ubiorę się i możemy jechać.

Poszła do garderoby zostawiając go samego. Skupił się więc na pracy. Wyglądało to tak, jakby bezmyślnie gapił się na ścianę kuchni, różnica polegała tylko na tym, że w pewnym momencie wyjął z kieszeni marynarki gumę i włożył ją sobie do ust.

***

Niewiele miał Remo zboczeń i niełamalnych praw w swoim życiu. Samochody zdawały się być jednym z nich. Po nich dało się często poznać, że do biednych haker nie należy. Zawsze mustang, we wszelkich kombinacjach, kolorach i rocznikach. Ann zdążyć się już musiała do tego przyzwyczaić. Porządek panował w środku większy niż podczas pierwszego ich wspólnego zadania, aczkolwiek do ideału brakowało. Raz mniej, raz więcej.
Murzyn poświęcał się w połowie prowadzeniu, w połowie pracy. Trzecią swoją połowę kierował ku Ann, podtrzymując rozmowę, o ile trzeba było. Cisza wydawała się nie mącić, a zgłębiać spokój obojga, to i nie stawała się dziwna.

Nie okazywał irytacji mimo, iż nie szło dobrze. Wreszcie się poddał, już pod murami Inner City, wysyłając Felipie krótkie info z zakodowanego numeru.
"Rwania połączenia uniemożliwiają pełen namiar. Sygnał wskazuje nadajniki w Middletown - Pelham Bay. Gdzieś pomiędzy Middletown Road, Westchester Avenue i Bruckner Experssway. "
Wyłączył sprzęt, spoglądając na bramę.
- Wiesz, to nawet nie kojarzy mi się źle - zerknął na Ann i uśmiechnął. - Pomimo zawirowań - odwrócił wzrok. Twarz przybrała zamyślony wyraz, gdy podjeżdżał i zatrzymywał się przy stróżówce.
 
Widz jest offline  
Stary 07-02-2014, 00:31   #7
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bronx zalany światłem wstającego dnia wyglądał wyjątkowo mizernie, coś jak przepełnione śmietnisko napęczniałe od pojazdów, ludzi i budynków, które się zepsuły, zużyły, wygasł im termin przydatności do spożycia albo zwyczajnie nikt już ich nie chciał.
Felipa gapiła się właśnie na rozżarzony neon nocnego klubu i jakby na potwierdzenie jej myśli jedna litera zamrugała porozumiewawczo, rozbłysła w ostatnim zrywie z siłą supernowej i zgasła całkiem, oddając pole zalegającemu półmrokowi.
Dochodziła szósta rano.

Życie nocne zakańczało wyznaczony dystans i niechętnie sunęło ku mecie poranka. Panienki schodziły z ulicy, szczury wypełzały z klubów, pubów, ulicznych koncertów lub spotkań towarzyskich. Przyzwoici ludzie szykowali się do snu.
Kiedy Bronx usypiał dla kontrastu Harlem budził się z letargu. Tu tolerancja była znacznie wyższa. Co do koloru skóry, preferencji, stosunku do pracy i życia w ogóle.
Rój obrośniętych w gajery istot o identycznych wyrazach twarzy sunęło ruchomym chodnikiem w kierunku stacji metra niby klony po taśmie produkcyjnej. Tacy stonowani w swoim dobrym wychowaniu, emocjonalne kameleony usypiające twoją czujność. W rzeczywistości są wojownikami swojej ery. Łupieżcami. Korporacyjnymi kanibalami, którzy ślinią się na samo wspomnienie słodkiego ludzkiego mięsa. Niszczą się nawzajem aby piąć wyżej. Zjadają żywcem bez cienia skrupułów, w imię rozwoju cywilizacji.
Felipa nienawidziła korpów. Co oczywiście nie przeszkadzało jej czasem brać od nich zlecenia. Za coś trzeba żyć. Robić sobie przegląd. Kupować buty i torebki w markowych butikach.

- Lusterko – rzuciła polecenia i holofon wyświetlił miniaturowy panel, który złapał odbicie jej urodziwej choć nieco zmęczonej twarzy.
Płynnymi ruchami przeciągnęła kreski po linii rzęs. Roztarła cień na powiekach. Odrzuciła włosy na jedną stronę manewrując szczoteczką maskary niebezpiecznie blisko białka oka nie zważając na podskoki twardego zawieszenia na wybojach. Makijaż nakładała z wprawą cyborga, który ma wgrany w tym zakresie program w wersji „Pro”.

Nadal i bez ustanku zastanawiała się czy dobrze zrobiła wracając do NYC. Od progu pochłonęło ją tornado kłopotów i dawno już straciła grunt pod nogami rzucana podmuchami przypadku jak szmaciana lalka. Śmierć wujka Li. Nieplanowana napaść i kasacja czterech ludzi. Zniknięcie Michaela. Grobowa cisza ze strony Waltersa, który pewnie postawił już na niej krzyżyk i przeciął jej świeżo zdobytą szarfę „miss białego płotka i grilla z sąsiadami”. Dopełnieniem katastrofy było zgubienie tej mierda kostki, za którą ludzie ochoczo rozpieprzali sobie głowy jak fistaszki...

A jeszcze niedawno tonęła w słodkim błogostanie.
Niemal czuła dotyk słońca na śliskiej od olejku skórze i słony posmak powierza.
Me cago en la hostia! W porównaniu z Nowym Jorkiem L.A. jawiło się jak sen w technikolorze. Sen, z którego bezmyślnie zrezygnowała. Ale nie potrafiła inaczej. Familia była na samym szczycie piramidy wartości autorstwa Felipy de Jesus. Wayland. Bullet. A od niedawna także Walters...
Felipa zaczerpnęła obficie powietrza i miarowo wypuszczała je nosem jakby był to rodzaj ćwiczenia medytacyjnego. Na holo odszukała podręczną ikonę, odpaliła aby już po chwili w uchu sączył się monotonny melodyjny głos dooktora Montgomery'ego. Latynoska powtarzała na głos, z poświęceniem i emfazą, z przymrużonymi jak w transie oczami i dłońmi ułożonymi luźno na kolanach wierzchem do dołu.
- Potrafię to zrobić. Potrafię osiągnąć swój cel. Jestem sobą i ludzie lubią mnie za to jaka jestem.
Kontroluję swoje życie...

* * *

W porównaniu z zasypanym śniegiem Nowym Jorkiem L.A. jawiło się jak sen w technikolorze...

dwa miesiące temu, L.A.

Muzyka

Zadomowili się na jachcie. Swoim własnym, którego bok burty znaczyło odręcznie wymalowane imię - ENCARNACIÓN, na które uparła się Felipa. Po pierwsze, było to jej drugie imię. Po wtóre uważała, że latynoskie imię nada łodzi gorącego temperamentu.

Od kilku tygodni nie ruszali się z przystani w LA aż powoli zostawiali za sobą paranoję, strach i poprzednie życia. Miasto aniołów stało przed nimi otworem. Plaża, kolorowe drinki i zabawa. Na niedobór kasy narzekać nie mogli. Felipa wydawała sporo zapełniając kajuty ich łodzi papierowymi torbami z markowych sklepów. Jej obsesja odnośnie butów już po kilku dniach zaczynała być kłopotliwa bo różnobarwne szpilki, kozaki i sandały można było zastać w miejscach nietypowych i irytujących począwszy od kuchennych szafek a skończywszy na łóżku w sypialni.

Uwili tam sobie całkiem przytulne gniazdko mimo iż ewidentnie z manią gromadzenia Felipy doskwierała im ciasnota a czasem jeszcze nieustanne bujanie podłogi.

Samo przez się nasuwała się myśl o wynajęciu jakiegoś przyjemnego domku na plaży ale Felipa uparcie nie chciała słyszeć o lokum na stałym lądzie. Paraliżowała ją ta myśl jakby była jednoznaczna z ewoluowaniem ich związku na wyższy poziom przywiązania i ograniczeń, na który nie była gotowa.

- No - odpowiadała na ten temat z latynoską histeryczną nutą w głosie. - Tak to się zaczyna carino… Chale z białym płotkiem, rodzinny sedan a później nawet się nie obejrzę a będę obwieszona twoimi małymi parasitos, chodziła w dresie i użalała się nad swoimi obwisłymi cyckami. No no no no.

Aby zerwać z przeszłością i nie rzucać się w oczy Felipa usunęła w całości swoje gangowe tatuaże. Pewnego dnia po prostu wyszła z samego rana nie wspominając o tym słowem a kiedy wróciła miała już na sobie jedynie bikini i gładką skórę na ramionach, dekolcie i plecach, znacznie ciemniejszą niż Ed ale nie splamioną ani krztyną tuszu.

Tego dnia kiedy Walters się przebudził, zwyczajowo bliżej południa niz poranka, zastał Felipę na pokładzie zażywającą słońca i… lektury.

Nigdy wcześniej nie widział jej z książką co mogło oznaczać, że w stanie adrenalinowego uśpienia uwalniała się jej prozaiczna, łagodniejsza strona osobowości. W końcu kule nie świstały już nad głową i kostucha nie chuchała w karki. Mogło to jednak oznaczać również, że… Felipa de Jesus się nudziła. Biorąc pod uwagę jej poprzedni i jakże intensywny tryb życia na pewno ostatnie tygodnie były ogromną odmianą. W zasadzie do tej pory żyli na fali rozrywki i nie mieli okazji do poważniejszych rozmów. O teraźniejszości, o przyszłości. O przeszłości nawet. Niby znali się nieźle, choć tak naprawdę nadal nic o sobie nie wiedzieli.

Ed wyszedł na pokład przepasany ręcznikiem. Zawsze spał na waleta a na co dzień chodził „na komando”, czyli bez gaci pod spodniami, a że w porcie było trochę innych łajb kołysanych na falach zatoki, to i nie chciał gołym ptakiem robić zdjęcia sąsiadom. Zwłaszcza, że na jednym mieszkała małolata, którą zauważył wlepiającą w niego ukradkiem maślane oczęta już dawno temu. Jeszcze wcześniej to by mógł pomyśleć, że to o wszczepa sterczącego na facjacie i straszącego żelastwem otoczenie idzie, ale nie. Ed musiał przykuwać jej wzrok, bo siksa kilka razy nawet była bezczelna i jak starych nie było to opalała się nago zawsze i tylko wtedy, gdy Walters pił piwko w basenie. Zresztą wszczep Eda przeszedł ‘encarnacion’ i w nowym wcieleniu wyglądał jak normalne oko. Zachował rzecz jasna wszystkie swoje właściwości co było czasami uciążliwe, gdy małolata odchylała sukienkę lub rozszerzała nasmarowane olejkiem uda pokazując mu niby przypadkiem cipkę.

Tego południa Ed był skacowany i zaspany. Przeszedł obok Felipy nieco zdziwiony, że dziewczyna czyta książkę.

- Ślicznie wyglądasz, honey. – ziewnął mrużąc oczy przed słońcem.
Z lodówki wbudowanej pod kokpitem steru wyjął dwie butelki piwa.
- Masz ochotę? – podał de Jesus zaległszy obok na leżaku.

Z wyciągniętą ku dziewczynie ręką zobaczył siedemnastoletnią blondynkę jak machała im wesoło z pokładu dwupoziomowego jachtu z czerwonym napisem „LOLITA”.

- En serio? - prychnęła lekko Latynoska odbierając od Eda butelkę i pociągając mały łyk.
- Lolitko. – Ed z przekąsem wzniósł symboliczny toast pełną butelką, po czym przechylił połowę jej zawartości do zaschniętego gardła.
- Ehhh... – westchnął z satysfakcją i opuścił z czoła czarne okulary na nos mając wciąż w pamięci nocne balety.
- Zachowuj się tak dalej to będę musiała pokazać tej niño co to znaczy latynoski temperament...

- Chica! – trafiło go dopiero po dwóch minutach, że na niesamowitym ciele Felipy nie ma ani jednej dziary.- Nie wiedziałem, że możesz być jeszcze śliczniejsza. – obrócił się na bok przyglądając się jej figurze z beztrosko przyklejonym uśmiechem. – Tylko nie mów, że zaczynasz czytać poradniki typu Faceci są z Marsa? – uniósł brew powiedziawszy z przekąsem. Tak, zczaił też i książkę w końcu. – Podoba mi się bez tuszu, no ale wiesz, że zawsze kocham Cię taką jaką jesteś? - strzelił brwią nad oprawką okulara. - Też mam dla ciebie niespodziankę. - dorzucił tajemniczo i przewrócił się na plecy zakładając ręce pod głowę.

Pusta buletka potoczyła się ku burcie na kołysanym falą jachcie.
- Hm? - Felipa przekręciła się na bok i odłożyła książkę na podłogę. Ed zobaczył na okładce nazwisko pisarza - Mario Vargas Llosa. - Nie trzymaj mnie w niepewności.

- Honey. - Ed zaczął z uśmiechem. - Zawsze mówisz, że nie chcesz mieć małych ninos… No… to... zatroszczyłem się, żebyś spała spokojniej. Moich mieć nie będziesz. - popatrzył na nią nieco poważniej. - Podwiązałem się dla ciebie. Wazektomia, czy jak tam się to nazywa…

- To… - Felipa szukała właściwego słowa ale widać była tak zaskoczona, że nie znalazła określenia ani w angielskim ani hiszpańskim. - Miałam sobie sprawić impalnt antykoncepcyjny ale skoro byłeś pierwszy… - upiła łyk zimnego piwa i sięgnęła po książkę. - To o… amor. Ale takiej toxico, co doprowadza człowieka na granicę rozpaczy. Bohater, Ricardo, poznaje dziewczynkę z sąsiedztwa w której się zakochuje. A później, na przestrzeni lat widuje ją jeszcze wiele razy, spotyka w kolejnych miejscach i wcieleniach. I za każdym razem ona okręca go wokół palca, igra z jego emocjami a on jej na to pozwala bo kieruje nim już tylko obsesja, ślepa miłość, która go niszczy i zjada. Ten sam zapętlony schemat. Chwila uniesienia i emocji a później ona zawsze ucieka. Zostawia go miotającego się i rozchwianego, pełnego gniewu i pretensji. Które znikają bez śladu kiedy ona ponownie zjawia się w jego życiu… - latynoska zanurzyła nos w papierowych kartkach, tak rzadko już współcześnie spotykanych.

- Mmmm… - mruknął. - Nie wiedziałem, że cię kręcą takie romansidła. Jak przeczytasz, to powiedz jak się skończy. Co zrobi ten pantoflarz. - stwierdził pół serio i rozłożył się wygodnie zakłałdając dłonie za głową. - Ale zaraz… honey, czy ty chcesz coś przez to powiedzieć? - obrócił ku niej twarz.

- Nie, żadnych podtekstów - Felipa wzruszyła ramionami. - Po prostu mnie wciągnęło. Choć fakt, Ricardo jest nie do wytrzymania. Za każdym razem jej przebacza, to ilogico.

Przewróciła kartkę i biegała dalej wzrokiem po oldskulowo wykreślonych tuszem rzędach liter.

- Ustaliłeś już termin twojej operacion? Jesteś pewien, że chcesz w ogóle zmieniać twarz? Ja nie zamierzam - uśmiechnęła się próżnie. - Za bardzo własną lubię.

Ed pokiwał w milczeniu głową i odpowiedział po chwili zamyślenia.
- Roger that. Tak. Muszę. Źli ludzie mnie znajdą wcześniej czy później jak tego nie zrobię. W następny poniedziałek rano jest zabieg. Doktorek prosił, żebyś się z nim skontaktowała, wiesz po co. Za kilka tygodni nasze zgony staną się papierkową prawdą. Tylko co robimy dalej? Jakbyśmy mieli hacienda, to miałabyś więcej miejsca na buty? - zauważył niewinnie.

- To jakiś argument… - odłożyła książkę i wyciągnęła dłoń w jego kierunku posyłając mu ten swój rozbrajający uśmiech rodem z reklamy pasty do zębów. - Żadnych ninios, dresów, wiszenia nad garami ani prania brudnych skarpet.

- Ninios? A niby jak? - ujął jej rękę i przybliżył do swojego nieogolonego jeszcze policzka. - Dresów nie lubię. Wolę restauracje. Skarpety wyrzucam jak nieświeże. - pocałował delikatnie jej dłoń. - Carino… - potem dodał. - Skoczymy do Vegas, weźmiemy u pierwszego, lepszego ministra cywilny na nowych papierach? Zostanie prawdziwy ślad tej nowej drogi życia. - puścił oczko, te prawdziwe. - Mr. and Mrs. Kakapoulos?

Felipę na moment zatkało. Wyraz jej twarzy sugerował mnogość myśli jaka przelała się przez głowę latynoski zanim znów się odezwała.

- Matrimonio to poważna rzecz. Pamiętaj, my latynosi się nie rozwodzimy - w jej tonie czaił się cień groźby. - Ale na litość boską, wybierz nam jakieś przyzwoite nazwisko - puściła mu oko i wygodniej wyciągnęła się w leżaku łapiąc promienie wstającego słońca. - Jest sens wypuszczać się do Vegas? W pobliżu jest wiele łodzi. Może znajdziemy jakiegoś kapitana, który zgodzi się poświęcić nam kwadrans? Zawsze podobały mi się śluby na wodzie.

- Hymm… Poszukać można. Może akurat trafi się taki z papierami na to. - odrzekł pogodnie. - Ale, ale… No to może, jak chcesz na falach, to mały rejs na Hawaje? - zaśmiał się. - A na noc poślubną zawsze możemy tam przygruchać sobie tubylczą dziewoję do wspólnej zabawy?

- Ten związek dopiero raczkuje a ty już szukasz urozmaicenia? - Ed dostał w głowę niefortunnie kantem książki a chwilę później Felipa była już na jego leżaku patrząc na niego z góry skrzącym spojrzeniem na granicy żartu i żywej urazy. Jej palce zacisnęły się na nadgarstkach Waltersa choć oboje wiedzieli, że mógł bez problemów uwolnić się z tego uścisku. - Najpierw małoletnia fulana, a teraz Hawajka? Uważaj, bo zacznę ci opowiadać jak ślicznie zbudowany jest mój nowy instruktor pilates i ile razy namawiał mnie na drinka...

Ed z miejsca spoważniał na twarzy.
- Instruktor? Namawiał? Ja mu kurwa jego rajtuzy z dupy na łeb zaciągnę razem z nogami za szyję i kopne w dupala, że opije się drina z własnej uryny! Powieszony na drabinkach za cichochody... - mruknął niepocieszony. - No wiesz co? Ja o tobie pomyślałem honey. - dodał niewinnie. - Przecież pamiętam jak kilka razy patrzyłaś na Chinkie w New York i jak ci się zdarza czasem patrzeć na fajne laski. - strzelił z brwi rozkładając na boki ramiona, przez co Felipa musiała aby ich nie wypuścić pochylić się bliżej jego twarzy, gdy on nie odrywał oczu od jej lekko uchylonych ust.

Twarz Felipy zawisła nad twarzą Waltersa. Czuł na policzku jej ciepły oddech, nosem potarła prowokacyjnie jego nos ale usta na przekór pozostały bierne.

- Miałam kiedyś dziewczynę. Dawno temu… - mruknęła rozbawiona przyglądając się Edowi. - A co do towarzystwa… Podzielę się tobą z Hawajką jeśli ty podzielisz się ze mną moim instruktorem pilates… - nie był pewny czy żartuje czy mówi poważnie.

Walters jak zwykle pierwszy nie wytrzymał, całujac namietnie i mrucząc przeciągle z zadowolenia.

- Zgoda. A teraz wybacz honey, muszę kupić dresy na pilates. - powiedzial imitujac jej zagadkowy ton.

* * *
Muzyka

„Dzisiaj niebo jest puste. Bo wszystkie anioły zstąpiły na ziemię.”
Tani zgrany tekst? Możliwe. Ale dość uroczy, trzeba przyznać. Sęk w tym, że gdy Felipa de Jesus pojawia się w zasięgu wzroku to takie frazesy pchają się na usta, same, niepokorne, omijając łukiem ośrodki odpowiedzialne za zdrowy rozsądek i racjonalne zachowanie. Czy jesteś krawaciarzem czy ulicznym wyrzutkiem, przede wszystkim jesteś jednak facetem. I w wiadomościach trąbią wszem i wobec, że właśnie nawiedziło cię tornado o wdzięcznym imieniu Felipa de Jesus. Bój się więc amigo. Bo jesteś już zgubiony. Czemu zapytasz?

Nogi długie jak pasy startowe podmiejskiego lotniska. Wielkie kocie oczy, ciągle zmrużone, szukające okazji, kuszące jak los na loterii. Pełne usta stworzone do całej gammy przedsięwzięć, a każde z nich jest co najmniej nieprzyzwoite. Felipa jest niezwykła.

Ale nie jak te plastikowe twory łypiące na nas z ekranów holotelewizorów. Tam ideał piękna zbiega się w jednym miejscu, czyniąc wszystkich niepokojąco sobie podobnymi. Symetria, proporcje, zachowawczość. Współczesny kanon piękna. Trasganiczne twarze zmierzające do jednej wspólnej doskonałości, lalki Barbie show biznesu, wielokrotnie modyfikowane i wygładzane w śmiałych operacjach i rekonstrukcjach.
Felipa jest inna. Kipi z niej naturalność. Niewymuszony wdzięk ale i te drobne niedociągnięcia, czynią ją autentyczną. Seksapil dziewczyny z sąsiedztwa okraszony nutką tajemnicy. Rozpuszczone, falujące swobodnie włosy sięgające łokci. Kobiece wcięcie w talii a do tego nieziemskie cycki. I dołek w jednym policzku, kiedy się uśmiecha.

Felipa objęła się szczelniej ramionami bo nadal nie mogła przyzwyczaić się do niskiej temperatury. Przecięła chodnik i zniknęła w klatce dobrze sytuowanej kamienicy. Ochroniarze wpuścili ją do środka zdawkowo wypytując czyim jest gościem, więcej uwagi niż jej słowom poświęcając jednak zgrabnemu tyłeczkowi zapakowanemu w opięte skórzane spodnie.
Są takie kobiety, które są w typie każdego. Po prostu.

- Felipa. Usiądź proszę. Zwrot pieniędzy dostaniesz zaraz po tym, jak zaakceptujesz transfer na swoim holo. Dziękuję za to co zrobiłaś.
Latynoska dość teatralnie zsunęła z ramion nabijaną ćwiekami skórę, typową, gangerską, z grubego czarnego syntetyku, z kolorowym natchnionym logo na plecach wykonanym najpewniej przez jakiegoś ulicznego artystę przedstawiającego profil sunącego na motocyklu easy ridera i wyłożony swarovskim podpisem „The Rustlers”. Zwinęła ją i zamaszystym ruchem posłała na skórzaną sofę. Zrzuciła z nosa Ray Bany. Oblizała usta obleczone w szminkę diora o pobudzającym wyobraźnię odcieniu „Randez-vous", pięćdziesiąt eurodolarów za sztukę.
- Jasne, nie ma sprawy.

Doszła do obrotowego fotela bujając odruchowo biodrami, odgarniając na jeden bok potok włosów, które przelewały się przez palce jak strugi gorącej czekolady. Przytuliła go zdawkowo i pocałowała w policzek.
- Dobrze cię widzieć w zdrowiu.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, lecz nie było mu do śmiechu. Grymas nie dotarło do oczu, latynoska miała wrażenie, że nawet nie do połowy policzka. Mężczyzna był blady, drżał ledwo zauważalnie i wyglądało na to, że każdy większy ruch sprawia mu ból. Ale żył. Działał.

- Masz to, o co prosiłem? - nie musiała odpowiadać, by poznał odpowiedź. Przez twarz przebiegł mu nerwowy tik, za to nawet nie skrzywił ust. Tylko westchnął. - Za chwilę mi wytłumaczysz. Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie - głos miał cichy, opanowany, lekko drgający jak człowiek chory lub bardzo zmęczony. Mimo to, pewny siebie. - Czy chcesz coś znaczyć coś w tym mieście? Pokazać, że potrafisz? Zarobić, nazbierać tym samym na siebie i rodzinę i dopiero się stąd wynieść w poszukiwaniu czegoś innego? - patrzył prosto w jej oczy, ze swojej strony nie dając żadnego znaku odnośnie tego, co stoi za tymi pytaniami.

- To skomplikowane Jin... Nie wiem czy chcę się angażować długoterminowo, ale na tą chwilę jestem... na rozdrożu. Wróciłam w zasadzie spontanicznie, na prośbę Waylanda. On ma kłopoty i niestety przeniosły się one na mnie. Co do twojej propozycji... Na tą chwilę masz moją przyjaźń i moje poparcie. Pomogę na ile będę mogła ale nie wymagaj ode mnie proszę narażania życia. Kiedyś byłam bardziej... skora do ryzyka. Teraz jestem czysta i marzy mi się jakiś... nowy start. Choć nie wiem czy nie byłam w błędzie lokując ten nowy start na drugim końcu kontynentu - podniosła oczy na Azjatę i zaśmiała się nerwowo. - Ale ty masz chyba dość własnych kłopotów aby słuchać o moich. Chcesz pewnie jasnej odpowiedzi. Jestem po twojej stronie. Choć nie chciałabym działać przeciwko Hanowi, rozumiem, że każdy z was chce przejąć schedę wujka ale oboje jesteście mi bliscy. Na pewno jednak nie chcę by dzielnica wpadła w obce ręce. Pomogę ci na ile będę mogła. Mów jak się rzeczy mają.

- Rozumiem cię. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać Hana do współpracy. Właśnie dlatego na ciebie liczyłem. Zawsze potrafiłaś wszystko załatwić jak przychodziło do spraw w cztery oczy - przemknął przez jego twarz cień uśmiechu. Okazywało się, że była całkiem rozpoznawalna na Bronxie i nikt jeszcze o niej nie zdążył zapomnieć. - Mogę też ci pomóc w twoich problemach, jeśli zechcesz skorzystać. Możliwości nie mam za dużych, ale... - odwrócił na chwilę wzrok, zerkając w okno. - Najpierw musimy znów zjednoczyć The Rustlers. Przekonać wszystkich, by poszli za mną. A jeśli nie wszystkich, to ilu się da. I dopiero zająć się zagrożeniami zewnętrznymi. Ci nowi są bardzo niebezpieczni, ktoś ich wspiera, to pewne. A co gorsza, chodzą plotki, że pieniądze na nich praktycznie nie działają, a brak możliwości przekupstwa strasznie utrudnia sprawę - westchnął ciężko, nie wracając do niej spojrzeniem. Z profilu jeszcze bardziej wydawał się zmęczony. A może nawet... zrezygnowany?

- Musisz odpocząć carino... - okrążyła biurko, stanęła za jego plecami i położyła dłonie na jego ramionach delikatnie rozmasowując spięte mięśnie. - Pamiętasz jak byliśmy szczeniakami roznoszącymi przesyłki wujka po całej dzielnicy? Nasz największy problemem ograniczał się do tego jak podprowadzić trochę kasy na shake'i i pizze... Szkoda, że to się już nie wróci - westchnęła. - Nie martw się. Pomówię z Hanem. Na pewno sporo osób go poparło, musisz ich zebrać wszystkich pod sobą. Muszę mu zaoferować coś kuszącego. Twoja... prawa ręka. Plus kontrola nad trzecią częścią dzielnicy i spora autonomia.

Westchnął, czując jej dotyk. Poczuła, jak lekko się odpręża, chociaż dotyk w niektórych miejscach wywoływał u niego ból i musiała je omijać. Przymknął oczy. Ufał jej, wydarzenia z poprzedniego dnia do tego doprowadziły. Nie mogła jednak liczyć na to, że zapomni co zgubiła.
- Ja to wiem, Felipa. Nic nie jest za darmo. Kwestia tego, czy to wystarczy. No i to Han, oboje dobrze go znamy. Drugim problemem jest Meat-Boy. Tak go nazywają. Działał na obrzeżach, tam znają go bardziej niż nas. Mnie czy Hana.
Umilkł na moment. Potem podjął temat jeszcze trudniejszy. Bo wyczuwała w jego tonie rozczarowanie.
- Powiedz mi, co z tymi danymi? Dzięki nim mieliśmy szansę zdobyć dodatkowych sojuszników. Sam nie zdążyłem się z tym dobrze zapoznać, lecz mam podstawy by wierzyć, że znajdują się tam dane "Odlotu".

- Mierda... - przekleństwo wyrwało się z gardła latynoski. Poczuła jak podcina jej nogi a zdarzenia układają się w klarowną całość. - Kostka... Dałam ją Waylandowi a on... kiedy odszyfrował dane zadzwonił do mnie dość podekscytowany. Miał na mnie czekać, ale gdy się pojawiłam jego już nie było. Widzisz... Muszę ci w pierwszym rzędzie wyjaśnić dlaczego wróciłam do Nowego Jorku. Ktoś naciskał Waylanda aby zdobył dla niego pełną specyfikację Odlotu. Szantażował, że jeśli nie wytrząśnie tego z meandrów sieci ja będę ofiarą jego niezaradności. Dlatego ściągnął mnie tutaj z Zachodniego Wybrzeża. Przypuszczam, że kiedy odkrył co zawiera kość dał znać tamtym. To nie wróży dobrze. Ani dla niego, ani dla ciebie. Przepraszam - wzruszyła ramionami. - Może nie powinniśmy byli w niej grzebać ale byłeś nieprzytomny a ja sądziłam, że to może coś istotnego... - pominęła dodatek o własnym wścibstwie.

- Myślisz, że ściągnął cię tutaj, a potem skorzystał z takiej okazji? - uniósł dłonie i pomasował swoje skronie, nie otwierając przy tym oczu. Nawet w tych czasach środki przeciwbólowe miały wiele ograniczeń. - Zdaje się, że powinniśmy go odszukać. Wiesz coś o tym, gdzie mógł się udać? Mógłbym ci dać jakiegoś człowieka. Niewielu mam takich w pełni lojalnych, lecz odzyskanie takich danych warte jest nawet osłabienia sił. Sami nie damy rady Felipa. Potrzebujemy sojuszników, takich czy innych, ale przynajmniej w miarę pewnych.

- Nie jestem pewna czy poszedł dobrowolnie. Bardziej prawdopodobne, że skontaktował się z nimi a oni go uprowadzili. Wychodzą musiał przejść przez klub. Barman twierdził, że wyszedł w towarzystwie kobiety niezwykle podobnej do mnie. Może to zbieg okoliczności a może cholerny impostor. Tak czy inaczej dał się podejść a dane zniknęły. Znalazłam na jego sprzęcie dane trzech magazynów na Bronxie. Trzeba je sprawdzić w pierwszej kolejności. I zleć jakiemuś hakerowi namierzenie numeru jego holofonu, kiedy ostatnio dzwoniłam był aktywny ale nie odbierał.

Wziął głęboki wdech, przecierając oczy, które otworzył, wyrywając się raczej brutalnie z tego relaksującego stanu, w który popadł na chwilę.
- Podeślę ci człowieka, jakoś po ósmej. Mogę dać mu twój numer? Łatwiej będzie się wam znaleźć. Waylanda numer zostaw. Zobaczę co da się zrobić, dzisiaj nawet holofony zwariowały. Potrzebujesz czegoś jeszcze na tę chwilę? Trzeba pogadać jak najszybciej z Hanem. Dziś pogrzeb, o czternastej, może wtedy. Może to ostatni czas neutralności... - głos mu osłabł, jakby nie wierzył w to wszystko. Jin-Tieo nigdy nie miał tak żelaznej woli jak Wujek Li. Ale i doświadczenia mu brakowało. Stawiał swoje pierwsze niemrawe kroki jako szef mierda gangu.

- Daj mu mój numer. I... będę potrzebowała broni, najlepiej z marszu. Oraz paru drobiazgów, nic nadzwyczajnego. Pomówię z Hanem. Znajdę Waylanda i twój dysk. Swoją drogą... Nie wierzę w przedwczesną śmieć wujka. Staruszek był za cwany. Nie sądzisz, że to oczywiste? Wyskakujący znikąd Free Souls? Nowy gang, próbujący zawłaszczyć bezpańskie włości? Wykończyli go i teraz prą do celu. Chcą przejąć naszą barrio, tak to widzę.

* * *

- Hola amigo - Felipa od razu przeszła do sedna licząc, że nie urwie jej rozmowy w pół słowa. - Ja wiem, że masz trabajo, kontrakt pidpisany ale sam widzisz, że sytuacja jest dramatico słoneczko. Wujek Li. Zamach na Jin-Tieo. A teraz jeszcze Michael. Nie dam rady sama.

Coś zagłuszało rozmowę. Brzmiało to tak, jakby Bullet był w jakiejś fabryce.
- Sama, nigdy nie widziałem cię samej - zażartował, ale trochę słabo. Prędzej by mieć chwilę nad zastanowieniem się nad odpowiedzią. - Zerwanie będzie kosztować i mogą mnie nawet do kicia za to wsadzić.

- Jak do kicia? To dla kogo ty robisz? To jakaś rządowa fucha?

Połączenie przerwano. Oddzwonił kilka sekund później.

- Rządowa nie do końca - burknął. - Firma dba o interesy. Boją się pewnie, że wyniosę coś i sprzedam innym. Sam nie wiem. Ale kara dla mnie zaporowa. Pewnie dlatego wzięli, samych takich bez kasy.

- Mierda... A kiedy ci się kończy ta robota? I powiedz, że się wyrwiesz na pogrzeb wujka bo ci wydłubię wszepy z oczodołów.

- Za... dwa tygodnie, mniej więcej. Do tego miejsca mam kontrakt z możliwością przedłużenia. Jak zerwę wcześniej, to kara - widać, że nie był z tego zadowolony teraz, gdy Felipa wróciła i zaczęły się problemy. - Wiem, że nie odpuszczą. Na pogrzeb powinienem się wyrwać, chociaż na chwilę.

- Trudno, nie przejmuj się - zbagatelizowała zachowując lekki ton. Nie chciała wpędzać przyjaciela w niepotrzebne kłopoty. - Wolałabym u boku ciebie, to normalne bo ci ufam. Ale Jin pydzieli mi jakiegoś cyngla, dam sobie radę, zawsze daję.

Nikt nie lubił takiego tonu w jej wykonaniu. Bo wywoływał poczucie winy.
- Nie stać mnie na dziesięć patyków kary, Felipa. Wieczorami jestem wolny i twój. Teraz nic nie mogę wymyślić...

Cięcie.
Klip klap jak przy kręceniu kolejnej sceny w filmie. Holo bzyknęło niezidentyfikowanym dźwiękiem, panel przygasł. Tym razem to ona oddzwoniła.

- Nie przejmuj się, dam sobie radę. En serio! Przecież najniebezpieczniejsze samobójcze akcje i tak zawsze planuje się na noc, będę z nimi grzecznie czekała aż wrócisz z trabajo. Do zobaczenia na pogrzebie. I pamiętaj, że cię kocham, nie daj się zabić żadnym dupkom - cmoknęła soczyście tuż przy panelu holo.

- Do zobaczenia, ty uważaj bardziej - mruknął jakoś tak niewyraźnie. Nie był mistrzem czułości ale Felipa wiedziała to lepiej niż ktokolwiek. I nadrabiała za oboje.

* * *

Wiadomosć od Remo podała jej ogólny namiar na Waylanda. Niby obiecała wstrzymywać się z samobójczymi akcjami do zapadnięcia zmroku. Ale adres jednego z magazynów pokrywał się z lokalizacją podaną przez hakera.
Najlepiej jeśli wróci się pod klub, wytoczy z garażu swój zapomniany motocykl i powlecze się oglądnąć okolicę magazynu.

- Potrafię to zrobić - powtarzała znajome zdania jak mantrę. - Potrafię osiągnąć swój cel. Jestem sobą i ludzie lubią mnie za to jaka jestem. Kontroluję swoje życie...
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 19-02-2014 o 23:49.
liliel jest offline  
Stary 08-02-2014, 07:24   #8
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Za górami, za lasami... dawno, dawno, trzy miesiące temu...





W poczekalni było sterylnie i bezosobowo. Białe ściany, biała podłoga i zapach medykamentów. Mimo iż przylegające skrzydło kojarzyło się z ekskluzywnym hotelem to tutaj odczuwało się powagę szykującego się zabiegu.
- Jesteś pewien? - zapytała Felipa podświadomie odnajdując dłoń Eda. Choć to on miał mieć majstrowane przy twarzy to ona wydawała się bardziej zdenerwowana. - Nie musisz tego robić carino. I… dużo zrzucasz na moje barki. A jeśli nowa twarz ci się nie spodoba?
- Honey, wtedy to ja zamiast w lustrze, będę się przeglądał tylko w twoich oczach. - puścił oczko skądinąd całkiem poważny i skupiony co do niego nie pasowało, a raczej rzadko można było takim go zobaczyć. Zwłaszcza ostatnio.
W między czasie drzwi gabinetu rozsunęły się i wyszedł do nich ubrany w biały kitel mężczyzna.
- Będę z tobą jak się obudzisz - Felipa wydawała się bardziej zdenerwowana niż Ed. Uścisnęła jego dłoń puszczając pod nosem wiązankę po hiszpańsku, która z pewnością nie była modlitwą.
- You better… - westchnął Walters gasząc papierosa w niedopitej puszce piwa, czym przyciągnął zgorszony wzrok lekarza.
Felipa odprowadziła go wzrokiem siląc się na pokrzepiający uśmiech.

Ed szedł powoli i zniknął za drzwiami, lecz nim zdążyły się zamknąć, wypadł przez nie z powrotem i podbiegł do Felipy. Złapał ją za ramiona i patrzył prosto w oczy jakby naprawdę chciał się w nich przejrzeć ostatni raz. Potem przytulił ją mocno przez chwilę, która zaczęła sie wydłużać i mogła nawet być trochę krępującą. Westchnął jakby chciał odwlec czas, zatrzymać ten moment. W końcu wypuścił Felipę z objęcia, pokiwał głową jakby właśnie strzelił długie przemówienie i ten gest był ostatecznym potwierdzeniem słuszności wywodu. Odwrócił się na pięcie i ruszył sprężystym krokiem żołnierza i tylko zaciskające sie pięści świadczyły wciąż o tym, że nie dokońca przestał być kłębkiem nerwów. Zniknął za drzwiami.
Walters zamknął oczy odpływając pod głupim jasiem. Ostatnią rzeczą jaka widział były wirujące skrzydła wiatraka. Kręcił się pod sufitem niczym helikopter. Ed dopiero teraz zaczynał zdawać sobie sprawę jak odkładał myślenie o tym jakie znaczenie niesie ze sobą ta zmiana, i że nawet nie zdążył dokończyć tego początku...





***





Dźwięki przyszły długą chwilę po tym jak przed oczami zobaczył jasne plamy. Ostrość zaczęła dostajać się do kolorów kiedy zrozumiał, o co chodzi. Wybudził się z narkozy. Przeszedł operację. Patrzył w sufit klinicznego pomieszczenia, w którym był skylight a na zewnątrz był śliczny dzień i błękit wisiał wesoło za szybą niezmącony skazą żadnego, najmniejszego chociaż pierzastego obłoczka. Uniósł głowę. Był sam w pomieszczeniu, drzwi, chyba do łazienki, były uchylone.
Dotknął rękoma twarzy. Była zabandażowana. Zerwał jakieś przyssawki, odłączył przewody z klatki piersiowej. Usiadł na łożku z pode łba obceniając łazienkę. Zastanawiał się czy chociaż kolor oka został mu znajomy? Tam musiało być lustro. W pokoju daremnie wyglądał choć jednego.
Szarpnął klamkę do łazienki i mało nie zderzył się z Felipą, którą wywabiło poruszenie na szpitalnym łóżku. Stanęła jak wryta gapiąc się na Eda jakoś tak z konstenacją, sparaliżowana.
- Ed? - rzuciła bezmyślnie jakby nie była pewna czy on to właściwie on bo przecież miał twarz owiniętą bandażem a i nawet jak się go pozbędzie to miał inaczej wyglądać co rodziło wątpliwości jak go teraz rozpozna i czy będzie jej to robić różnice, nawet jeśli sama wybierała tę twarz, którą miała witać co dzień rano, tuż po otwarciu oczu. - Wracaj do łóżka, largate! Lekarz nie zezwolił ci wstawać..
- Która godzina? Ile czasu minęło? Co dzisiaj mamy? - Walters odetchnął z ulgą słysząc znajomy głos Felipy. Stał w szpitalnym prześcieradle z gołym tyłkiem wystającym spod niezapiętego na plecach materiału.
Nie czekał na odpowiedź. Podszedł do łóżka i usiadł. Ujął Felipę za rękę i kiedy zajęła miejsce obok niego, Walters położył się z głową na jej kolanach.


- Wiesz Felipa… Przez wiele lat byłem wychowany przez dziadków… Ojciec był ciągle na wojnach. Matka walczyła z rakiem w klinikach... Z trzech rzeczy, które należy wiedzieć o moim dziadku, to pierwsza i prawdopodobnie ta najważniejsza, to że on intensywnie kochał suszony boczek. Numer dwa, miał temperament krótki, że babcia mawiała, że był w połowie jak wulkan a w drugiej jak huragan. A numer trzy... Mój dziadek świetnie sobie radził z potworami. Będąc dzieckiem spałem w sypialni pełnej strachów. Szafy wypchane były demonami z długimi nogami, które jednym krokiem mogły przejść z jednego końca pokoju na drugi. Mój wrzask budził się zawsze, codziennie z nocnych strachów. Kiedy krzyk nie wystarczył, kopałem w ścianę. I wtedy z zapartym tchem zatrzymanego oddechu słyszałem grzmot a potem szturm na długim korytarzu, który w końcu wdzierał się przez drzwi do środka mojego pokoju jak wojna. Mój dziadek. Palcami chwytał gumkę bokserek i zaciągał je wyżej pasa a potem stojąc z rękoma wspartymi na biodrach patrzył w progu spode łba jak superbohater cedząc złowrogo szept przez zaciśnięte zęby:

- Dobra skurwysyny. Zobaczycie, włączę światło.
Nigdy żaden potwór nie słyszał bardziej przerażającego okrzyku bojowego niż: „ Włączę światło.” I noc po nocy, przez ponad cztery lata, mój dziadek jak miotłą wymiatał na szufelkę to co zostało z potworów i opróżniał je do kosza po potem odwracał się do mnie przez ramię mówiąc swym niskim głosem:
- Spokojnych snów mój chłopcze. Jestem na końcu korytarza jakby co.
- Wiesz Felipa, terror nocny różni się od koszmaru tym, ze śniący budząc sie zabiera ze sobą strach z powrotem do świadomości... Dodaj do tego jeszcze to, że rzadko pamięta się co się śniło a każda próba wspomnienia zazwyczaj kończy się bezskutecznie. I stąd rodziły się potwory w sypialni. Teraz to wiem i często myślę o tym jak dziadek musiał stać tak na korytarzu, czekać aż zasnę i wierzyć, że wszystko będzie dobrze. A potem następnego dnia udawać, że nie jest wcale tak do końca zmęczony... Nie każdy ma siłę konieczną, aby stać i czekać do końca, że wszystko będzie okay... Nie każdy ma odwagę zignorować krzyk dziecka złapanego w potrzasku pokoju bez drzwi i podłogi, aby nie biec by ustrzec je przed upadkiem w odmęty paniki... Każdym małym lękiem nagle tytanicznym w swych skutkach. I on był zawsze na końcu każdej nocy i mówił mi, zamknij oczy. Włączę światło. Zapraszał mnie do świadomości ze zmęczonym uśmiechem. Nazajutrz siadał na kanapie przed obiadem, przymykał oczy i mówił, że musi je odpocząć na chwilkę...
Mój plan ukrócenia koszmarów w nocy, zrodził się z zaśnięcia dziadka nad kierownica i wjechania na pełnym gazie w zaspę śniegu... Spał wtedy pięć dni spokojnie a dnia szóstego widzieliśmy jak blask wracał do jego oczu, by nocy siódmej jak burza znowu przetoczył się przez korytarz gdy nocną ciszę rozdarły krzyk i kopanie w ścianę... Stanął w drzwiach gotowy do walki. Gotów by przywrócić światło ciemności, by rozproszyć cienie, sadzić w kacze łby potworów potworne komba bokserskich ciosów dając im moment do rozważania dalszych opcji. Wstać czy leżeć. I tej nocy był głodny nokautu pierwszej rundy. Już brał sie do rytuału sprawdzenia starych, sprawdzonych miejsc chowających sie strachów w pokoju, by wyciągać je za uszy i kłaki, gdy drżącym głosem powiedziałem: Nie. Jest okay. Wracaj do łóżka. Z odnowionym entuzjazmem spojrzał na mnie i powiedział: bzdura. Te skurwysyny muszą zapłacić.
Pamiętam jak osunął się na kolana, wsadził głowę pod moje łóżko i powiedział: co tu kurwa mać, robi mój suszony boczek?!

Wyjaśniłem mu, mój niezbyt genialny plan . Powiedziałem, że myślałem, że gdybym trzymał potwory najedzone, to one zostawiają mnie w spokoju i ty mógłbyś wyspać się spokojnie.
Powoli na jego usta wkradł się uśmiech. Po całym dzieciństwie oczekiwania od niego tylko gniewu, dziadek położył się na ziemi z podskakującą spontanicznie piersią. Wtedy to, pierwszy usłyszałem smiech mojego dziadka.
Czasami, gdy wierzymy w potwory , one zamieszkują pod naszymi łóżkami. Wypełniają nasze umysły potrzebą ich karmienia. Niektóre serca są jak grobowce ciemnych sypialni, które pozwalamy zamknąć na głucho, ponieważ myślimy, że w ten sposób wszystko będzie w porządku. Myślę o śmiechu mojego dziadka. Myślę często o tej nocy, o tym, jak niektórzy ludzie czekają na ludzi takich jak my, aż przyjdą i powiedzą zamknij oczy. Włączę światło.
Walters westchnął.
- Felipa, zdejmij moje bandaże.
- Poczekaj carino… powoli - Felipa kucnęła na łóżku i z nadzwyczajną delikatnością zaczęła rozwijać opatrunki. - Lekarz mówił, że starczą dwie doby i wszystko się wygoi de veras. Teraz pewnie jeszcze opuchnięte…
Samej jej ręce drżały. Siedziała cichutko jak trusia zastanawiając się nad wywodem Waltersa na temat dziadka. Czy chciał jej zwyczajnie o sobie opowiedzieć, czy była to jakaś przypowieść z morałem? Czy ona, Felipa, powinna wyciągnąć z niej jakieś nauki dla siebie? Nie ogarniała zupełnie. Nie ogarniała dlatego długo milczała.
- Czasem mi się zdaję, że jesteś dla mnie za mądry… Myślisz jakoś tak... szlachetniej. Nie przyziemnie - chyba czuła się zawstydzona. - Dziadek cię kochał bardzo. Ja dziadków nie znałam. A rodzice... to było najgorsze gówno jakie mi się w życiu przytrafiło… - wzruszyła ramionami jakby nie było to znowu nic takiego, ot pech zwyczajny, wielu ludzi miewa pecha w jaki syf się wrodzi, a na Bronxie to większość nie dorasta wśród zapachu róż i perlistych śmiechów. - Papa był narkowatażką na dzielnicy, mierda marzyciel… Prowadził wytwórnię mety w starych magazynach, bajzel najgorszego sortu. Kobiety z dzielnicy, takie normalnie, wiesz, gospodynie domowe, za psie pieniądze zasuwały na dwie zmiany w polowych warunkach, prowizorka labu, ważąc syf i rozsypując na działki… Moja matka też tam wylądowała, choć z ojcem mieli burzliwy związek… To się tłukli to kochali do szaleństwa, pewnie w zależności od tego co wpompowali w kanał. Nie łatwo się dorasta na bajzlu, uwierz mi carino. Wszędzie pełno mętów i ćpunów… Jak miałam sześć lat wtarłam sobie w dziąsła… Nie żeby świadomie, ale wiesz, wszyscy tak robili, dzieciak bierze przykład z mamusi i tatusia… Raz byłam u psychiatrzycy, wymuskany gabinet, sto eurobaksów za godzinę bo wiesz, kryzys miałam, chodziło mi po głowie żeby sobie w wannie żyły otworzyć… kilka lat temu jakoś, a ona mi mówi, że jestem taka posrana z powodu balastu mojego dzieciństwa, że tam trzeba upatrywać przyczyn, że te są często ukryte, że ich nie lubimy na wierzch wywlekać ale trzymamy w sobie i że jak będę do niej regularnie przychodzić to jakoś mi na to zaradzi. Wyśmiałam ją, vaya tia mas tonta. Wielki mi mądrości, warte funta kłaków. To i ja bez niej wiem, że jakbym się urodziła w Beverly Hills to by mi było łatwiej. Powiedziałam jej, że sto eurobaksów za wizytę to cholernie dużo szmalu i że mnie to jednak zmotywowało żeby się otworzyć z marszu, i nie czekać nastu wizyt aż ze mnie wszystko wyciśnie waląc dyrdymały w stylu “kontynuuj” albo “i co się stało później?”. Później to był nalot tajniaków na wytwórnię mety. Byłam schowana pod kocem, wśród dziadostwa i szpargałów. Zagryzałam zęby i modliłam się, żeby ich wszystkich pozabijali, ci panowie w kominiarkach i pod bronią. Widziałam jak ładują magazynek w mojego mądrego padre, bo co by o nim nie gadać, hojrakować lubił a kilka sztuk broni miał zawsze przy sobie, wypolerowane cacka. W ogóle wyszła z tego maskarka totalna, tyle trupów… Znaleźli mnie dopiero technicy korporacyjnej policji… Miałam siedem lat ale wszystko pamiętam. Tą… ulgę, rozumiesz? No i wylądowałam w bidulu na Bronxie. Nadal było ciężko ale lepiej niż z padres. Matkę widuję czasami… Żebrze na działkę w podziemiach metra albo zaczepia przygodnych facetów. Omijam ją łukiem i udaję, że nie poznaję… Zresztą ona chyba też nie wie kim jestem, albo ma głęboko w przeżartym dragami nosie… Ot, cała historia mojej familii. No już… gotowe.
Wysłuchał dziewczyny uważnie, choć raz nie puszczając drugm uchem niczego z kobiecego głosu. Odnotował sobie w pamięci nawet kilka faktów na przyszłość. De Jesus była jak wyszkolony do walki z psami kot. Drapieżny. Walters jednak kochał ją za coś zupełnie innego.
Felipa odłożyła bandaż i spojrzała na niego siląc się na uśmiech.
- Santa Maria… mam nadzieję, że ci będzie pasować.
Ed z niedowierzaniem patrzył w lustro. W jego odbiciu stał ktoś inny. Niepewnie dotknął nieco spuchniętych jeszcze policzków. Przybliżył twarz do szkła. Nawet kolor oczu miał inny. W zasadzie oka. Nie. Oczu. Zamiast żelastwa miał teraz eleganckie cacko. Westchnął i skrzywił się trochę, bo zamiast usmiechu wyszedł grymas bólu. Zmodyfikowali kości policzkowe też. Przenisół w odbiciu wzrok na opierającą się brodą o jego ramię Felipę. Nawet matka by mnie nie poznała, pomyślał. Caleb. Tylko jaki? Na szczęście miał jeszcze trochę czasu na nazwisko.
- Pasuje. - puścił oczko. - Na dodatek teraz juz nie tylko moja piękna dusza będzie cię fascynować. - wetchnął skromnie.
Przez chwilę pomilczeli patrząc na siebie.
- Honey, przyniosłaś piwo? - zapytał z nadzieją w głosie.





***





NYC 15 Grudnia


W radiu z cicha leciały non stop świąteczne smęty. Niby miały dodać ciepła zwłaszcza tym, co nie mieli tej zimy znowu ogrzewania... Siedział na starych śmieciach NYC już kilka dni. Nie czuł się związany już z tym syfem. Wielkim i szerokim światem, światkiem, półświatkiem oraz innym światem. Mimo to nie był wolny. Przez brudną szybę oglądał brzydkie miasto. Choć przykryte teraz szarawą pościelą prószących płatków, to i tak cuchnące, spocone oparami wyziewów łez, krwi, potu, szczyn i gnoju. Jedynie w enklawach korporacyjnych graniaków i pozostałych cwaniaków z wyższego szczebla drabiny społecznej woda była wodą a powietrze powietrzem. Dopiero po tamtej stronie muru trawa była naprawdę zielona a śnieg mięciutki jak aryjska cipka. Bystrym okiem patrzył na dachy, ściany i takie same ponure okna. System był ustawiony. Biedni mieli tracić, żeby zyskać mógł ktoś. Ćpun musiał brać w żyłę, żeby ktoś mógł liczyć zysk. Zaczynało się od środków przeciwbólowych. Uzależniały. A potem po prostu było łatwiej i taniej kupić heroinę niż lekarstwa na czarnym rynku. Tanio zresztą było oczywiście na początku. Kilka torebek starczających na tydzień szybko obracało się w kilkanaście dziennie. Hera przestała być dragiem slumsów na długo nim wszystko co nie było enklawą stało się czymś między gettem a slamsem... Bo kiedyś zwyczajna strzykawa była barierą psychologiczną tym niby lepszym, pracującym, wychowującym, kształcącym i mieszczącym się zgrabnie i bez łokci w klasie średniej. Od kiedy jednak hera była czysta niczym łza wystarczyły opary. Elegancko. Bez kłucia się i piętnowania umysłu odrazą asocjacji z tymi brudasami. Tak się to zaczęło. Jak epidemia. Komuś widać zależało. Nim w dziennikach narodowych, tych od zdrowia publikowano najnowsze wyniki było juz za późno. Kilkaset tysięcy płynęło na prochach i ich nielegalnych substytutach. Jak deasel na ropie. Tak było na początku tego wieku, a jak jest teraz? Teraz czasem trudno kupić dobry towar, bo byle piwniczny alchemik tworzy cudeńka pod skrzydełkiem gangu. Od nich czasem skóra gnije od środka na zewnątrz. Innym razem wszystko gra. Ruletka dla ubogich. I durnych. Tak. Ktoś musiał być w ciemię bity, niewykształcony, aby nie miał możliwości konkurować, wiedzieć jak walczyć o swoje, podejmować wybory robiące różnicę. Ciemnota toczyła się idealnie z biedotą na smyczy z patologii, którą ciągnął korporacyjny rak.

Zmieniając ostrość soczewki przyjrzał się odbiciu w brudnej szybie jak w lustrze. Ciągle nie mógł się przyzwyczaić. Oswoić. Czy czuł się przez to kimś innym? W pewnym sensie tak. Odpalił papierosa.
W mieszkaniu musiała mieszkać rodzina spyków. Na zaplamionej ścianie przekrzywiony po skosie straszył rozpostartymi ramionami przybity do krzyża Jezus Chrystus. Pod ścianą stało dziecinne łóżeczko. Plamy na szarym od brudu prześcieradle były wysmarowane śladami zaschniętej kupy i suchymi kałużami zacieków z moczu. Dzieciak pewnie umarł zafajdany po pachy. Wypłakany na śmierć. Odwodniony. Zagłodzony, gdy mamusia z nowym tatusiem odpływali na haju jakiegoś świństwa, które im sprzedał ich stary, dobry miejscowy dealer. Prawdopodobnie tak było, bo to było prawdopodobne. Znał te klimaty. Nałogi.
Otworzył kolejną puszkę piwa i pociągnął długiego łyka. Na dodatek przyplątał się nowy. Ona była jak narkotyk. W konkurencję teraz wchodzący z alko. Przecież gotów był dla niej rzucić picie, choć juz jeśli gdyby miał wybór, to wolałby poświęcić zamiast tego palenie... Wypomniała piwo. Wykrzyczała prosto w twarz! Tak już miała... Wiedział, że nie może się nad nią użalać. Że ćpuna nie można tylko głaskać. Że w takich sytuacjach jak tamta nie ma miejsca na pobłażanie. Wymaganie twardego stąpania po ziemi w prawdzie o sobie. Brak użalania się nad sobą. Brak klepania po pleckach w nagrodę czy też na pocieszenie. Przynajmniej tak mu się wydawało. Niekiedy trzeba pierdolnąć prawdą między oczy. Mimo to nie czuł się dobrze z tym co jej powiedział. Nie dlatego, że to nie była prawda, lecz dlatego, że to przyniosło ulgę. Jakby satysfakcję. A jak kurwa kogoś kochasz, to tak chyba być nie powinno, nie? A może właśnie tak się czasem czuło i robiło? Nie wiedział. Chyba nigdy tak naprawdę nie kochał. Skąd miał niby wiedzieć co do niej czuł? Przepraszać jednak nie miał ochoty. Jeśli ktoś miał tu przepraszać to zdecydowanie ona. Serce jednak jak głupie zabiło dwa razy szybciej, gdy zobaczył ją na chwilę. Z trudem trzymał oddech w ryzach. Nie żeby oddech miał tu jakieś znaczenie. Ta broń właściwie zabijała przecież sama. Doświadczenie operatora było tylko miłym dodatkiem. Czy ona była miłym dodatkiem do nowego życia? Hell yeah... Przecież wokół niej chciał je zbudować na pozamiatanych gruzach starego. Od nowa. Prawie od zera. Prawie. A teraz znowu trafił w ruiny przeszłości. Na dodatek straszące demonami i starych i nowych wrogów i tych, których jeszcze nie znał.
Przynajmniej piwo wciąż było w tym mieście znośne. Zgniótł puszkę.
Zerknął na zegar w kącie pola widzenia. Za kilka sekund powinien dostać dane zlecenia. Tylko zdążył postawić nogę w tym mieście i już przyciągnęło go ku sobie jak zazdrosna kochanka lub rodzona matka. Nie wierzył w zbiegi okoliczności od bardzo dawna. Nie zamierzał jednak angażować się bardziej niż powinien.

Zamknij oczy – powie - zapalę światło. Posprząta co ma posprzątać. Odkurzy pod łóżkiem. Wyczyści szafę. Za uszy wyciągnie z niej wszystkie wiszące tam kościotrupy. Sprzeda solidne podwójne serie potworom. Stojąc nad nimi jak łuk triumfalny da szansę na przemyślenie opcji kolejnych działań. Gotowy nokautować z miejsca, wzrokiem powie: zostańcie. Zostańcie lepiej, kurwa, w parterze. Więc śpij kochanie. A jak sie obudzisz, ja ci zbuduję świat bez demonów.
Komunikator odezwał się znajomym sygnałem.
Cudownie.
Ciekawe kto i za co?
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 08-02-2014 o 07:27.
Campo Viejo jest offline  
Stary 08-02-2014, 09:31   #9
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Kruczoczarna azjatka z uśmiechem przyklejonym wręcz na stałe do twarzy zaśpiewała ostatnią zwrotkę refrenu i w barze rozległy się brawa.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bESGLojNYSo[/MEDIA]

Może nie szalona burza braw, bo głos miała mierny, ale czego potrzeba podpitym turystom i biznesmenom niskiego szczebla nad młode, tryskające energią ciałko. Zaśmiała się perliście i pretensjonalnym gestem odgarnęła grzywkę z czoła. Zeszła ze sceny, nieco niezgrabnie, chwiejąc się zapewne od nadmiaru kolorowych drinków z palemką. Wróciła do stolika zastawionego pustym szkłem, przy którym siedział jakiś facet w skórzanym wdzianku i drugi w płynnie rozlewających się neonowych tatuaży na gołej piersi. Zaśmiała się znowu kiedy „skórzany” pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Na scenę wyszła grupka chichoczących podfruwajek, widać że ćwiczyły występ bo nawet choreografię miał opracowaną.
Noc mijała wśród śmiechów i kolejnych „szlagierów” od siedmiu boleści. Tłoczno, gwarno, duży ruch. Bezpiecznie. Minimalne możliwości wykrycia. Ćwiczone zmysły Yamato ciągle były czujne i wypatrywały zagrożenia. Naruszenia strefy. Paranoja jak zwykle podpowiadała że albo nikt nie obserwuje, albo nie jest w stanie ich dostrzec. Oczu. Patrzących. Nic chyba dziś nic z tego nie będzie. Zerknął na zegarek i wstał od stolika.

***

Poprawił krawat, przesuwając węzeł trzy milimetry w prawo. Sprawdził czy rękawy koszuli równo wystają spod marynarki, po czym wszedł do mieszkania bez pukania. Pan Briggs szarpnął głową w zaskoczeniu a potem zamarł jak słup soli. Tylko ręce mu się trzęsły jak w febrze.
Yamato zamknął drzwi za sobą, gestem dłoni nakazał by usiadł na krześle przy stole. Briggs odruchowo trzymał ręce tak by nawet ślepy mógł je widzieć. Na blacie stołu, ciągle drżące.
- Niech mnie pan wysłucha, ja naprawdę nie... – Yamato zmarszczył brew i kolejnym gestem uciszył go. Jeszcze nie miał ochoty tego słuchać. Zlustrował mieszkanie, a raczej dziurę w której się zaszył, czekając na wypłatę i planując ucieczkę na drugi koniec świata.
- Pana holo, poproszę. – Głos pozbawiony emocji wydał pierwsze polecenie.
- Ja mam dzieci... – Briggs odpowiedział płaczliwie rozdygotanym głosem. Breaking point osiągnięty, a przecież Kenji nawet jeszcze dobrze nie rozpoczął swojej pracy. – Błagam... Oddam wszystko...
Azjata spojrzał na niego, Briggs zamknął się w jednej chwili. Wybrał numer na wyświetlaczu, dotknął lekko krtani. Odczekał na połączenie.
- To ja. Mam przesyłkę. – Czysty, nieco zdenerwowany głos Briggsa mówił do mikrofonu. – Chcę dokonać wymiany jak najszybciej. Przygotujcie pieniądze, zrozumiano? Całą kwotę. Za dwie godziny potwierdzę miejsce spotkania. I żadnych sztuczek Carlos, bo sprzedam to gówno konkurencji.
Yamato odłożył staromodną słuchawkę holo, Briggs ukrył twarz w rękach.
- Wiecie już wszystko, prawda?
- Oczywiście, panie Briggs.

***

Zaciekawiło go nowe zlecenie od firmy. Nie często przychodziło mu działać w zespołach, z reguły sam dobierał sobie ludzi, tak więc skoro teraz miało być inaczej, sprawa wymagała więcej niż jego talentów. Na umówione spotkanie stawił się punktualnie, choć kilkanaście wcześniejszych minut spędził przed stanowiskiem monitoringu, chcąc rzucić okiem na przyszłych współpracowników czekających w lobby. Kobietę kojarzył z widzenia, ale nie potrafił powiedzieć o niej niczego konkretnego, mężczyzny nie znał zupełnie. Trzeba te luki uzupełnić. Z Dirkauerem spotkał się raz czy dwa, ale nigdy nie pracował na jego zlecenie.
W końcu wstał, poprawił garnitur, rzucił okiem na wypolerowane do połysku buty z naturalnej skóry. Spojrzał jeszcze na zegarek i poszedł przywitać się z czekającymi. Skłonił się lekko, przedstawił.

- Czy chodzi bardziej o przejecie kontroli nad gangiem czy o posadzenie tego konkretnego człowieka na stołku szefa gangu?? - Zaczęła Rose Basir po wysłuchania oferty Dirkauera. Nie było sensu tracić czasu i podziwiać wdzięki towarzystwa. Nie po to zresztą tu przyszła. - Ilu ma rywali?? Ewentualnie kto to jest?? Ile czasu jest na to przewidziane??
Mik ze zdziwieniem spojrzał na kobietę, wyrzucającą z siebie pytania w tempie karabinu maszynowego.
- Hej - wtrącił nieśmiało - gadanie jak robot powinno być moją działką. Ale pytania dobre. Słyszałem trochę o Rustlers i myślę, że mogę dowiedzieć się imion rywali Jin-Tieo. No i zdobyć próbkę tego towaru oraz przebadać ją w naszym labie - dodał już całkiem poważnie, by chłodnym profesjonalizmem ułagodzić trochę Dickauera.
Yamato patrzył uważnie na rozmówców i w końcu sam zapytał.
- A poprzedni szef? Co się z nim stało? Nasz kandydat był jakoś w to zamieszany?

Alan zapatrzył się na Mika, po jego pierwszej uwadze dopiero odzyskując głos. Albo równowagę wewnętrzną.
- Panie Maroldo, może pan uważać wiele rzeczy za zabawne, lecz wystarczy kilka moich słów, by stracił pan obecną pracę. I mam na myśli tę zwyczajową, którą pan dla nas wykonuje - uśmiechnął się nagle, połowicznie może nawet szczerze. - Ale myślę, że nie będzie to konieczne, prawda? Próbki narkotyku zostały już przebadane, niestety potrzebujemy więcej. Musimy znać proces technologiczny, aby w pełni ocenić zagrożenie. Jeśli chodzi o państwa pytania dotyczące gangów i całej sytuacji, otrzymają to państwo w raporcie, jak tylko zgodzimy się co do warunków umowy i zostanie ona przez państwa podpisana.
Dopiero po tym zdaniu jego wzrok drgnął i przesunął się po Yamato, aby zatrzymać na kobiecie.
- Celem jest posiadanie wpływów i kontaktów w gangu. Jin-Tieo według naszych analityków wydaje się najbardziej odpowiedni. Lecz to pozostanie do państwa oceny, celem jest posiadanie częściowej kontroli nad The Rustlers, wystarczy pośrednia. Ogromna przysługa, którą będzie nam wisiał tamtejszy szef, to duże zabezpieczenie. Poprzedni szef nazywał się Li. Zmarł niedawno, podobno naturalną śmiercią - bo swoje lata miał. My w to nie do końca wierzymy, zwłaszcza, że ktoś zablokował sekcję, a ciało zostało skremowane. Czas jest istotny, lecz ostateczna granica nie jest możliwa do określenia. Aż do czasu przejęcia gangu przez nową osobę i ustania walk wewnętrznych.
Maroldo miał już na końcu języka nową ciętą ripostę, ale zmełł ją w ustach, i jedynie westchnął, widząc, że Dickauer jest całkiem pozbawiony poczucia humoru, a może zwyczajnie go ostrzegli, by nie wdawał się z Mikiem w słowne gierki. Cyborg przybrał więc skruszoną minę i słuchał uważnie, sekwencją mrugnięć żywym okiem włączywszy uprzednio dyktafon.
- Nawiązanie kontaktu z Jin-Tieo nie będzie wielkim problemem - powiedział. - Kumam, że mamy mu obiecać wsparcie przeciw konkurentom. Czy dobrze rozkminiam, że to wsparcie ma być jak najcichsze? Bo tak mi się zdaje, że powinno. Jin-Tieo z pewnością łatwo zdobyłby władzę z jawną pomocą Corp-Techu, lecz z opinią korporacyjnej marionetki straciłby wszelki autorytet i szacun na dzielni, a co za tym idzie nie utrzymałby się na szczycie długo. Na stówę, jeśli pójdzie na współpracę, sam będzie nalegał na dyskrecję. Im mniej osób wtajemniczonych, tym lepiej. Jin-Tieo zapyta też co konkretnie możemy zaoferować, więc ja pytam już teraz: jakie środki i ilu ludzi, poza naszą trójką, rzecz jasna?
- Dobrze… - Dirkauer zawahał się na chwilę, po czym dopowiedział sarkastycznie -...kumasz. Sprawa ma być dyskretna, właśnie dlatego jest was tylko trójka. Ludzi, myślę, że nie do końca możemy mu zaoferować swoich, na pewno jednak wsparcie "najemnych". Specjalistów, którym może powierzyć coś do zrobienia i otrzyma wyniki. Sprzęt, broń, co tam zechce. Pieniądze oczywiście. Każdy jednak wydatek będziecie musieli państwo konsultować ze mną. Firma nie chce aktualnie wydać na to więcej niż dwieście tysięcy. Liczę jednak, że państwa umiejętności sprawią, że nasza pomoc będzie… po tak zwanych kosztach. Specjalistów czy sprzęt można uznać, że mamy niemal za darmo, bowiem tylko… "wypożyczamy".
Rose przysłuchiwała się wymianie uprzejmości miedzy dwoma mężczyznami starając się wyłowić z całego tego potoku słów istotne informacje. Sama słowna rozgrywka mającą na celu udowodnienie kto jest ważniejszy nie interesowała jej.
- Dossier pana Jin-Tieo dostaniemy czy sami musimy się o nie zatroszczyć? - Spytała gdy pan dyrektor skończył mówić.
- Konkurencja lokalna plus ludzie z Free Souls. A wiadomo coś na temat zainteresowaniu innych korporacji? - Yamato zapisał sobie coś w pamięci. - Ile czasu mamy na zrealizowanie zlecenia?
- Mówiłem już o czasie, panie Kenji - Alan powiedział z lekkim uśmiechem i przyganą. - Nie wiemy nic o zainteresowaniu innych korporacji. Wiemy tylko o coraz bardziej napiętej sytuacji w tamtym rejonie. Sprawdzenie czy za Free Souls nie stoi korporacja także będzie w cenie. Te informacje, które posiadamy zarówno o Jin-Tieo, jak i pozostałych konkurentach, zostaną państwu udostępnione. Niestety nie będą one pełne, jak mi zdążono powiedzieć. O wsparcie w zakresie technologii komputerowych, głównie informacji lub pomocy przy… delikatnych sprawach w tym zakresie, możecie się państwo zwrócić do pana Kye'a Remo, posiada on wszelkie uprawnienia do spraw związanych z tym zleceniem. Przekażę jego numer razem z raportem.
- Pan, panie Dirkauer, będzie naszym koordynatorem? - Spytała kobieta zmieniając nieco pozycję na fotelu, tak że rozcięcie na jej śnieżnobiałej spódnicy znalazło się wyżej, odsłaniając jeszcze więcej jej zgrabnej nogi.
- Tak, wszystkie pytania w trakcie, a także większe prośby czy zmiany proszę konsultować ze mną - odpowiedział, prawie nie zezując poniżej twarzy kobiety.
- Przecież nie spuszczą nas ze smyczy bez żadnego nadzoru - uśmiechnął się Maroldo. - A mnie w szczególności, hehe. Mam jeszcze pytanie o sprzęt - Mik spoważniał, bo sprzęt to poważna sprawa, i zwrócił do Dirkauera: - Zakładam, że możemy brać zabawki z naszych magazynów przy laboratoriach w Queens. Mam do nich zresztą dostęp i chętnie oprowadzę resztę zespołu. Mój przełożony wie o tej misji, bo to jednocześnie test nowego zestawu wszczepów. Pytanie brzmi, czy możemy pożyczać też sprzęt ze zbrojowni ochrony CT i magazynów korporacyjnych sił zbrojnych? Nie mówię o jebanych czołgach, ale o pancerzach i broni ręcznej. Oraz o dronach, obserwacyjnych i uzbrojonych, wraz z operatorami. Wiem, że te pierwsze ma nawet ochrona, bo nie raz z nimi współpracowałem.
- Macie państwo dostęp do sprzętu naszej firmy, chociaż jego zamówienie także powinno przechodzić przeze mnie. Następnie będzie dostarczany do wybranej przez państwa lokalizacji - Alan spojrzał w oczy Mika i nawet to cybernetyczne wydawało się go już nie ruszać. W końcu żeby dostać się na 83 piętro trzeba było mieć jakieś… zdolności. - Lepiej nie ryzykować państwa wizyt w naszych placówkach. Gangi także mają także swoje sposoby i jeśli uda im się na ten przykład państwa śledzić, całe przedsięwzięcie może nie wypalić. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej taktyki, ale do tego postaram się już nie wtrącać w żaden sposób - uśmiechnął się. Miało się wrażenie, że uśmiecha się głównie do Rose.
- Nie mam więcej pytań - oznajmił Mik, i kilkoma mrugnięciami oka wyświetlił sobie ekran holofonu trzydzieści centymetrów przed twarzą. Otworzył umowę i przeglądał ją chwilę, przewijając palcem. Następnie złożył elektroniczny podpis i odesłał ich koordynatorowi. - Chyba powinniśmy pójść gdzieś na kawę i ustalić plan działania, nie zajmując więcej czasu panu Dirkauerowi - rzekł do współpracowników.
- Ja również nie mam. - Powiedziała Rose obdarzając Diekauera jednym ze swoich czarujących uśmiechów. Po czym zaczęła czytać uważnie umowę chwilę później podpisując ją. - Ależ oczywiście panie Maroldo. - Mik też mógł czuć się wyróżniony uśmiechem, chociaż był on nieco inny niż ten, który przed chwilą posłała dyrektorowi, nie mnie jednak nie był ani trochę gorszy. - Kawa to dobry pomysł.
Cyborg, cierpniący chyba na jakąś formę ADHD, zaczął się wyraźnie nudzić, gdy pozostali czytali umowy. Robili to uważniej od niego, co ciut zaniepokoiło Mika.
- Nasi prawnicy piszą te umowy tak, że normalny człowiek nic nie zrozumie - poskarżył się. - Ale mam nadzieję, że Matka-Korporacja kocha swoje dzieci i nie sprzedałem właśnie nerki - wyszczerzył się do Dirkauera.
Yamato przebiegł wzrokiem po umowie i kopię jej zgrał na swoje holo. Miał wiele rzeczy do sprawdzenia, ale na propozycję kawy i omówienia najbliższych planów szybko skinął głową. Złożył podpis na umowie i spojrzał na Dirkauera, oceniając go już po swojemu. Na razie odprawa wypadła w jego ocenie całkiem nieźle. Szczególnie jednak zastanawiająca byłą ta swoboda jaką dostali. Wyraz zaufania… to od razu rzuciło mu się w myślach, jednak mogło chodzić o zupełnie co innego.
- Nie ma zatem co marnować dłużej czasu. Możemy przejść do sushi baru dosłownie dwie przecznice dalej. Chyba że wolicie naszą kafeterię?
- Sushi będzie w pytę - odparł Maroldo. - Twoi rodacy, Yamato, robią najzdrowsze żarcie na świecie. Jesteś Japończykiem, prawda? Ciężko o bardziej japońskie nazwisko. Interesowałem się trochę filozofią Zen. Wie się to i owo.
Mik wstał z fotela i przyjrzał się krytycznie tak hołubionemu przez ich gospodarza meblowi. Strząsnął koniuszkiem palca paproszek z oparcia.
- Żadnych uszkodzeń, panie Dirkauer - zameldował. - Bez urazy, mam nadzieję. Ale proszę przyznać, spodziewał się pan jakiegoś terminatora, czy innego robocopa, jak ze starych filmów, nie? - Mik wyszczerzył się i można było odnieść wrażenie, że szturchnąłby Dirkauera porozumiewawczo łokciem, gdyby nie dzielił ich stół. - A jestem przecież na swój sposób najdoskonalszym produktem tej firmy - stanął w pozie, którą przybierał jako model na targach cybernetyki. - Tylko zapomnieli mi zaaplikować wszczepów behawioralnych, za co w ich imieniu przepraszam. Ha! Dobra, koniec żartów. Nie martwcie się, do pracy podchodzę stuprocentowo poważnie. Zresztą pan to wie, bo inaczej by mnie tu nie było. Proszę przesłać nam to info od naszego wywiadu i czekać na wiadomości od nas. Zakładam, że jest pan osiągalny o każdej porze dnia i nocy?
- Jeśli sprawa będzie pilna, owszem - odpowiedział mu Alan, kręcąc powoli głową w lekkim niedowierzaniu odnośnie wszystkiego, co było udziałem Mika.
Rose podzielała po części odczucia, ale nie okazała tego. Podniosła się ze swojego fotela podała dyrektorowi rękę na pożegnanie. Uścisk był delikatny, taki kobiecy.
-Nie zabieram panu więcej czasu. Do widzenia. - Powiedziała przy pożegnaniu.
Wspomnianego przez Azjatę baru nie kojarzyła, liczyła zatem że zostanie tam zaprowadzona.
Yamato uśmiechnął się samymi ustami do Maroldo. Lekko skośne oczy świdrowały go na wylot. Być może rozważał czy pytanie o narodowość było obrazą, ale widocznie doszedł do wniosku iż jeżeli tak, to nie zamierzoną. Skinął jeszcze głową nadzorcy i puścił w drzwiach wychodzącą Basri.
- Chodźmy.
 
Harard jest offline  
Stary 09-02-2014, 00:17   #10
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Nowy Range Rover zajechał przed siedzibę główną Corp-Techu. Wysiadła z niego młoda, szczupła i niewysoka Azjatka. Mimo zimna nie zapięła beżowego, długiego płaszcza, co najwyżej przytrzymała obie poły ręką, by nie czuć tak chłodu. Pomimo padającego śniegu nie musiała obawiać się, że poślizgnie się i coś sobie złamie. Chodnik był odśnieżony. Obcasy jej pantofli, kolorystycznie idealnie zgranych z płaszczem, bluzką i torebką, miarowo stukały o płyty gdy szła do wejścia. A długie i zgrabne nogi, musiały przyciągać męskie spojrzenia, nawet jeżeli w większości ukradkowe.
Ochrona wpuściła ją bez problemu. .I po chwili jechała już winą na osiemdziesiąte trzecie piętro.
Z windy wysiadła trzymając już płaszcz przewieszony przez rękę. Przeszła przez korytarza burząc cisze tu panującą stukotem obcasów.
Gdy siadała na sofie wygładziła jakieś niewidoczne zmarszczki na swojej białej spódnicy przejeżdżając ręką po zgrabnym pośladku. Rozpięła też równie biały, dopasowany żakiet pod którym była mocno wycięta bluzka doskonale podkreślająca jej kształty. Poprawiła ręką długie, czarne włosy obecnie upięte z tyłu w wymyślny kok.
Czekała spokojnie, aż zostanie zaproszona do gabinetu i dowie się o jaką dobrze płatną robotę chodziło. Carlos niewiele jej powiedział na temat zlecenia. Tylko tyle gdzie, o której i z kim ma się spotkać. Reszty miała dowiedzieć się na miejscu.

Dirkauer szybko zapoznał ich ze zleceniem. Związać z korporacją jeden z gangów. I, co rozumiało się samo przez się, zrobić to dyskretnie. Oraz zdobyć informacje na temat nowego środka odurzającego.

Po dokładnym zapoznaniu się z umową i podpisaniu jej Rose mogła poświecić kilka chwil na analizę z kim przyszło jej pracować. A przynajmniej jeden z jej nowych współpracowników przykuł jej uwagę. Nie żeby miał coś przeciwko cyborgom jako takim, absolutnie.
Mik Maroldo po prostu swoim zachowaniem przyciągał uwagę.
Basri z kamienną twarzą przyglądała się jego próbą wyprowadzenia z równowagi Dirkauera.
Musiała być albo bardzo pewny siebie, albo bardzo głupi, abo nie robił tego celowo, tylko samo tak wychodziło, co chyba było najgorszą opcją. Gdyż mogło oznaczać, że tak samo będzie zachowywał się w stosunku do niej. Maroldo był do tego bardzo gadatliwy.
Japończyk za to wydawał się oazą spokoju. Te kilak zdań, które z siebie wyrzucił nie pozwalały za dużo o nim powiedzieć. Zresztą samo zachowanie Mika mogło być mylące. Dlatego propozycja tego ostatniego dotyczące wspólnej kawy i obgadania sprawy wydawała się bardzo na miejscu i Rose w pełni ją poparła. Chociaż już samo miejsce do którego mieli się udać nie wzbudziło jej entuzjazmu. Jakoś sushi bar nigdy nie kojarzył jej się z kawą. Nie mniej jednak nie oponowała.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 11-02-2014 o 21:00. Powód: problemy z grafiką
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172