13-10-2017, 20:12 | #21 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Bounty : 13-10-2017 o 23:21. |
17-10-2017, 12:40 | #22 |
Reputacja: 1 |
|
22-10-2017, 20:56 | #23 |
Reputacja: 1 | Ze świateł skierowanych na wybieg wyłoniła się młoda kobieta w stroju przywodzącym na myśl szkolny mundurek, tyle, że w nieco skąpszej wersji. Szara, plisowana mini spódniczka ledwo zasłaniała pośladki. Biała krótka koszula była zawiązana w talii a guziki zapięte pod samą szyję. Czarne kozaki sięgające do pół uda miały tak wysoki obcas, że nogi wyglądały na nienaturalnie długie.
__________________ "You may say that I'm a dreamer But I'm not the only one" |
22-10-2017, 21:22 | #24 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Anastazja przeciągnęła się z pozorną swobodą, po prawdzie przyglądając się obu kobietom. Zastanawiała się czy Oliver znów próbował wcisnąć gadkę, że jest nieśmiała. Doprawdy gorszego tekstu chyba nie dało się wymyślić. Westchnęła.
__________________ Konto zawieszone. |
22-10-2017, 22:43 | #25 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Soft kitty, warm kitty, little ball of fur... Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur." "za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!" |
24-10-2017, 13:57 | #26 |
Reputacja: 1 |
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
24-10-2017, 14:26 | #27 |
Reputacja: 1 |
|
25-10-2017, 13:50 | #28 |
Reputacja: 1 |
|
25-10-2017, 23:34 | #29 |
Reputacja: 1 | - Cześć Liz - John odebrał holo po kilku sygnałach. - Coś się stało? W tle usłyszała głośne skrzeczenie mew. - Nie ma cię w domu, co? - Nom - przytaknął. - Pisałem, że będę zajęty, prawda? - nie było w tym pytaniu złośliwości. Sądząc po tonie głosu John faktycznie upewniał się czy napisał. - Pisałeś. Ale można być zajętym w domu. Nieważne. Widzimy się wieczorem? - upewniła się. - Jasne. Może wyrobię się wcześniej, odezwę się. Mogę podjechać po ciebie autem, jak chcesz. - zaproponował. - Dobra, czemu nie. Będę w Karnakomie. To taki klub w Design District. - Znam - tym ją zaskoczył, bo z tego co wiedziała raczej nie lubił głośnych i tłocznych miejsc. W tych rzadkich sytuacjach kiedy gdzieś wychodzili John zabierał ją na spacery w ustronne miejsca lub do małych, spokojnych knajpek. - Muszę kończyć. - coś zmieniło się barwie jego głosu. - Do wieczora. I rozłączył się nagle, nie czekając na jej odpowiedź. *** Dale usiadł na stołku przy barze i gestem przywołał barmankę, która na jego widok natychmiast zjawiła się obok. - Gin z tonikiem, Bombay Sapphire jeśli macie, a dla koleżanki… - spojrzał wyczekująco na Liz. - Podwójną wódkę. Obojętnie jaką - Liz nie miała ewidentnie tak wyrafinowanego podniebienia jak jej towarzysz. Odpaliła papierosa, podsunęła Dale’owi paczkę. - No dobra, mów wprost czego ode mnie chcesz. Bo czegoś chcesz? - Przepraszam, tu nie wolno palić - przerwała jej barmanka, wskazując na świecący symbol przekreślonego papierosa nad barem. Liz zgasiła żar na rzeczonym symbolu uśmiechając się co najmniej prowokująco. Dziewczyna odpowiedziała jej kpiąco uniesioną brwią. - Tak, tak - mruknęła, zabierając się za robienie drinków. - Przepisy to na pewno wina barmanki, więc na złość jej nasyfmy i dodajmy jej roboty, bo pewnie ma mało… - Dostosuj się Liz - Dale przytknął chip płatniczy do terminala na napiwki w kształcie świnki skarbonki i przelał pięć Eurodolarów, na co świnka zakwiczała: “Dziękuję!”. - Jest połowa XXI wieku. Serio, kto jeszcze pali tradycyjne papierosy poza tobą i twoją kumpelą z zespołu? - Nałogowcy - oświeciła go Liz bawiąc się tekturową paczką. - Elektroniczne tak nie smakują. Nie mają też rockandrollowego klimatu. I daruj sobie mądrości. Dostosuj się? Mamusia i tatuś ci takie gadki wtłaczali do nastoletniej głowy? Nic dziwnego, że taki z ciebie wyrósł grzeczny i uczynny chłopiec, Dale. Zaśmiał się. - Lepiej, żebym był skurwielem, jak stary? - zapytał. - Nie wiń mnie za grzechy ojca, Liz. Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu produktem naszego wychowania i nic na to nie poradzimy. Skinął głową barmance, która postawiła przed nim gin w fantazyjnej szklance a przed Delayne wódkę, dosłownie waląc kieliszkiem o blat baru, tak że parę kropel się wylało. - Dzięki, skarbie - Liz złożyła usta do buziaka i cmoknęła w stronę barmanki. Objęła szklankę dłońmi i chwilę kręciła szkło bez celu. - Nie winię cię, Dale. Po prostu cię nie znam. I nie bardzo rozumiem dlaczego nie odpuścisz tematu. Wyszło chujowo. Zdarza się. - No ale nie powinno - Dale oderwał usta od drinka. - Ojciec mógł powiedzieć nam wcześniej a nie do końca zgrywać świętoszka. Dobra, koniec tematu. Nie cofniemy czasu. Choć ja czuję potrzebę, żeby go jakoś nadrobić. Ty nie, no trudno. - Płacisz moje rachunki w klinice? - zapytała wprost nadal dłubiąc paznokciem szkło. - Powiedz prawdę, i tak się dowiem. - W klinice? Jakiej klinice? - to pytanie wyraźnie go zaskoczyło. - Czy płacisz mojej lekarce? - Liz wlała w siebie cały alkohol, do ostatniej kropli. Była już mocno wstawiona, dodatkowo znieczulona haszyszowymi wypiekami co, nie miała wątpliwości, znalazło odzwierciedlenie w jej napęczniałych źrenicach. - Nie będę zła, jeśli to robisz. To by było nawet w pewien sposób… szlachetne. Dale spojrzał na nią zaciekawiony i trochę zaniepokojony. - Wiesz, jestem trochę próżny i chciałbym być uważany za szlachetnego, ale serio nie wiem o czym mówisz. Ale jeśli potrzebujesz forsy na lekarza to pomogę, w formie bezterminowej pożyczki jak wolisz. To coś poważnego? W tym momencie z zewnątrz rozbrzmiał śpiew syreny a jego twarz pokryło na przemian czerwone i niebieskie światło z koguta policyjnej furgonetki, która stanęła pod wejściem do Insomni, klubu do którego niedawno wszedł Sully. - Nie, nic poważnego - Liz przygryzła wargę zamyślona. Jej myśli płynęły chaotycznym zygzakiem wariantów odpowiedzi na pytanie „Jeśli nie Dale, to kto?”. Gdy na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia zaklęła pod nosem. - Kurwa… Błękitno-czerwone koguty działały hipnotyzująco, szczególnie po dawce wspomagaczy jakie dziś wciągnęła Liz. Jeszcze tego brakuje by jej zrobili rutynową kontrolę na używki. Albo przeszukali wóz Johna, zakładając, że jego słabość do klamek rozciąga się też na ruchomości. Wstukała w holo krótką wiadomość do niego: ”Gliny robią nalot w Insomni, naprzeciwko. Jesteś pewien, że chcesz mnie stąd zgarnąć? Mogę przejść kilka przecznic i wyjść ci na spotkanie.” Podniosła wzrok znad wyświetlacza. - Ok Dale, naprawdę chcesz się zapoznać? - przesłała mu z holo swoją wizytówkę. - Zadzwoń któregoś wieczora. Skoczymy gdzieś i zobaczymy co z tego wyjdzie, ale za mną nie łaź bo to trochę upiorne. - Raz człowiek zagada na imprezie po koncercie i już robią z niego stalkera - pożalił się, dając jej swój numer. - Ale jasne, nie będę. Widzimy się zresztą jutro w Niewidzialnym. Uniósł szklankę w pożegnalnym toaście. Billy i Howl właśnie zeszli z góry a John odpisał: “Czemu miałyby mi gliny przeszkadzać? Mogę być za kwadrans.” Liz odpisała lakoniczne “ok”, choć przeszło jej przez myśl czy on aby nie cierpi na rozdwojenie jaźni, taki wyluzowany jakby rzeczywiście uważał się za świętego. - Tak, widzimy się jutro - potwierdziła i zsunęła się z krzesła starając zapanować nad stanem pijackiej nieważkości. Postanowiła poczekać na Johna na zewnątrz. Przewietrzy się, może trochę wytrzeźwieje. - Czyli to nie ma nic wspólnego z nami? - zapytała jeszcze Dale’a. - Nasz koncert w Niewidzialnym? Nie użyłeś żadnych… wpływów? - Nie no, pewnie że użyłem. Jestem z zawodu negocjatorem biznesowym, pamiętasz? Akurat trafiła mi się okazja, żeby wam trochę dopomóc w karierze, więc stwierdziłem: czemu nie? Przy okazji zdobędę trochę doświadczenia na muzycznym poletku. Ale pytasz czy zrobiłbym to gdybyś ty nie śpiewała w Mass Æffect? Nie mam pojęcia, ale pewnie nie. -Dzięki za szczerość - skwitowała i ruszyła do drzwi. Liz wyszła przed pub, uderzyła w nią parna fala. Upał nieco odpuścił gdy zaszło słońce ale nadal było lepiej niż ciepło. Zapaliła papierosa i oparła się o elewację wypatrując Johna. Właściwie… to nawet nie wiedziała, że ma wóz. Albo był to świeży nabytek albo po prostu mało o nim wiedziała. To nie tak, że był jej obcy. Przeciwnie. Potrafiła precyzyjnie określić jego charakter, upodobania. Po prostu sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego przeszłości. Jak gdyby przed poznaniem Liz w ogóle nie istniał lub też w jego życiu nie zdarzyło się nic wartego opowiedzenia. Albo zdarzyło się aż za dużo rzeczy, które lepiej jest przemilczeć. Papieros szybko się skończył a minuty mijały powoli. Minęli ją wychodzący z pubu Howl i Billy, machając na pożegnanie. Błyskający policyjny kogut raził po oczach, tak że musiała przejść parę metrów dalej. Po kilku minutach podjechała druga furgonetka i Dobre Gliny zaczęły wyprowadzać i ładować na pakę kolejnych skutych kajdankami ludzi. Nie dostrzegła wśród nich Chrisa. Dwóch cywili wyszło z Insomni samych - a raczej jeden, dobrze zbudowany brunet, prowadził drugiego, chudego rudzielca z mocno pokiereszowaną i zakrwawioną twarzą. Wtedy podjechał trzeci radiowóz, zwykły osobowy, z braku miejsca przed Insomnią zatrzymując się tuż obok Liz. Ten jednak należał do innej policyjnej firmy - Pacyfikatorów. Tych którzy mieli eksmitować Alamo. Z radiowozu wysiadł Pacyfikator w mundurze. - O kurwa… - zaklął na widok twarzy rudzielca. - Faktycznie grubo. Już zidentyfikowaliśmy tamtego typa. Christopher Jesus O’Sullivan, notowany za udział bójkach, uszkodzenia ciała i niszczenie mienia. Gra w kapeli Mass Æffect. - To długo nie pogra. Bo już kurwa nie żyje, słyszysz rudy? - powiedział brunet do rudego. - Mhmhhrgh - wybełkotał półprzytomny rudzielec, gdy ładowali go na tył pojazdu. Pozostali dwaj też wsiedli i radiowóz odjechał z piskiem opon. Dosłownie chwilę później na tym samym miejscu zatrzymał się Mercedes w kolorze metallic i wysiadł z niego John, w dżinsach i błękitnej hawajskiej koszuli z krótkim rękawkiem. - Jak wieczór? - zapytał, podchodząc blisko i kładąc dłonie na jej biodrach, po czym zerknął ku błyskającym kogutami furgonetkom. - Mam nadzieję, że to nie twoja robota? - zażartował. Liz otaksowała ciekawskim wzrokiem pojazd. Nie znała się zupełnie na samochodach. Tylko na tyle by stwierdzić, że jest to dość popularny model, bo widywała podobne na ulicach. - Jestem wyjątkowo niewinna. - Objęła go, z pewną ostrożnością bo nigdy wcześniej nie pokazywali się w takim zatłoczonym miejscu. Dorzuciła jednak do pakietu czułostek intensywny pocałunek. - Pożyczona fura? - Kupiona - odpowiedział. - Znajomy się pozbywał, więc z pewnego źródła. Ośmioletni, ale w dobrym stanie. Odepnij rower to wrzucę do bagażnika - wskazał na jej przypięty do latarni jednoślad, o którym całkiem zapomniała. - Pomyślałem, że moglibyśmy wyskoczyć w weekend za miasto, im dalej od tego rozgrzanego betonu tym lepiej. Na przykład do Alamere Falls, co? - Wycieczka? Taaaak. Moja stopniała od używek wola podpowiada mi by zgodzić się na wszystko co zaproponujesz - zaśmiała się i wsunęła dłonie do tylnych kieszeni jego dżinsów. - Nie chcesz mnie zapytać czy za ciebie wyjdę albo chociaż czy się dam przelecieć na tylnej kanapie tej rakiety? - zaśmiała się lecz szybko go uwolniła bo pozostała kwestia roweru, o którym w istocie zapomniała. Poszła po niego, odpięła blokadę i podprowadziła. - Skoro kupiłeś wóz to znaczy, że masz jakąś robotę? To chyba dobrze, co? Znaczy, że lepiej się czujesz. - Lepiej… chyba tak, różnie - odpowiedział tak nieprecyzyjnie jak to było możliwe, ładując jej złożony rower do bagażnika. - Wskakuj, pogadamy po drodze. Nie tu - dodał patrząc jej w oczy, kiedy podeszła do drzwi pasażera. - Na tylną kanapę. Zaśmiała się jak z przedniego dowcipu ale widząc jego poważną minę wyhamowała kolejne parsknięcie, przewróciła oczami, wygładziła wysłużony t-shirt z szanownym panem Bowie’m i usiadła z tyłu. Musiała przyznać, że kanapa samochodu była bardzo wygodna. - To co to za robota? - ciągnęła przesłuchanie gdy spoczął za kółkiem i odpalił silnik. - W porcie - odpowiedział, ruszając. - Przy rozładunku i rozwożeniu towaru. Zapnij pasy. Zrobiła jak prosił. Uchyliła dotykowo szybę i wetknęła do ust papierosa. - Sama nie wiem, John. Mam jakieś, kurwa, złe przeczucia. Port? Rozładunek? Nowy wóz? Brzmi jak coś mało legalnego. Nie chcę żebyś się w coś wkręcił. - Więc dwieście milionów właścicieli samochodów w tym kraju to sami gangsterzy? - prychnął. - Nie martw się o mnie, Liz, ok? John nie miał nic przeciwko paleniu w aucie, sam kopcił. W szpitalu spotykali się głównie kiedy udawało im się razem wymknąć na papierosa. Odpaliła od razu dwa. Jednego podsunęła Johnowi pod same usta. - Wiem, brzmię jak nadopiekuńcza mamusia, ja pierdolę… Aż mi głupio. Zaciągnęła się fajką, mocniej wbiła się w skórzaną kanapę i zagapiła na nocne światła przemykające za oknem. Brakowało jej płynącej z głośników muzyki. Sama, jeśli kiedyś kupi sobie wóz, to tylko po to by jeździć nocą po mieście i słuchać głośno ulubionych kawałków. - Jutro gramy koncert w Niewidzialnym. To taki prestiżowy klub, co weekend wybierają inną lokację. Pomyślałam, że mógłbyś wpaść backstage. Poznać wreszcie moich kumpli z zespołu. To nie ma być żadna oficjalna deklaracja, czy coś ale to już ponad pół roku między nami… - urwała niepewna czego się właściwie spodziewa. Zaciągnął się i wypuścił dym przez okno, po czym przełączył wóz na autopilota i przejął od niej papierosa. - Tak, długo… - to już była jakaś informacja, bo dla jednych pół roku to długo a dla innych krótko. A John był przecież kilka lat starszy od niej, więc miał czas by mieć poważniejsze związki. - Dlatego myślałem o tym weekendzie. A Niewidzialny… wiesz, że nie lubię tłumów. Naprawdę źle się czuję, jak jest zbyt wielu ludzi dookoła. I to jeszcze pod ziemią, nigdy nie cierpiałem metra. Chętnie wpadnę na wasz koncert i poznam twoich kumpli, ale jak będziecie grać w jakimś spokojniejszym miejscu, ok? - A ty skąd wiesz, że najbliższy spęd w Niewidzialnym ma być pod ziemią? Nawet ja jeszcze nie wiem gdzie zagramy. - Kolejny nerwowy mach i lekko drżącą powieka. - Inni ludzie też muszą wiedzieć gdzie mają przyjść, co nie? Znajomi z pracy tam chodzą, to wiedzą, serio dziwne że ty nie. Liz, czy ty masz dzisiaj jakąś złą fazę? Wjechali właśnie na autostradę i wóz zwiększył prędkość, jadąc na południe, w kierunku przeciwnym niż mieszkanie Johna. - Bez urazy, John, ale ty jesteś podręcznikowym przypadkiem mizantropa. Ty nie masz znajomych. A poza tym… dokąd jedziemy? - Mam, z konieczności. Nie mówiłem, że ich lubię. A jedziemy nad Ocean. - Tak sobie? Czy w jakimś celu? - głos jej złagodniał. - I tak, mam fazę. Jeszcze nie wiem czy złą… Oby nie. - Mam coś na poprawienie fazy - wyjął z kieszeni i podał jej woreczek, pachnący marihuaną. - A jedziemy pływać. Chyba, że nie chcesz. - Żartujesz? W ten ukrop? Jasne, ze chce. - Jak na mizantropa przystało znam miejsce gdzie nie ma ludzi - powiedział. - Więc nie potrzebujesz kostiumu. - mrugnął do niej okiem. - Brzmi dobrze - skwitowała z lekkim uśmiechem i dalej wyglądała przez uchyloną szybę na zmieniający się krajobraz. - Daj mi dostęp do odtwarzacza - poprosiła dłubiąc przy holo i szukając odpowiedniego numeru pod tą miłą poniekąd chwile. Była noc, był John, umykający spod kół asfalt i miriady miejskich świateł. W chuj romantycznie jak na standardy Liz. John kliknął coś i jej holo wykryło bezprzewodowe głośniki. Music Gdy numer dobiegł końca ściszyła i ponowiła konwersację. - John, dlaczego już nie chodzisz do Cindy? W lusterku zauważyła jak usta Johna ściągają się a czoło marszczy się gniewnie. Romantyczny klimat prysł. - Spowiadam się teraz gdzie indziej - odpowiedział. - Ona ci powiedziała? Liz zaskoczyła jego ostra reakcja. Najpierw zaniemówiła, ale szybko udzielił się jej nerwowy nastrój. - Może… Po prostu się martwi, że znów ci odwali. Nie bierzesz leków, John. Masz, kurwa, lepsze zaopatrzenie w klamki niż mała hurtownia broni. Po co ci ona? Milczał długą, naprawdę długą chwilę, obserwując ją w lusterku. Światła mijanych, wysokich autostradowych latarń jedna po drugiej przesuwały się przez jego twarz o zaciętym wyrazie. - Mam wrogów, Liz - powiedział. - Widzę, że zrobiłaś dobry wywiad, więc nie będę ci dłużej ściemniał. Co jeszcze doktorka ci powiedziała? Jak trafiłem do szpitala i dlaczego? Więc to wszystko prawda. Leki akurat biorę, mam własne źródło, ale na terapię nie chodzę, bo jeśli nie mówisz tam wszystkiego to nie ma sensu a terapeutom jak widać nie można ufać, że będą trzymać cholerne gęby na kłódkę. Tak, to czym się zajmuję nie jest legalne. Od trzech lat nie zdarzyło się, żebym musiał użyć broni, ale zawsze może się zdarzyć. Nie wypytuj mnie dalej, bo więcej i tak ci nie powiem. I na chwilę obecną nie mogę się z tego wyplątać. Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: - Rozumiem, że mam odwieźć cię do domu? Liz wyłuskała z kieszeni papierosa. Wciągnęła łapczywe trzy machy nim się odezwała a głos miała nadzwyczaj spokojny jakby szczerość Johna zdjęła jej z barków cały stres. - Nie, kotku. Jedziemy nad ocean. Popływać. Ułożyła dłoń na jego ramieniu, pogładziła je czule. - Nie jesteś w tym gównie sam. Masz mnie. Tylko mi nie kłam, dobrze? Prawdę zawsze jakoś przełknę. Odetchnął jakby z ulgą. I położył dłoń na jej dłoni. - Bałem się, że odejdziesz, gdy się dowiesz, Liz - powiedział. - Przepraszam, że kłamałem, ale bardzo nie chciałem, żebyś odeszła. Od teraz dam ci tyle prawdy ile będę mógł. Nie wszystko mogę ci powiedzieć, ale nie będę już kłamał. Ok? - Ok, John. Niezły plan. - Odpaliła dla niego fajkę, odpięła pas i pochyliwszy się w przód wetknęła mu papierosa w kącik ust. Pocałowała go w szyję. - Ostatnie pytanie i już odstawiamy trudne tematy. Czy płacisz Cindy? To znaczy… za moje wizyty? - Tak - odpowiedział, wypuściwszy kątem ust dym. - Widziałem, że ich potrzebujesz i że byłaś wtedy spłukana a ja miałem oszczędności. Ale jeszcze krótko się znaliśmy i myślałem, że nie przyjęłabyś ode mnie pieniędzy, prawda? - Kurwa - ostre słowo mogłoby zwiastować coś złego ale Liz dużo przeklinała z zasady, nie tylko po to by zaakcentować gniew. Zresztą mówiła miękko, półszeptem. - Chyba cie kocham, John. Nie przypominała sobie by komukolwiek wcześniej coś podobnego powiedziała, nawet Amelii, więc słowa przechodziły jej przez gardło niesprawnie, z cieniem zażenowania. Właściwie z opóźnieniem zdała sobie sprawę co właściwie wyznała i w jakim głupim położeniu go stawiała, jakby oczekiwała podobnych deklaracji. Zamaskowała sprawę swoją dalszą paplaniną, która nie pozostawiła mu choćby szczeliny na wtrącenie. - Już się bałam, że to mój stary, wiesz? Że mu się zebrało na jakieś odkupienie win czy coś, beznadziejny skurwiel... - potrząsnęła głową jakby chciała strzepnąć z siebie tę oślizgłą myśl. - Ale nie chcę cię dłużej nadwyrężać, tym bardziej, że masz własne kłopoty. Pieprzyć Cindy, już czuję się lepiej. Wystarczy, że łykam prochy. To całe pierdolenie jak w konfesjonale już chyba odbębniłam w nawiązką. Zdążyła dostrzec, że Johna chyba zaskoczyło i jakiś sposób poruszyło jej wyznanie, ale że zaraz w panice zalała go potokiem słów mogła tylko zgadywać co by odpowiedział. Przełknął ślinę i rzekł poważnym tonem: - Przemyśl to jeszcze, ale jeśli tak uważasz to w porządku. Ale myślę, że ona trochę ci pomogła, no w każdym razie u ciebie też jest teraz lepiej, prawda? Z kapelą i w ogóle. Mogę załatwić ci prochy jak ci się skończą te z recepty. - Przemyślę - obiecała Liz. - Zobaczę jak z kasą. Na razie jest ze mną dobrze. Dawno nie było tak dobrze. Wyjrzała przez okno i wciągnęła zapach nocy. - Sól - wyczuła jej posmak w powietrzu. Ocean musiał być blisko. Istotnie, zjechali właśnie z autostrady gdzieś w Daly City. Zatrzymali się jeszcze na stacji, gdzie John kupił czteropak zimnego piwa i fajki a pięć minut później skręcił z nadmorskiej szosy w ledwo widoczną gruntową dróżkę. Przejechali nią może kilkadziesiąt metrów by zatrzymać się tuż przy szczycie skarpy. John włączył latarkę i poprowadził ją wąską ścieżką w dół, na wąską piaszczysta plażę, która tworzyła coś w rodzaju małej zatoczki. Ocean jak jego nazwa był spokojny, pieniste fale leniwie uderzały o brzeg. Byli gdzieś na wysokości Zoo i Lake Merced. Kawałek na południe plaża zwężała się coraz bardziej, przechodząc w skaliste klify. Z północy, od strony miasta, niosły się odgłosy plażowych imprez, ale tu było cicho, pusto i spokojnie. I wciąż było bardzo ciepło. Nim Liz zdążyła się zorientować John podniósł ją na rękach i ruszył dziarskim krokiem ku wodzie. Sam zdążył zdjąć tylko buty. Wierzgnęła by się oswobodzić, jednak nie przykładała się do tego jakoś wybitnie. - Nie w ciuchach! - ciszę przeciął perlisty śmiech Liz. - Jak się pospieszysz, zdążysz jeszcze zrzucić buty - doradził jej, zwalniając, żeby faktycznie zdążyła, nogą o nogę zrzucając je w piasek. Zaraz potem przyspieszył, wbiegając z nią pod fale do wody. - Ziiimna! - zawołał, wszedłszy się po pas. - Im wolniej tym gorzej! I opadł na kolana, zanurzając nagle całą Liz prócz czubków nóg i głowy. Zalała ją intensywna fala chłodu. Przez moment nieprzyjemna lecz gdy oswoiła się z temperaturą zaczęła doceniać rześkość po całym dniu żaru i lepiących się do ciała ubrań. - Wspominałam że nie umiem pływać? - szczerzyła się dalej, nużąc w jakiejś irracjonalnej euforii tej chwili. - Amelia nigdy mnie nie nauczyła. Kilku z jej facetów próbowało ale zmieniali się zbyt szybko by doprowadzić cokolwiek do końca. - Wychowałaś się w mieście nad oceanem i nie umiesz pływać? - zdumiał się John. - Jesteś niemożliwa. Ja cię nauczę. To znaczy tak na poważnie jak będziesz trzeźwa, ale zaczniemy już dzisiaj. Obróć się na brzuch - pomógł jej w tym trochę podtrzymując w talii na powierzchni. Fala była mała a słona woda zresztą sama wypychała ją do góry. - Widziałaś jak ludzie pływają, nie? No to rób kurde to samo. Nie crowlem, to później! - zawołał śmiejąc się gdy pijana Liz zaczęła rozchlapywać wodę jak w ataku padaczki. - Na początek żabką, machaj rękami na boki. Chwycił dłonią jej ramię i pokazał a Liz parsknęła wodą gdy fala zalała jej twarz. - Unoś głowę! - śmiał się John. - Dobra mądralo, jednak wolę czuć grunt pod nogami! Liz odpuściła po kilku niezdarnych próbach przy których niezmiennie szła na dno. Asekuracyjnie objęła Johna za szyję, wypluła haust wody i po prostu się gapiła na horyzont łapiąc ciężko oddech. Ocean raził swoim majestatem. Bezbrzeżny ruchomy odmęt trochę Liz przerażał, choć zarazem wabił. - Napiszę o tym kawałek - postanowiła nagle puszczając pewne ramię Johna i idąc w stronę plaży. - „Night at the ocean”? Nie wyszła jednak na piasek. Usiadła na dnie by ponad taflę wystawała jedynie głowa i ramiona. Teraz, odwrotnie niż na początku, woda wydawała jej się przyjemnie ciepła a wiatr na zewnątrz odstręczał chłodem. - Dobrze, że fajki i zioło zostały na tylnej kanapie. - Przyniosę - rzekł John wychodząc z wody i przyświecając sobie podniesioną z piasku latarką ruszył na górę. Wrócił po dwóch minutach, przez które Liz rozkoszowała się pozorną samotnością na łonie natury - rzadkim w Bay Area towarem. Na moment można było zapomnieć, że byli przecież w granicach miasta, bowiem szum fal zagłuszał odległą o sto metrów szosę. John usiadł w wodzie obok niej, podając jej piwo, i odpalonego, skręconego na szybko blanta, którym się zaciągnął. - Nigdy nie sądziłem, że będę inspiracją do pisania muzyki. Więc wszystko co teraz zrobię może znajdzie się w tekście utworu? - nachylił się ku niej i polizał mokre ramię Liz. - Słone. Lubię sól. - Zazwyczaj ludzie wolą słodycz - Liz odszukała ustami skręta i pociągnęła od niechcenia. Właściwie była już uwalona po kokardę i czuła, że zbliża się do granicy, której nie powinna przekraczać. W mokre ręce ujęła jednak puszkę piwa i pociągnęła zawleczkę aż zasyczało. - I tak, obawiam się, że mogę pisać o tobie bo pisze się o tym co ważne. Ale nie martw się, moje teksty to nie reportaż. Nie padają tam żadne imiona. W ogóle niewiele jest… wprost. Jak w City lights. Wiesz o czym właściwie jest ten kawałek? - O opuszczonym dziecku - odpowiedział, obejmując ją czule ramieniem. - O tobie. O tym jak światło przyciąga cię jak ćmę. Tak myślę, nie jestem dobry w interpretowaniu poezji. -Taka z tego poezja jak z trawki twarde dragi - uśmiechnęła się blado i potarła policzkiem o jego ostry od zarostu policzek. - To jest o tym jak niemal skoczyłam z wieżowca, ot, cała tajemnica. Przesunęła sobie jego dłoń uzbrojoną w rozżarzonego skręta, zaśmiała się beztrosko, pociągnęła bucha tak łapczywego na ile pozwalała jej objętość płuc i… zanurzyła się pod wodę. Z zamkniętymi oczami, czuła jedynie ruch fal i szorstkie piaszczyste dno pod plecami. Wypuściła serię bąbelków powietrza. Później drugą i trzecią. Woda niby była płytka ale Liz nie wypływała na tyle długo, że można było uznać ten fakt za niepokojący. Nagle poczuła poruszenie wody wokół siebie a jego usta na swoich. Równocześnie ramiona Johna wydobyły jej głowę na powietrze. - Udajesz wielką fajkę wodną czy sprawdzasz czy cię wyciągnę? - uśmiechnął się, ociekając wodą. - Zawsze cię wyciągnę, Liz. Ona znowu się zaśmiała jakby z dobrego dowcipu, skubnęła zębami jego usta, objęła i umościła się w wodzie na jego kolanach. - Nie boisz się zadawać z wariatką, John? - Boję się normalnych ludzi - odpowiedział, głaszcząc jej mokre włosy a drugą dłonią obejmując w pasie. - A ty nie boisz się zadawać z gangsterem i wariatem w jednym? - Nie masz być dobry dla całego świata. Masz być dobry dla mnie. Nie mógł odpowiedzieć bo skutecznie zamknęła mu usta. Powrót autostradą pamiętała kiepsko. Jeszcze mniej z tego jak znalazła się w mieszkaniu Johna. |
26-10-2017, 12:52 | #30 |
Reputacja: 1 | W Warsaw Pub&Bar wiele się nie działo, z głośników leciały rockowe klasyki, teraz akurat Led Zeppelin, zaś w drugim kącie na holobimie transmisja meczu baseballowego. Oglądało ją kilkunastu klientów, głównie lokalsów, paru innych siedziało przy stolikach i przy barze, za którym uwijał się gruby barman z pomocnicą.
__________________ "You may say that I'm a dreamer But I'm not the only one" |