15-11-2017, 11:22 | #71 |
Reputacja: 1 | Przed wejściem na scenę saksofonista zawsze i w milczeniu przeprowadzał monolog z nieżyjącym już mentorem. Gdyby nie Josh, parałby się teraz naprawą samochodów, a w najgorszym przypadku leżał sześć stóp pod ziemią obok matki. Każdy występ czy to mniejszy, czy większy to podziękowania i prośba o dodanie otuchy. Napędzany tą mistyczną siłą, był w stanie przenosić góry. Stał w milczeniu przysłonięty zasłoną holo. Wziął kilka głębokich oddechów, czekając na rozpoczęcie spektaklu. - Przed wami… Mass Æffect. - powiedziała Fistbaby. No i się zaczęło, sądząc po minach publiczności, oprawa Chrisa działała, jak należy. Jego gra, to majstersztyk sam w sobie. Ciężko jest spotkać perkusistę, który byłby tak równy co do milisekundy. Z dopalaczami lub bez on był geniuszem garów. Cały ich zespół to jednak grupa indywidualistów z ponadprzeciętnym talentem. Mimo iż traktował to jako zabawę i sposób na zarobienie dodatkowych zielonych, to jednak lubił być z nimi. Kochał te wariackie koncerty. Nadchodził moment, w którym JJ włączał się do gry. Złapał głęboki wdech i powolutku zaczął wypuszczać powietrze w ustnik, z początku wolniej by dźwięk zaczynał się cicho, jakoby gdzieś w oddali. By na końcu uderzyć z potężną siłą. Jego sceniczne walki ze skrzypaczką to jedna z tych rzeczy napędzająca koncerty. Gdy słyszał, jak De Sade próbuje improwizować, dawał jej do tego przestrzeń. Mogła zwalniać, przyspieszać i on się do tego dostosowywał. Oczywiście koncert to nie solowe popisy każdego z członków zespołu, ale wspólna zabawa. Także, gdy Anastazja zaczynała przesadzać, podciągał intonację, dając jej znak, że czas na zmianę. Wtedy to on wchodził w trochę inne ramy, niż zagrali na płycie. Dla niego każdy koncert powinien być inny. Odgrywanie kawałków jak z płyty było jak granie z playbacku, tyle że na żywca. Tutaj przeciągnął dźwięk, tam totalnie zmienił oktawę. Jednak nigdy tak, aby reszta zespołu mogłaby się przez to pogubić. Gdy kończył swoją partię, łapał kilka głębokich oddechów, wycierał pot z czoła i czekał na kolejną sekcję, w której miał brać udział. Zabawa trwała w najlepsze, a on jak ta szara eminencja, ciągle ukrywał się w cieniu. Czasami się z niego wynurzał, aby publiczność mogła co najwyżej zobaczyć zaciemniony obraz jego sylwetki, ale to, co było dlań najważniejsze to instrument i muzyka, on był tylko przekaźnikiem. Dźwięk saksofonu był jak epitafium dla tytułowego buntownika, którego krzyk gasł wraz z ostatnią jego nutą. Chris dał za pomocą konsoli info Siergiejowi, aby ten wygasił światła dając ciemną strefę na Rebela, jednocześnie wyłączył holo reklam i innych obiektów z jakimi Billy śpiewem, zespół muzyką, a publiczność krzykiem walczyła przez cały utwór. Jakby ostatecznie wygrali, a Rebel Yell odchodził spełniwszy swe zadanie. “Rebel Cry” był tym czego ten koncert teraz potrzebował, przekaz trafiał w samo serce części widowni pochodzącej z “gorszej” połowy społeczeństwa i wzbudzał niepokojące ciarki u drugiej. Tysiąc osób wykrzykiwało razem z nimi refren a wiele śpiewało cały tekst, udawało że wali rękami w niewidzialne bębny lub gra na niewidzialnych gitarach. Bliżej lokomotywy rozkręcił się nawet okręg pogo. Dwa energiczne utwory zagrane zaraz po sobie zatarły pamięć o powitalnym faux-pas. Artystom w końcu zawsze więcej się wybaczało, ich przyrodzonym prawem było czasem pleść co ślina na język przyniesie. Stację metra znów wypełniły brawa a najwięksi fani w pierwszych rzędach wyli dziko. Między nimi powiewała flaga z napisem “Mass Æffect <3 from Portland” trzymana przez parkę, która pokonała dziś dla nich sześćset trzydzieści mil. Następne na setliście było "Holophone Love" Saksofonista uwielbiał grać ten utwór. Szczególnie gdy wcześniej grali szybkie łamańce, przy których nie raz brakowało mu tchu w płucach. Wreszcie jego instrument mógł pokazać swoją romantyczną stronę. Delikatne dźwięki, długie nuty, wolne tempo. Z rzadka jakieś wariacje. Nie on był tu bohaterem, ale to on tworzył zgrabne tło dla całej opowieści. Ostatnio edytowane przez Ganlauken : 15-11-2017 o 13:31. |
15-11-2017, 14:04 | #72 |
Reputacja: 1 |
|
15-11-2017, 14:33 | #73 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Vandelopa podeszła na skraj wagonika i usiadła na rogu dachu, patrząc w dół na rozradowanych fanów.
__________________ Konto zawieszone. |
16-11-2017, 16:03 | #74 |
Reputacja: 1 | Kiedy Howl chciała zmienić kolejność utworów Liz kategorycznie zaoponowała. Właściwie zaraz po geście „time” po prostu ściągnęła przez głowę pasek gitary basowej, odstawiła ją na stojak i skierowała się na tyły wagonika, na wąski pas podłogi za perkusją, gdzie zespół mógł choć pozornie zniknąć tłumowi z oczu, za postawioną przez Chrisa holograficzną barierą. Vandelopa błyszczała gdy reszta miała szansę odetchnąć. Liz się ten oddech ewidentnie marzył. Chwyciła bidon i wlała sobie strumień wody do ust. Piła łapczywie, wypłukała gardło, wypluła, zaraz potem odpaliła papierosa. Wzięła ledwie kilka sztachów, później puściła fajkę w obieg. Zachowanie Liz na scenie niby nie odbiegało od normy, może dlatego, że Liz miała te normy dość szerokie. Zdarzało jej się robić na koncertach kompletny rozpierdol, to znowu potrafiła stać nieruchomo jak manekin i ograniczać ruchy do palców sunących po gryfie gitary. Dziś było coś pomiędzy. Z zewnątrz wyglądało to pewnie poprawnie, choć jeśli ktoś znał ją naprawdę dobrze to wiedział, że Liz nie daje z siebie wszystkiego, gdzieś po drodze zwyczajnie odpuściła. Nadal śpiewała świetnie, bo śpiewać potrafiła jak mało kto. Czysto gdzie trzeba, brudno gdzie trzeba. Z góry w dół, z dołu gładko ku górze. Miała szczęście, że posiadała taki głos, który odwalał za nią całą robotę, pchał się ludziom prosto do duszy czy tego chcieli czy nie. Bas to już inna historia. Ten na ogół dawał radę, choć takie na ten przykład wprawne ucho JJ'a, którego Liz miała najbliżej za swoimi plecami, wychwyciło kilka potknięć i fałszywych nut, zbędnych nerwowości, które wkradły się w jej partie instrumentalne. Niby niuanse, które ginęły w całości dźwięków ale dla członków zespołu były jasno rozpoznawalnym sygnałem, że Liz się wkurwia, a Liz wkurwiona miewała niestety tendencję do robienia głupot. Howl w sumie trochę to przeczuwała. Przejęła papierosa kiedy tylko Liz go podała, zaciągnęła raz ale głęboko, wypuściła powoli dym nosem. - Co jest? - zagadnęła w końcu wprost, po wyraźnym rozważeniu kilku scenariuszy. Liz przejęła fajkę, wzruszyła niemal niewinnie ramionami i uzbroiła się w minę „nie wiem o co ci chodzi”. - Śpiewać ci się dalej nie chce? - Howl ciągnęła jednak niezrażona, obojętnym tonem. - Czy po prostu cię wkurwili? - To, kurwa, Frisco! Ziemia się tu trzęsie! - Delaney uniosła do góry ręce jakby szukała potwierdzenia swoich słów u samego Boga. Niedopałek pofrunął w ciemność, wystrzelony z palców. - Tsunami i Hitler to może też moja wina? Howl machnęła ręką. - Wiesz Liz…. - Ja, co by daleko nie szukać, straciłem w trzęsieniu matkę i brata. Nie bardzo chciałbym, aby to się powtórzyło - rzucił Chris przesuwając palcami po holoekranie. - Luzuj, większość wie, że nie o to ci chodziło. - To ogólnie jest specyficzna publiczność, wiedzieliśmy w co się ładujemy. - Howl wskazała w kierunku gdzie znajdował się tłum. - Teraz też jakoś nie spadają im majtki z zachwytu. Ej, mogę tu coś wcisnąć? - już wyciągnęła rękę. Rzadko kiedy była tak blisko stanowiska Chrisa i postanowiła to wykorzystać, ale zaraz dostała lekko pałeczką w dłoń od wyszczerzonego w uśmiechu perkusisty. - Ej no, dałbyś kiedyś coś wcisnąć! No ale nie, nie możemy grać pod publikę - zaczęła nieco zmieniać głos - na pewno będą bisy. Wyjdź z kółeczka, chomiku. Tak jak chciałaś, co? Liz pokiwała głową, wcisnęła do ust jeszcze jedną strugę wody z bidonu, kolejną wlała za koszulkę na plecach. - Wiem - odparła już trochę spokojniej. - Po prostu muszę sobie wyobrazić, że ich tu kurwa nie ma. Spojrzała na widownię, ale ujrzała tylko lustrzane odbicie holograficznej bariery. Projektory były ustawione na pełną moc, więc zasłaniały wszystko w obie strony. Tymczasem Chris musiał już zasiąść ponownie przy perkusji, ustawiając hologramy dla szalejącej na przedzie sceny Anastazji, do której po chwili dołączył uderzając w bębny, lecz utrzymując barierę i pozostając niewidzialny dla publiczności. “Matris” to był praktycznie solowy popis De Sade. - Myślałam że po to ci te okulary. - Howl poklepała wokalistkę po ramieniu. - Oni cię po prostu jeszcze nie znają, ja wiem że potrafisz każdego z nich rzucić na kolana. A jak nie to komuś słoń pierdnął w ucho i tyle. Liz odpowiedziała jej oszczędnym uściskiem. - Wracajmy. “Matris Cruentum” dobiegło końca i po hucznych owacjach fani, po raz pierwszy tej nocy, zaczęli skandować: - Mass Æffect! Mass Æffect! - wzywając resztę zespołu do powrotu na scenę. Howl popatrzyła na JJa, Billa i Liz i zasygnalizowała im, żeby poczekali chwilę. Skoro ich wołali, to trzeba było jeszcze podsycić nastroje. Potem pokazała jeszcze gestem - JJ, jeden palec, Bill, dwa palce, Liz, trzy - kolejność w jakiej mają wrócić. Tak żeby wokalistka wróciła już w glorii chwały na samym końcu. To był trochę hazard, ale zazwyczaj miała nosa do takich sytuacji. Ruszyła przodem. Mniej więcej na środku wykonała słynny wśród muzyków gest, jakby nastawiała ucha. - Nie słyszę was. - odezwała się. - Kogo wołacie? - Uniosła dłoń w górę, sygnalizując, żeby zrobili większy hałas. - Głośniej! - Kocham cię! - zawołał znów męski głos, nie wiadomo czy do Howl czy znów do Anastazji czy może do ich obu. Po chwili stację wypełniło znów skandowanie i muzycy mogli z zadowoleniem stwierdzić, że nazwę ich zespołu wykrzykuje większość obecnych w Niewidzialnym Klubie. Tłum zawył gdy zza hologramów wyłonili się kolejno JJ i Billy i wrócili na przód sceny. Wyraźnie dało się rozpoznać kobiece piski. Saksofonista też miał sporo fanek, może właśnie przez wzgląd na swoją tajemniczość i to że pozostawał zawsze w cieniu. Z publiczności poleciał w górę stanik a zaraz potem koronkowe majtki. Powrót Liz zawsze wywoływał największy aplauz, tym razem był on trochę mniejszy niż zwykle, choć wciąż intensywny i nie było już mowy o żadnych gwizdach czy buczeniu. Ten koncert wciąż miał szansę być bardzo dobry. Czy legendarny? Być może, to była dopiero połowa. Przerwa musiała przynieść jakiś efekt bo Liz, gdy tylko przerzuciła przez bark gitarę i doszła do mikrofonu wreszcie się odezwała. - Z następnym numerem mam, prawdę mówiąc pewien problem. JJ wcisnął w jeden utwór taką dawkę emocji, że początkowo każda próba zaśpiewania go kończyła się dla mnie porażką. Mówiąc wprost, w okolicy refrenu zazwyczaj zalewam się łzami. Mam nadzieję, że dziś dam radę - ułożyła palce na strunach i przedłużyła moment ciszy. - Strata. Po zapowiedzi tego utworu nie należało się spodziewać dzikich entuzjastycznych wrzasków. Rozległy się krótkie brawa, pojedynczy gwizd, gdzieś w głębi sali ktoś nie interesujący się koncertem zaśmiał się z czyjegoś żartu. Przy publiczności częściowo z przypadku i częściowo konkretnie już narąbanej lub naćpanej nie dało się tego zupełnie uniknąć. Ale poza tym zapadła pełna skupienia cisza. "Strata" była zapewne najsmutniejszym dotychczasowym utworem Mass Æffect. Utwór rozpoczęło tak jak zawsze intro - płacz dziecka, wolno otwierane drzwi do jego pokoiku, niespieszne kroki matki - na tyle sugestywne, że przywoływały obrazy kobiety podchodzącej do łóżeczka. I spokojny, cichy śpiew Liz. "Wiem skarbie, że cię boli, wiem" Włączyły się skrzypce, każda nuta wydłużona, pełna melancholii. "Nie mogę nic zrobić, by uśmierzyć twój ból" Wszedł saksofon, dźwięki tym razem były łamane jak płacz dziecka opętanego bólem. "Już wkrótce trafisz do nieba skarbie" Saksofon oraz skrzypce zaczęły toczyć walkę dobra ze złem. "Już wkrótce przestaniesz to czuć" Oba instrumenty zamilkły, a pomiedzy Billym i Howl zwizualizowała się sylwetka kobiety trzymającej na rękach kilkuletnie dziecko wtulone w nią i nieruchome jak ona sama. W tym utworze, a raczej na jego początku, nawet Anastazja dawała sobie zwykle na wstrzymanie i tonowała się ze swoim scenicznym ADHD, ale wszyscy byli w ruchu, nawet jeżeli były to ruchy oszczędne jedynie uwarunkowane grą na instrumentach. Sylwetka kobiety kontrastowała przy tym upiornym bezruchem, niczym manekin stojący ze spuszczoną głową. Perkusja zaczęła wybijać rytm, najpierw cicho i powoli, by następnie uderzać z niebywałą siłą. Doszły gitary, mocne miarowe uderzenia, akordy jak z piekła, a pod sufitem stacji to piekło rozpętało się na dobre. Sylwetki, które próbowały dorwać Anastazję w Maris Cruentum, teraz wirowały pod sufitem, ale bardziej wyraźne, bardziej ostre, bardziej demoniczne. Te dwa utwory były sobie bliskie. Matka Krwawiąca i Strata. Strata doświadczana przez matkę. Sully wykorzystał tu łącznik w holooprawie właśnie tych sylwetek, które teraz kotłując się pod sufitem jakby czekały na odpowiedni moment by spłynąć w dół i dorwać… no tym razem nie Anastazję. Wokal tym razem był pełen bólu, bólu po stracie. Braku pogodzenia się z losem. Był w tym utworze pięknie wyeksponowany. Nostalgiczny i zawodzący, z partiami nasączonymi gniewem aż wreszcie żywą rozpaczą, ma zacięcie rodem z bluesa a nawet jazzu. Widać było, że Liz lubi i czuje ten kawałek, a kawałek z kolei lubi Liz, jest jakby napisany wprost pod jej głos i skalę, daje jej możliwość by pokazać pełnię wirtuozerię i talentu. Nawet to, że od pewnego momentu jej głos się lekko załamuje nie psuje obrazu całości, może nawet dodaje tekstowi autentyczności. To chyba jedyny utwór, w którym Howl nigdy nie dołączała do Liz, czy to spontanicznie czy śpiewając swój tekst lub ozdobniki wokalne. Tak jest i tym razem - gdy światło pada na jej twarz widać, że gra na gitarze z zaciętym wyrazem twarzy, jakby zaraz miała zacząć płakać i była przez to trochę zła na siebie. Wrócił saksofon, tworząc niebywałą plastyczną ścianę dźwięku, to zwalniając, to przyspieszając. Gitary były tu tylko tłem. Ponownie wszystko ucichło. Dźwięk saksofonu trwał dłużej, ale tym razem stracił swój gniewny żar. Uciekł jakby w otchłań, coraz ciszej i ciszej. W tym samym czasie skrzypce Anastazji upomniały się o swój udział w utworze, w przeciwieństwie do saksofonu JJ'a zaczynając grać coraz szybciej i głośniej. Wróciły gitary. Potężne riffy jak sztorm pustoszący nabrzeże miasta. Sylwetka kobiety poruszyła się i zaczęła krążyć po scenie pomiędzy muzykami. Ręce miała już puste i obejmowała się nimi w geście czucia zimna, lub samotności. Demoniczne sylwetki krążyły już całkiem nisko, nad głowami członków zespołu. Już wcześniej Howl dość swobodnie przemieszczała się po scenie, pomimo jej nietypowych rozmiarów i wymiarów. Teraz jednak wyjątkowo nie mogła sobie znaleźć miejsca. Ruchy ciała w trakcie gry, wcześniej zharmonizowane i płynne, teraz oddawały dyskomfort tkwienia w jednym miejscu. Jakby nie tylko poprzez grę, ale i tę oszczędną choreografię próbowała oddać wewnętrzny konflikt i pragnienie ułożenia się z losem. Perkusista wyczyniał cuda, przejścia były bardzo mocno akcentowane, blachy trafiały w odpowiedni punkt. Pomimo tak szaleńczej gry, każdy z instrumentów brzmiał selektywnie. Pierwszy raz światło zaczęło oświetlać JJ'a, nie jego sylwetkę, bardziej sam instrument. Utwór przeszedł w marsz, wolny rytm perkusji, gitary tworzące zapętlony motyw. I to był ten moment, w którym saksofon zaczynał ogrywać swoją ostatnią partię. Instrument wydawał dźwięki pozwalające słuchaczowi wyczuć, iż główny bohater godzi się ze swoim losem. Nadszedł kulminacyjny moment, instrumenty powoli cichły, a światła oświetlające muzyków zaczęły się ściemniać. Sully odpalił wizualizacje za która ktoś kiedyś rzekł mu, że jest chory. Nie mógł sobie odmówić tego tutaj, przy takim ułożeniu sceny gdy byli trzy metry nad publiką. Strata ryła baniak, to czemu nie po całości? Publice w niektórych miejscach pojawiała się nagle wychylająca się dziecięca główka z miną przepełnioną bólem i rączki wyciągane w geście prośby o pomoc. O pomoc, której nikt nie mógł dać. Po chwili pozostał już tylko saksofon, ostatnia niespieszna nuta. Ostatni promień reflektora w którym rozwiały się holosylwetki matki i zjaw nad głowami Mass Æffect. Dziecko już nie pojawiało się. Nastała cisza. Niewidzialny Klub prawdopodobnie jeszcze nigdy nie gościł tego typu muzyki. Grywały tu już kapele na żywo, lecz raczej serwujące nutę łatwiejszą w odbiorze niż te długie instrumentalne pasaże okraszone zadumą i smutkiem. Nie wiadomo co myślał Niewidzialny Człowiek zapraszając ich dziś tutaj. Nie zaryzykowałby przecież raczej reputacji klubu jako najdzikszej imprezowni w mieście tylko po to by zadowolić Steve’a Silvera. Nie próbował wpływać w żaden sposób na setlistę, więc nie mógł się spodziewać, że Mass Æffect zagrają tylko bardziej przystępne kawałki. Ale Niewidzialny Człowiek sam przecież nie pasował do zwyczajowej atmosfery Niewidzialnego Klubu, tak samo jak ten utwór. Okazało się jednak, że rację miała FistBaby mówiąc, że Niewidzialny Klub się zmienia. Reakcji publiczności na “Stratę” niemal do końca nie było sposób przewidzieć. W długiej chwili ciszy jaka zapadła po zamilknięciu saksofonu z dalszej części widowni padł zachrypnięty okrzyk: - Spierdalać z tymi smutami! Krzyczał jeden z trzech dużych, białych łysoli stojących z butelkami w rękach. Lecz sekundę później podszedł do nich szef Los Locos wraz z obstawą i nachylił ku nim, coś mówiąc. Łysole jakby skurczyli się i potulnie odeszli dalej od sceny. Brodaty mafiozo spojrzał jeszcze na stojącą na niej Liz i ruszył ze swymi ludźmi do wyjścia. Stację już od dłuższej chwili wypełniały oklaski. Podobnie jak po Holophone Love nie można się tu było spodziewać nie wiadomo jakiej owacji, lecz klimat muzyki i głos Liz zrobiły swoje. Mass Æffect dokonali niemożliwego: wprawili najbardziej szaloną imprezownię San Francisco w nostalgiczny nastrój. - Jakie to jest kurwa mocne. - Rosalie, która jakiś czas temu zniknęła z zasięgu wzroku znajomych niesiona nad głowami tłumu przepchała się jakoś spowrotem do pierwszego rzędu. Ocierając z oka samotną łzę wcisnęła się między Arwanne i Kirka. Objęła ich ramionami i westchnęła głęboko. - W Niewidzialnym to chyba nikt ze wzruszenia jeszcze nie płakał - rzuciła przytulając się mocniej do przyjaciela, który objął ją czule i pogłaskał po błękitnej peruce. |
16-11-2017, 16:45 | #75 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Selyuna : 16-11-2017 o 16:53. |
16-11-2017, 18:55 | #76 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
__________________ Konto zawieszone. |
16-11-2017, 19:16 | #77 |
Reputacja: 1 | Cisza rozstąpiła się przed oszczędnymi dźwiękami gitary, potem dołączył pomruk basu i rytmiczna monotonna perkusja. "The city lights" to jedyny kawałek z płyty, który napisała Liz Delaney. Jak sama twierdzi, nie lubi pisać tekstów bo te są zbyt osobiste. I tak też go śpiewała, jakby przeżywała coś na nowo. Coś co jest dla niej ważne. Stała sztywno przy mikrofonie, odgrodzona od świata barierą basowej gitary, szkłami okularów i burzą rozwichrzonych włosów. Chris uwielbiał ten kawałek i zawsze w oprawach pokazywał to samo. Do znudzenia. Frisco. Tył sceny rozjarzył się tłem, wizualizacją San Francisco nocą, lekko nostalgicznie bo obraz przedstawiał miasto jeszcze sprzed kataklizmu. Postawił trzy bariery holo z przodu lokomotywy i po bokach, nie miał wszak czasu aby dopracowac jedna spójną jak ta na Diversity. Wszystkie przedstawiały charakterystyczne miejsca miasta nocą, a wyświetlały się jedynie w skali jednej dziesiątej na sekundę, czyli jedynie ulotnie zaznaczały się w wizualizacji, jak echo przed muzykami. Pomiędzy członkami zespołu zaś krążyły widma poświat jakie na przyspieszonych filmikach zostawiały światła samochodów i AV na ulicach lub w powietrzu. Muzyka miała ten surowy oszczędny urok papieru ściernego jak z kawałków Joy Division, tutaj nieco wzmocniona garażowym szumem rodem z Bleach Nirvany, jest jednak miększa, bardziej melodyjna i rytmiczna. Wszystko układało się w jakiś niepokojące brzmienie, które wnika chłodem prosto w duszę, otwiera ją na coś, na co niekoniecznie chcielibyśmy ją otwierać. Drowned in the city lights float unconscious too little air to breath too little space to live I melt into the other side Liz miała kawał głosu, który zapadał mimowolnie w pamięć. Niektórzy porównywali jej dolne partie do Brody Dalle albo Alison Mosshart, choć Delaney potrafiła nagle i bez wyczuwalnego wysiłku wzbić się tonacją na soczyste wyżyny z gracją godną legendarnej Florence Welch albo Tori Amos. Muzyka nie przyspieszała. Gitary, bas i perkusja szły w równym szeregu, żadne z nich nie wypuszczało się w przód, nie wymykało z ponurej lepkiej konsystencji utworu. Miało się jedynie uczucie zasysania i wpadania w pułapkę, z której nie ma wyjścia a już na pewno nie będzie tam happy endu. I call my father, obviously forgot I haven't got one I shout my mom, but she's asleep so fucking deep I pray for god, but he turns his face away there's just me and the other side calling and city lights dazzling my eyes Scena rozświetliła się tysiącem rażących świateł, które dosłownie połykały wszystkich członków zespołu. Ich sylwetki rozpływały się miażdżone pulsującą jasnością. Dołączyły skrzypce i saksofon, melodia straciła karny szyk. Partie instrumentów rozrastały się i popłynęły każdy w swoją stronę, ale pozorny chaos komponował się w porywającą całość. There's so much light above and so much light around Am I in heaven or are there just the city lights? Just the city lights… Dopiero w tym kawałku, pod sam koniec koncertu Liz wreszcie śpiewa z absolutną swobodą. Wcześniejsze napięcie odpływa mimochodem. Delaney ma co prawda zamknięte oczy i w ogóle nie myśli o tłumie falującym pod sceną. Przypomina sobie tamtą noc na dachu wieżowca, tamto dojmujące uczucie samotności, które ma teraz odzwierciedlenie w wokalu. Odpina pasek i pozbawiona balastu gitary podchodzi na skraj wagonu. Kończy ostatnią linijkę tekstu, odwraca się na pięcie niby gotowa wrócić na wygrzane miejsce przy stojaku mikrofonu ale tego nie robi. Stoi bez ruchu odwrócona plecami do publiczności gibiąc się na czubkach butów i nagle odpuszcza i pozwala swojemu drobnemu ciału runąć w ludzką kipiel, prosto na ich wyciągnięte do góry ręce. Mało brakowało a skończyłoby się to piękną katastrofą, bowiem pod samą lokomotywą mało kto stał - przez wysokość sceny niewiele po prostu było stąd widać. Dopiero podczas dwóch ostatnich utworów napierający tłum zepchnął tu pierwsze rzędy, z których teraz wyskoczyli do przodu ludzie, by łapać stukniętą wokalistkę, która ani dobrze się nie przyjrzała co jest na dole ani nie uprzedziła nikogo o swoich zamiarach. Rozległ się nawet krótki chóralny okrzyk przerażenia, nim cudem złapana przez kilka par rąk Liz (w tym Olivera, Hana i Rosalie) kosztem kilku przewróconych osób, została uniesiona w górę i wypłynęła na powierzchnię tłumu. Ponieważ mało kto się zastanawia nad ryzykownością głupich pomysłów gdy te się udadzą, rozległy się wiwaty i gromkie brawa. Według setlisty był teraz czas na krótką przerwę przed bisami, ale tłum nie zamierzał szybko wypuszczać Delayne, podawanej sobie z rąk do rąk coraz dalej. Liz poleciała w dół, a Howl, cóż Howl mogła zrobić. Pomóc w łapaniu nie, za to postanowiła zaimprowizować dla niej akompaniament muzyczny - na początku to były jakieś luźne gitarowe dysocjacje, potem podłapała fragment melodii z Diversity - tyle że to była część partii Anastazji, tyle że teraz grana na gitarze nie na skrzypcach. Zaczęła zachęcać pozostałych muzyków aby do niej dołączyli, naśladując ich najbardziej charakterystyczne partie które wygrywali na swoich instrumentach. Nie żeby Liz nie przeszło przez myśl, że może to się źle skończyć. Chyba po prostu w tej pojedynczej chwili było to ryzyko, które była skłonna ponieść. Ludzie nie obchodzili się z nią delikatnie ale adrenalina plus kokainowy koktajl wprowadziły w swoisty błogostan. Jej bezwolne ciało toczyło się w głąb płyty, ktoś ściągnął jej okulary, ktoś szarpnął za włosy, koszulka puściła na szwie. Liz spróbowała nieporadnie obrócić się na brzuch i ruchami rąk nakłonić ludzi by przenieśli ją pod scenę. Tam miała nadzieje wdrapać się z powrotem na wagon, sama lub za pomocą jakiejś dobrodusznej pary rąk. Udało jej się w końcu skutecznie wskazać pożądany kierunek. Po drodze usłyszała “siema!” i mignęła jej twarz dilera Izziego. Reszta zespołu też dopiero teraz dostrzegła wśród widowni jego i pozostałe Dzieci Kwiaty, bo inaczej niż wcześniej Los Locos ci stali w gęściejszym tłumie. Lekko sponiewieraną Delayne dostarczono wreszcie zygzakiem pod lokomotywę, gdzie dwóch dużych mężczyzn, w tym klubowy ochroniarz, podsadziło ją, zaś koledzy z zespołu pomogli się wdrapać na scenę. |
20-11-2017, 12:25 | #78 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Soft kitty, warm kitty, little ball of fur... Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur." "za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!" |
20-11-2017, 13:15 | #79 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Selyuna : 24-11-2017 o 10:12. |
21-11-2017, 01:01 | #80 |
Reputacja: 1 | - Anastazja… pociągniesz na skrzypcach partię muzyczną Rebel Cry? - zapytał się przez komunikator Billy. - Dla ciebie pociągnę nawet więcej... - odpowiedziała uwodzicielskim tonem skrzypaczka, szykując już swój instrument do działania. -Mogę pojechać zamiast drugiej gitary. I to co w oryginale było grane na dwie gity, będzie zrobione na skrzypki plus saks - odpowiedział na szybko JJ. - Więc jedziemy… pokażmy im co potrafimy. - zaczął Billy i krzyknął na całe gardło. - Rebel Cry! - Aby potem przejść do energicznego intra, przechadzając się tuż za Anastazją. - Czaduuu! - publiczność zawyła. - Siergiej światło cały czas na mnie. Będę przewodnikiem. - zakomenderował Billy, grając za skrzypaczką i ocierając się o nią jak kocur o swoją panią. Gdy tylko struga światła spadła na ich przytulone do siebie plecami sylwetki, publiczność zawyła głośniej. De Sade zaś udała, że nad czymś się zastanawia, przyglądając Billy’emu, po czym pocałowała go w policzek i... zaczęła ostrą jazdę smyczkiem po swoich skrzypcach. Trzymając tempo i idąc nonszalancko Billy zaczął śpiew. Te same słowa, ale inna nieco tonacja głosu, wesoła… pijana szczęściem i imprezą. Dotarł do JJ-a, dając mu szansę do dołączenia do chóru, jakże odmiennego. Tym razem gitara Billy’ego jako najgłośniejszy instrument była kontrapunktowana przez pozostałe dwa instrumenty, odmienne w swej naturze od niej. Saksofonista odczekał chwilę, po czym wynurzył się z cienia jak rekin goniący swą ofiarę. Nie było to w jego zwyczaju, ale dzisiaj miał tak dobry dzień, że aż zrzucił ramoneskę i pokazał widzom swoją gołą klatę. Ruszył na początek sceny, w ręce trzymając butelkę whiskey. Pociągnął długi łyk, część alkoholu, która została w ustach, została rozpylona przez niego w powietrze w stronę widowni. Uśmiechnął się do najbliższych rzędów, po czym rzucił w ich stronę flaszkę, na tyle lekko by nikomu nie zrobić krzywdy, i rozlać jak najmniej. Ktoś ją złapał i uniósł w górę jak trofeum, po czym butelka zaczęła krążyć wśród rozradowanych fanów. JJ zaś poczekał na moment gdzie w oryginalnym utworze wchodzi partia gitary Howl i zaczął go odgrywać na saksofonie, przechadzając się po scenie. Howl, po wspólnym śpiewaniu z Liz zadowolona jak najedzony kot, a jednocześnie zachwycona tą improwizacją w wykonaniu Anastazji i JJa, nagle znalazła się za klawiszami Billy’ego, przy czym ograniczyła się do oszczędnego akompaniamentu. Perkusja grająca za nią była cichsza niż w oryginale, Chris też oddawał tu pola, choć wspierał bębnami grających ‘na pierwszym froncie’. Tym razem śpiew schodził na dalszy plan… liczyło się tempo, liczył się dźwięk instrumentów, liczył się popis. Liczyły się próby Billy’ego wyprowadzenia Anastazji z równowagi, przez cmoknięcia w jej policzek i szyję, gdy grała. Bezowocne. Za dobra była na to. I to też podkreślało jej wirtuozerski kunszt. Poza tym skrzypaczka nie była dłużniczką Rebel Yella. Ku wielkiej uciesze publiczności, pochylała się w kierunku fanów grając i jednocześnie ocierając odzianą jedynie w kuse szorty pupcią o kolegę z zespołu. Choć wyraźnie ją to bawiło, ani na sekundę nie straciła tempa utworu. Liz, podobnie jak Howl, w tym kawałku wycofała się w cień, zgrabnie zamieniając się miejscami z JJ’em, który niecodziennie pokusił się o front sceny. Swój udział ograniczyła do basu w tle, wokal w stu procentach zostawiając Billy’emu. Alkohol powoli dawał się saksofoniści we znaki. Ruszył w stronę pary muzyków, po czym delikatnie odepchnął Billego od Anastazji, jakby dając mu na żarty do zrozumienia, że odbija mu dziewczynę. Gdy już pozbył się oponenta, oparł się swoimi plecami o plecy skrzypaczki i w ten sposób razem kończyli solo. Vandelopa uniosła zwycięsko w górę smyczek i skrzypce, po czym pocałowała nagle JJ-a w usta. A Billy zagrał krótko i gwałtownie “epitafium” uznając swoją przegraną i fakt, że cały utwór był pełen odwróconych ról. Tymczasem szalona czerwonowłosa rozpędziła się i teraz to Rebel dostał buziaka. To jednak nie był koniec. De Sade kolejno podbiegła do Howl i Liz obdarowując je pocałunkami (Liz nadstawiała jedynie policzek), by utknąć przed ogromnym zestawem garów Chrisa. Zdesperowana skrzypaczka wyciągnęła się ponad jednym z bębnów, wyraźnie dopraszając całusa od zabunkrowanego perkusisty. Spocony i zmęczony jak jasna cholera Chris wychylił się, aby wpić w usta Anastazji. Saksofonista po zakończeniu swojej partii, wiedząc że jego następna będzie dopiero za jakiś czas, ruszył w stronę Liz i Howl. Zdjął saksofon, stanął pomiędzy zaskoczonymi dziewczynami i zaczął udawać że jego instrument to także gitara. Stroił przy tym niesamowite miny, jakby gra na wirtualnej gitarze sprawiała mu ogromną satysfakcję. A Liz gapiła się na niego jak na zjawisko. Takiego JJ’a widziała chyba po raz pierwszy. W ogóle zamiana ról wprowadziła niemały zamęt w jej głowie, spotęgowany dodatkowo dragami i alkoholem. Może dlatego bas wypadł z tego kawałka jako pierwszy a Liz dała krok w tył aż całkiem zniknęła w ciemnym kąciku saksofonisty. Publiczność dosłownie oszalała. Stację metra znów wypełnił Krzyk Buntownika, gdy fani śpiewali wraz Billym a czasem zamiast niego. Ludzie skakali, wspinali się do połowy wysokości lokomotywy i rzucali w tłum, który unosił ich nad sobą. Znowu pofrunął w górę stanik, potem drugi, tym razem dolatując na scenę. Gniewny w oryginale utwór stał się tutaj radosną apologią młodzieńczego buntu. Ledwo muzyka zamilkła a stację niemal rozsadził aplauz i wycie dobywające się z tysiąca gardeł. Liz nie byłaby sobą, gdyby nie powiedziała na głos tego co od jakiegoś czasu roiło jej się w głowie. Jeśli miała wątpliwości to koks je elegancko rozwiał więc gdy wrzask tłumu ucichł Delaney uzbrojona w mikrofon wyszła na skraj sceny i usiadła spuszczając nogi wzdłuż ściany wagonu. - Scena ma swoje przywileje - zaczęła tym swoim niskim mrukliwy głosem. - Słowa niosą się w świat i mają szansę dotrzeć tam, gdzie normalnie by nie dotarły a ja mam coś do powiedzenia pewnemu gościowi, który biega po naszym mieście i morduje ludzi. - Ton koleżeńskiej pogawędki kontrastował z treścią. - Nazwali go Meloman ale ja mam dla niego lepszą ksywę. Niedojebany Palant. Tak więc mam radę dla niego, może dobiegnie jego uszu. Usiądź wygodnie, zegnij plecy, odszukaj ustami kutasa i obciągnij sobie naprawdę mocno. Podobno to fizycznie wykonalne, tak w każdym razie twierdzi Billy - odwróciła się na moment i pomachała Howlingwolfowi. - Niedojebani ludzie są statystycznie bardziej sfrustrowani. A jeżeli już faktycznie musisz nastawać na muzyków to nie idź po łatwiźnie, odpuść wątłym calineczkom i miłującym pokój na świecie a uderz kogoś kto potrafi, kurwa, oddać. To mówiłam ja, Liz Delaney i chętnie rozpierdolę ci ten posrany beret. No, to ostatni numer, Killing Lips. Howl patrzyła przez dłuższą chwilę na Liz, z wyrazem twarzy trudnym do nazwania. Potem odłożyła gitarę, którą już po ostatnich dźwiękach powtórki “Rebel Cry” zaczęła szykować do gry, i tym razem to ona udała się do mrocznego kącika saksofonisty. |