13-08-2019, 22:07 | #121 |
Reputacja: 1 | Kocur Walka pochłonęła go do reszty, co chwila zmieniał stanowisko i strzelał, zmieniał stanowiso, rzucał granat, po chwili odskakiwał chowając się za spalonym, dymiącym się wrakiem. Kocur był na adrenalinowym haju, w wirze walki. Już chyba wolałby walczyć ze smokiem. Te przynajmniej nie pierdoliły takich farmazonów. Częściowo oślepił Pawulickiego, po chwili seria odcięła od niego kila mniejszych gałązek. Wróg płonął, ale nadal żył. Kocur w pewnym momencie wziął rozbieg i z wymachu rzucił w Pułkownika skrzynką granatów, po chwili w tamto miejsce posłał odbezpieczony granat. I kolejny. Padł na ziemię, kiedy rozgrzane do czerwoności odłamki i palące się części ciała tego komuchorybokratoentomagoaztlańskiegoskurczybykaoj ezusmariajapierdolepokemonapłonącegoczyrakanadup ieświata świstały wokół wokół jego głowy. Podniósł głowę w momencie, kiedy Kocięba przeprowadził atak, ziejąc ognień czy czymś tam. Kocur w oka mgnieniu stwierdził, że nic go już nie zdziwi. Potem odrzucony alkomanta zrobił kolejną dziurę w budynku gdzieś z tyłu. Odrzucił pusty magazynek, załadował, przeładował i wraz z resztą przystąpił do ostatecznego ataku. Czyli strzelał z jako tako bezpiecznego miejsca, na środku placu wszystko płonęło. Jeden ze strzałów z działa był celny, Pawulicki dostał i to na amen. Żołnierze po kolei przerywali ogień i zbliżali się do ciała. Przez zadymione niebo Kocur dostrzegł kilka dronów. Kompletnie o nich zapomniał. Wyszedł z kryjówki, do centrum zbliżali się wszyscy. Obejrzał się, splunął śliną zmieszaną z ziemią i prochem, odwrócił się. -Zobaczę co z magiem, nieźle oberwał. - ruszył w stronę garnizonowego budynku, w którym znikł Kocięba. Serce nadal biło mu jak szalone, ale adrenalinowy dopalacz ustępował, powracało zmęczenia.
__________________ Ten użytkownik też ma swoje za uszami. |
14-08-2019, 10:50 | #122 |
Reputacja: 1 | Walka w garnizonie była brudna, brutalna i bez pardonu. Zbyszek był na w pół ogłuszony, kiedy zorientował się, że Pawulicki padł. Chwilę zajęło mu zrozumienie tego, gdy szedł w kierunku zwłok lekko pijanym krokiem. Objął wzrokiem zielone w astralu serce, które wcześniej napompowało dowódcę garnizonu mocą i było obiektem eksperymentów w tunelach. Nie widząc rozsądniejszej opcji podniósł je i podbiegł do Hipolita, dociskając je tam, gdzie wydawało mu się, że może leżec serce drzewca. Nie miał pojęcia co się stanie. Czy serce prastarego, jak to określił leśny się przyjmie, złaczy z umierającym ciałem Hipolita, czy bez żadnej skomplikowanej procedury nic się nie stanie. Pozwoli to towarzyszowi boju żyć, czy raczej całkowicie przejmie nad nim kontrolę. Podejrzwał, że nie skończy się to powodzią czerwonej, niczym toksycznej mocy, jak u Pawulickiego, ale w zasdzie nie miał pewności. Wycieńczony opadł na tyłek, ciągle trzymając serce na klatce Hipolita i rozejrzał się dookoła. – Ale bajzel. Reszta zwiała, padła, możecie przekierować ogień artyleryjski? – Wysapał Kowalik i sięgnął po manierkę.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |
15-08-2019, 23:21 | #123 |
Reputacja: 1 | Starcie skończyło się równie nagle i niespodziewanie, jak zaczęło. Z każdą kolejną sekundą w umyśle deckerki narastała panika. Pawulicki, jaką kutwą by nie był przedtem, przemieniony w tego toksycznego pseudo-enta był prawdziwym potworem. Monstrum, które z taką siłą, mocą i pojebaniem mózgowym mogło śmiertelnie zagrozić całej operacji. Więc strzelała, ciskała granatami, kazała dronom walić. I krzyczała, aż ochrypła. Nawet już nie rzucała klątw i przekleństw, nie kontaktowała się z Matrixem, nie czuła nawet swojego stresu. Panika narastała, ale hormony walki odmawiały jej sypiącej się psychice na totalny breakdown. Nie wtedy, kiedy zagrożone było jej życie (i pewnie więcej, znając te tox-magiczne sztuczki...). Wreszcie... padł. Potwór Pawulicki padł. Zdechł. Został zniszczony. Ostatni pocisk artyleryjski okazał się być kroplą która przelała czarę pawulickiej goryczy. Komucho-pierdolenie z czasów Bieruta się skończyło (i dobrze, bo o mały włos stałaby się falangistką od samego słuchania). Wtedy dopiero zobaczyła i poczuła resztę. Okrąg wysokich, wojskowych koszar Garnizonu okalający dziedziniec. Dym, mnóstwo dymu - białego, szarego, czarnego. Kilkanaście ognisk i setki dopalających się punktów. Ciała. Mnóstwo skrwawionych ciał - w większości AWowców. Broń palna - głównie AK-97, walające się po klepisku pośród ciał, płomieni i błyszczących łusek. Samobieżną artylerię, milczącą i opuszczoną przez załogi. Obrzydliwego trupa po monstrum-Pawulickim z górującym nad nim, oczyszczonym ze "skazy" sercem prastarego enta. Kilku ocalałych towarzyszy, chłopaków z "Wierzby". Czuła gryzący smród dymu, krwi, kordytu, krztuszący i zmuszający do kaszlu. W uszach walił puls i szum, przez który ledwo tylko przewijał się rumor wciąż toczących się walk pół miasta dalej. W drżących z wysiłku dłoniach kurczowo trzymała niemożebnie ciążący Semopal, dymiący z lufy i zamka jak zgaszona świeczka. Hormony walki znikały, zostawiając po sobie trzęsawę i mieszaninę emocji. Wtedy zobaczyła Hipolita... a raczej to, co z niego zostało. Nie znała enta zbyt dobrze... żadnego swojego podopiecznego nie znała, tak naprawdę. Ale najwyraźniej jego żałosny stan, przyprawiający o skręt wora i cierpnięcie zębów, musiał rozwalić ostatni zawias tamy trzymającej Martynę Zawadę w kupie. Najpierw zatoczyła się gdzieś między wozy i puściła pawia. Już drugiego tego dnia, więc małego, gorzkiego, jak któryś z kolei u strutego alkoholem. Potem oparła się o burtę samobieżnej artylerii - chyba antycznej sowieckiej Akatsyi 2S3 - i osunęła się powoli, kryjąc osmalone czoło i zmierzwiony włos. Ryczała - a raczej szlochała w szarpany, przerywany kaszlem sposób. Nawet ją to uderzyło. Tylu ludzi. Taka masakra. Takie poświęcenie Dobroleszego. Taka zła wola u Pawulickiego. Taka fala uporu i nienawiści, po obydwu stronach. Maska wzniosłej, rewolucyjnej liderki runęła razem z tym pawiem i płaczem, zostawiając tylko wrocławską dziewczynę, której najbrutalniejszą zbrodnią w życiu powinno być mazanie antysystemowych graffiti po blokowiskach.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. |
18-08-2019, 23:02 | #124 |
Reputacja: 1 | - Poprawiamy? - Bebok, nauczony doświadczeniem niewystarczająco martwych wrogów, nie czekał aż opadnie kurz i zobaczy efekty swojego strzału od razu ładował kolejny pocisk. Dopiero po informacji o tym że wybuch dobiły także Hipolita zatrzymał działanie, trzymając lufę na celu ale nie odpalając. Przynajmniej dopóki Pawulicki nie spróbuje jeszcze jakiejś ostatniej sztuczki.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
25-08-2019, 19:12 | #125 |
Reputacja: 1 | Kocur pobiegł zobaczyć co z Kociębą. Stary czarownik leżał pośród cegieł i gruzu, dymiąc od przepalonych talizmanów i wytłumiających obrażenia czarów. Żył, ale wyglądał bardzo słabo, blady, krwawiąc z ust. Potrzebował szybkiej pomocy. |
31-08-2019, 00:05 | #126 |
Reputacja: 1 | Trzeci Rozdział ROZDZIAŁ III Czarne Chmury Bitwa o Gorzów była mieszanym błogosławieństwem dla Wolnych Polaków. Lata po zakończeniu wojny historycy spierali się, czy w rzeczywistości było to zwycięstwo, czy klęska Armii Wyzwoleńczej. Kontrowersje jakie wzbudziła przemiania ponad połowy miasta w puszczę odbiły się szerokim echem w Polsce i na świecie. Po Matrixie krążyły później spekulacje, czy gdyby nie ten „Incydent Gorzowski”, to przypadkiem dalszy bieg wojny nie byłby inny? [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=YxcSGU5Ex1g[/MEDIA] Ad bellum Wiadomo było, że kapitulacja gorzowskiego garnizonu NWP i zniszczenie towarzyszących mu jednostek Armii Czerwonej i Czarnej Kompanii oznaczała koniec obecności PRN na terenie Lubuskiego. Nieliczne pozostałe jednostki WOP i osłonowe wycofały się do Szczecina lub Wielkopolski, oddając resztę województwa w ręce AW, AK, Puszczy... i ADL. Operacja sił niemieckich była szybka. Jednostki kompanii najemniczych MET 2000 i 10,000 Daggers, wspierane zza Odry przez artylerię Bundeswehry oraz w rejonie Zalewu Szczecińskiego przez siły zbrojne Księstwa Pomoryi, w przeciągu 48 godzin zajęły tereny od Odry po drogę krajową E65/S3, w pasie od Kostrzynia po Szczecin – w tym takie miejscowości jak Cedynia, Chojna, Myślibórz czy Gryfino. Na północy padło też wszystko na zachód od jeziora Dąbie, wraz z przedpolami szczecińskimi. Samo miasto zostało poddane blokadzie. I mniej więcej na tym stanęło. Scena dyplomatyczna i medialna wrzała od wzajemnych oskarżeń, oburzeń i tego typu manewrów. Allianz Deutscher Laender wyraźną winą za wybryki terrorystów (czyli atak gazowy na Pomoryę) obarczało Polską Republikę Narodową. Warszawa zaś odgryzała się oskarżeniami o landgrab, o bezczelną próbę zagrabienia Ziem Odzyskanych, całkowitego zburzenia resztek ładu międzynarodowego i powrót do faszystowskich korzeni. Warszawę poparła (wg niektórych o dziwo) Moskwa. Dalsze ruchy sił ADL na szachownicy zostały zatrzymane, a w Zachodnipomorskiem ruszyła pełna mobilizacja sił Narodowego Wojska Polskiego. Podobnie było z PRN. Nagłe włączenie się Niemców do rozgrywki, decydująca Bitwa o Gorzów i„ekoterrorystyczny Incydent Gorzowski” (o którym trąbiono w reżimowych mediach bez ustanku, przyrównując go do drugowojennej hekatomby cywilnej ludności polskiej, oraz który karkołomnie próbowano łączyć także z inwazją niemiecką) wzbudziły w sztabie warszawskim pewną ostrożność. Nie próbowano kontrataków, ograniczono się do walenia artylerią i bronią ciężką z pozycji statycznych na granicy lubusko-wielkopolskiej. Konstruowano też nowe linie polowych umocnień. Najwyraźniej Warszawa (i Moskwa) pogodziła się z utratą rejonów przygranicznych... Również reakcja ze strony Wolnej Republiki Polskiej była negatywna – i opóźniona. Na początku Wrocław nabrał wody w usta. Tajemnicą poliszynela był fakt, że sojusz i ew. uderzenie sił niemieckich na PRN były konsultowane. Generał Marszalik miał sporo kontaktów w Niemczech i korzystał z nich w ramach przepuszczania ochotników, kupowania sprzętu czy źródeł finansowania. Podobnie miała się rzecz na Czechach, zresztą. Problemem była reakcja Polaków. Bez znaczenia, czy reżimowych, czy „wolnych”. Cywile nie chcieli współpracować z „germańskimi psami wojny” (jak to koloryzowała prasa rybokracka i neosowiecka), jednostki WOP/NWP nie kapitulowały a wycofywały się w stylu fighting retreat, Armia Wyzwoleńcza (i Puszcza poniekąd też) odmówiła oddania kontroli Niemcom nad Kostrzyniem, Gorzowiem i S3, zaś Armia Krajowa poszła nawet krok dalej – nie przeszkadzała WOPistom w ucieczce, przerwała z nimi walkę zbrojną (w Matrixie ploty szły nawet, jakoby się dogadywali), a niektóre pododdziały organizowały przeszkody na drogach czy krótkie wymiany ognia z zasadzki. Niemcy mieli także poważną zagwozdkę w postaci Szczecina. Miasto było jako tako gotowe do walki, zgromadziły się tam spore ilości żołnierzy NWP oraz uchodźców będących w potrzasku między wściekłymi elfami z Pomoryi, a „psami wojny” prącymi z południa. Na horyzoncie zaś byli „ekoterroryści z AW” z ich „gorzowską tragedią”. Szczecin był miastem, które od czasów wielkich projektów lat Wojen Granicznych zostało znacząco rewitalizowane pod względem gospodarczym. Stocznia, gazoport, hub logistyczny. Niemcy wzbraniali się przed atakiem. Złośliwi twierdzili, że nie chcieli psuć zdobyczy; że nie celem operacji było zrujnowanie najcenniejszych łupów (czy tam „rekompensaty” za atak gazowy i incydenty graniczne) – szczególnie dla „zubożałych” landów Brandenburgii i Pomoryi. Proniemieckie media i matrixowi shills nalegali, że to przez wzgląd na cywilną populację, brak wypowiedzianej wojny i pokojowy charakter operacji. Prawda, być może, leżała po obydwu stronach. Do rozwiązania sprawy generał Marszalik posłał generała Andrzeja Wysockiego. Wysocki był w zasadzie drugą po Marszaliku postacią w AW. Oficer NWP i dowódca szczecińskiej brygady pancernej, w trakcie Powstania Męczenników zdezerterował wraz ze swoimi ludźmi i brawurowo przejechał ze Szczecina do Wrocławia by dołączyć do Armii Wyzwoleńczej. Ploty krążyły o nim, że i przedtem współpracował z Armią Krajową, ale że jednak nie za bardzo dogadywał się z Marszalikiem i przeciwny był jego planom wobec Poznania, proponując w zamian uderzenie na Kraków i głównego zausznika rybokracji, Konglomerat Przemysłowo-Wydobywczy (polską megakorporację zrzeszającą większość gospodarki PRN, własność Saeder-Krupp). W przeddzień wielkich wydarzeń, Marszalik odesłał Wysockiego praktycznie „na wygnanie” - z powrotem do Szczecina, gdzie oficer miał negocjować z tamtejszym garnizonem kapitulację i przejście na stronę AW. Wysocki najwyraźniej niezbyt się do tej roboty kwapił, albo „nie potrafił” dogadać się ze Szczeciniakami, bo sprawa wlekła się w nieskończoność i nie ustalono niczego. Na pewno nie pomagali w tym też Niemcy... Blokada Szczecina szybko zeszła na dalszy plan. Oto bowiem, w nie dalej jak tydzień po Bitwie o Gorzów, nastąpił szereg wiekopomnych zdarzeń. Ruszyła wyczekiwana letnia ofensywa Armii Wyzwoleńczej. Summer drive. Pewnej nocy doszło do sabotażu na głównym lotnisku wojskowym w Poznaniu (a dawnym cywilnym porcie lotniczym). Dwóch głęboko zakonspirowanych i wysoko postawionych agentów wpuściło na jego teren sześćdziesięciu komandosów z AW i AK, wspartych przez całą chmarę dronów i trzy przemycone pojazdy wojskowe (dwa przeciwlotnicze i jedną jednostkę rakietową ziemia-ziemia). Atak był w pełnym spektrum – Matrix, sabotaż elektroniczny, mechaniczny, sieciowy (elektryczny) i bombowy, za którym podążyły dalsze działania zbrojne w charakterze rajdu i eliminacji VIPów – pilotów, oficerów, kluczowych techników. Straty, jakie flota powietrzna NWP i korpusu ekspedycyjnego NeoSov w Polsce poniosły w tym ataku były prawie całkowite – 37 dronów (a w zasadzie to dużych UAV/UCAV) różnego typu, 13 bombowców (w tym 7 strategicznych dużego formatu, do nalotów dywanowych), 8 myśliwców wielozadaniowych, 3 helikoptery szturmowe i blisko dwadzieścia logistycznych pojazdów naziemnych. Straty w infrastrukturze i personelu były ciężkie do oszacowania, acz bardzo wysokie. Za ten niebywały sukces przyszło jednak zapłacić wysoką cenę – wszystkie pojazdy i drony, obydwu agentów, oraz prawdopodobnie całą grupę szturmową. Jednakże poświęcenie tych ludzi i metaludzi wydawałoby się przełomowe dla dalszego biegu wojny – główne lotnisko nieprzyjaciela zostało na pewien czas zneutralizowane, a lwia część floty powietrznej po prostu zniszczona. Jednostki frontowe z dnia na dzień zostały pozbawione wsparcia lotniczego, które teraz musiało być na gwałtu rety przekierowywane z lotniska warszawskiego, i w znacznie mniejszej sile. To był idealny, precyzyjnie wymierzony moment. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3gAe-6KFZnI[/MEDIA] Para bellum Zaczęło się od wieczoru tego samego dnia. O godzinie 17:00 we wszystkich większych miastach pod kontrolą PRN doszło do fali manifestacji, demonstracji, strajków a nawet otwartych powstań. Najbardziej masowe wystąpienia przypadły (siłą rzeczy, a raczej populacji) na metroplex Warszawa-Łódź, zaś najostrzejsze na Górnym Śląsku. Opole, oblężone już od czasu pierwszej kontrofensywy AW na kierunku ostrowsko-kaliskim i opolskim, padło w przeciągu kilku godzin – garnizon, postawiony między zbuntowaną, zbrojną populacją, a blokadą ze strony AW, po prostu się poddał. W całej metropolii katowickiej doszło do regularnych walk ulicznych. Powstańcy byli dobrze zorganizowani, skoordynowani z AK i AW oraz wyposażeni w odpowiednią ilość materiałów wojennych klasy milspec. Ku Katowicom ruszyła też pełna dywizja piechoty zmotoryzowanej oraz ciżba luźno powiązanych z AW/AK „partyzantów” w charakterze lekkiej piechoty (oficjalnie do zabezpieczania odzyskanych terenów). Małopolska Strefa Wolnego Handlu oraz Częstochowa (a tym samym Konglomerat Przemysłowo-Wydobywczy i Korporacja Opatrzności Bożej) ogłosiły swoją „neutralność” w „sporze” między PRN a WRP, zamykając swoje tereny dla sił NWP i sił sojuszniczych (jak ACz czy CzK). Saeder-Krupp oficjalnie wypowiedziało się niepochlebnie wobec „pogwałceń praw człowieka i pracowniczych” przez PRN na Górnym Śląsku i wobec pracowników Konglomeratu. S-K nie kiwnęło również palcem w sprawie strajków, paraliżując kilkadziesiąt procent polskiej gospodarki przynajmniej na czas mobilizacji sił policyjnych. Powstańcom na pewno też pomogły kolejne „incydenty graniczne”. Podobno WOPiści ostrzelali pograniczników czeskich i słowackich. Na północy podobnież było z tymi na granicy koenigsberskiej. Wszystkie trzy państwa ostro potępiły Warszawę, uznały rząd tymczasowy WRP i zamknęły swoje granice. Warszawa nie eskalowała, jedynie zwalając winę na AKowców podających się za WOPistów. W Matrixie zaś pojawiły się kolejne filmy ze strony narodowych ekstremistów z NWP, wzniecających owe graniczne starcia w celu „ukarania faszystów z Zachodu”. Dość rzec, że w przeciągu niecałych dwóch tygodni cały Górny Śląsk wpadł w ręce AW, a nowa linia frontu ostatecznie pod koniec lata oparła się na linii Kępno-Kluczbork-Kłobuck-Częstochowa i dalej tereny między Częstochową a Strefą Małopolską. Niemniej jednak był to front de facto zamrożony – a przynajmniej wschodni fragment częstochowsko-małopolski, przede wszystkim z powodu „neutralności” KOB i KP-W. Korzystały na tym w zasadzie wszystkie strony – korporacje miały spokój, a wojujący mogli przekierować wojska na inne odcinki. Najgorzej wyszli na tym strajkujący dalej na wschodzie – ich nikt już miał nie wesprzeć... Wraz z przejęciem przemysłowego zagłębia śląskiego znacznie osłabiono gospodarczo PRN, a wzmocniono WRP, tym bardziej w obliczu osłabionego lotnictwa rybokratów i Rosjan, oraz skupienia tychże na ważniejszych sprawach. Główne siły Armii Wyzwoleńczej – trzy dywizje pancerne, sześć dywizji piechoty (głównie lekkiej) oraz dziesiątki tysięcy „partyzantów” organizowanych przez AKowców poszły na Wielkopolskę, waląc z trzech kierunków. Główne natarcie poszło na Poznań, upgranioną „bramę na Warszawę”, od strony Wrocławia na północ, na osi dróg S5, krajowej 15 i S11. Drugi front otwarto na zachodzie, prąc ze strony Gorzowa Wielkopolskiego i Świebodzina. Było też trzecie, osłonowe uderzenie, które poszło – po raz kolejny – na Ostrów Wielkopolski i Kalisz. W Poznaniu zaś wybuchło powstanie niezgorsze od tego katowickiego. Pod naporem powstańców padło sabotowane lotnisko (a dzieło jego niszczenia zostało szybko dopełnione przez powstańców) i kilka dzielnic, podczas gdy walec Armii Wyzwoleńczej zgarniał kolejne wioski, skrzyżowania dróg i większe mieściny. W ciągu raptem kilku dni padł Nowy Tomyśl, Wolsztyn i Grodzisk Wielkopolski. Grupa Lubuska przywaliła w Poznań z rozpędu, zajmując zachodnie przedpola i przedmieścia. Grupa Wrocławska miała więcej terenu do nadrobienia, ponadto ścinała kawał linii frontu bez zagłębiania się, walki więc były zażarte. Najszybciej, bo brane w dwa ognie, padły Rawicz, Leszno i Kościan wzdłuż drogi S3, potem Śrem i okolica, wreszcie uderzono na Poznań od południa. Wolniej poszło z Krotoszynem (znów...) i Jarocinem. Dalej nie poszło zaś już wcale, bo opór w rejonie Środy Wielkopolskiej i Wrześni stężał na tyle by uniemożliwić okrążenie Poznania od wschodu. Poznań jednak, pomimo wysiłków Wolnych Polaków, nie został wzięty „z marszu”, tylko się bronił. I to skutecznie. Powstanie okazało się nie być aż tak powszechne jak przewidywano. Część szykujących się komórek sparaliżował strach po Incydencie Gorzowskim oraz wieści o niemieckiej inwazji. To, plus wtyki Urzędu Bezpieczeństwa gwarantowały stosowny czas reakcji dla garnizonu. W Warszawie zaś neosowiecki generał Suczow, głównodowodzący korpusem ekspedycyjnym i siłami NWP, postawił wszystko na jedną kartę – postanowił z Poznania zrobić twierdzę. Kamień na kosę i hamulcowego na zapędy. To, czego nie mógł już kontrolować lotniczymi nalotami dywanowymi, zapychał trytolem, ołowiem, stalą i mięsem sił naziemnych. W międzyczasie wykorzystywał propagandę, ubecję, policję oraz lojalne jednostki wojskowe na zapleczu, w ciągu dni i tygodni opanowując sytuację. Demonstracje w Szczecinie, Kołobrzegu, Koszalinie, Bydgoszczy, Toruniu i Kielcach rozpędzono. Strajki w Łodzi, Warszawie i Radomiu rozbito lub ograniczono. Problem był z roznieconym i rozbuchanym powstaniem na Żuławach, Podlasiu, w Lubelskiem i Rzeszowskiem, gdzie nawet jednostki policji, WOP i NWP dezerterowały i przechodziły na stronę powstańców. Suczow miał ostry dylemat – w obliczu braku znaczących posiłków z Neosowietu, niepewności co do lojalności Narodowych Polaków oraz poważnych problemów na zachodzie i południu, mógł albo zaangażować znaczące siły Armii Czerwonej do tłumienia powstań – i tym samym osłabić obronę na zachodzie – albo olać temat i ryzykować poważnymi problemami na zapleczu. Była też wciąż paląca kwestia kordonu sanitarnego wokół Strefy Mazursko-Białowieskiej – osłabienie tego kordonu mogło spowodować falę toksycznej magii i jej produktów, która mogła wedrzeć się na Mazowsze. Na szczęście dla niego i na pochybel Polakom, nie musiał wybierać. Wschodnie granice kraju zostały przekroczone przez jednostki wojskowe z Białorusi i Ukrainy, niosące „bratnią pomoc narodowi polskiemu”. Białorusini, w pełnej kooperacji z Suczowem, szybko spacyfikowali Podlasie, Zamość i Lublin, a powstańcy zmuszeni byli wycofać się w tereny wiejskie, z białorusinami depczącymi im po piętach. Z Ukraińcami poszło nieco gorzej, gdyż Kijów grał we własną grę i przypominał w tym Niemców; bardziej zainteresowany ustanowieniem „strefy bezpieczeństwa” i „neutralizacją wywrotowców i terrorystów” aniżeli współpracą z Warszawą. Stłumienie powstania w Rzeszowie bardziej przypominało masakrę niż akcję wojskową czy policyjną, a Ukraińcy ani myśleli wpuścić na „odzyskane” tereny Narodowców czy Neosowietów, de facto je okupując bez wypowiedzenia wojny. Mimo to, Suczow zignorował postawę Ukraińców, a warszawskie pachołki mogły ograniczyć się tylko do zgrzytania zębami. Rzeszowski landgrab i Białorusini w Lubuskiem byli jak środek przeciwbólowy. Tymczasowy, ale skuteczny. Epizod żuławski był dużo szybszy i względnie krwawszy. Cywilna populacja i garnizon wojskowy w Elblągu powstały przeciw PRN, ogłaszając się częścią WRP. Powstanie stłumiono dopiero po ładnych paru dniach, ale za to efektownie i efektywnie. Czarna Kompania załatwiła sprawę szybko i krwawo, na koniec bitwy biorąc całą populację w jasyr, a miasto przerabiając na swoją twierdzę. W Zachodniopomorskiem sytuacja ostatecznie wyklarowała się już w parę tygodni po przybyciu Wysockiego. W obliczu nieprzychylności Polaków, braku poparcia ze strony innych członków ADL i rosnących problemów wewnętrznych (jak choćby kiełkującego powstania w Badenii i chęci secesji ze strony niektórych innych podmiotów), i tym samym odciągnięcia sił Bundeswehry znad granicy, Brandenburgia zmuszona była wycofać najemników z „pasa bezpieczeństwa”. Zrobiła to jednak w sposób będący swoistym kopniakiem w dupę dla WRP – bo nagle, bez uzgodnienia. Pozycje obronne zaorano, nieruchomości spalono lub wysadzono w powietrze, ruchomości zabrano i czym prędzej wraz z personelem ewakuowano za Odrę. NWP, które zgromadziło na tym odcinku większe siły, tylko na to czekało. Błyskawicznie dobiło z powrotem do Szczecina, przerywając blokadę i przeganiając zdezorientowanych AWowców. Wyparto też równie pozostawionych na lodzie Pomoryan z zachodniego brzegu j. Dąbie i Zalewu Szczecińskiego (acz nie z Wolina i okolicznych wysp, które Pomorya zachowała, nie niepokojona kontratakami). Wysocki i jego ludzie zatrzymali się dopiero na linii Gryfina i Szczecińskiego Parku Krajobrazowego, wsparci przez AK i Leśnych. Jednak po kilku dniach mało intensywnych walk na resztę okresu letniego w tym rejonie zapanował spokój – co uratowało dupy Wolnościowcom, bo Narodowcy mieli w tym rejonie dziesięciokrotną przewagę liczebną. Najwyraźniej niepewność co do Puszczy Lubuskiej i Niemców ostudziły zapęty sztabowców. Przynajmniej na jakiś czas... W Poznaniu i okolicach oraz na osi Ostrów-Kalisz toczyły się krwawe walki. Summer drive ugrzęzło. Dni i noce ostrych, nieustających walk zmieniały się w tygodnie... aż wreszcie miesiące. Obie strony ogarnął jakiś amok. Z jednej strony Wolni Polacy, wspierani finansowo i sprzętowo przez zagranicę, wreszcie wolni od miażdżącej przewagi nieprzyjaciela w powietrzu, z ciągłym strumieniem zagranicznych ochotników (i „ochotników”) i pełnym poparciem wielu potężnych krajów Zachodu. Z drugiej rybokraci i wspierający ich (czy też raczej komenderujący nimi) ludzie Suchova, z diablim uporem broniący swych ziem i fabryk przed „zdradziecką, faszystowską, ekoterrorystyczną, germanofilską zarazą”. Minęła reszta czerwca. Potem cały lipiec. A dalej cały sierpień. W pierwszych dniach września napięcie opadło, zdawałoby się. Ilość trupów i wraków po obydwu stronach wyglądała na niepoliczalną. Poznań i Kalisz w połowie legły w gruzach, Ostrów zaś w blisko 80%. Intensywność walk znacznie zmalała. Skrwawione siły AW całkiem wytraciły impet natarcia i walczyły już w zasadzie tylko o utrzymanie zdobytych pozycji. Nieprzyjaciel zaś zdawał się, po podobnym wyczerpaniu, znowu nabierać pałera. Na linię frontu tysiącami słał marionetki z Czarnej Kompanii – której już praktycznie sto procent pochodziło z Polski. Ludzie z łapanek, pierdli, obozów jenieckich, populacja Elbląga czy Rzeszowa (ta ostatnia podsyłana „partiami” przez Ukraińców w „geście przyjaźni”). Wyprane mózgi, naćpane żyły, wszczepiona cybernetyka i broń z czarciego pyłu. Nieskończony strumień broni, amunicji, materiałów wybuchowych, pojazdów z tego przeklętego budulca. Do tego stopnia usprawnili to cholerstwo, że już nie tylko broń, sprzęt czy wozy zmieniały się w toksyczne chmury, ale każdy wystrzelony nabój, odłamek z pocisku czy zużyta łuska. Nawet w ranie. Ktoś postrzelony czarciopyłową kulą czy odłamkiem nie miał szans na przeżycie. Trudno było też stwierdzić, co było stworzone z tego cholerstwa, a co nie – więc wszystko omijano, zwalano na kupę i/lub niszczono – co szczególnie dawało się we znaki powstańcom. Alarmujące też było odkrycie, że jakość czarcipyłowego szrotu rosła – już nie było tylko złomu z lat Drugiej Wojny Światowej czy Zimnej Wojny, a z lat 90-tych XX wieku, pierwszych dwóch dekad XXI, a ostatnio nawet z czasów EuroWojen. Bez obniżki ilościowej ani jakościowej. Obawiano się, że wkrótce nieprzyjaciel zacznie produkować niekończący się strumień nowoczesnej broni. A to, w połączeniu z niekończącym się strumieniem superżołnierzy-niewolników, oznaczałoby przegraną. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5LozQKgxqnI[/MEDIA] Bellum legates Polityka, jak to zazwyczaj, była jednocześnie pośrednio związana z polem walki, jak i praktycznie oderwana od rzeczywistości. I była pogmatwana. Ale, ostatecznie, pewne prawidła i mechanizmy wciąż działały. Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Każdy realizuje własne interesy. A pieniądze wbrew pozorom leżały na polskich ziemiach, a interesy były znaczące. Sprawa Allianz Deutscher Laender (aka Allied German States, vel Sojusz Landów Niemieckich) wymagała chyba najkrótszego komentarza. Interwencja, gwałtownie rozbuchana, równie szybko zgasła. Owa konfederacja, pogrążona w problemach wewnętrznych i implementacji postanowień z niedawno założonej inicjatywy NEEC, nie miała sił ani środków na kontynuowanie „brandenburskich mrzonek”, a „ofiarom ataku na Pomoryę” oferowała kondolencje i wsparcie humanitarne (Księstwo Pomoryi było krajem stowarzyszonym w ADL, nie związkowym). Brandenburgia, zgrzytając zębami, mogła tylko wypiąć się tak na PRN, jak i WRP oraz zamknąć granicę – co uczyniła. Pomorya utrzymywała nieprzyjazne stosunki z PRN (acz bez dalszych działań wojennych) i oficjalnie neutralne z WRP (a nieoficjalnie wspierała Wolnych Polaków poprzez swoją populację polskich/zachodniosłowiańskich elfów i dalsze kontakty, m.in. z Unią Skandynawską, a nawet z odległą Jakucją). Pozostałe landy w wyniku dyskusji „Polenverstehers vs Russlandverstehers” i wspomnianej niechęci, postawiły na przychylną neutralność tak wobec Wrocławia... jak i wobec Moskwy. Żadna ze stron nie mogła w najbliższym czasie liczyć na ich zaangażowanie. Właśnie te i inne byty państwowe – Unia Skandynawska i Jakucja, a także Czechy, Słowacja, Republiki Nadbałtyckie (Estonia, Łotwa, Litwa i Koenigsberg), Francja, Państwo Kościelne (vel Stato Pontifico, Watykan; najsilniejsza z części składowych Konfederacji Włoskiej), UCAS (United Canadian and American States) i CAS (Confederation of American States) oraz inne kraje świata Zachodu udzieliły WRP pełnego poparcia na scenie dyplomatycznej, uznając Rząd Tymczasowy na Uchodźstwie (z siedzibą we francuskim Paryżu) za legalny, a zrywając stosunki z rybokracją. Najwięcej wsparcia szło z Czech i spadkobierców USA – materiały wojenne, finanse, instruktorzy (i „instruktorzy”, a raczej specjalsi z UCAS), ochotnicy (z Czech i poprzez Czechy). Do dyplomatycznego „team Warsaw” natomiast dołączyły, oprócz Neosowietów, również Białoruś, Ukraina i Cesarstwo Japonii. Pierwszy był zrozumiały – po Wojnach Granicznych i EuroWojnach, Mińsk był słabą marionetką grającą na muzyce z Moskwy i okazyjnie Kijowa. Ukraina była w tej konfiguracji przewrotna, jedną dłonią oferując rybokracji pełne poparcie dyplomatyczne, wsparcie materiałowe i „bratnią pomoc” w walce z „terrorystami”, drugą zaś de facto zagarniając Rzeszowskie. Poparcie Japonii natomiast było ściśle związane z rosnącymi wpływami Japanacorps, które wpychały się do PRN w miejsce przełomowej decyzji Saeder-Krupp. Zdecydowanie intensywniej i bardziej pogmatwanie było z korporacjami. Odejście Konglomeratu od PRN było potężnym tąpnięciem w całej tej wojnie. Ploty, poszlaki i śledztwa z Matrixa i reala pozwalały twierdzić, że Lofwyr od dłuższego czasu prowadził z Marszalikiem rozmowy za zamkniętymi drzwiami. Najwyraźniej generał zaoferował Lofwyrowi więcej niż rybokracja, albo naczelny łuskowiec Europy wyczuł zmieniający się kierunek wiatru i postanowił lepiej się ustawić na przyszłość – a przynajmniej nie stracić polskich wpływów. Bo Saeder-Krupp, poprzez swoje KP-W, miało w Polsce olbrzymią, tanią i stabilną montownię, fabrykę i magazyn w jednym, do pewnego czasu praktycznie nie niepokojoną przez nikogo. Do czasu. Teraz jednak, mimo oficjalnej neutralności i eksterytorialności, KP-W i S-K rzuciły na szalę WRP potężne wsparcie przemysłowe, finansowe i logistyczne, odbierając je PRN. Co do Korporacji Opatrzności Bożej (vel Providence Corp), od dawna znana była polityka tajemnej przychylności Watykanu wobec Wolnościowców, a oficjalnie współpracy z warszawskim rządem. KOB było w bardzo delikatnej sytuacji – mogło otwarcie krytykować rząd i podsuwać rozwiązania, gdyż posiadało za sobą Kościół i stanowiło nierzadko jedyną deskę ratunku i formę opieki socjalnej dla wszystkich Polaków. Wszelkie kontakty z WRP, ukrywanie AKowców itp. było zamiatane pod dywan, ale nie rosło też do takich rozmiarów, by Warszawa była zmuszona spacyfikować Częstochowę. Ponadto egzorcyści z zakonu Sylwestrynów trzymali w ryzach paranornalne zagrożenia ze strony Auschwitz-Birkenau oraz Mazur-Białowieży. Zmieniło się to wraz z wzięciem rybokracji za mordę przez generała Suczowa. Ateista, komunista i Rosjanin, nieprzychylnie patrzył na Kościół Rzymskokatolicki i jego działalność w Polsce, rozpoczynając pierwsze represje. Gwałtowna eksplozja powstania na Górnym Śląsku, początkowe sukcesy AW i powstańców oraz rosnące niesnaski między KOB a Korpusem Ekspedycyjnym Armii Czerwonej w PRN zaowocowały deklaracją „neutralności” i eksterytorialności Częstochowy. To oficjalnie, bo nieoficjalnie to kasa płynęła szerokim strumieniem do skarbu WRP, szerokopasmowy dostęp do taniego Matrixa był zapewniony, należące do KOB media starały się dyskretnie studzić rybokracką propagandę, a Caritas i zakony w pełni zaangażowały się na wyzwolonych terenach, robiąc za socjal i szpitale. Za kulisami sukcesów WRP stały też inne korporacje. Ich związek z Wrocławiem był zdecydowanie bardziej biznesowy, transakcyjny. Ares Macrotechnology i Esprit Industries (a dokładnie firma zbrojeniowa Panhard) dostarczały znacznych ilości wszelakich materiałów wojennych w zamian za twardą kasę i miękkie udziały. Było też wydatne wsparcie Shiawase, o której krążyły plotki, jakoby to właśnie ona sfinansowała Rząd Tymczasowy w Paryżu oraz udostępniła elitarnych deckerów do Operacji Cruise, czyli załamania polskiego Matrixa w dzień Powstania Męczenników. Od momentu „IV Powstania Śląskiego” jednak, dalsze wsparcie ze strony Shiawase stało pod znakiem zapytania. Saeder-Krupp nie chciał się dzielić polskim tortem, a pozostałe Japanacorps i imperialny rząd Japonii murem stały za Warszawą. Shiawase miała reputację buntownika łamiącego zasady i stereotypy... ale czy tak okaże się i teraz? Czy ci Japończycy dołączą do swoich pobratymców... zabierając ze sobą całą swoją bazę wywiadowczą? Czy jednak ich kontakty z byłymi Husarzami i Rządem Tymczasowym będą wystarczały do wypracowania kompromisu z Konglomeratem? PRN, mimo małej ilości popierających je krajów oraz potężnego ciosu w postaci paraliżu Konglomeratu, otrzymało równe, jak nie większe wsparcie pośród innych graczy korporacyjnych. Tradycyjni europejscy rywale Saeder-Krupp – AG Chemie Europa i Zeta-ImpChem, mające pewne interesy w Polsce, zwarły szeregi by dojebać Lofwyrowi i przejąć nieco kontraktów po Konglomeracie. W pozycji obronnej za PRN usadowił się również gigant transportowy ESUS, a dokładnie jego stoczniowe subsydiarium Alstom, obawiające się utraty kontroli nad wciąż rządowymi portami w Szczecinie i Elblągu. Głównym wsparciem dla Warszawy okazały się jednak Japanacorps. Z wyłączeniem (i to być może tylko tymczasowym) Shiawase, praktycznie wszystkie pozostałe japońskie megasy wjechały do Polski, całe na biało. Dokonało się agresywne przejęcie zasobów i firm KP-W i S-K poza WRP, Trójmiastem i Strefą Małopolską, w którym przodowało Yamatetsu (drugie po KP-W/S-K korpo w Polsce, mocno powiązane też z Neosowietami), gonione zaraz przez Mitsuhamę i Renraku. Uratowało to PRN od zapaści gospodarczej i pozwoliło na stabilizację pomimo decyzji Konglomeratu, utraty Śląska i strajków. Krążyły także ploty, że francuskie Esprit Industries grało na dwa fronty, współpracując z Mitsuhamą nad jakimiś projektami zbrojeniowymi dla PRN, jednocześnie używając Panharda jako poduszki powietrznej na wypadek jakby to jednak WRP wyszło z tej wojny na topie. Podobna sytuacja działa się w półświatku, bardzo zresztą rozbudowanym na terenie całej Polski. „Po stronie” WRP stanęły rodzime polskie mafie (zwane Syndykatami, z Syndykatem Stołecznym i Syndykatem Katowickim na czele) oraz „antykomunistyczne” Vory v Zakone – rosyjska mafia złożona z expatów i politycznych wygnańców po neokomunistycznej rewolucji w Rosji. W tym przypadku liczyła się przede wszystkim organizatsya Vora Cherkezova, zapiekłego wroga Neosowietów i „czerwonych zdrajców”. Była także rozbudowana siatka szmuglerów i piratów, mająca swój rodowód w Kronsztadzie a serce w Gdańsku – Kaprzy. Naprzeciw zaś stanęli przede wszystkim gangsterzy z Neosowietu – Red Vory, nienawidzące się z Syndykatami i „zachodnimi” organizatsyami Vorów jak psy. Półświatek miał szczególnie intensywne kontakty z Armią Krajową, w niektórych miejscach – jak Warszawa-Łódź czy Katowice – pozostając w pełnej współpracy i realnym sojuszu. Tego całego galimatiasu dopełniały te siły, które były prawdziwie neutralne. Niedawno założona NWE (Nowa Wspólnota Europejska, vel New European Economic Community – NEEC), wraz z podległymi jej siłami policyjnymi EuroPol i wojskowymi EuroForce nie mieszała się do sporu, skupiona na własnych „chorobach wieku dziecięcego” - pomimo poparcia dyplomatycznego udzielanego przez poszczególne kraje członkowskie. Na Zachodzie wszyscy mieli własne problemy, a Polskę jedynie bacznie obserwowali. Pozostałe państwa, organizacje, grupy przestępcze itp. nie miały wystarczających interesów, woli lub projekcji siły by mieszać się do Polskiej Wojny Domowej. Zbliżał się październik. Jesień. Pył po letniej nawałnicy opadał. Chłodny wiatr i pierwsze jesienne deszcze studziły gorące głowy. Wychodziło z grubsza na wymuszony remis i kruche equilibrium. Nadchodził czas kolejnej rundy, obydwie strony dobierały kolejne karty z talii, nowe sojusze krzepły. Czas było na jesienną wichurę. Bellum actores A gdzie w tym wszystkim byli podkomendni kapitan Zawady, uczestnicy Bitwy o Gorzów? Pierwsze kilka dni spędzili w Lubuskiem w ramach sił stabilizacyjnych, organiając burdel, kopiąc fortyfikacje i oczekując na kontratak NWP. Kiedy ten nie nadszedł, pułkownik wezwał ich osobiście do siebie i rozdzielił. Hipolit Dobroleszy, mimo cudownego ocalenia i niepomiernego wzrostu swej potęgi po przemianie w Starszego Enta, został również zakotwiczony w przemienionym Gorzowie, mogący zapuszczać się jedynie na tereny Puszczy Lubuskiej. Jego aktywny udział w tej grze się zakończył – przynajmniej póki nieprzyjaciel był trzymany z dala od „jego” ziem. Jego miejsce zajął stary, acz wciąż jary i krewki magik, Ryszard Kocięba. Również ledwo odratowany po boju o Gorzów, acz wciąż w pełni mobilny i z nowymi pokładami wkurwa wobec nieprzyjaciół Wolnej Polski, trafił do Zachodniopomorskiego, gdzie miał okazję na własne oczy zobaczyć „dziwną wojnę”, spotkać się z gen. Wysockim oraz trochę pomacać się z rybokratami... i Niemcami. Przeżył. Przeżył polską „dziwną wojenkę”. Jan Rudy, pseudonim „Bebok”, został wykorzystany przez dowództwo w zgoła inny sposób. Miał kontakty pośród Saeder-Krupp, w Konglomeracie i w AK. Posłano go na Śląsk. Tamże miał okazję zakosztować pasma zwycięstw – kapitulację Opola, paniczną i zdezorientowaną ucieczkę (a nierzadko dezercję i zmianę stron) sił nieprzyjaciela z wielu wsi i obiektów, wreszcie wielkie zwycięstwo w Katowicach, pomoc ze strony Konglomeratu i KOB, stabilizację frontu. Przeżył. Przeżył polską Pragę. W samo serce największej akcji trafili natomiast [b]Artur Kotewski[b] ps. „Kocur” oraz Zbigniew Kowalik. Brali udział w summer drive waląc na Poznań – Kocur od zachodu, Zbychu od południa. Obydwaj zakosztowali krwawych walk, zażartych bojów opóźniających, przełamywania fortyfikacji polowych, desperackich kontrataków i rajdów, szybkiego parcia po głównych drogach i mozolniejszego w terenie, zabezpieczania zdobytych wsi, ganiania niedobitków po lasach, mocnego wbijania się do Poznania przez zewnętrzne linie obrony, wreszcie totalnego, niekończącego się rozpierdolu wewnątrz miasta. I jakimś cudem przeżyli. Przeżyli polski Stalingrad. W najgorsze gówno wpadła dowódczyni. „Bohaterka ze Wzgórza Gorzowskiego”, dowódczyni brawurowej akcji przeciwko Garnizonowi, zabójczyni znienawidzonego pułkownika Pawulickiego (w peanach pomijano szczegóły i nie rozwodzono się nad tuzinem nazwisk), została w „bohaterski” sposób udupiona przez jej rywala, majora Stanisława Lubomirskiego. Kapitan Martyna Zawada była jedną z dowódców polowych szpicy osłonowego uderzenia na Ostrów Wielkopolski. Podobno ledwo to zniosła – ostatnie wydarzenia nie były dla niej „relaksujące”, a jej PTSD miało korzenie właśnie podczas pierwszej, nieudanej kontrofensywy AW na Ostrów i bliskiego spotkania trzeciego stopnia z czarcim pyłem. Lubomirskiemu pewnie o to chodziło... aby ją złamać. A u jej boku znalazł się inny bohater tej opowieści, Edward Wiaderny, sierżant ze zgrupowania „Akacja”. Niedawno „wypuszczony” ze szpitala we Wrocławiu, wrócił na front. Dokładnie tam, gdzie oberwał, pod Ostrów. Po raz kolejny wziął udział w krwawej harataninie z nieprzyjacielem, przede wszystkim obmierzłą i przerażającą Czarną Kompanią, wyposażaną w coraz to lepsze sprzęty... i pchającą na rzeź coraz to więcej zniewolonych, „ulepszonych” Polaków. Wprawdzie praktycznie całości „Akacji” z jego czasów już nie było (część została w mogiłach pierwszych walk o Ostrów i ziemię kaliską, reszta poległa w garnizonie gorzowskim), to jednak wciąż miał okazję znów służyć pod kapitan Zawadą. Ta jednak zmieniła się. Z irytującej, wyszczekanej, zielonowłosej, wytatuowanej elfki, dziewuchy z wrocławskiego slamsu, zadeklarowanej rewolucjonistki i anarcho-syndykalistki – oraz ze sprawnej, acz nieco szalonej polowej dowódczyni i mocnej Deckerki – został wypalony wojną wrak metaczłowieka, trzymany w ryzach tylko przez prochy, Matrix Decking i resztki jej dawnego charakteru. No i pani kapitan, a nie pani porucznik. Żeby nie Edek i ten młody wiekiem, a stary duchem, „doświadczony młokos”, podporucznik Marcin Zawadzki, to mogłoby być krucho. A było grubo. Kiedy lato się kończyło, Ostrów był morzem gruzu, studnią pyłu i mogiłą tysięcy. Kalisz i okolica niewiele lepiej. Na okolicznych polach sterczały dziesiątki wypalonych wraków, a pośród leśnych mokradeł grzęzły ciała utopców. Widzieli dziesiątki natarć i kontrnatarć, kreację i destrukcję dziesiątek killzone'ów i fortyfikacji, upadek dziesiątek tysięcy pocisków z dział, moździerzy i wrzutni rakiet. Widzieli rzekę śmierci i księżycowy krajobraz lejów po bombach. Ale oni przeżyli. Przeżyli polskie Verdun. Ale to było w czerwcu, w lipcu, w sierpniu. We wrześniu rozdano im nowe karty. Karty, które miały raz jeszcze odmienić ich życie. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HZmC5UuJETM[/MEDIA] Disciplina castra Ich i innych odesłano frontu i zebrano daleko, bo prawie przy granicy czeskiej, w Szklarskiej Porębie. Tam, w Karkonoszach, w Sudetach, przeszli istną ścieżkę zdrowia. Trafili na specjalny, podwójny kurs szkoleniowy. Trzepano ich jak brudne dywany. Spartańskie warunki. Wyliczone, chwilami wręcz ekstremalne racjonowanie. Zero kontaktu ze światem zewnętrznym. Pobudka o piątej, piąta trzydzieści śniadanie, szósta rozpoczęcie zajęć. Zaprawa, małpi gaj z all inclusive torem przeszkód zmienianym w sposób nieregularny i drugi jeszcze bardziej zmienny we wnętrzu hali treningowej. Wykłady z wojskowości, logistyki, taktyki małych oddziałów, przetrwania, działań specjalnych, konspiracji, antyterrorki, zwiadu, sabotażu, działań poza linią wroga, wykrywania i obrony przeciw magii oraz innej broni niekonwencjonalnej (w tym broni masowego rażenia), plus ćwiczenia oraz szkolenie, praktyka i wyklepywanie godzin na macie sztuk walki oraz w strzelnicy. Praktycznie zero czasu wolnego, krótkie przerwy na posiłki. I tak do 21:30, a o 22:00 cisza nocna. I znowu pobudka o piątej. I tak dzień w dzień, noc w noc. Cały wrzesień. Szkolono ich, to było pewne. Ale na co, na kogo? Dowiedzieli się o tym dopiero na koniec miesiąca... kiedy Ryśkowi, Zbychowi, Kocurowi i Bebokowi (czyli tym, którzy mieli jeszcze bardziej przejebane, bo ich egzaminowano z nabytej wiedzy teoretycznej) nadano stopień sierżanta i przekazano dyplomy ukończenia kursu podoficerskiego, Marcina Zawadzkiego awansowano na pełnego porucznika (a jego egzaminowano jeszcze surowiej, wszak oficer), a wszystkim zebranym przekazano... ciemnozielone berety z orzełkiem z czarną tarczą i charakterystyczne naszywki. Wraz z pozostałymi tworzyli właśnie rdzeń przywróconej do służby Jednostki Wojskowej Komandosów Sił Zbrojnych RP. Mieli robić za pierwsze, nieco ponad stuosobowe ziarno odbudowy Wojsk Specjalnych. Wraz z ukończeniem szkolenia i mianowaniem, otrzymali także nowy sprzęt klasy milspec – w tym wybor spośród podstawowych cyberwszczepów wraz z operacją wszczepienia – w którym w dodatku nawet mogli sobie przebierać. I już wkrótce mieli otrzymać swoje pierwsze i być może najważniejsze zadanie. Mieli zostać potajemnie przerzuceni na teren eksterytorialnego Wolnego Trójmiasta poprzez Czechy, Niemcy i Danię. Wszystko było ściśle tajne. Czyżby jak do tej pory neutralne Trójmiasto miało zamiar dołączyć do wojny po stronie WRP? A może chodziło o siłowe rozwiązanie sprawy „neutralności” Gdańszczan? Albo jakieś coup d'etat? Czas pokaże. Byli gotowi na wszystko. Instruktorzy się o to postarali. Byli gotowi na jesienną wichurę.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 31-08-2019 o 00:28. Powód: Oprawa |
06-09-2019, 20:02 | #127 |
Reputacja: 1 | Kocur Kocur siedział na pace ciężarówki wywożące uszkodzone i zepsute drony. Był brudny, zarośnięty, na twarzy nadal miał głęboko wżarte resztki czarnej farby. Kilkucentymetrowy zarost, tłuste posklejane włosy, wypalone spojrzenie. O zapachu lepiej nie mówić. Razem z nim jechało kilku innych wycofanych z miasta. Byli w podobnym stanie co Kocur. Byli takimi samymi dodatkowymi pasażerami. Jeden miał rękę na temblaku, drugi nowoczesny opatrunek na rozciętej głowie. Kocur był tylko zadrapany i obolały, dłonie otarte do krwi, posiniaczone ciało. Od kiedy walnęła go zdmuchnięta eksplozją ściana kulał na lewą nogę. To było przedwczoraj, dwie uliczki od rynku. Kocur wzruszył ramionami, noga powoli się goiła, po tym co przeżył niewiele rzeczy robiło na nim wrażenie. Sierpień tego roku stanowił wyraźną granicę, oddzielającą to co było przed i to co po. Przed i po Poznaniu. Wcześniejsze wydarzenia powoli zacierały się w jego pamięci. Po zabiciu Pawulickiego pamiętał jak z Krasnoludem ratowali Kociębę, tamując liczne krwawienia, potem pyk znaleźli się w buczynowym lesie, mag był w pełni sił a Kocur też nie narzekał. I tak zdobyli Gorzów. Było jeszcze jedno duże starcie wybijające kompletnie Czarną Kompanię. Kilka dni luzu, czekając na kontratak, który nigdy nie nadszedł. Przegrupowali ich, zrobili szacher-macher i niedobitków z „Wierzby” wysłano w cztery strony świata. Nowo sformowane oddziały i drużyny miały nazwy nadawane od ptaków. Na próżno liczyli na jastrzębia czy inną pustułkę. Rejon koncentracji był na przedpolach Gorzowa. Tam Kocura przydzielono do „Czajki”. Żeby wtedy wiedział, w jakie gówno go wpakowano. Szli na Poznań, po kolei parli wschód, zdobywając kolejne punkty: Międzychód, Pniewy, następnie wzdłuż Drogi 92 do Poznania. Na Przeźmierowie jeszcze szło, znaleźli słaby punkt obrony i wbili się za linie obrońców, impet uderzenia przetoczył się przez okoliczne zabudowania i zatrzymał się na drugiej linii obrony Narodowców w Lesie Marcelińskim. To nie był jeszcze TEN Poznań. To było PRZED. Zdobycie Lasu zapewniło im ochronę leśnej magii, którą poznali w uwolnionym kompleksie umocnień Międzyrzecza oraz w Gorzowie, mieli własną bezpieczną przystań. Przebijanie się przez Grundwald Południe było przedsmakiem tego, co ich czeka. Walki uliczne, przesuwali się maksymalnie trzy ulice na dzień. O Arenę tłukli się kolejne dwa, aż nie pozostało z niej nic poza dymiącymi się gruzami i obrońcy musieli się wycofać. Dalej opór był jeszcze gorszy, ale szli do przodu. Dochodząc do Dworca Głównego ofensywa równomiernie posuwała się do przodu. Od północy opanowali cały lewy brzeg Warty, od południa oddziały już dawno pokonały rzekę. Front zachodni, na którym był Kocur, metodycznie spychał Rybokratów w stronę rzeki. To wszystko było PRZED. Po kolejnym tygodniu zdobyto dworzec i wszystko na zachód od torów kolejowych. Nastąpiło przesilenie. Potem było właśnie to PO. Wtedy szambo wybiło. Miesiąc później linia frontu przebiegało w tym samym miejscu. W kilku wypadach powstańcom udało się dojść do Warty, ale kontrataki obrońców zmuszały ich do odwrotu. Szalony plan zdobycia przyczółka na drugim brzegu przebiegał pomyślnie przez pierwsze dwie godziny, potem sytuacja się znormalizowała. Stare Miasto, Wierzbięcice, Stadion… to było jedno wielkie morze gruzów. Pojazdów było tam niewiele, walczyła piechota. Snajperzy, Kontrsnajperzy naprowadzający artylerią, piechota, początkujący magowie rzuceni w piekielny wir w nadziei, że odmienią losy starcia. Zwykli piechociarze. Zwiadowcy. Kocur był jednym z nich. Ten teren należał do wszystkich i do nikogo jednocześnie. Każda ze stron miała tam swoich. Byli też nieliczni cywile, niebędący w stanie bezpiecznie opuścić ruin. Położenie było chujowe, ale stabilne. Rano Rybokraci wysyłali nalot dronów, lecąc od strony słońca, wieczorem my wysyłaliśmy podobną armadę, kryjąc się w promieniach zachodzącego słońca. W nocy pełno było dronów zwiadowczych, wyładowanych czujnikami aż po osłony śmigieł. Pewną odmianą był wypad Czarnej Kompanii, tkwiącej na Winogradach. Ich kolumna zmotoryzowana, napakowana pojazdami dostosowanymi do zwalczanie piechoty, wykorzystując niski stan wody, przekroczyła rzekę i ruszył na linię obrony atakujących. To było tak jakby bitwę znad stawów przenieść do miasta, Wbili się dranie głęboko. Dopiero ściągnięty naprędce nalot samolotów szturmowych zastopował atak, pozwalając okrążyć Czarci pomiot i zlikwidować. Resztki dogasały przez dwa kolejne dni, wszystkie ciała spalono, skażony sprzęt zostawiono, tworząc obszary skażone. To były one. Zony. A z Poznania zrobił się Stalingrad. Front się ustabilizował, my na wschód od torów, potem strefa walk i główna linia obrony Rybokratów oparta o Wartę, Na północy nas i Czarną Kompanię oddzielała rzeka. Sama Czarna Kompanie była od północy blokowana przez Entów z Puszczy Noteckiej. Na południu było podobnie, wojska Warszawy broniły się na linii kolejowej, na południe od której toczyły się walki o byłe lotnisko. To było takie Stare miasto, tylko mniej zabudowane. Siły wyzwoleńcze nie były w stanie złamać obrony, siły narodowe nie były w stanie wyprowadzić skutecznego kontrataku, walki w Poznaniu polegały na wymianie ciosów. Wszystko kończyło się jeszcze większą demolką, miasto zamieniło się w wielkie wypalone gruzowisko. Impas. W środku tego tkwił Kocur, najczęściej działając nocą. Uzbrojony najczęściej w nóż, pistolet z tłumikiem i drogocenne Smartglasy krył się po ruinach, sondując pozycję nieprzyjaciół. Do tego szyfrowana komunikacja radiowa. Samotnie przeszukiwał budynki, szukając narodowców. Kocur miał przewagę, znał się na tym, jego przeciwnicy niekoniecznie. I tak przez cały miesiąc. Na Kocurze nie robiło to już większego wrażenia, struktury oddziałów po przemieszaniu się z Akowcami już od dawna nie miały nic wspólnego ze stanem wyjściowym. Każdego wieczora zakładał czarne ciuchy, smarował wszystkie widocznie części ciała na czarno i przekradał się w ruiny. Z oryginalnego składu „Czajki” był ostatni, reszta zginęła albo była ranna. Uzupełnienie stanowili coraz częściej żółtodzioby. Dlatego też wszystko stanęło w miejscu. We wrześniu nic się nie zmieniło. Krążyły pogłoski, że wyprowadzą atak spoza miasta w kierunku Gniezna i otoczą miasto, ale jak na razie nic się w tę stronę nie ruszyło. Tej cholernej stagnacji Kocur o mało nie przypłacił życiem. Znalazł się zbyt blisko nalotu dronów. Kryjąc się w budynku zwaliła się na niego ta cholerna ściana. Zamroczyło go, po dojściu do siebie zaczął się powoli odkopywać, odrzucając cegły i wysuwając się z gruzu. Lewy bok ucierpiał najbardziej, stłuczona noga ledwie pozwalała mu iść. Dotarcie do bezpiecznego miejsca zajęło mu pół dnia, kulejąc musiał kluczyć w gruzowisku. Stracił swój główny atut, był teraz powolnym celem. A za każdym rogiem mógł się czaić jeden z nielicznych, diabelnie skutecznych strzelców wyborowych… Od dworca zawieziono go do szpitala polowego przy Lasie Marcelińskim, gdzie bez żadnych zbędnych słów wycofano go z Poznania. Dostał przepustkę na dojazd do Wrocławia. Złapał pierwszą lepszą ciężarówkę i wyjechał z zaplecza frontu, W swoim brudnym, znoszonym mundurze. Trzecią z kolei dojechał do Wrocławia. Miasto nie będące jedynie kupą gruzu było miłą odmianą. Nowy mundur i prysznic załatwił w Lesznie, w bazie zaopatrzeniowej, wystarczyło powiedzieć, że wraca się z Poznania. Potem po drodze jeszcze jeden przystanek (załapał się na konwój jadący do Niemiec) i ostatecznie wysiał we Wrocku. Kolejna przepustka, kolejna pieczątka do kompletu. Do Szklarskiej Poręby zawieziono go razem z innymi. Pokazano koszary, wydano nowe sorty mundurowe i kazano się „ogarnąć”. Dla Kocura było to dziwne uczucie, nie mieć na twarzy zakurzonej brody i znajdując na twarzy przedwczesne zmarszki. Pobudka, trening, obiad, trening, padnięcie na materac, pobudka, trening, obiad… Cały tydzień, i następny i kolejny, bez wytchnienia. Szkoleniowcy nie dawali im chwili wytchnienia. Nie wiedział jak dowództwo wybierało kandydatów, ale do Szklarskiej trafiły niedobitki z „Wierzby”. Kocur nie sądził, że kiedykolwiek ich zobaczy. Po Zbyszku było widać, że też swoje przeżył, Kocura nie zdziwiło, że odpowiedzią był Poznań. Drugim powtarzającym się odcinkiem frontu był Ostrów. W Poznaniu też o tym słyszano, krążyła jakaś francuska nazwa. Ci co to przetrwali byli równo wypaleni jak Poznaniacy, wszyscy razem musieli na nowo przypomnieć sobie wojskowy porządek. W okopie, kiedy dowództwo nie patrzyło, mało kogo to obchodziło, ważne żeby przetrwać, nawet Kocurowi spadł zapał i chęć dokopania rybokratom zeszła na drugi plan. Nadszedł ten dzień. Stali wyprostowani na baczność. Nikt się nie mógł przyczepić. Wręczono im prawdziwy prezent, beret z odznaką. Świeży sierżant Kotewski został komandosem. I znał cel misji. Jego rodzinny Gdańsk. Miał okazję trafić tam przed innymi. Od razu stanęła mu przed oczami okazja zobaczenia rodziców, brat został przecież zastrzelony. Walczył z sobą, chcąc to stłumić. Nie jedzie przecież tam na paradę, tylko na misję i to okrężną drogą. Kocur pogratulował sobie, że nie dał sobie wmontować bardziej wymyślnych wszczepów i modyfikacji. Gniazdo datajacka łatwo było ukryć, co w nieoficjalnym przejeździe przez Czechy, Niemcy i Danię (czyli do ataku ruszą pewnie z Bornholmu) było pomocne. Jedno było pewne: Dokopie im. Wszystkim
__________________ Ten użytkownik też ma swoje za uszami. |
07-09-2019, 00:09 | #128 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Tyle dni w drodze. Już stracił rachubę ile dokładnie. Niełatwo było złapać stopa, zresztą nigdy tego nie praktykował. Najpierw starą autostradą A4 dostał się do Legnicy, stamtąd przez Lubin do Zielonej Góry, a w Sulechowie nawet miał okazję nocować w prawdziwym łóżku. Tam znalazł dla siebie miejsce w transporcie dla 2. Dywizji, czyli wprost do domu. Leżał teraz na pace starego Skorpiona-3 z czapką na twarzy, by prażące słońce nie przeszkadzało w próbach skrócenia sobie podróży za pomocą godzinki czy dwóch snu. Ale czy można było zasnąć w tych warunkach? Samochód co chwilę podskakiwał na nierównościach i nawet terenowe zawieszenie niewiele pomagało, zwłaszcza gdy leżało się na twardej podłodze pomiędzy skrzyniami z amunicją. „Es trójka” była mocno podziurawiona przez wrażą, a może naszą artylerię, widać że działo się w tym regionie i to niemało. A on, cholera, to wszystko przeleżał w szpitalu. Ostatnio edytowane przez Col Frost : 07-09-2019 o 00:17. |
07-09-2019, 01:34 | #129 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Stalowy : 08-09-2019 o 22:52. |
07-09-2019, 16:56 | #130 |
Reputacja: 1 | Zbyszek nie spodziewał się tego, co było w stanie spowodować serce starszego. Na pewno dało radę to, na co miał nadzieję, pozbierało do kupy Dobroleszego. Do kupy i jeszcze trochę można by wręcz powiedzieć. Nie dziwił się już, że kultyści próbowali je splugawić, gdyby im się udało, cała okolica mogłaby się zamienić w drugie mazury. Czy może raczej Czernobyl, z tego co widział to możliwe, że w podobnych okolicach mógł być tworzony czarci pył, którym zalewali front sowieci. Warszawa jakoś mu nie pasowała do schematu, zastanawiał się nawet, czy tamtejsze marionetki zdawały sobie do końca sprawę jak niszczycielską trucizną był ten odpad antymagi. Nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt głęboko, cieszył się relatywnym spokojem, jaki nastąpił po tym, jak drzewiec tąpnął nogą. Sielanka nie mogła jednak trwać wiecznie i odesłali go do natarcia na Poznań. Chwilę się zastanawiał czemu rozdzielili resztkę drużyny, która była w stanie zająć garnizon, ale narastający w nim cynizm, podpowiedział mu, że to właśnie dlatego. Zbyt duża efektywność i zbyt duże nieprzewidziane skutki w jednym miejscu. Byli politycznie niewygodni, ale zbyt ciężko byłoby się nimi zająć i ich zniknąć. Mógł się mylić, Kowalik nigdy nie był aż tak lotny jak niektórzy, ale swoje poglądy miał. Kiedy natarcie utknęło na przedpolach Poznania, a cała reszta operacji poszła w cholerę, mógł zrobić tylko to, co do tej pory nawet mu wychodziło. Skoncentrował się na przeżyciu. Walki miejskie dawały mu drobną przewagę, nawet w tak zdemolowanym miejscu jak Czapury czy Sypniewo. Dni zmieniały się w tygodnie, w trakcie których co prawda słyszał co jakiś czas wieści z innych fragmentów frontu i politycznych przetasowań dookoła całej wojny domowej. W środku tego w zasadzie się znajdował, wojny domowej, musiał często mordować ziomków, czy to w mundurach WRP, czy wypranych marionetek czarnej kompanii. Mógł sobie tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że wróg to wróg, ale bezsens całej rzezi nie mógł nie mieć na niego żadnego wpływu. W czasie między salwami artylerii i wzajemnymi podjazdami, słuchał klasyki polskiej muzyki z przełomu poprzedniego wieku. Na jednej słuchawce, bo nigdy nie było wiadomo co i jak, do tego wściekał się niemiłosiernie, kiedy nie miał jak naładować swojej niemalże antycznej mp3. Do wroga nie bardzo mógł mieć pretensje i pogodził się z tym w pewnym momencie. Oni mieli swoje rozkazy, on swoje, każdy walczył za konkretną sprawę, lub w ramach interesów. Może poza ludzkimi dronami CZ. Nieco problematyczna była też babia Jola, co prawda nie wchodziła mu w drogę, ale czuł, że jej błogosławieństwa to niezbalansowana mieszanka. Zwłaszcza przy tych kilku razach, kiedy Zbyszek nieco oberwał i otwierał oczy kilka chwil później, pośrodku wrogiego oddziału, gdzie próbował rozrywać metaludzi praktycznie gołymi rękoma. Z punktu widzenia taktyki i przeżywalności na froncie XXI wieku, był to skończony idiotyzm, ale babcia tylko się uśmiechała i kiwała głową, krwawym uśmiechem pełnym rekinich zębów. Potem przyszedł wrzesień, miesiąc, w którym tradycyjnie zaczynała się szkoła. Kiedy Kowalika wycofali spod Poznania i posłali na szkolenie, przez dobre pół godziny nie mógł się przestać śmiać. Nie był tylko pewien, czy to dlatego, że schodził z niego stres, czy dlatego, że starego chłopa we wrześniu potraktowali jak uczniaka. Cieszył się, jak głupi. Chwilowo nie musiał brodzić w morzu krwi i co trochę kogoś mordować, żeby tylko samemu przeżyć. Uczył się jak robić to lepiej, szybciej i z większym rozmachem, ale przerwa była mile widziana. Podobnie jak kilka znajomych twarzy. Wywoływały mieszane uczucia. Z jednej, okazało się, że nie tylko on przeżył to letnie piekło, a z drugiej, wracały wspomnienia poprzednich batalii i twarzy, które zostały na zawsze pogrzebane. Fizyczna strona treningu była dla trolla łatwa, na tyle, że musieli mu dorzucić kilka przeszkód. Z wykładami szło mu trochę gorzej. Nie, żeby był opornym tłukiem, ale mutacja solidnie go rozjechała, poszerzyła możliwości fizyczne, ale nieco zawęziła horyzonty. Po zakończeniu szkolenia, mógł być z siebie dumny, całkiem jak instruktorzy. Dopiero kiedy dowiedział się, gdzie ich wysyłają, poczuł w ustach gorzki smak. Miał nadzieję, że siostra, kiedy tylko zwietrzyła zawieruchę, wyniosła się z Gdańska, ale miał pewne wątpliwości. - Co ty na to babciu? Co ty na to? - Wyszeptał cicho Zbyszek, czując się zmęczony bardziej niż przez ostatnich kilka miesięcy razem wziętych.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |