Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-02-2021, 20:07   #11
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=upzqpdqNDg0[/MEDIA]

Zło od dawien dawna było na Amerigo pojęciem nieokreślonym, zmieniającym swe znaczenie zależnie od okoliczności i wygody aparatu państwowego. Natomiast "okoliczności", to słowo o dość precyzyjnym znaczeniu. Oznacza interesy silniejszego, i kropka. Kropka ma w tym wypadku siłę i miażdżącą wymowę, nie jako kropki kończącej akapit, ale jako kropki przed rozpoczęciem nowego paragrafu. Bowiem interesom nie ma końca. Zawsze będą następne i następne, póki w państwowym korycie zostanie choćby zgniły cień uczty sporządzonej z kieszeni i żyć maluczkich. Dziwnego społeczeństwa, zahipnotyzowanego, zsolidaryzowanego w kłamaniu w oczy cudzoziemcom, w kłamaniu naiwnym, rozbrajającym, tak, że się czasami myśli, że doprawdy ma się do czynienia z jakimś obłędem masowym. Ludzie woleli być ślepi i głusi, z ogromną ulgą dawali się omamiać, karmić propagandową papką z lukru oraz pluszu, zaklejającą oczy i uszy na prawdę wychodzącą poza iluzoryczny obraz Edenu, budowany przez kasty rządzące.

Władza się zatracała, władza się zatraciła. Na najwyższych stołkach znajdowały się jedynie manekiny, lecz mimowolna iluzja władzy nadal rządziła społecznym porządkiem, a za nią rósł nieprzytomny, nieczytelny terror kontroli, terror ostatecznego kodu, którego wszyscy jesteśmy nic nie znaczącymi numerami kart kredytowych. Terroru niezgody, buntu wobec niesprawiedliwości.

Akt terrorystyczny nie stanowi nigdy działania spontanicznego, zawsze jest zaplanowany. Terrorystyczne akcje są długofalowe, propagują jakiś cel. Długofalowość owych działań odróżnia terroryzm od pojedynczych zamachów, których sprawcy zainspirowani są jakąś ideologią, ale nie działają na zlecenie grupy – co więcej, te przypadki prawie zawsze są sporadyczne. Kolejną cechą terroryzmu jest zmienność zjawiska. Głównym celem jest szokowanie, wywoływanie strachu i przerażenia, tak więc każdy następny akt terroru musi być straszniejszy i bardziej szokujący od poprzedniego.W związku z tym terroryści przeprowadzają zamachy, używając innych (lepszych w ich mniemaniu), coraz bardziej spektakularnych metod i sposobów w celu zainteresowania mediów i opinii publicznej. Na zmienność zjawiska terroryzmu wpływa również rozwój technologiczny. Terroryści mają dostęp do coraz doskonalszych środków walki i masowej komunikacji. Motywacje ideologiczne, którymi kierują się zamachowcy, stanowią kolejny czynnik zmienności tego zjawiska. To użycie przemocy przez organizację inną niż rząd państwa w celu zastraszenia grupy. Terroryzm ma dwa główne cele: zdobycie wsparcia oraz zastraszenie przeciwników. Większość akcji terrorystycznych nastawiona jest na osiągnięcie jednego i drugiego celu, a także na zmianę polityki danego kraju.

Politycznie motywowane zachowania terrorystyczne nie były niczym nowym w historii światów. Przez wieki choćby akty samobójczej śmierci służyły do demonstrowania zaangażowania, były potencjalną taktyką militarną oraz formą buntu i protestu. Zaangażowanie i wierność demonstrowali starożytni japońscy samurajowie, popełniając rytualne seppuku jako honorowe odejście ze świata żywych po śmierci swoich panów lub po przegranej walce. Samobójstwa były metodą walki japońskich kamikadze oraz formą destrukcyjnej taktyki zaadaptowanej podczas wojny iracko-irańskiej, w czasie której Irańczycy wysyłali własne dzieci na pola minowe w celu oczyszczenia ich dla oddziałów wojskowych. Praktyka wysyłania dzieci na śmierć miała uzasadnienie religijne i dała podstawy zamachom samobójczym wykonywanym przez bojowników Hezbollahu w latach osiemdziesiątych XX wieku. Tylko głupcy odwracali się do historii plecami, udając że nigdy nie miała miejsca. Mądrość polegała na wyciąganiu lekcji z zamierzchłych zdarzeń i przyswajanie ich dla dobra czasów teraźniejszych. Dziś więc terroryzm rozpatrywany być musiał nie tylko z perspektywy konfliktu asymetrycznego „słabego” z „silnym”. W najgorszym scenariuszu zostanie bowiem wykorzystany, ze względów politycznych lub taktycznych, także przez „silnego” w stosunku do słabszego przeciwnika. Wtedy zaś znajomość zasad zachowania (ze strony społeczeństwa) oraz strategii i taktyki przeciwdziałania (ze strony państwa) może stanowić o szansach danego podmiotu na uzyskanie przewagi w takim konflikcie. Potrzeba współpracy w tym obszarze państwa z obywatelem i sektorem prywatnym jest jednakowo istotna z perspektywy zwykłych obywateli, jak i wyspecjalizowanych służb i instytucji, które w zakres swoich obowiązków i odpowiedzialności na poziomie ustawowym wpisane mają zwalczanie zagrożeń terrorystycznych. Zaangażowanie wszystkich zainteresowanych stron w zapobieganie zagrożeniom o charakterze terrorystycznym – współpraca państwa, biznesu i obywateli – jest z pewnością wyzwaniem… szkoda tylko, że tym razem coś nie zaskoczyło.

Stojąc z tyłu przy barierkach Jane Doe miała więcej farta niż rozumu, bo gdyby zgodnie z pierwotnym planem przepchali się z Brianem na sam przód tłumu, skończyliby martwi, albo umierający, z przestrzelanymi bebechami. Los pisał jednak niespodziewane scenariusze, rzucając drobne koła ratunkowe z najmniej spodziewanego kierunku. Choćby kaca.
Zamiast kisić się w słonecznych promieniach, wybrali boczny fragment ulicy pogrążony w cieniu, bo obojgu nie uśmiechało się wystawiać na światło po ekscesach poprzedniej nocy. Ciemne okulary niewiele pomagały, szczególnie Doe dotkliwiej odczuwała syndrom “dnia następnego”.

Dzień zaczął się chujowo jak barszcz, pierwszy kwadrans po otworzeniu zaropiałych ślepi spędziła nad filozoficzną-geograficzną debatą wewnętrzną pod tytułem “kim jestem, gdzie jestem?”. Znalezienie odpowiedzi na te dwa pytania zajęły więcej czasu, niż wypadało przyznać. Tak samo podniesienie głowy z poduszki przewyższało jej zdolności motoryczne na początek, bo ilekroć próbowała, atakował ją ciężki do zniesienia ból odbierający chwilowo wzrok. Wracała więc czachą na miękkie podłoże, próbując nią nie poruszać gwałtownie aby tłuczone szkło wewnątrz nie rozrywało resztek mózgu na drobne kawałki. Fragment po fragmencie osobowość Doe sklejała się do kupy… ciężkie bez klina, albo choć durnej kawy w ilości basenu olimpijskiego. Najgorsze, że zaraz po bólu głowy odezwał się ucisk pęcherza.
Krótką wewnętrzną debatę później stwierdziła że to pierdoli i najwyżej zeszcza się w bety, trudno.

Czas mijał, gdzieś zza okna dochodziło basowe szczekanie dwóch dobrze odkarmionych psów. Jane zaczęła ogarniać swoją kuwetę uzmysłowiwszy sobie iż w rozkopanym barłogu nie wegetuje sama. Leżała na boku, macając spojrzeniem część ogólną magazynu, widoczną poprzez otworzone drzwi sypialni. Widziała na podłodze szlak z porozrzucanych ubrań nie do końca kojarząc jeszcze co to oznacza, a wtedy tuż przy uchu usłyszała glamanie.
Wstrzymała oddech, migrena jakby się zintensyfikowała...
Ktoś spał tuż za nią, ktoś duży, pochrapując mieszaniną przetrawionego alkoholu i dawno nieopróżnianej popielniczki. Czuła wyraźnie ciepło nagiej skóry na swoich plecach, ruch poruszającej się w rytmicznym oddechu klatki piersiowej łaskotał gołe łopatki i kręgosłup. Czyjaś wielka łapa zaciskała się też na jej piersi, przy okazji gniotąc żebra masą całej kończyny. Szczęśliwie szybki rzut oka wystarczył, aby rozpoznała charakterystyczne tatuaże na przedramionach i skojarzyła je z ich właścicielem, parę fragmentów układanki wskoczyło na swoje miejsce.

- Winters… wstawaj - wychrypiała przepitym, zdartym głosem rasowego alkoholika, wyplątując z nadprogramowych kończyn i spojrzała w bok. Rzeczywiście to ochroniarz z Forzy zagnieździł się jej w wyrze. Na jego widok kobieta lekko się uśmiechnęła. Za cholerę nie pamiętała większości wczorajszego wieczora, ale nie wyszło tragicznie.

- Ja pierdole… - jęknęła, rozejrzawszy się po pokoju. Ciężkie, drewniane łóżko zwykle stojące przy ścianie teraz znajdowało się na samym środku pomieszczenia. Z mroków alkoholowej amnezji wypłynął obraz gęby Briana widzianej od góry… dość rozmyty i skaczący, przez co nie szło złapać ostrości. Już tutaj, w wyrze.

Stęknęła boleśnie kiedy wreszcie udało się usiąść na krawędzi materaca i opuścić nogi na zmięte ciuchy leżące dookoła. Wszystko ją bolało, łącznie ze stawami. Po cichu liczyła że nocne przemeblowanie wpłynęło też na goryla. Musiało, do diabła, inaczej przestanie wierzyć w sprawiedliwość dziejową i karmiczne aury, czy tam inne konsekwencje.

Drugi raz swojskie “ja pierdolę” wyrwało się Doe w momencie ujrzenia swej gęby w łazienkowym lustrze. Jasne, długie włosy przyklapły, część pasm po lewej stronie głowy pozlepiały krople ciemnoczerwonej, zaschniętej teraz krwi. Jej obecność tłumaczyło rozcięcie szerokości kciuka nad lewą brwią. Kobieta opuściła kark, wzdychając ciężko i patrząc na dłonie trzymające kurczowo krawędzi umywali, przypomniała sobie jakiegoś typa pierdolącego coś, co się jej nie spodobało. Potem drugi błysk, gdy wali tym jego łbem o blat stołu.

- Kurwa… - wyrzęziła do zdartych kostek rąk. Dobrze, że w Forzy byli zwykle sami swoi i nikt nie robił zdjęć. Przeganiając czarne myśli wyłuskała z pomarańczowego pojemniczka trzy białe tabletki, połykając na sucho.

Reszta poranka jakoś się kobiecie rozmyła. Szybkie śniadanie składające się z kubka czarnej, mocnej kawy i papierosa. Następnie prysznic żeby doprowadzić się do porządku i otrzeźwić do końca. Wyszłoby całkiem sprawnie, gdyby Winters się nie napatoczył do kabiny. Mycie się przeciągnęło jednak żadne z nich nie narzekało.
Pomysł wspólnego wypadu też wyszedł im jakoś naturalnie. Oboje byli zjebani, każde na swój sposób: robol z amnezją powypadkową i były trep z cieniem w duszy.
Wychodząc z magazynu Jane przeszło przez myśl, aby niedługo znaleźć powód na wycięcie Briana z własnego życia. Czuła się przy nim zbyt bezpiecznie, a kwadratowy zjeb to wykorzystywał, krok po kroku przesuwając linię frontu na teren przeciwnika. Należało przeczekać do ostatniego w miarę bezbolesnego momentu, a następnie usunąć problem.
Jak grzyba ze ściany w łazience… lecz jeszcze nie teraz.
Teraz było dobrze. Tak po prostu i po ludzku.

Przez całą drogę pod Monolit Fundacji w większości wisiała na odkarmionym bydlaku, a ten nawet bez wielu docinek służył pomocnym ramieniem i nie narzekał na powolne tempo marszu od postoju taksówek aż na plac, ani na to, że musi dźwigać plecak kobiety pełen “przydasi na wszelki wypadek”. Nie komentował niczego, nie patrzył z politowaniem. Po trasie ogarnął kobiecie setkę wódki i butelkę obrzydliwie słodkiej oraz cudownie chłodnej lemoniady. Potem zakotwiczyli w cieniu rzucanym przez wysoki wieżowiec, przypatrując paradzie z leniwym zainteresowaniem i przy akompaniamencie niewybrednych komentarzy, kopcili jak dwie lokomotywy, strzelając niedopałkami w stojące nieopodal samochody. Z tyłu nikt nie dopierdalał się o kurzenie fajek, a w większym tłumie od razu znalazłaby się banda zjebów których w dupsko uwiera czyjeś palenie, bo sami nie palą, więc świat również nie może. Gdyby któryś ze świętoszkowatych debili się rozpruł, poszłaby kontra: wpierw słowna, następnie fizyczna. Rozpętałaby się kolejna burda, ktoś by Jane rozpoznał i następnego dnia w robocie czekałaby ją poważna pogadanka na temat godnego reprezentowania firmy, oddziału i cała ta reszta korpobzdur potrzebnych jak cnota szeregowej kurwie.

- Spinasz się, co jest? - nad jej głową rozległo się leniwe pytanie. Doe przekręciła kark, przenosząc spojrzenie z defilady czołgów na gębę Wintera gdzieś u góry. Stał jej za plecami aby mogła się swobodnie oprzeć w razie potrzeby, gdyby potrzebowała odmiany po podpieraniu barierki, wielkimi łapskami ściskając metalową rurę parę centymetrów od ciała blondynki,dzięki czemu przy swoich gabarytach tworzył jej całkowicie bezpieczną strefę VIP, wolną od przypadkowych popchnięć randomów, albo choćby zwykłego i jakże niepożądanego dotyku. Wszelkie ludzkie spierdoliny przemykały poza tamą, wpadając na plecy żywej tamy, czego ona sama chyba nie zauważała.

- Nie spinam, jest w porządku - Doe odpowiedziała krótko, nie umiejąc wyjść z podziwu dla zaangażowania goryla, choć z tyłu czaszki czuła niepokój. Było dobrze, za dobrze. Za spokojnie, za… normalnie. Zbyt blisko.

- Nie pierdol, tylko się pucuj o co chodzi - burknął.

- Jak to wszystko pierdolnie…

- Co ma pierdolnąć? -
zmarszczył brwi nie rozumiejąc.

- Jajco. Odpuść sobie temat typie, bo wiesz o mnie tyle co radny Manheim o stosunkach z kimś swoich gabarytów - blondynka parsknęła, wspominając aferę pedofilską sprzed dobrego roku, a mężczyzna zarechotał, zmieniając uśmiech na wyjątkowo zębaty.

- Możemy stąd iść, mam klucze do Forzy - pochylił się, mówiąc jej prosto do ucha żeby przebić się przez rozentuzjazmowane wiwaty tłumu na widok zbliżającej się artylerii na kołach.

- Jakiś półtonowy, pierdolony kloc wciska mnie w barierkę. Spinam się żeby mu ożenić kosę, albo zajebać kopa w pochwę. Jeszcze nie zdecydowałam. - odpowiedziała z krzywym uśmiechem, obracając się frontem do oponenta, a ich twarze znajdowały się na szerokość dłoni od siebie.

- Pierdolony kloc? To ja ciebie pierdolę, nie ty mnie, kaszalocie. - zmrużył ironicznie oczy, jedna z wielkich łap zmieniła pozycję strategiczną z barierki na tył spodni Doe - Robię ci przysługę, jak dary dla powodzian. Bez tego ruchałby cię jedynie urząd skarbowy.

- Tylko jak jestem pijana -
odbiła piłeczkę, przenosząc własną dłoń na front spodni byłego trepa - W trupa. Normalnie raz że byś mnie nie złapał, dwa porzygałabym się wstępie i po trzecie zdechła ze śmiechu na widok jak pincetą szukasz kutasa w tym tam buszu... - jej dalsza odpowiedź utonęła w ryku aprobaty zgromadzonego tłumu. Starsi podnosili dzieci na ramionach aby lepiej widziały dumę NVDF jadącą dystyngowanie przez środek szpaleru utworzonego z frontowych barierek i ludzkiej masy. LT-MOB-25 robił spore wrażenie, już jego masa i gabaryty budziły szacunek, a gdy przejeżdżał w okolicy człowiek miał wrażenie, że ziemia pod jego nogami delikatnie wibruje.

- Patrz jaki bydlak! - nad blond głową rozległ się pełen aprobaty pomruk, który tym razem Jane usłyszała. Winters wydawał się wyluzowany, jego spokój udzielił się też towarzyszce. Oparła się o niego wygodnie bokiem, gwiżdżąc na konwenanse i co sobie kwadratowy jebaniec pomyśli… a potem się zaczęło.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=SeE1Y8S6jVc[/MEDIA]

Huk, błysk, podmuch fali uderzeniowej, dzwonienie w uszach przetykane ołowianym staccato broni maszynowej, a potem jęki rannych leżących na ulicy wśród zwłok innych ofiar. Porozrzucane tu i ówdzie kawałki ciał. Szok, panika, dezorientacja, nie wiadomo za co się najpierw „chwycić”, komu pomóc w pierwszej kolejności, do kogo się zwrócić.
Dla Jane Doe było to nawet zabawne: jak niewiele trzeba, aby zmienić słoneczny, pełen optymizmu dzień w sam środek piekła. Szkoda jedynie iż sama stała się częścią tej szopki.

Odarta z iluzorycznego poczucia błogiego bezpieczeństwa tłuszcza wpierw zamarła w przerażeniu, zwinęła się i porzuciwszy wszelkie pozory rozlała w stronę przeciwną do demonów rażących cywili ołowianymi fragmentami czystej śmierci. Zagubieni, skołowani - przypominali dzieci błądzące we mgle, albo ćmy obijające o neonowe znaki przy tanich hotelach. Ślepe krety, wydarte z rutyny codzienności. Bezpieczeństwo stanowiło przecież jedną z fundamentalnych oraz zasadniczych potrzeb człowieka, bez której nie może on czuć się pewnie na co dzień. Jedną z najważniejszych potrzeb współczesnego społeczeństwa. Każdy człowiek dążył do osiągnięcia stanu, który pozwoli mu na prawidłowy oraz planowany rozwój. W literaturze przedmiotu można było znaleźć definicję, iż bezpieczeństwo jest to stan, który daje poczucie pewności, gwarancję jego zachowania oraz szansę do doskonalenia się. To sytuacja, która odznaczała się brakiem ryzyka utraty czegoś, co człowiek ceni szczególnie. Według indywidualnego podejścia każdej osoby mogło to być zdrowie, praca, szacunek innych osób czy również dobra materialne. Niezaprzeczalnym faktem jest, że poczucie bezpieczeństwa wyznacza kierunki naszych działań oraz pozwala osiągnąć zaplanowane wcześniej cele. Tylko w takiej sytuacji, bez żadnych ograniczeń czy zakłóceń człowiek jest w stanie prawidłowo funkcjonować… a teraz mieszkańcy Newport zostali owego komfortu pozbawieni równie brutalnie, co niespodziewanie.

Zmarnowane na gapienie ułamki sekund wykorzystał za to Brian. Czy zadział odruch wojskowego, wtłoczony w pamięć mięśniową, czy zwykły zdrowy rozsądek - on pierwszy się przecknął.

- Wycofujemy się! - warknął krótko i chwytając Doe w pół, pociągnął w tył gdzie dające osłonę budynki.

- Brian... - zaczęła, ale facet szarpnął ją mocniej za rękę. Czuła się, jakby spadała; równie dobrze mogła to zaakceptować, bo przecież i tak nie powstrzyma upadku.
„Przestań się miotać i wołać o pomoc - szeptał wewnętrzny głos. - Nie zamykaj się w strachu. Po prostu żyj. Więcej nikt od ciebie nie chce”.

- Biegnij, łeb nisko! - odpowiedział Winters, a ona zaklęła pod nosem. Biegli pędem, klucząc między samochodami i przypadając płasko do betonu co kilkanaście metrów. Odległości złośliwie rozrastały się, drogę znaczyły drgające konwulsyjnie ciała w rożnym wieku i płci. Kobiety, dzieci, starcy, ludzie w sile wieku. Rodziny, matki tulące wciąż broczące krwią zwłoki dzieci tylko po to, by zaraz szarpnąć się i opaść, rozpoczynając pogoń za potomstwem prosto na brzeg rzeki Styks.

Nie było mowy o przypadku, nie był to zwykły wypadek a chaos wykreowany dłonią człowieka. Wielu zimnokrwistych zdeterminowanych i pozbawionych resztek człowieczeństwa ludzi, skupionych wokół jednego wspólnego celu, jakże innego od pokoju i dobrobytu do tej pory budowanego w tym mieście.

- Winters! - powtórzyła, gdy wreszcie dopadli za róg i facet chciał ją ciągnąć dalej, ale ona zaparła się podobna upartej oślicy.

- Co kurw… - zaczął odwracając przez ramię, zaraz kłapnął zębami.

Ciągnięta do tej pory blondyna wyciągała ku niemu czarną replikę pistoletu H&K Mark 23, trzymając ją za lufę i mrużyła oczekująco oczy. Druga podobna spoczywała pod lewą pachą, śpiąc w kaburze szelek okryta skórzaną kurtką.
- Bierz to i spierdalaj - dodała, dźgając go końcem magazynka w pierś - Masz do mnie klucze, kod do piwnicy to 13-40-926. Wejście jest pod kanapą w salonie, pod dywanem. Zgarnij moje psy i Chris...

- Pojebało cię Jane? - wszedł jej w słowo i zza paska wyciągnął własny rewolwer, rozglądając się nerwowo gdy przykucnęli za kontenerem - Spierdalamy razem, nikt nie zostaje, rozumiesz?

- Ja zostaję, nie zostawię tak tego -
Blondynka pokręciła przecząco głową. - Jest ich za dużo i za dużo cywili. Wyrżną ich albo rozjadą.

- Chuja sama zrobisz, ale jesteś tępą dzidą i to nie dotrze… w takim razie ja też nigdzie nie idę. Nikt nie zostaje - padła wściekła odpowiedź, a Doe zgrzytnęła zębami.

- Czy raz kwadratowy jebańcu możes… - zaczęła, lecz szarpnięcie do przodu wytrąciło jej rytm wypowiedzi, a siła eksplozji gdzieś z głębi alei wycisnęła powietrze z płuc. Razem z całym kontenerem dwójka ludzi poszybowała w powietrzu, aby wylądować na glebie przy akompaniamencie głuchego pisku w uszach. Świat na moment zrobił się czarny, na szczęście tylko na moment.

Gdy podnieśli głowy większość okolicy wyglądała gorzej niż źle. Zastraszanie, sianie strachu i przerażenia, stanowiły wszak kolejny element wielu działań zaplanowanych. Elementy mające spowodować dezorganizację życia i wywołujące panikę w społeczeństwie, co stanowiło cel zamachowców.

- Skurwysyny... To wszystko niewinne, bezbronne i przypadkowe osoby. - Jane zaklęła, spoglądając prosto na zmasakrowany kadłubek z wyrwanymi kończynami dolnymi. Górne od łokci aż po barki zostały zwęglone razem z głową przez co nie szło się rozeznać w płci ofiary. Niewielka ofiara, sięgająca dorosłemu człowiekowi może do pasa. Poruszenie obok zwiastowało brak innego rodzaju tragedii.

- Brian dupa do pionu, i nie mów że nie żyjesz bo cię zajebię - dziękowała losowi za decyzję o braku własnych dzieci. Nie miała pojęcia czy przeżyłaby, gdyby to jej syn czy córka tu leżeli.

- Zabicie cywili ma wywrzeć wpływ na... decyzje polityków. Liczy się... brutalność form działania. - doszło ją burczenie i cichy kaszel. Odwróciła głowę dostrzegając że mężczyzna też wpatruje się w zwłoki. - Stosowanie niehumanitarnych metod ma doprowadzić do spełniania żądań… przykładowo wprowadzenia zmian politycznych.

- Mam pomysł który ci się nie spodoba - zaczęła, podnosząc się do pionu i jednocześnie pomagając gorylowi.

- No? - spytał krótko.

- Chcą skurwysyny terroru, przemocy i ofiar? - Doe wbrew powadze sytuacji uśmiechnęła się, choć był to przerażająco ponury uśmiech. - Deal.


Często dodatkowym motywem zamachu z przyczyn ideologicznych jest próba ściągnięcia uwagi na siebie lub grupę, z której wywodzi się zamachowiec. Grupa ta liczy na rozgłos, chce żeby o niej mówiono. Siłą pragnie narzucać swoje zdanie, podporządkować większość mniejszości. To właśnie robili Workmani i Bandyci oblegający Newport jak wszy parchatego kundla. Sięgnęli oni po działanie najbardziej agresywne oraz destrukcyjne, mające na calu zmuszenia przeciwnika do wypełnienia woli terrorystów pod groźbą ataku lub śmierci, ale też chcieli zebrać wsparcie. Powodowali zniszczenia w grupie lub grupach stanowiących cel ataku przy niewielkim ryzyku utraty własnych oddziałów… szło im, niestety bardzo dobrze.
Gdziekolwiek by nie spojrzeli, Doe i Winters widzieli aż nadto namacalne dowody przeprowadzanych na ulicach czystek.

Biegli, biegli ostrożnie i ile sił w nogach, podobni parze skurczonych, przygiętych do ziemi, skarłowaciałych gargulców. I tak jak one co parę metrów zamierali w bezruchu, łowiąc z szeroko otwartymi oczami symfonię grozy dobiegającą z każdej możliwej strony. Wielopoziomową melodię, w której pierwsze skrzypce grały agonalne jęki ludzkiego cierpienia, wydobywające się z płuc którym zostały już pojedyncze oddechy przed całkowitym zastojem. W melodię tę wplatały się także inne głosy: większość z nich agresywna, pijana testosteronem i żądna większej ilości czerwieni wypływającej z rozerwanych tętnic i aort ludzi do tej pory zamkniętych w bańce dobrobytu. Żyjących nieświadomie, z premedytacją bądź całkiem przypadkowo spychających problemy świata poza granicami swojego bezpiecznego królestwa na dalszy tor - traktowali je jako tło dla swojego codziennego życia. Miałki, nie wart wspomnienia detal obijający się gdzieś na samej granicy rejestracji umysłu, bo przecież o wiele ważniejsze było dla mieszkańców New Vermont ich codzienne życie, obowiązki. Spokojny, utarty schemat mijających dni, miesięcy i lat, gdzie głód wojna strach i chaos przemocy konfliktów zbrojnych napędzanych nienawiścią, rozpaczą i ostateczną determinacją, są tylko mrzonkami puszczanymi w mało popularnym paśmie godzinowym na Kanale 8.

***


Plan Doe był skomplikowany jak konstrukcja cepa, dodatkowo sygnowany szybkim sądem polowym. Poziomem zaskoczenia, czy przerażenia nie daliby rady dorównać Bandytom. Ci czuli się zwycięzcami, pruli do uciekającej ludności cywilnej jakby była kaczkami na durnej strzelnicy. Mało kto stawiał im odpór. Należało odwrócić ich uwagę od żniw kobiet i dzieci, przenosząc na szukanie kogoś, kto im właśnie nasra na wycieraczkę.

- Nie musisz tego robić, Brian - powtórzyła raz jeszcze, gdy pierwsza część roboty została odfajkowana. Klęczeli w rozbitej bramie, kilkadziesiąt metrów od rozwidlenia głównej alei. Tej samej po której z gracją Abaddona przechadzającego się wśród popiołów zniszczonych światów, poruszał się Long Tom przejęty przez migranckie bydło. Przedostali się do celu boczną, prawie równoległą alejką, klucząc między budynkami z dala od placu i głównej rozróby. Specjalnie wybrali to miejsce, kupa żelastwa miała raptem dwie możliwości dalszej drogi: jedną zastawioną wrakami i gruzem od zawalenia praktycznie połowy kamienicy i drugą gdzie oni właśnie rozkładali zabawki.

- Pierdolone wojny hybrydowe, jebać je kurwa maczetami - Winters mamrotał pod nosem, a po jego minie kobieta widziała cała gamę emocji: od obrzydzenia, poprzez odwagę, strach, aż do wściekłości.

Adresatką większości z nich była sama Jane, to też widziała aż za dobrze. Znosił jednak nieprzytomne ciała terrorystów na jedną kupę, podczas, gdy ona wyciągała z plecaka linę i niepozorne pakunki. Z oddali doszły kolejne kanonady ciężkiej broni zakończone urywanym kobiecym krzykiem i płaczem jakiegoś dziecka. One też umilkły, po dwóch pojedynczych strzałach z broni krótkiej.
- Brakuje tylko pojebów obwieszonych dynamitem i wbiegających w tłum aby się wysadzić.

- Weź to kurwa wypluj. -
mężczyzna sapnął, zrzucając czwarte ciało pod ścianę. Te różniło się od pozostałych: miało skrępowane nadgarstki, knebel w ustach i poruszało niemrawo głową dookoła.

- Lepszy dynamit niż TCAP - Doe mruknęła ponuro, wspominając własne doświadczenia z tym konkretnym inicjującym materiałem wybuchowym. Tri-cykliczny nadtlenek acetonu był skrajnie niebezpieczny w przygotowaniu i użyciu, gdyż wybuchał nawet pod wpływem lekkiego potarcia lub ogrzania, a przechowywany w naczyniach sublimował do ich górnej części, przez co otwarcie takiego naczynie wiązało się z dużym ryzykiem eksplozji.

- Żeby zmajstrować własne IED… - zaczął, ale kobieta przerwała mu cynicznym parsknięciem.

- Chuja trzeba - prychnęła, podając mu jeden z ładunków - Żadna wyższa magia. Ryzyko spore, ale średniozaawansowany chemicznie szympans to ogarnie domowymi metodami, korzystając jedynie ze środków domowej czystości i najtańszych kosmetyków.

- Promyczek nadziei… kurwa chodzący optymizm - sarknięcie ochroniarza wyszło dziwnie sztucznie.

- Dobiję cię bardziej - blondynka podjęła ponuro - Drobnoustroje są tanie i łatwe do zdobycia, a ich namnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpitalnego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość materiału biologicznego , by zmieść z powierzchni ziemi całe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecinna igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc pozostaje?

Zapadła ciężka cisza, gdy oboje spojrzeli na siebie w milczeniu doskonale zdając sobie sprawę, że myślą dokładnie o tym samym. Dla tych, których Jane dopuściła do swojego życia, nie stanowiło żadnej tajemnicy czym się zajmuje w wolnych chwilach i co skrywa piwnica jej domu.
Cisza trwała, równie ciężka co zarzucony na kark wór pełen ołowianych kul armatnich. Prawie dało się zobaczyć jak pod wygoloną czaszką intensywnie kręcą się tryby mózgu, mieląc informacje i wykonując rachunek sumienia. Krótki, trwający może dwa oddechy osąd nad towarzyszką niedoli, gdzie Winters przyjął na siebie rolę prokuratora, obrońcy, ławy przysięgłych i sędziego. Bilans nie wyszedł jednak aż tak negatywny, bo ściskany w dłoni pistolet nie podniósł się i nie wystrzelił, rola kata nie była potrzebna. Nie padło również pytanie po której stronie Doe stoi.

- Poza tym z tego co widać mają dostęp do wojskowych i policyjnych środków - kobieta wskazała nieodpalonym papierosem za plecy. Nie szło nie zauważyć zdrady wiszącej w powietrzu wraz z zapachem palonego prochu - Mają pewnie C4, semtex, czyste RDX… nie potrzebują się pierdolić jak matka z łobuzem chałupniczymi metodami.

- Nie wszyscy, część z pewnością przygotowała się tak jak mogła - mruknął Brian.

Blondynka kiwnęła krótko głową. Na ich miejscu wykorzystałaby każdą dostępną metodę, byle wprowadzić tyle chaosu i ofiar, ile się tylko da.
- Część tak, to co zdołali wynieść z magazynów jest pewnie procentem ich środków. Resztę zdobędą korzystając z zamieszania, a do zrobienia zamieszania wystarczy butla z gazem palnym, choćby propan-butanem. Albo… paliwem płynnym - zaczęła mówić coraz wolniej i nagle pstryknęła palcami. - Przewody paliwowe!
Na jej twarzy pojawił się uśmiech, wprost proporcjonalny do kwaśnej miny kwadratury trepa.

***


Czas leciał nieubłaganie, sekundy uciekały przez palce. W przypadku Briana palce te pokrywała benzyna i drobne zacięcia. Kończył właśnie przecinać przewody paliwowe w ostatnim zaparkowanym na ulicy samochodzie i coś często przełykając ślinę zerkał na porozrzucane po barierkach i słupach czerwone wstęgi ludzkich jelit, parodystycznie robiących za świąteczne ozdoby. Przypominały śliskie, cuchnące żelazistą wonią rzeźni węże, rozpieprzone gdzie się da i ułożone z rozmysłem przez biegającą wokoło Jane. Przy robocie zdjęła skórzaną kurtkę, zostając w szelkach i żonobijce - niegdyś białej, teraz uwalanej szkarłatem jakby ktoś chlusnął w kobietę farbą z wiadra… tylko to nie była farba. Świadczył o tym ciągnący się za nią zapach surowizny. Oraz to, że wlokła za nogi rozprutego od dolnego krańca mostka od po podbrzusze trupa.

Winters otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Trawił widok sprzed paru chwil, kiedy to Doe przystawiła wojskowy nóż trupowi do brzucha i wbiła w miękkie tkanki aż po rękojeść. Następnie z zaciętą miną piłowała w dół, by finalnie wywlec flaki na chodnik, wyciąć ich końce…
- Kurwa - tym razem on przeklął i zaraz pożałował. Wszechobecna, żelazista woń surowego mięsa i krwi całkiem nieźle tłumiła swąd rozlanej benzyny. Oczywiście dało się ją wyczuć, ale z widokiem makabry zostawionej na ulicy powinno rozproszyć oponenta na tyle, aby dał się wciągnąć w pułapkę. Przynajmniej na to liczyła Doe.

Element zaskoczenia, chwila rozproszenia uwagi… a później będzie za późno na wrzucenie wstecznego.
- Jebać to, jebać to, jebać to, jebać ich, jebać ich kurwa - powtarzała wciąż i wciąż pod nosem. Pracowała w skupieniu, a potrzebne informacje pojawiały się nagle, gotowe do użycia. Znów bez jakiegokolwiek kontekstu, same techniczne dane. Czuła rosnący niepokój, żołądek skręcało jej w supeł kiedy patroszyła pierwszego trupa, potem drugiego i trzeciego. Krople potu lały się z bladego czoła. Ściekały lodowatą strugą wzdłuż kręgosłupa gdy rozkładała zwoje jelit na słupach, barierkach i w widocznych miejscach. Musiały być widoczne, z automatu kojarzyć się z niebezpieczeństwem. W niebezpieczne miejsca nie wchodzi się samemu, najlepiej grupą, aby przypadkiem nic nie zaskoczyło.

Następnym punktem było zapewnienie wrogowi dobrego powodu, aby wleźć tam, gdzie Doe chciała. Z tego powodu z upatrzonych po drodze terrorystów wybrała młodą, ładną dziewczynę i to ją zostawili z Wintersem przy życiu, a gdy zwłoki oraz całą resztę instalacji pirotechnicznej mieli naprędce skleconą, postawili wabik na chyboczącej się, nierównej skrzynce: z łapami związanymi za plecami drutem, spętanymi nogami i pętla na szyi starczającą na tyle, by dziewczyna dawała radę balansować na czubkach palców po chybotliwej skrzyni. W jej wielkich, przerażonych oczach dało się dostrzec wolę życia i przerażenie. Nie chciała umierać, nie tak.
Szkoda, że dla swoich ofiar nie miała tyle empatii albo zrozumienia.

- Idą - Brian szczeknął krótko, wracając cała sylwetką za winkiel i oboje rzucili się do ucieczki do bramy, a następnie schodami w górę aż na drugie piętro. Tam przykucnęli przy zasłoniętym żaluzjami oknie, obserwując w napięciu scenę na dole. Wpierw wychylali się zza murowanej części ściany, potem jednak popatrzyli po sobie, a Doe z kieszeni na piersi wyłowiła małe, składane lusterko i postawiła na parapecie, ustawiając pod kątem odpowiednim by widzieli co się dzieje bez konieczności głupiego ryzykowania.

Wpierw na ulicy pojawiła się dwójka Workmenów z karabinami dzierżonymi pewnie w dłoniach. Zamarli w pół kroku, a potem odruchowo cofnęli się do tyłu. Jeden coś krzyczał za plecy, drugi krzyczał do niego, pokazując jedną z nich powieszoną na latarni zaraz przy wybebeszonym trupie. Drogę do niej zdobiły girlandy wnętrzności.

- Mów kiedy - Jane szepnęła, kucając i pochyliła plecy, stukając zawzięcie po klawiaturze telefonu. Brian w tym czasie wciąż obserwował ulicę, gdzie do parki terrorystów dołączyło jeszcze sześciu i dopiero razem, z bronią w pełnej gotowości weszli w alejkę. Wpierw jeden inteligentny strzelił w linkę, a ta puściła, uwalniając zakładniczkę która jednak wstać nie dała rady.

- Gotowe? - mężczyzna spytał, a Doe kiwnęła głową. Kontynuował więc - Na trzy. Raz…

Na dole zbiegowisko bandytów wreszcie wpadło w alejkę, paru od razu dopadło do dziewczyny, ciągnąc ją z powrotem do reszty grupy.
-... dwa…

Naraz jeden z nich podniósł głowę i nabrał powietrza, aby coś krzyknąć do reszty. Winters zamknął lusterko.

“Trzy” nie zdążyło do końca przebrzmieć, kiedy ulicą na dole wstrząsnął wybuch. Głośna eksplozja wybiła szyby, w powietrzu ze świstem latały odłamki zatapiając się głęboko w ludzkich ciałach: ryjąc czerwone korytarze, urywając kończyny i rozbijając czaszki. Do echa wybuchu doszły jęki konających, płacze, krzyki oraz wołania o pomoc.

Doe strzepnęła gruz z parapetu, wpierw to samo robiąc z własną kurtką oraz czapką. Wymienili z Wintersem spojrzenia i nie dało się ukryć, że wciąż były żołnierz uważał to za zły pomysł. Ufał jednak na tyle, by nie oponować, chociaż zaciskał szczęki aż drżały mięśnie pod skórą policzków.

- Na trzy - Jane postawiła lusterko na parapecie, wygolona głowa olbrzyma kiwnęła na potwierdzenie. Oboje czuli rosnące wibracje podłoża, zwiastujące przybycie Long Toma. Wraz z nim w aleję rzeźi wpadł cały oddział Bandytów, zrobiło się zamieszanie. Terrorystom nagle przestała pasować brutalna śmierć wraz z bolesną agonią, jeżeli dotykała ich ziomków. Przykucali przy ciała, szukali żywych.

- Raz - Brian zaczął ponownie, łypiąc przez lusterko.

Ktoś opadł na kolana przy dziewczynie z oderwanymi nogami, usiłując zatamować krwawienie paskiem od spodni. Jego kumpel robił to samo, ale paskiem od karabinu. W tym wszystkim milcząca góra żelaza rzucała swój złowrogi cień, przyprawiając serca dwójki ludzi na piętrze o palpitacje.

- Zaraz się zrzygam - blondynka szepnęła, sztywnymi paluchami wbijając nowe cyfry na klawiaturze telefonu.

- Sklej pizdę… dwa… - Winters syknął, choć w komplecie ścisnął ją krótko za kolano. Wyglądało nawet pokrzepiająco.

W przeciwieństwie na dole zaczęło się czyste odium. Banda skurwieli na dole wypełniła uliczkę, część z nich strzelała po oknach. Jeszcze inni ustawili się w łańcuch aby podawać sobie rannych.

I wtedy na drugim piętrze Brian Winters skończył odliczanie, a Jane Doe wcisnęła guzik.
Cztery ładunki wybuchowe rozstawione przy wrakach i w wybebeszonych cywilach zaskoczyły jednocześnie, siła eksplozji wyrzuciła w powietrze ludzi, wraki samochodów oraz hałdy gruzu. Ci znajdujący się w epicentrum wybuchu zginęli od razu, inni umierali po chwili, jeszcze inni próbowali się odczołgać co utrudniało rozgrywające się na całej ulicy ogniste piekło. Zapalona benzyna wymieszana z juchą płonęła, pochłaniając życia tych którzy nie mogli się samodzielnie poruszać, albo mieli pecha oberwać i zemdleć wśród płomieni.

Fala uderzeniowa miotnęła także parą zamachowców, rzucając ich na przeciwległą ścianę biura.
Podnieśli się ciężko oboje, wspierając na sobie i w pierwszym odruchu patrząc czy nic się temu drugiemu nie stało. Upewniwszy się że prócz drobnych rozcięć i białej warstwy kurzu nic się nie stało,wyjrzeli ostrożnie na ulicę.

- Śmieci wyniosły się same. - Winters splunął pozbywając się drobin pyłu z ust - Bilans nie jest aż tak negatywny.

- M… mówiłam? - Doe odkaszlnęła, z pomocą lusterka wyglądając na dół.

Gryzący ciężki opar barwy najciemniejszego węgla snuł się leniwie tuż ponad powierzchnią ulicy zmienionej ludzkimi dłońmi i złą wolą w obraz żywcem wyjęty z najgorszych koszmarów. Na spękanym betonie w nierozerwalnej na pierwszy rzut oka, niemożliwej do rozdzielenia masie, kłębiły się naniesione falą uderzeniową fragmenty ludzkich szczątków, kawałki szklanych szyb i drobiny betonowego gruzu wyrwanego przemocą z otaczających ich budynków, a wszystko zdawało się żyć iluzją roztaczaną poprzez pełgające po wszystkim ogniki. Najważniejsze jednak że lewa przednia część Long Toma stała w płomieniach, a bieżny układ gąsienicowy podłożone na ziemi ładunki kumulacyjne zmieniły w szrot. Tak jak ostatnie dwa ładunki odłamkowe poszatkowały żywe mięso.
- I bardzo kurwa dobrze - teraz to Jane splunęła, by zaraz rozkasłać się.

- Chodź zanim się podusimy - jej towarzysz zatoczył się w stronę wyjścia, zgarniając kobietę ze sobą. Miał rację. Oddychało się coraz ciężej, gdyż coraz więcej tlenu pochłaniał pożar na dole, oddając coraz więcej trujących efektów spalania.

- Na długo nie starczy, naprawi… khe, khe… naprawią go. - Wsparta o niego powoli ruszyła do schodów, a potem wyszli na ulicę po drugiej stronie.

- Co teraz? - usłyszała.

- Kanały - odpowiedź była krótka i konkretna. Truchtem dopadli do przeciwległego końca ulicy, gdzie właz o specyficznym oznaczeniu. Odsunęli go na spółkę, a potem zeskoczyli w dół. Dopiero gdy nad ich głowami właz trafił na swoje miejsce, mogli odetchnąć lecz nie zbyt głęboko. Śmierdziało, jak to w kanale: szlamem, gównem i gnijącymi resztkami.
- Stern Heavy Industries - dorzuciła - Może jeszcze nie dorwali naszych mechów.

- Czekaj - głos goryla ją zastopował. Przycisnął przykurzoną blondynę do siebie, nim wyleciała do przodu.

Jane sapnęła i już otworzyła gębę aby odwarczeć żeby typ się odpierdolił… tyle, że w jego spojrzeniu dostrzegła nowy rodzaj niepokoju: o nią.
- Nic mi nie jest - zapewniła, pozwalając sobie na całe trzy sekundy oprzeć czoło o szeroką pierś i przymknąć oczy. Czuła się zmęczona, a dzień dopiero się zaczynał, nie zapowiadano również taryfy ulgowej.
- A tobie? - spytała, prostując się i odetchnęła z ulgą widząc ten specyficzny, skurwysyński uśmiech - Dobrze, to dobrze…najważniejsze - przełknęła ślinę, łypiąc gdzieś w bok.

- Popierdoliło cię dokumentnie tam na górze. Ktoś cie musi pilnować - Winters sięgnął po zapalniczkę, potem po dwa fajki. Odpalił je, jednego zostawiając sobie.

W odpowiedzi kobieta poczęstowała go kwaśną miną.
- Ciekawe kto?

- Otwórz dziób - parsknął, a Jane rozchyliła wargi przyjmując poczęstunek.

- Dobra. Możesz u mnie trzymać szczoteczkę do zębów. Klucze już i tak, kurwa, masz. - Wbrew powadze sytuacji zaśmiała się cicho, surrealizm sceny wbijał się klinem w horror otoczenia. To też było potrzebne. Wentyl bezpieczeństwa. Kwadraturze człowieka widać na razie starczyło pastwienia. We dwoje zaczęli iść przed siebie, świecąc albo zapalniczką, albo telefonem. Parę metrów dalej znów się garbili, truchtem pokonując kolejne załamania i rozwidlenia.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Micas : 06-02-2021 o 21:42. Powód: korekta
Zombianna jest offline  
Stary 08-02-2021, 00:08   #12
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Siedzieli na jakiejś trybunie dla biedaków ze znajomościami i oglądali przesuwające się pojazdy. Wszędzie nastrój happeningu – autochtoni wychynęli sprzed telewizorów, zabrali żony i dzieciaki obejrzeć czołgi. Zawsze to jakieś urozmaicenie codziennej egzystencji. Wąsacze w koszulkach na ramiączkach dumnie prężyli mięśnie piwne i wcinali kiełbachy z grilla. Rozwrzeszczane dzieciaki opychały się prażoną kukurydzą i popijały hektolitrami słodzonych napojów. Ulicami przemieszczały się wozy bojowe. Sielanka.
Iroshizuku wraz z innymi pilotami pracującymi w projekcie pilnowana była przez aniołów stróżów Anne Balck i Jeffa Macbride’a, którzy nie spuszczali swoich podopiecznych asów przestworzy z oka. Projekt był tajny i tyle. Bez zgody nie można samodzielnie nawet do kibla. Rozkaz to rozkaz. Więc wszyscy siedzieli, pocili się w promieniach palącego słońca i popijali izotoniki. Najwięcej oczywiście sami Black i Macbride, bo cały czas przemieszczali się w długich płaszczach, kryjących broń i pancerze taktyczne.

Czołg zaturkotał gąsienicami o asfaltową nawierzchnię i stanął w centrum placu, prezentując się dumnie cywilom zebranym na paradzie. Lufa stalowego potwora nieco opadła a mechanizm ładujący wprowadził pocisk do komory. Iroshizuku nerwowo poderwała się z miejsca. Zerknęła na Black ale ta zdawała się nie widzieć zagrożenia.
- Coś jest nie tak! – krzyknęła wskazując na LT-MOB-25. -Nie może tutaj wystrzelić!
Ślepa amunicja czołgowa powodowała rany od poparzeń i fali uderzeniowej u nieopancerzonych ludzi na dystansie do siedemdziesięciu metrów. Nie wspominając już o ryzyku utraty słuchu. Nie było po co tak ryzykować na paradzie, na którą tłumnie stawili się cywile. Całe rodziny z dziećmi.
Obawy Iroshizuku były słuszne, z jednym wyjątkiem. To nie był pocisk ślepy i sytuacja z groźnej stała się katastrofalna.

Wszędzie słychać było strzały zarówno z broni małokalibrowej jak i cięższej, montowanej na pojazdach. Gdzieniegdzie echem odbijały się eksplozje granatów. Rebelianci zbierali krwawe żniwo wśród ludności cywilnej. Zaczęła się panika. -Wycofujemy się, za mną! – zakomenderował Macbride przekrzykując harmider. – Black ubezpiecza, trzymać się razem, odwrót do punktu zbornego pod hangarami!
Zaczęli przeciskać się przez tłum, idąc tak szybko, jak pozwalała sytuacja, a jednocześnie w takim tempie, aby trzymać się grupy. – Uwaga! – krzyknęła Black, a sekundę później seria z jakiejś małokalibrowej broni przemknęła ze świstem koło Iroshizuku, raniąc kilka osób i rozbijając szybę w stojącej opodal lodówce z napojami. Tłum zafalował, krzyki się nasiliły. Można było wyczuć panikę równie dobrze jak pot rozpalonej ciżby. Black próbowała wyeliminować napastnika, ale zdaje się nie miała czystej linii strzału, gdyż bandyta cały czas się ruszał. Iroshizuku błyskawicznie chwyciła jedną z butelek leżących na chodniku, zważyła ją w dłoni i cisnęła w strzelca. Nie ryzykowała życia cywili. Bandyta dostał w głowę, szkło rozprysnęło się na twardej czaszce. Przystanął, zdziwiony atakiem. To wystarczyło Black, która błyskawicznie wyeliminowała go celnym dubletem z pistoletu.

Klucząc, kryjąc się i korzystając z ‘pożyczonych’, a tak właściwie pilnie zarekwirowanych rowerów, które cudem jeszcze przypięte były do stojaka, w końcu Black, Macbride i piloci dotarli do bazy, w której mieli ćwiczenia na symulatorach. Iroshizuku trochę odetchnęła i z miejsca zaczęła analizować co się stało. Czyżby kontrwywiad aż tak pokpił sprawę? Wszyscy agenci, ich przełożeni i przełożeni przełożonych nic nie zauważyli podczas lustrowania kandydatów do służb mundurowych? Ze swojego doświadczenia Iroshizuku wiedziała, ze kontrole dokumentów nie ą zbyt drobiazgowe, ale jednak były przeprowadzane. Kto tu zawinił? Łapówki? Niedopatrzenia? Zdrada na samym świeczniku politycznego cyrku? Za dużo pytań, za mało danych, aby wywnioskować choć pobieżne odpowiedzi.
- Jeżeli to był atak tylko na Newport, musimy powiadomić pozostałe bazy wojskowe. Komunikacja jest słaba, a obecnie pewnie i tak to co może zadziałać znajduje się w rękach rebeliantów, więc sugeruję, żeby zdobyć cywilne samoloty i polecieć z informacjami. Jeżeli ataki zostały przeprowadzone na inne bazy, to i tak przywrócenie komunikacji będzie priorytetem. Bierzmy się do roboty. Lotnisko wschodnie jest jeszcze czynne? Tam chyba będziemy mieli najbliżej. Wszyscy trenujący na symulatorach potrafią polecieć czymkolwiek, co ma skrzydła. Warto wykorzystać te umiejętności.
Najwyżsi stopniem Black i Macbride popatrzyli na siebie. – Powinien teraz powstać sztab kryzysowy, do którego musimy złożyć meldunki. Według procedury, znajduje się on w…
- Alarm! Jesteśmy atakowani! Wszyscy na stanowiska, pełne oporządzenie bojowe! – zabrzmiał komunikat w głośnikach radiowęzła. Kolejne minuty pokazały, że baza jest otoczona przez bandytów, szykujących się do pierwszego szturmu.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 10-02-2021 o 22:34.
Azrael1022 jest offline  
Stary 08-02-2021, 00:27   #13
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Piętnasty marca roku 2999 okazał się być dniem narodowej i ludzkiej tragedii dla Newport i zaiste całej Republiki Nowego Vermontu. Asymetryczna wojna z Bandytami, do niedawna raptem tląca się i pozostająca gdzieś na uboczu myśli przeciętnego obywatela NVR, najpierw miesiąc wstecz znów zaczęła się rozjarzać - ale wtedy nikt na poważnie wydawał się nie słuchać ostrzeżeń. Dziś wojna ta rozszalała się jak nigdy przedtem, nawet za czasów Fundacji, Minutemanów i ochotniczej milicji kolonialnej. Co więcej, straciła nawet swój asymetryczny charakter. Nowy Vermont był szturmowany.

Reguły zostały zmienione.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=teAsXcnKzqI[/MEDIA]

Trauma zamachu terrorystycznego na wojskowej paradzie wcale się nie kończyła, mimo iż mijały godziny. Bardzo długie godziny. Szereg detonacji w całym mieście boleśnie uderzył w bazy wojskowe, ośrodki szkoleniowe i szereg innych kluczowych obiektów, między innymi w miejską elektrownię. Całe miasto spowił blackout. Wojsko było w rozsypce, policja zaś - mimo iż początkowo zignorowana przez napastników - nie wyrabiała, natomiast uzbrojonych cywili było stosunkowo niewiele w Newport, stolica była matecznikiem Partii Reformistycznej i wielu obywateli było przeciwnych dostępowi do broni. Trochę im się to teraz odbiło czkawką.


Armia psychopatów rozlała się po ulicach miasta, zaczynając z różnych punktów. Przemycone pojedyncze, dozbrojone IndustrialMechy, wspierane przez kompetentne drużyny najemników z kompanii "the Workmen" zajmowały się najpoważniejszymi punktami oporu. A najgorsze chyba przyszło pod wieczór. Na niebie pojawił się szereg ognistych smug. Nie była to Apokalipsa ani inny deszcze meteorytów. Gorzej. Na planetę parł szereg DropShips i DropShuttles, po drodze wypuszczając klucze myśliwców, bombowców i VTOLi. Machiny te rozdzielały się, mknąc w różne zakątki Nowego Vermontu. Symbolika wysmarowana na kadłubach nie pozostawiała cienia wątpliwości - "Loxley's Raiders". Piractwo. I na domiar złego w komitywie z Workmenami i Bandytami. Maszyny lotnicze uderzyły znienacka i silnie w określone obiekty wojskowe, które z powodu zaskoczenia i braku znaczących środków obrony przeciwlotniczej nie były w stanie się skutecznie obronić. Jedynym wyjątkiem była baza 77 Batalionu OPL w Newport, ale to i tak tylko przez dyżurujące środki obrony p.lot. i trzeźwość ich operatorów. Mimo to, już wkrótce do kaźni Newport dołączyły bandy spieszonych piratów desantujących z promów, a inne jednostki wojskowe były sparaliżowane po bombardowaniach.

Nadszedł zmierzch, potem noc. Walki wciąż trwały. Całe miasto było rozświetlone - acz tym razem nie światłami, a pożarami i okazyjnymi wybuchami. A gdzie byli w tym czasie członkowie brygady pracowniczej IndustrialMech firmy Stern Heavy Industries?

Hadrian, z początku wstrząśnięty śmiercią najmłodszego brata, Marka - który był raptem kilkuletnim dzieckiem - w miarę szybko się ogarnął. Kamizelka kuloodporna, takowy hełm. Tablet do rąk, próba kontaktu. Z początku szło mu nieźle, posłał wiadomość w eter, miał dostęp do kamer, odebrał nawet wiadomości od dziadka i ojca (równie spanikowane, jak jego) - a potem prąd wysiadł. Zapaliły się tylko awaryjne światła i mógł raptem tylko czekać, starając się opanować atak paniki swój i młodszej siostry, Theodory. W końcu udało mu się przekonać ją do przywdziania ochronnego odzienia - i w zasadzie tyle. Mógł tylko czekać.

Julian oraz Iroshizuku trafili do zgoła odmiennych miejsc - parku maszynowego Stern Heavy Industries i bazy 77 Batalionu OPL. Obydwoje wzięli udział w gwałtownych starciach o te dwa, jak się potem okazało, kluczowych i arcyważne obiekty. I obydwoje za swoje bohaterstwo wydawali się być ukarani szalejącą wokół śmiercią oraz druzgoczącymi porażkami. Przebieg tych starć oraz ich wynik był zarazem tak różny, jak i podobny.

Victor, ledwo trzymając się w kupie po śmierci najmłodszego wnuka Matthiasa, gorączkowo rzucał się w wir pracy, którą onegdaj odrzucił. Pamięć mięśniowa - i nie tylko - wcale nie zanikła, a "rdza" błyskawicznie odpadła. Po tym jak go opatrzyli, sam rzucił się do pomocy innym. Wszystko byle tylko odwlec od siebie widmo zmierzenia się z prawdą, że jego wnuk zginął w jego własnych rękach. Przedtem widział też efekty starcia Juliana i ochroniarzy Stern Hvy Ind. z Bandytami i Workmenami - obrońcom udało się wyrwać z okrążenia z DemolitionMechem (choć nie na długo), zostawiając za sobą poważnie uszkodzonego Krugera i lekki czołg typu Scorpion, ale zaraz potem kompleks (i reszta IndustrialMechów) wpadła w łapy napastników. Bez silnego kontrataku wojskowego ani rusz, a Workmeni i tak już pewnie zabrali zdobyczne i uszkodzone pojazdy gdzie indziej.

Jane wspólnie ze swym przyjacielem (czy też kochankiem) Brianem Wintersem zadała, wydawało się, najpoważniejszy cios terrorystom tego dnia. Samobieżna artyleria LT-MOB-25 została unieruchomiona i poważnie uszkodzona, choć nie zniszczona. Miną tygodnie nim sukinsyny ją zwiozą i zreperują. Wokół siekniętej maszyny poległa cała masa Bandytów i paru zdradzieckich najemników, zabijając klina terrorystom w rejonie Dzielnicy Kapitolowej na parę godzin. Po fakcie, ale jednak. Udało im się potem przedostać kanałami pod park maszynowy Stern Hvy Ind. - w samą porę by zobaczyć, jak Workmeni wywozili właśnie maszyny. Ich maszyny. Dwa CON-1 Carbine ConstructionMechs... i jej Buster XV HaulerMecha. Ale widać było, że tanio skóry nie sprzedano. Nie było WI-DM DemolitionMecha, były natomiast za to dwa nieźle sieknięte pojazdy napastników - Kruger PoliceMech z wypatroszonym (i okrwawionym) kokpitem oraz lekki czołg typu Scorpion z pogiętą lufą armatnią i wgniecioną wieżą. Kolejna praca dla Workmenowych wyklepywaczy. Niemniej jednak IndustrialMechy były stracone. Nie mieli już materiałów wybuchowych aby zasadzić się na drugą tak liczną eskortę. Ruszyli więc kanałami dalej, wracając do domu Doe...
...tylko po to, aby zobaczyć go zrujnowanym. Tyły (i parę innych miejsc) były pobojowiskiem po wybuchach pułapek. Sam magazyn oberwał chyba ze dwa razy z armaty czy rakiet, widać było dym i ogień. A front... na przedpolu leżały trzy sylwetki. Bandyta zagryziony na śmierć. Na widok pozostałych Doe zadrżała, ale jeszcze się trzymała. Jej dwa kaukazy. Tanio futra nie sprzedały. Ale czwarte zwłoki były w kojcu, wciśnięte w jego narożnik. Kundel, którego nie tak dawno temu odratowała od śmierci i przygarnęła, teraz leżał w kałuży krwi. Martwe oczy wpatrywały się w bramę wyjściową z, wydawało się, mieszaniną przerażenia i smutku.
Jane nie mogła powstrzymać głuchego jęku, który jakby własną wolą wyciskał się z jej gardła.

Wkrótce potem Los wykonał kolejny zwrot, łącząc tych ludzi w jedną całość. Przyszli po nich niebiescy - oddziały specjalne policji SWAT i AT. Mieli swoje rozkazy. Z jakiegoś powodu mieli odnaleźć i ocalić członków drużyny IndustrialMechów Stern Hvy Ind. oraz czołową oblatywaczkę projektu aerospace. Odbili Juliana i jego rodziców z łap Bandytów. Zabrali Victora z posterunku policji, Hadriana z podziemnego schronu wieżowca Stern i Jane z innego miejsca. Wspólnie z wojskowymi kontratakowali utraconą jednostkę 77 Batalionu i odgrzebali z gruzów wciąż żywą Iroshizuku. Ratowali przy tym kogo się dało i przekazywali innym gliniarzom. To był ostatni raz kiedy ich widzieli... na długi, zbyt długi czas, jak miało się okazać. Policja zapewniała ich, że rodziny i przyjaciele zostaną ewakuowani razem z resztą cywilów. Natomiast oni, cała piątka, trafili do VIPowskiej loży jednego z najwyższych drapaczy chmur w południowym kwartale miasta, gdzie obrońcy Newport się utrzymali. Mieli widok na całe miasto. Bohaterowie trafiali tam o różnych godzinach, mniej lub bardziej wylewnie się witając (a w przypadku Asagao, zapoznając) i wymieniając informacjami z tego koszmarnego dnia. Widzieli krwawy zachód słońca, noc rozświetloną ogniem wojny. Nie zmrużyli oka. Nie daliby rady.

O poranku miał przylecieć po nich śmigłowiec ewakuacyjny. Na dachu było lądowisko. Wzbudzało to pewne obawy, bo wróg miał - wydawało się - dominację powietrzną po zniszczeniu 77 Bat, ale przez całą noc przyleciało (i odleciało) tylko kilka kolejnych promów. Ani chybi z posiłkami, zaopatrzeniem i medevac. Po stronie obrońców podobnie, ale więcej - cywilne i policyjne helikoptery wciąż latały... acz parę zostało strąconych, choć żaden w południowej kwarcie czy poza miastem. W loży pozostawiono ich w spokoju, ale wejścia były obstawione przez wojskowych, którzy gęby trzymali zamknięte na kłódkę. Pilnowali ich. I to "na poważnie". Jak VIPów. Dlaczego?

Mieli jeszcze długą godzinę czy dwie, nim przyleci ich anioł zbawienia. Ale... czyżby?

Może był to uskrzydlony diabeł mający ich zabrać wprost do Piekła?

Nawet jeśli... to dziś cała republika stoczyła się w odmęta Chaosu. Cóż oznaczał jeden poziom Tartaru niżej w obliczu takiej tragedii.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline  
Stary 12-02-2021, 21:42   #14
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Muzyka
Siedząc w apartamencie wysoko nad miastem Julian siedząc w fotelu wpatrywał się w mrok zapadający nad miastem. Po fali rozpaczy jaka przewinęła się przez niego, po straszliwej goryczy i wykręcającej żołądek dawce mocnego alkoholu pozostała pustka w której co jakiś czas odbijały się pojedyncze myśli i wspomnienia.
Przynajmniej mogliśmy się pożegnać.

Mama zawsze była podporą dla niego taty i brata. Przez całe życie doradzała, uczyła, i wysłuchiwała. Dobrze pamiętał jak kiedyś jego brat z wyrzutem cisnął rodzicom że wychowali ich na frajerów, bo ani on ani Julian nie potrafili innym dołożyć, nie potrafili się nie przejmować, nie potrafili być spontaniczni. Zawsze obawiali się konsekwencji tego co robią, kiedy inni brali życie pełnymi garściami. Julian po latach dostrzegł mądrość rodziców - ostatecznie ominęło ich wiele nieszczęść które rozbijały innym życie. A i brata, choć ten bardzo się buntował, wspierali. Zostając architektem awansował w hierarchii społecznej wysoko i mógł teraz patrzeć z góry na wielu którym kiedyś zazdrościł. Matka zawsze powtarzała że lepiej być przyzwoitym niż być dupkiem. Dupkom nikt nie ufa, nikt do nich nie wyciąga pomocnej dłoni, a z czasem ich podły charakter tak wychodzi na twarz że nawet obcy się od nich wzdrygają.

Gdy umierała powiedziała tylko by się trzymali mocno i nie obwiniali się. Mogło się skończyć gorzej.
Teraz po tym co powiedziała Jane Julian wiedział że to prawda. Tamci wiedzieli o nich. Gdyby wrócili do domu mogliby trafić prosto pod lufy karabinów albo od przypadkowego postrzału.
Tamci.

Julian dawno odkrył że raz ruszone koło przemocy nie sposób powstrzymać, chyba że przy użyciu jeszcze większej i kontrolowanej przemocy. Gdy jakiś gówniarz cię dręczny jeżeli go nie zastraszysz tak że będzie się bał do ciebie podejść to sytuacja będzie tylko eskalować. Tylko że trzeba powstrzymać pokusę mszczenia się za wyrządzoną krzywdę. Inaczej będzie coraz gorzej. Julian w życiu nikogo nie był w stanie skrzywdzić i nie mieć po tym wyrzutów sumienia. Dzisiaj było inaczej. Dzisiaj gdy wsiadł za stery metalowego kolosa nie czuł nic gdy zabijał najemników i bandytów. Jedynie adrenalinę i dreszcz. Zero wyrzutów.
Czy to tak czuł się osiłek okładający słabszego?
A może to reakcja na bestialstwo przeciwnika i na jego nieludzką agresję?
Mając siłę i możliwość zgniótł ich. Tych na zakładzie. I tych którzy zastawili na nich pułapkę.
Eksplozja miny unicestwiła pierwszą ciężarówkę konwoju. Druga wbiła się w wrak. Przeciwnik wypadł z bocznej uliczki ostrzeliwując ciężarówki, a potem przenosząc cały ogień na mecha.
Dwa wzmocnione wozy z karabinami automatycznymi - obrotówa i taki zwykły. Rozwalone z lasera - zwykły pancerny samochód nie miał szans z bronią energetyczną a niezabezpieczona amunicja eksplodowała dziurawiąc fury od środka. Grupka ludzi ostrzeliwująca go z broni ręcznej. Kule, lasery… nic nie były w stanie mu zrobić. Zmiażdżył ich jak robactwo.
Sztorm nie prosi topielca o wybaczenie.

Lecz gdy DM został katastrofalnie uszkodzony, gdy ledwie wydostał się z kokpitu i zobaczył ojca pochylającego się nad ranną matką… cała ta siła i bezwzględność uleciała. Tamci zajechali wozami i po prostu ich zbutowali do nieprzytomności. Ocknęli się w jakimś pomieszczeniu piwnicznym albo garażowym. Dlaczego ich nie rozdzielili? Nie zastanawiali się nad tym. Próbowali pomóc matce która była w ciężkim stanie. Rany wewnętrzne. Nie byli w stanie w żaden sposób jej pomóc. Błagali wartowników by ci im pomogli, ale odpowiedzią był tylko szyderczy śmiech.
Tak bardzo nieludzki.
Julian patrzył jak mama umiera. A ona tylko uśmiechała się do nich i uspokajała ich robiąc się coraz bledsza i słabsza.

- Poradzicie sobie chłopcy. Jesteście już duzi.

Ojciec który zawsze mógł się poszczycić niewzruszoną postawą wobec wszelkich przeciwności rozkleił się całkowicie, tak jak Julian. Mijały minuty i godziny, a oni nie wiedzieli co mogli zrobić. Na błagania o pomoc słyszeli na początku śmiechy, a potem warknięcia by zamknęli mordy. Nikt nic im nie powiedział. Nikt nie dał im nic do jedzenia. Siedzieli w tych gołych, betonowych ścianach zamknięci i tracący wszelką nadzieję.

Odsiecz przybyła niespodziewanie. Po prostu nagle wartownicy poderwali się, lecz zaraz padli. Stłumione dźwięki wystrzałów. Głosy zamaskowanych ludzi w mundurach i kamizelkach SWAT. Przybyli ich uratować i wyciągnąć stąd.
Julian odkrył że niewiele pamięta z drogi do apartamentu. Pomogli im wyjść. Wynieśli mamę. A gdy byli już w wozie wydała ostatnie tchnienie. Tak jakby czekała z odejściem do momentu aż jej najbliżsi będą bezpieczni. Pogrążeni w rozpaczy ojciec i syn opłakiwali całą drogę stratę ukochanej osoby.

Przynajmniej zdołaliśmy się pożegnać.

Inni nie mieli nawet takiej możliwości.

Julian siedział i wpatrywał się tępo w noc za oknem.

Gdzie zabiorą jego ojca? Czy wdarli się do ich domu (może kot gdzieś się schował i nie zabili go tak jak psów Jane)? Co z jego bratem i dalszymi krewnymi?

Odkrył że żywił nadzieję iż słowa Jane okażą się prawdą.

Za sterami mecha nie myślał o tym co się działo. Nic nie czuł. Ani smutku, żalu, wyrzutów sumienia... a przede wszystkim strachu. Po prostu skupiał się na działaniu. Problemy i resztę odrzucał.

Jak dobrze byłoby znów móc zrzucić z siebie to wszystko i po prostu działać.

I nic nie czuć.

 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 13-02-2021 o 16:35.
Stalowy jest offline  
Stary 14-02-2021, 01:21   #15
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Pierwszy szturm rozpoczął się od zniszczenia głównej bramy rakietą, następnie na teren jednostki wtargnęli rebelianci, strzelający do czego popadnie. Nie spodziewali się zdecydowanej i spokojnej postawy stacjonujących tam żołnierzy. Walka z nimi to nie było to samo, co masakrowanie bezbronnych cywili na paradzie. Czterotaktowce Redwood będące standardowym wyposażeniem 77. waliły celnie i mocno.
Gdy opadł pył po pierwszym starciu, posypały się rozkazy: -Pobrać pancerze! -Pobrać broń! -Stworzyć barykady! -Zameldować się w punktach zbornych! -Kontakt z dowództwem!
Asagao rzuciła się biegiem do zamieszkiwanego budynku. Po drodze próbował zatrzymać ją jakiś krewki sierżant. - Lalka! Gdzie?!? Jak jesteś cywilem to się schowaj, jak żołnierzem, to do zbrojowni i weź pancerz! - krzyknął.
- Przydziałowe są dla mnie za duże - odparła biegnąc. Gdy dotarła do lokum, błyskawicznie narzuciła płyty balistyczne, kamizelkę taktyczną, wzięła Redwooda, pistolet, z przyzwyczajenia lornetkę, dai-sho i pas z nożami do rzucania. Tak przygotowana ruszyła do budynku projektu aerospace i zajęła miejsce w oknie na dachu. Dobry widok i możliwości ostrzału. Niedługo potem dotarli tam strzelcy wyborowi, którym chętnie oddała miejscówkę, lecz została w pobliżu i podjęła współpracę jako spotter. Na strzelca zbytnio się nie nadawała.
Późnym popołudniem doszło do pierwszego poważnego ataku. Przez rozbitą brame wtarabanił się opancerzony techbus wiozący bandytów uzbrojonych w czterotaktowce, granaty a także…
- Dwaj bandyci z SRM! - Iroshizuku poinformowała strzelców, nie odrywając oczu od okularów lornetki. -Jeden w białej chuście na głowie, jeden krępy i niski, kryjący się za czterema chłopami na prawo od busa!
Strzelcy wyborowi wybrali swoje cele i rozpoczęli wyławianie uzbrojonych w RPGi wrogów, którzy walili rakietami po budynku sztabu. Reszta przeciwników strzelała do obrońców i rzucała granatami, usiłując trafić za wzniesione naprędce barykady. Kryli się przed ostrzałem za pancerzem techbusa i przez to byli trudni do trafienia. Dopiero, kiedy naramienne rusznice przeciwpancerne AA Missile Launchers Mk 1 oraz stanowiska rakietowe AA Missile Launchers Mk 2 zmieniły pojazd wrogów w dymiące zgliszcza, dało się ich wystrzelać co do jednego.

Gdy zapadł zmrok, Iroshizuku usłyszała szum, którego nie można było pomylić z niczym innym. Strumieniowce. Trzy Drop-Shuttles nadleciały nad jednostkę, waląc ze sprzężonych działek gatlinga i niekierowanych rakiet z zasobników. Budynki aż zadrżały w posadach pod wściekłym ostrzałem. A transportowce przyziemiły i nie niepokojone zaczęły wyładunek bandytów. Iroshizuku zogniskowała lornetkę na powietrznych pojazdach. To byli piraci z Loxley's Raiders. W tym samym momencie przez bramę wdarli się bandyci, wspierani ogniem z jednostek Workmenów. Solidne natarcie, jednak miało swoje słabe strony. Po pierwsze, siły atakujących składały się z trzech grup - Workmenów, piratów i bandytów, którzy nie byli zgrani. Po drugie, Drop-Shuttles były w cywilnej wersji korporacyjnej, co nie umknęło czujnemu oku podporucznik niegdyś służącej w Draconis Combine.
- Nadaj do operatorów wyrzutni rakiet, że to strumieniowce opancerzone domowym sposobem. Raliety na podczerwień dadzą im radę! - Iroshizuku poinformowała radiooperatora strzelców wyborowych. Ten nadał komunikat gdzie trzeba. w samą porę, bo Drop-Shuttles już podnosiły się z ziemi i wznowiły ostrzał. Kilka rakiet spowodowało jednak, że strumieniowce ciągnąc piuropusze dymu ze zniszczonych silników uderzyły w ziemię. Piraci walili ze strzelb automatycznych, kryjąc się gdzie się dało, ale zostali wystrzelani przez obrońców. W tym samym czasie jednak, Drużyny bandytów wdarły się przez bramę i pod osłoną ciężkiego ognia czołgów Workmenów przebiły się przez barykady obrońców.
- Walczą na dole. Idę im pomóc! - poinformowała Iroshizuku, biegnąc na parter. Tam, bandyci wlewający się przez drzwi skrócili dystans do obrońców i zaczęli bezlitosną walkę na bagnety. Iroshizuku dobyła katany i błyskawicznymi cięciami wyrąbywała ścieżkę wśród nacierających, do momentu, w którym któryś postrzelił ją w podbrzusze ze swojej strzelby. Płyty balistyczne wytrzymały, le impet uderzenia był tak duży, że pilot padła na podłogę. Chwilę później pocisk czołgowy trafił w filar podtrzymujący strop, co spowodowało, że sufit zawalił się na wszystkich walczących na parterze. Ostatnie co Iroshizuku zapamiętała, zanim pochłonęła ją ciemność, były lecące na nią cegły.

Siedziała skulona w mroku, w szafie rodziców. Miała tam się ukryć, gdyby się coś działo. A działo się, bo pociski karabinowe przebijały cienkie drewniane ściany domu rodziny Asagao. słychać było też tupot nóg, krzyki, rozkazy. -Uciekaj! - brzmiał głos ojca. - A wy w jakiej sprawie? - powiedział głos, którego nie poznała. -A w kurwa prywatnej - brzmiała odpowiedź, po której nastąpiło trzaśnięcie drzwiami.
- Pamiętaj, dziecko, jesteś Asagao - mówił ojciec, do spanikowanego dziecka.
- Ze złamaną ręką się nie przyda - głos był bliższy i jakby znajomy.
- Dlatego dostanie prezent od wujka Sama. Wbij jej injektor w ramię nad gipsem. A potem stymy, igłą prosto w serducho, bo ma żyły zapadnięte.
Rzeczywistość brutalnie przypomniała o sobie pogrążonej we śnie Iroshizuku. Obudziło ją gwałtowne kołatanie serca, brak tchu i nieznośny ból, który szybko minął. Gdy płuca przypomniały sobie jaką rolę powinny pełnić, pilot otworzyła oczy. Jaskrawe światło jak młot uderzyło ją w źrenice. W dodatku wszystkie dźwięki były nienaturalnie głośne. A jej mózg działał na pełnych obrotach, przetwarzając i analizując kilkukrotnie więcej informacji niż zazwyczaj. Mrugnęła powiekami, starając się skupić wzrok. Przy szpitalnym łóżku stali Arienne Balck i Jeff Macbride. Jak zwykle w pancerzach, a wybrzuszenia pod pachami sugerowały, że posiadają przy sobie srogie gnaty. I że mają szpitalne zasady BHP tam, gdzie majstrowi słońce nie dochodzi.
- Witamy wśród żywych, pani podporucznik. Proszę się ubrać, idziemy - Black rzuciła na łóżko polowy mundur i parę wysokich wojskowych butów.

Na recepcji Iroshizuku podpisała papiery o opuszczeniu szpitala na własne życzenie. Pracownik szpitala przygotowała jej wypis, kilkukrotnie pytając, czy aby na pewno decyduje się opuścić placówkę z takimi obrażeniami i wbrew zaleceniom lekarza, który stanowczo sugerował cztery do sześciu tygodni rekonwalescencji. Pilot w końcu zobaczyła dokumentację choroby. Sześć złamanych żeber, złamana ręka, obrażenia wewnętrzne, wstrząs mózgu. Musiała dostać solidne stymulanty bojowe z inhibitorami bólu, skoro nic nie czuła. Po wyjściu ze szpitala, trójka wojskowych wsiadła do samochodu i ruszyła. Iroshizuku wykorzystała okazję, aby dowiedzieć się czegoś.
- Dokąd jedziemy?
- Dowiesz się w swoim czasie.
- A długo będziemy jechać?
- Zobaczysz.
- A po co tam jedziemy?
- Nie musisz tego wiedzieć, aby kontynuować swoje zadania.
- Czy wielu pilotów z projektu aerospace przeżyło atak?
- Nie jesteśmy uprawnieni, do udzielania takich informacji.
- Czy wiadomo co się stało? Czy wywiad został zinfiltrowany, czy czy to przez decyzje polityczne mamy stan wojny?
- Staramy się nie formułować wniosków bazując tylko na niepotwierdzonych przesłankach.
- Czyli gówno wiecie. Trzeba było tak od razu.
Reszta podróży upłynęła w milczeniu. Dojechali do jakiegoś wieżowca i odprowadzili Iroshizuku do strzeżonego przez wartowników pomieszczenia zajętego przez kilka innych osób, na oko z sektora cywilnego.
Zaczęli opowiadać, co im się przytrafiło. Ból, przygnębienie i zgryzota były wręcz namacalne. Pilot wyczuła gdzieniegdzie nuty stresu pourazowego.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 25-03-2021 o 14:41.
Azrael1022 jest offline  
Stary 14-02-2021, 13:34   #16
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Relacje jakie ludzie posiadają z swoimi rodzicami czy dziadkami bywają różne. Jednak każdemu zdaje się wydawać iż oni zawsze będą. W razie problemów pomogą, doradzą. Może są to jakieś pozostałości z wczesnych lat dzieciństwa jakie w nas pozostały i stąd jest ten mit nieśmiertelności, nieomylności i stałości. Koniec końców każdy musi skonfrontować się z nim i przekonać się w jak wielkim był błędzie. To dotyczyło nad wyraz mocno Hadriana siedzącego w Vipromie, odcięty od informacji i wytycznych od Ojca, czy Dziadka po raz pierwszy w swym życiu.

Stopniowo odgłosy walk zaczęły się oddalać. Może napastników odparto, a może wszyscy obrońcy zginęli i napastnicy ruszyli dalej ze swą misja mordu i gwałtu na narodzie republiki. W końcu cisze przerwał stukot butów z korytarza i dźwięk otwierających się z trudem drzwi. Had starał się zasłonić siostrę będąc pewny końca. Jednak to nie były czerwone opaski, a nasi. Kto ich przysłał nie wiadomo. Wybawcy byli dość spięci i małomówni.

Rodzeństwo rozdzielono tłumacząc się rozkazami i obietnicą iż są bezpieczni. Nie stawiali oporów tylko postępowali tak jak to regulamin nakazywał. Had opuszczając budynek ujrzał skale znaczenia, oraz nielicznych ochroniarzy to tu to tam. Za bardzo nie dał rady się przyjrzeć bo wepchnięto go do pancernej puchy transportera i odwieziono jak się później okazało na spotkanie z resztą swojej ekipy budowlanej i jednej dodatkowej osoby.
 
Lynx Lynx jest offline  
Stary 14-02-2021, 14:00   #17
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację


Praca wręcz wrzała. Od dawna Victor z Thomasem i Marriot (pozostałą dwójką lekarzy), wraz z pomocą Sary (pielęgniarki) walczyli jak mogli o ratowanie żyć. Niestety… to była wojna. Technicznie wszyscy byli w czasie edukacji przygotowani do podejmowania tych straszliwych decyzji pod tytułem “ten tutaj mógłby żyć, ale w czasie ratowania go możemy uratować dwóch innych… więc pozwolimy mu umrzeć”. Prawdę mówiąc Victor uważał, że to Sara miała najparszywszą robotę. To ona informowała o tym rodziny i to ona przeprowadzała pierwszą selekcję skazując ludzi na śmierć lub życie. Jak samozwańczy bóg do którego wszyscy mieli prawo mieć pretensje. I mieli pretensje, pomimo braku prawa do tego. Ale trzymała się twardo. Szybko przypomniała sobie formułki których ich uczono, które miały ułatwić to rodzinie, ale przede wszystkim im samym.

Victor pracował. Gdy tylko myśli uciekały zmuszał je aby skupić się na kolejnym pacjencie. Łatwo było sobie wytłumaczyć, że tak właśnie należy. Że to jest poprawne. Męskie. Z czasem tylko coraz łatwiej mu to przychodziło. Myśl o zmarłym wnuku stawała się coraz… bledsza. Dalsza.




- Swój czy wróg! - zakrzyknął Varrick, najstarszy stopniem żołnierz na posterunku. Dawid z Hadrianem - trzecim żołnierzem na posterunku oraz Patrickiem - szeregowym policjantem siedzieli przy oknach. Gotowi do walki i pewnie śmierci sądząc po przeważających siłach gdyby okazały się one wrogie.
- Swój! - odpowiedział inny podchodząc ulicą z rękoma wzniesionymi do góry - podporucznik Grauss, trzeci pułk strzelców! przysyła nas przełożony naszych przełożonych!
- Kapitan Anders, druga kompania zmechanizowana! Kto dokładnie was przysyła, podporuczniku?!
- A kij mnie jeśli wiem, sir! Ściśle tajne gówno! Wiemy, że jest u was doktor Victor Heisenberg! To po niego tu jesteśmy!
- Po kiego on wam grzyba?
- A kij mnie jeśli wiem! - powtórzył wojak - każą go sprowadzić, to ja wykonuję rozkaz, ale dano mi do zrozumienia, że to ważna sprawa i mam go sprowadzić “choćby w zębach” i, że on sam jest ważniejszy niż cały mój oddział włącznie ze mną!
Varrick policzył szybko… trzech ludzi już na zewnątrz transportera opancerzonego, w środku do dwunastu innych… jedenastu skoro Heisenberg miałby się zmieścić w środku z nimi.
- Będziecie musieli poczekać, teraz Heisenberg operuje dzieciaka z kulą w torsie i urwaną nogą.
- Sir, z całym szacunkiem, ale przekazano mi, że mam go wciągnąć “choćby właśnie srał czy matkę mi rżnął”
- Chyba kojarzę kim jest ten przełożony naszych przełożonych...

Dyskusja trwała jeszcze minutę. Przed posterunkiem oddział był niebezpiecznie wystawiony na atak, a kapitan Varrick dał się przekonać, że ma do czynienia z lojalistami. Transporter przestawiono do uliczki, a dziesiątka żołnierzy weszła na posterunek. W pierwszej chwili cywile przestraszyli się, że to zdrajcy, ale David szybko opanował sytuację.

Podporucznik się nie cackał. Pokierowany, z dwójką ludzi i Sarą poszedł do pokoju w którym Victor operował chłopaka
- Doktorze Heisneberg, potrzebujemy aby poszedł pan z nami
Rzucił na nich tylko okiem i wrócił do operacji
- Nie mogę teraz. Chłopak jest otwarty. Potrzebuję kwadransa.
- Niestety nie mogę go panu dać. Proszę doprowadzić do sytuacji gdy pielęgniarkę będzie mogła go utrzymać przy życiu.
- Nie jestem waszym podwł…
- Mamy stan wojenny, doktorze Heisenberg. Jeśli nie pójdzie pan po dobroci to zabierzemy pana siłą. Jeśli pana skalpel wciąż będzie w tym dzieciaki, to wykonam swoje rozkazy z tylko cięższym sercem.
Podporucznik nie do końca mówił prawdę. Oficjalne kanały pozwalające wprowadzić stan wojenny były… ograniczone. Ale nikt nie wątpił, że trwała rzeczywista wojna i to tylko kwestia czasu nim zostanie to urzędowo usystematyzowane. Jeśli będzie to miało znaczenie.
- Kurwa! Sara, podejdź tu.
- Tylko się zdezynfekuję…
- Nie ma na to czasu - nie zgodził się Grauss
- Chodź bo ten człowiek gotów strzelić chłopakowi w łeb aby mnie zwolnić. Musisz…

… i wyjaśnił jej jak utrzymać młodego przy życiu póki Thomas lub Marriot się nie zwolnią aby kontynuować operację. Nie musiała robić wiele, tylko utrzymać go w stanie stabilności (co wcale nie było łatwe gdy był tak otwarty).

- Dziękuję doktorze, że pan nie utrudnia. Proszę z nami…




Transporter opancerzony był głośny, niewygodny i nieprzyjemny, a do tego tłoczny i nie przystosowany do kogoś o posturze okrągłąwego staruszka. Pasy były zbyt ciasne i ryzykowali rozprucie szwów na boku Heisenberga, więc jechał nie zapięty
- Przepraszam, ale nie jestem w mocy udzielić odpowiedzi na to pytanie, doktorze Heisenberg. Ściśle tajne. Dowie się pan w swoim czasie.




Victor nie nawiązywał kontaktu z pozostałymi. Na chwilę tylko dołączył do rozmowy. Poza tym siedział sam martwiąc się o rodzinę, ale walcząc ze sobą aby tego nie okazać. Musiał pozostawać silny. Niezłomny.
- Tylko spokój nas uratuje

 
Arvelus jest teraz online  
Stary 14-02-2021, 19:19   #18
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D1948RYnevA[/MEDIA]
Dawno już zaobserwowano, że terroryści poświęcają dużo czasu na podjęcie decyzji, jaki obiekt obrać za cel ataku. Zazwyczaj starają się wybrać miejsce nieochraniane, spełniające inne kryteria, jak: rozpoznawalność, jego symboliczne znaczenie, wartość kulturowa. Wiąże się to ściśle z zyskaniem większej popularności w mediach już po dokonaniu ataku. Prawdą jest, że zapewnienie całkowitej ochrony każdemu obiektowi, który może być potencjalnym celem zamachu terrorystycznego, nie jest możliwe ani fizycznie, ani finansowo. Należy jednak zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście wszystkie obiekty muszą być objęte ochroną. Skoro terroryści bardzo często odznaczają się dużą racjonalnością w działaniu i podejmowaniu decyzji, to – co jest prawdopodobne – nie wszystkie miejsca, obiekty będą dla nich satysfakcjonujące jako cel ataku. Należałoby zatem skupić się na logice ich myślenia i działania, dogłębnie przyjrzeć się tym procesom i na tej podstawie starać się ustalić miejsca najbardziej narażone na zamach, a tym samym – najbardziej potrzebujące niezwłocznej ochrony.
Dom Doe z żadnej strony, ani pod żadnym kątem nie stanowił jakiejkolwiek wartości kulturalnej, czy społecznej. Był starym, zapuszczonym z zewnątrz magazynem, stojącym poza głównymi arteriami, poza topowymi hubami mieszkalnymi. Ruderą w starej części dzielnicy fabrycznej, odkupioną za grosze od administracji Newport i przystosowaną do egzystencji jednej, mało socjalnej jednostki. Tym bardziej zaskoczył ją widok, który zastali z Wintersem po przybyciu na miejsce.

Przychodził czas w życiu człowieka, kiedy musiał zmierzyć się z czymś tak strasznym, po czym czuł, że nigdy nie będzie już taki sam. Tak jakby coś mrocznego opadło mu na kark, kradnąc każdą drobinę szczęścia, którą kiedykolwiek czuł, i jedyne, do czego jest wtedy zdolnym, to patrzeć i czuć, wiedząc, że bez względu na to, co się w życiu zrobiło, nigdy nie będzie się w stanie tego odzyskać.

- Marlow… Vito… - pobladłe usta blondynki dały radę wyszeptać dwa słowa, gdy stanęła w rozbitej bramie, a jej dłoń zaciśnięta kurczowo na klamce zaczęła niekontrolowanie drżeć. Szybki, ostrożny obchód wokół terenu nie poprawił sytuacji, wręcz przeciwnie, aż w końcu na sztywnych nogach przeszła pod schody i opadła na kolana tuż obok dwóch pokrwawionych, futrzanych pryzm martwego mięsa. Gdzieś z tyłu kobieta słyszała niski, rozciągnięty w czasie basowy pomruk Briana, lejących się pytań, jednak nie dała rady zrozumieć o co mu chodzi. Kiwała się w przód i w tył, trzymając w ramionach trzecią, idealnie statyczną, wciąż ciepłą kulkę, a jej ciężar wydawał się nieproporcjonalnie duży w porównaniu do gabarytów.

- Jane… - chyba ktoś powiedział jej imię, ale nie dawała rady się na tym skupić. Głaskała mechanicznym ruchem mokre od krwi futro Jabola. Cholernego kundla znalezionego w rowie, najlepszego przyjaciela Jane: równie niewyględnego co ona sama i wrednego, małego kurwia wnoszącego światło do jej smętnego jak pizda życia.

Jabol każdego dnia z nieokiełznaną rozrzutnością i radością uczył ją życia: tego, jak chwytać chwilę i dosłownie lać na to, co wolno, a czego nie wolno. Do niczego nie potrzebował szpanerskich samochodów, wielkich domów i markowych ciuchów. Symbole pozycji społecznej nie miały dla niego znaczenia. Wystarczył mu zabłocony kawałek patyka. Nie osądzał innych po ich pochodzeniu, wierze i przeszłości, ale na podstawie tego, kim są w środku. Było mu wszystko jedno, czy Doe była biedna, czy bogata, wykształcona, czy analfabetką. Dała mu kawałek serca, a on oddał jej swoje całe. Zawsze cieszył się na jej widok, podkradał żarcie z talerza i uwielbiał ziać jej w mordę swoim śmierdzącym oddechem, gdy spała.

Gdzieś z tyłu Winters ciągle coś do niej gadał, próbował położyć dłoń na okrytym skórzaną kurtką ramieniu, lecz strząsnęła ją.
- Ub… ubezpieczaj - warknęła krótko, a rozpacz trawiąca wnętrzności powoli zmieniała się we wściekłość. Liczyła oddechy, wyciszając się i odcinając teraz niepotrzebne emocje. Były takie miejsca, do których nie należało się zapuszczać myślami, choć one i tak tam podążały.
Na co dzień unikała słowa “rodzina” przed samą sobą bojąc się przyznać do przywiązania, ale przywiązała się. A teraz znowu została sama.

Otrzeźwiło ją dobiegające z daleka echo eksplozji, przez klęczące ciało przeszedł dreszcz, a po nim kolejny. Przy trzecim odłożyła psie zwłoki delikatnie na chodnik i zaciskając do bólu szczęki wstała, z odbezpieczoną bronią wchodząc do domu. Jeśli z zewnątrz wyglądał źle, w środku zastała całkowity kipisz. Mieszkanie dokładnie przeszukano, na ziemi piętrzyły sie wyrzucone z szuflad i szafek ubrania, wymieszane z potłuczonymi skorupami talerzy. Wypruto poduchy kanap, zdarto w paru miejscach tapety ze ścian.
- Wiedzieli po co tu są - mruknęła głucho, widząc wybebeszone teczki z dokumentami i rozrzuconymi po okolicy kartkami dokumentacji medycznej, opatrzonej nazwiskiem “Doe”. Zniknęły też elaborowane ostatnio bomby, stół saperski roztrzaskano. Tak samo jak akwaria i terrarium. Woda mieszała się z piachem na kamiennych płytach, martwe ryby po złości rozdeptano, a legwanowi roztrzaskano łeb o ścianę.

- Nic mi nie jest, Brian - burknęła mijając kumpla i w myślach dziękując mu, że nie odpalił żadnego ckliwego protokołu z głaskaniem po plecach albo pierdoleniem durnych banałów. Nie narzucał się, biorąc na kark pilnowanie okolicy gdy ona miotała się po resztkach swojego życia zmienionego złą wolą paru skurwysynów w jeden wielki śmietnik. Po raz kolejny.

Po skończonym obchodzie wyskoczyła przed budynek, nurkując w przybudówce obok płotu tylko po to, by wynurzyć się chwilę później z łopatą. Ze sztywną niczym pośmiertna maska gębą wykopała dół na podwórzu, a potem z pomocą Briana złożyła w nim wszystkie zabite zwierzęta i zakopała. Paląc papierosa nad świeżą mogiłą uciekała myślami poza teren dawnego domu. Zawsze jest jakiś powód, dla którego terroryści wybierają ten, a nie inny obiekt lub miejsce. Ma na to wpływ wiele czynników, w tym forma ataku, a mianowicie czy będzie to zamach bombowy, uprowadzenie, morderstwo, czy jeszcze inny rodzaj. Konkretna forma ataku jest używana przez terrorystów do innych celów, np. morderstwo jest często wykorzystywane do zlikwidowania konkretnych osób, przede wszystkim przedstawicieli władzy – policjantów, sędziów, polityków i innych. Dlatego też rozpoznanie celu, którym kierują się zamachowcy, jest pierwszym, ale nie ostatnim krokiem. Konieczne, a przynajmniej bardzo potrzebne, jest także rozpracowanie ich ideologii oraz dotychczasowych metod ich działania.

- Te kurwy przyszły po mnie - stwierdziła rzucając niedopałek na trawę i przydeptując go butem. Wbiła dłonie w kieszenie kurtki, pierwszy raz od przybycia do domu spoglądając trzeźwo na Wintersa - Wiedzieli kogo i czego szukają, zajebali wszystko co się dało. Wydrapali skrytki w ścianach - skrzywiła się. Głęboko w ludzkiej podświadomości tkwi przemożna potrzeba logicznego, mającego sens wszechświata. Ale rzeczywisty wszechświat jest zawsze o krok poza logiką.

- Trzeba spierdalać - mężczyzna popatrzył gdzieś ponad rozwalonym płotem - Zejść z ulicy i przyczaić póki nie zapadnie zmrok. Nocą łatwiej wymkniemy się z miasta. Mam kumpla w…

- Nie będę spierdalać z podkulonym ogonem jak ostatnia pizda
- Doe przerwała mu krótkim warkotem, ruszając z powrotem do domu. - Chcesz stąd wydupiać kopsnę ci coś i pal wroty.

- Niby po chuj?
- głos za jej plecami stał się ochrypły, nieprzyjemny - Mówiłem ci kaszalocie, nikt nie zostaje.

Dalszą trasę przeszli w milczeniu, aż w końcu przewalili kanapę i resztę śmieci, odsłaniając osmoloną klapę piwnicy. Kobieta wpisała kod, klapa syknęła, a potem odskoczyła pozwalając się uchylić. W środku znajdowały się dwie skrzynie, zabezpieczone kłódkami.
- Jesteś tego pewien? - musiała spytać, patrząc kontrolnie na towarzysza. Każdy człowiek boryka się w życiu z jedną prawdą, której nigdy w pełni nie pojmie. Musi przerabiać wciąż te same lekcje, popełniać takie same błędy, zanim ich sens dotrze wreszcie do jego świadomości.
Nie wolno się przywiązywać, przywiązanie rodziło jedynie same komplikacje.
Gdyby zaś sprawiedliwość oddano w ręce ofiar, wyroki śmierci przez powieszenie miałyby się tak do wyroków więzienia jak sto do jednego.

Należało również dopełnić wszelkich formalności oraz pozamykać pewne sprawy, nim wkracza się na drogę bez powrotu. Z tego też powodu opuszczając zgliszcza magazynu Doe i Winters zostawili za sobą trzy groby. W jednym spoczywały martwe wyrzuty sumienia których nie obronili.
Dwa pozostałe czekały puste.
Na przyszłość.

Za cel obrali drugie miejsce, gdzie wiadome było, że Jane się kręci. Forza znajdowała się raptem 4 mile od jej domu, ale zanim tam dotarli minęły ponad dwie godziny. Zostawili za sobą szlak z krwi i cierpienia, oddając po dwakroć chaos napotykanych nieszczęść. Wpierw skończyła się im amunicja do karabinów i granaty, a gdy wyszły i pestki do klamek, przerzucili się na noże. Zanim dotarli do celu ledwo trzymali się na nogach, musząc podpierać o siebie.
Dokładna droga utonęła obojgu w czerwonej furii, zwłaszcza gdy widzieli nieruchome, znajome twarze pozbawione życia, a gdy już myśleli że przyjdzie im zdechnąć w ruinach ulubionego pubu, znikąd pojawił się pieprzony oddział AT i po wymianie ołowianych uprzejmości, przyszedł czas na gryzący dym, kajdanki oraz ciągnięcie po asfalcie między dwoma czarnymi postaciami bez twarzy. Przez załzawione, sklejone juchą z rozcięte gołuku brwiowego oczy widziała jak Winters tłumaczy coś jednemu z żołnierzy… a potem obraz się zmienił, gdy wpieprzono ją na pakę transportera, zmierzającego do Ebin Tower - do reszty sierotek z oddziału.


Gdy Julian opowiadał pozostałym o tym jak było z nim podczas masakry mówił głosem cichym i jakby nieobecnym. Opatrzono go, założono opatrunki, zszyto rozcięty łuk brwiowy. Twarz miał w połowie opuchniętą, ręce pokryte sińcami, ubranie w strzępach.
Zrelacjonował jak uciekając widział starcie Krugerów - policyjnych z workmenowym, a potem jak dwa policyjne zaczęły strzelać w plecy swoim towarzyszom. O tym jak przedostał się do parku maszynowego i zgarnął DMa pomagając ochronie odeprzeć pierwszy atak. To co mówił potem było lakoniczne i wyprane z uczuć. Mówił jak maszyna czytająca tekst - jak automatyczny lektor. Wpatrywał się gdzieś w dal.
- Ochrona zgarnęła dwie ciężarówki do transportu. W jednej z nich jechali rodzice.
Zmierzaliśmy do bazy wojskowej.
Zasadzili się na nas. Bomba wybuchła pod pierwszą ciężarówką. Całkowicie zdewastowana. Druga w nią przywaliła. Byli w niej moi rodzice.
Z bocznej uliczki wyjechały dwa vany. Dopancerzone. Z karabinami maszynowymi. I z obstawą - ludzie z bronią automatyczną i laserami.
Zabiłem ich wszystkich.
Potem DM oberwał z broni energetycznej. Chyba nic z niego nie zostało. Jakoś się wydostałem z kokpitu.
Klęczałem przy ojcu i matce. Mama krwawiła, było z nią bardzo źle, nie mogliśmy nic zrobić.
Potem przyszli po nas. Skopali wszystkich do nieprzytomności.
Ocknąłem się dopiero w jakiejś piwnicy. Z ojcem i matką.
Mama umierała. Razem z tatą trzymaliśmy ją.
Nie mogliśmy nic zrobić.
Rozległy się strzały, wybuchy i kroki. Nie wiem ile minęło czasu.
Potem pojawili się ludzie z SHWAT. Zabrali mnie, tatę i mamę.
Byliśmy w jakimś wozie pancernym.
Gdy jechaliśmy mama… zmarła.


W tym momencie kolejne słowa uwięzły mu w gardle. Nabrał powietrza, spróbował powiedzieć coś jeszcze, ale schował twarz w dłonie i zamilkł. Trząsł się tylko w bezgłośnym szlochu.

Co się wydarzyło jeszcze nie w pełni dotarło do Hadriana. Chcąca przerwać cisze jaka nastała po słowach Juliana zrelacjonował swoje przeżycie. Krótko rzeczowo i bez emocji jakby składał raport w firmie z wykonanej pracy, a nie z prawdopodobnie najczarniejszego dnia swojego życia. Choć i tak mogło się wydawać iż oberwał najmniej ze wszystkich. Wszyscy wyglądali jakby dopiero co wyrwali się najgłębszego bagna, a on dalej wyglądał w miarę normalnie nie licząc kamizelki i hełmu z którymi nie zamierzał się rozstawiać.

Ponoć pierwszą fazą żalu jest niedowierzanie, co stanowiło czystą bzdurę. Na samym początku bowiem pojawia się całkowita akceptacja: człowiek przyswaja złą wiadomość i doskonale rozumie, co się stało. Wie, że ukochana osoba - małżonek, rodzic, dziecko - już nigdy nie wróci do domu, że odeszła na zawsze i nigdy, przenigdy już jej nie zobaczy. Pojmuje to w mgnieniu oka. Nogi się uginają. Serce przestaje bić. Taka jest pierwsza reakcja. Nie tylko akceptacja, ale całkowite zrozumienie prawdy. Ludzie nie potrafią znieść tak ciężkich ciosów. Dlatego reagują niedowierzaniem. Ono nadchodzi szybko, kojąc rany, a przynajmniej łagodząc ból. Mimo to zawsze jest ten moment, na szczęście krótki, prawdziwej - pierwszej fazy, kiedy człowiek dostaje złą wiadomość, spogląda w otchłań i chociaż przerażony, wszystko doskonale rozumie.
Spoglądając na zwykle pogodnego, pełnego werwy i marzeń okularnika których ponoć nie umiał się nie uśmiechać, tryby człowieczeństwa wewnątrz piersi Jane Doe zgrzytały złowieszczo. Patrzyła na Juliana, potem na młodego Spencera i znów jej uwaga uciekła do tego pierwszego - nim martwiła się bardziej. Szok, trauma i cała reszta ryjącego głowę badziewia jakie przeszurało go przez ostatnie godziny odcisnęły na nim aż nadto widoczne piętno. Oto właśnie paradoks straty: jak coś, czego już nie ma, tak bardzo może nam ciążyć?
- Wiedziałam, że to wszystko pierdolnie - mruknęła cicho pod nosem, nim nie odkleiła pleców od podpieranej do tej pory ściany i nie przeszła tych pary kroków, stając centralnie przed Jacksonem. Stała tam przez dłuższy moment, obserwując uważnie faceta od góry do dołu i od dołu do góry. Płakał… to dobrze. Wbrew pozorom płacz był pożądanym czynnikiem, oznaczał bowiem wychodzenie z szoku i przezwyciężanie traumy, a przynajmniej próbę uczynienia tego. O wiele gorzej Juls miałby, gdyby z kamienną miną wpatrywał się w jeden punkt, bądź próbował dusić emocje w sobie. Wtedy prędzej niż później cały nagromadzony wewnątrz syf pierdolnąłby z hukiem wypłaszczając go dokumentnie.
- Masz, pij. - burknęła, wciskając mu w dłonie piersiówkę wyjętą z kieszeni bojówek. - Nie pomoże, ani niczego nie rozwiąże. Niczego nie naprawi… ale będzie ci przez chwilę łatwiej.

Otworzyła usta, aby powiedzieć coś jeszcze. Powinna coś powiedzieć, lecz nie była w tym dobra. Chyba też powinna płakać, ale nie potrafiła. W środku czuła pustkę i stratę. Pustkę i wściekłość ledwo trzymaną na wodzy. Dlatego właśnie nie wiązała się z nikim, nie zakładała rodziny. Żeby przez nikogo nie cierpieć i żeby ktoś nie cierpiał przez nią. Kiedy człowiek traci kogoś bliskiego wówczas pojmuje, jak niezmierzoną otchłanią jest samotność.
- Moje kondolencje, naprawdę przykro mi - dodała, z wyraźnym zawahaniem podnosząc dłoń i zaciskając ją pokrzepiająco na ramieniu Jacksona. Obejmować go nie zamierzała, nie w sytuacji kiedy nie wiadomo czy koleś nie połamał sobie żeber. Zresztą nie robiła za cholerną niańkę.
- Wyrzygaj to, wyrzuć z siebie. - następne słowa wypowiedziała stanowczo, potrząsając lekko trzymanym ramieniem - A potem weź się w garść, potrzebujemy cię. Na żałobę przyjdzie czas po tym, gdy dorwiemy skurwysynów odpowiedzialnych za ten bajzel. - głos jej stwardniał - Dorwiemy i odpowiednio podziękujemy. Będą bardzo dokładnie czuć że umierają, w każdej pozostałej im sekundzie życia, obiecuję. Teraz łeb do góry, jebnij klina i przygotuj się. - doszeptała.

Julian sięgnął po piersiówkę jego twarz była czerwona, wykrzywiona w strasznym grymasie. Łzy ciekły mu po policzkach. Dossał się do piersiówki ciągnąć mocny alkohol jakby ten jednak mógł rozwiązać cały problem. W pewnym momencie zaczął kaszleć gdy zachłysnął się. Oddał piersiówkę Jane, a ta kiwnęła mu krótko głową, klepiąc po plecach.

- Spencer chcesz kielicha? Victor co z tobą? - zamiast wypluwać własne wspomnienia, zwróciła się do reszty, na koniec spoglądając na całkowicie obcą twarz.
- Zadali sobie wiele trudu żeby nas tu ściągnąć- skrzywiła usta w czymś co przypominało uśmiech - Dla ciebie też starczy, podbijaj.

- Poproszę - powiedział prostując się. Choć matka zawsze ostrzegała, że to niebezpieczne i niegrzeczne pić po kimś to raczej i tak jest bezpieczniejsze niż chodzić na parady. Koniec końców był szczepiony więc raczej nic nie dostanie, a wygląda że wszyscy tu obecni będą ze sobą powiązani w tym co tam los dla nich szykował. Doe rzuciła mu piersiówkę.

- Jak myślicie co teraz będzie? Po co nas zgarnęli i oddzielili od bliskich, a teraz nie raczą nawet odpowiedzieć.? - powiedział sięgając po napitek i biorąc porządny łyk.

- A co... może być… kto może wiedzieć?
- wyjęczał Julian pokasłując - Policja… zinfiltrowana. Wojsko dało dupy… Politycy gryzą piach albo… albo spierdolili… A my? Może znów jakieś... pieprzone filmy? By wyglądało że… że nie jest tak źle? - głos miał pełen goryczy i złości.

-Wątpię - Doe skrzywiła się, wyjmując z pomiętej paczki papierosa. Jak większość rzeczy, które miała na sobie, przesiąknął szkarłatem o miedzianym zapachu. Tym samym jaki otaczał postać blondynki duszącym całunem. Kiedyś biała podkoszulka teraz zrobiła się ciemno bordowa, to samo tyczyło spodni moro, i tylko skórzana kurtka wydawała się opierać powszechnej tendencji zmiany barw. Prócz krwi traciło od niej benzyną, palonym prochem i chemikaliami. Dorobiła się też sporej kolekcji siniaków, otarć i rozcięć, szczególnie na dłoniach oraz twarzy. Poruszała się również podejrzanie sztywno.
- Jedni i drudzy czegoś od nas chcą - mruknęła, odpalając fajka - Wiedzieli kogo szukają, byli u mnie. Przeszukali magazyn. To wymagało… determinacji - zacięła się, kupując czas porządnym zaciągnięciem, a potem kolejnym. - Kipisz jak skurwysyn, próbowali uważać, ale i tak odpalili miny. Usunęli moje psy. Do sąsiadki też wpadli, na szczęście umarła szybko. Nie cierpiała, oni nie mieli już tyle szczęścia - znów się zaciągnęła, choć głos i tak jej ochrypł. Opuściła rękę, żeby ukryć drżenie palców. Wzięła głęboki oddech, a potem streściła pokrótce polowanie na Long Toma, niczego nie pomijając. Tak samo przy pozostałej części historii: wędrówce kanałami, powrocie do domu i późniejszym rajdzie do ulubionego baru, gdzie zastała jedynie trupy i zgliszcza. Wtedy też napatoczyło się AT, by po wymianie ołowianych uprzejmości, rozdzielić ją z kumplem i zgarnąć do wieży.
- Nie dali ich pochować - burknęła ponuro, kiepując fajka na ścianie. Zaraz odpaliła drugiego - Chuj im w migdałki. Nie zajebią nas, potrzebują. Dlatego, kurwa, rodzina jest przereklamowana - popatrzyła na Juliana, Hadriana, kończąc ponurą obserwację na Victorze.
- Będą ich trzymać, dla bezpieczeństwa oczywiście. - zrobiła przerwę, uciekając spojrzeniem na okno. - Mojego kumpla też, gwarant udanej współpracy. Karnej, bez zbędnych implikacji. Bez brania ich ludzi za zakładników i wysadzania tu czegokolwiek. Czego od nas chcą? - powtórzyła, spluwając na podłogę - To nie oczywiste? Do czego nas szkolili? Będziemy robić rozpierdol - prychnęła dymem, wskazując ruchem brody nieznaną kobietę - Pytanie jaka jest jej rola. Też nie jest tu przez przypadek.

- Pani godność można poznać?
- zapytał nieznajomą Azjatkę
- Chyba się jeszcze nie poznaliśmy. Ja jestem Hadrian Spencer, o to jest szanowny Pan Doktor Victor Heisenberg, ten tutaj dżentelmen to Julian Jackson, a ta o to szanowna Dama to Jane Doe. - długie godziny nauki etykiety i zachowania towarzyskiego wzięły górę i wyrecytował całość jakby z pamięci.

Zagadnięta była ubrana w polowy mundur, na oko o trzy numery za duży. Twarz miała bladą i posiniaczoną, źrenice nienaturalnie rozszerzone. Usztywniona i pokryta gipsem lewa ręka spoczywała nieruchomo na temblaku.
- Jestem Iroshizuku Asagao. Oficer w stopniu podporucznika, pilot, obecnie przydzielona do 77 Batalionu OPL - to mówiąc wykonała sztywny ukłon, jak wymagała etykieta na światach Draconis Combine. Nie poruszała się jednak zbyt szybko, w końcu połamane żebra i obrażenia wewnętrzne były jeszcze świeże, a to, że nie czuła bólu było wynikiem działania stymulantów bojowych, którymi naszpikowano ją, żeby mogła wyjść ze szpitala.
- Jackson-san, współczuję straty. Śmierć bliskich to ogromna tragedia.
Z ponurym wyrazem twarzy Jackson kiwnął głową w podzięce.
- Podejrzewam, że każdego z nas tu obecnych lustrowała komórka służb informacyjnych, która nie została rozbita, przekupiona czy w inny sposób zdekonspirowana przez wroga. Ktoś z wysokich szarż musiał stwierdzić, że można nam zaufać na tyle, żeby wykorzystać na wojnie. A z tego co słyszę, to ten ktoś musiał mieć duże wpływy, skoro zaryzykował tylu ludzi i sprzętu, żeby nas znaleźć, postawić na nogi i przetransportować tutaj.
Iroshizuku przerwała na chwilę i poruszała ręką na temblaku. Czuła mrowienie w palcach i chyba wracała jej motoryka. Gojenie postępowało w niesamowitym tempie, więc zapewne w szpitalu dostała nie tylko stymulanty, ale też nanoboty chirurgiczne.
- Brałam udział w walce o jednostkę. Przetrwaliśmy kilka szturmów połączonych sił bandytów, Workmenów i piratów z Loxley's Raiders, w tym jeden wspierany przez strumieniowce. Jednak atak piechoty wspieranej ciężkim ostrzałem czołgów rozbił naszą obronę. Walczyłam w koszarach, gdy pocisk uderzył w filar i budynek się zawalił. Potem… znaleźli mnie. Obudziłam się w szpitalu, skąd przetransportowano mnie tutaj. W trybie bardzo pilnym.

Victor stał wśród innych… niewzruszony. Podobnie do Jane. Gdy go zgarnęli był cały we krwi pacjentów, więc dali mu się przebrać w cokolwiek udało się na szybko zorganizować. Spodnie miał we względnym ładzie więc zostały. Ładne, eleganckie, jak od tego wygodniejszego typu garniturów. Nieco przymały, kolorowy dres z którego wystawał staruszkowy brzuszek ubrany w czarną koszulkę z logiem jakiegoś zespołu dziwnie kontrastował, ale… jakie to miało znaczenie? Mógłby pewnie przyjść z krowim plackiem na głowie i nikt by się nie zdziwił kiedy by go uniósł odrobinę w geście przywitania.
- Na samym początku zostałem rozdzielony z rodziną. Nie wiem co z nimi i jeśli chcą ich bronić w zamian za naszą współpracę, to niech tak będzie. W chaosie jakimś cudem skończyłem niosąc jakiegoś dzieciaka. Najwyraźniej musiał się zgubić w chaosie i los chciał, że wpadł na mnie. Lojalny żołnierz pomógł nam dotrzeć do posterunku gdzie zorganizowano szpital polowy. Byłem kiedyś chirurgiem to pomagałem jak mogłem. Wiele żyć mi się prześlizgnęło między palcami. Niestety włącznie z dzieciakiem. Miał na imię Mikel - Victor spochmurniał na chwilę, ale szybko wrócił do swojej kamiennej determinacji - ale wiele uratowałem.
Nie zadawał oczywistych pytań. Nie próbował dociekać jakim cudem wywiad i kontrwywiad tak bardzo dały ciała, że wrogowie dali radę aż tak zinfiltrować… wszystko.

Nastała ciężka cisza, którą przerwała skwaszona blondynka.
- Tam jest bar, idę po flachę. Juls, dla ciebie dwie. Trzeba cię ogarnąć, Mordo - powiedziała odpalając kolejnego papierosa i odkleiła się od ściany przy Jacksonie. Potrzebowali wódy. Na trzeźwo tego kurewstwa nie szło zdzierżyć.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-02-2021 o 19:22.
Zombianna jest offline  
Stary 14-02-2021, 19:58   #19
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Sarah Kane

Piętnasty marca tego roku zdecydowanie nie należał do fartownych dni. Nie miała fuksa. Nie było szczęścia. Był tylko bezustanny łomot. Dźwięk tragedii, która wzięła młot cierpienia i napierdalała nim bezlitośnie w czaszki niewinnych osób.

W przeciwieństwie do zeszłorocznej parady jaka się odbyła z okazji Dni Fundacji na Volunteers Avenue, policyjne Krugery ze SHWAT nie miały wziąć tym razem udziału w pochodzie. Były natomiast w stanie gotowości. A wraz z nimi cała obsługa, nie tylko piloci - oficerowie telekom i prowadzący, sztabowcy, technicy, medycy. To oznaczało, że każdy z nich był na służbie, a to oznaczało, że nie był ani na paradzie, ani z rodzinami, ani u siebie, ani nigdzie. "Trzeba jebać" jak to kiedyś powiedział anonimowy pracodawca. Stała pensja państwowego funkcjonariusza z dodatkami i benefitami sama się nie zarobi.

Był to deal. Na swój sposób nie różniący się niczym od tego, jaki kurwa ma ze swoim klientem. On jej (albo jemu, bo czemu nie - w tych czasach wszystko przechodziło) płacił, ona jemu dawała dupy. Nie ma, że boli. Oczywiście, zawsze można było od tej transakcji odstąpić. Tak samo funkcjonariusz mógł zrezygnować ze służby. Ale prawie zawsze przeważał rozsądek. Pieniądze. Stabilizacja. Wbicie w sztywne, wygodno-niewygodne ramy socjalizacji. Zadośćuczyniało ambicjom swoich starych oraz wyobrażeniom otoczenia. Unikało się stygmatyzacji i negatywnych stereotypów.

Sama radość. Naprawdę.

Niemniej jednak tym razem przynajmniej nie trzeba było się pocić nad sterami maszyny, które wymykały się spod kontroli. Sarah Kane wzięła udział w paradzie już rok temu. Jako uczeń kursu pilotażu, po raptem paru godzinach nauki. Uważni obserwatorzy, szczególnie medialni, wychwytywali jak PoliceMechy nierówno idą. Było o włos od katastrofy. Jedni pilotowali lepiej, drudzy gorzej. Ona, wciśnięta na kurs później niż reszta, pilotowała najgorzej. Każda minuta była dla niej jak balansowanie u wrót do bezdennej otchłani Piekła. Straci równowagę, czy nie? Zwali się na kolegów, na asfalt... na widzów? Śmierć to jedno, ale poczucie wstydu, upokorzenia i wzroku miliona ludzi to coś innego. Ale nie zwaliła się. Trzęsła się jak osika kiedy wychodziła już w hangarze, twarz była bladą maską nawilżoną wytartymi łzami, potem jeszcze biegła do toalety by zwymiotować ze stresu. Ale nie zwaliła się. Nawet medialne docinki nie były jakieś przesadne ani długo trwające - duma z posiadania własnych mechów przeważała nad szyderą, a nazbyt nihilistycznych dziennikarzy poproszono na bok i wytłumaczono, jak sprawy mają się mieć.

Twarz zachowana, uśmiech na gębie, błyski fleszy. I, przynajmniej tym razem, bardzo pozytywna reakcja ze strony rodziny - to jest, żadna reakcja. Ojciec nie skrytykował, brat nie miał szyderczego uśmieszku na twarzy. Być może masywna waga i rozmiar zbrojnej w wukaemy machiny przemówił do ich zabetonowanych serc i kazał skupić na nich, zamiast na kruchej osóbce wewnątrz.

A tego dnia, rok później, piętnastego marca było i lepiej, i gorzej. Było lepiej. Wiedziała jak pilotować. Robiła to nawet nieźle. Wciąż brakowało jej umiejętności aby zrównać się poziomem z kapitanem Eliasem Birmą, polowym dowódcą jednostki SHWAT, ale przegoniła pozostałych z ekipy i pięła się wzwyż. Nie musiała brać udziału w paradzie. Siedziała z resztą drużyny w pokoju socjalnym na komendzie głównej. Wokół było całkiem spokojnie - wszystkie biurwy miały wolne, a część krawężników była na paradzie albo też w domach. Można było łoić herbatę, wsuwać fundacyjne ciasto i jakoś przetrawić ten dzień w spokoju. Było gorzej. Mrożący krew w żyłach, powtórzony chyba ze trzy razy meldunek o zamachu terrorystycznym na paradzie. Seria detonacji w całym mieście. Utrata prądu. Śmierć mnóstwa absolwentów i uczniów akademii policyjnej i uczelni wojskowej w wybuchach podłożonych bomb.

Zapakowali się do machin. Wyleźli nimi na ulicę i ruszyli aby "stłumić zamieszki". Taką mieli konfigurację uzbrojenia. Dwa nadgarstkowe wukaemy M-100 Heavy 12.5mm oraz wbudowany w tors dodatkowy kaem wsparcia były wypchane odpowiednio rozpryskowymi nabojami z gazem łzawiącym i kulami gumowymi, wszystko podciśnieniowe by zminimalizować ryzyko ciężkich obrażeń i śmierci. Niekoniecznie broń, z którą można by porywać się na coś innego niż pieszych. Ale nie było czasu na poprawki, a ówczesne informacje były niepełne. Nie wiedzieli na co się porywają. Oj, bardzo nie wiedzieli.

Dwa PoliceMechy były załadowane standardową wojskową amunicją FMJ, czyli nawet nie zmodyfikowanymi glaserami o minimalnej przebijalności. Krugery kapitana Birmy i jego przydupasa, sierżanta Jasona Ortegi. Kiedy zbliżali się do Volunteers Ave, mieli okazję solidnie ostrzelać kilku szaleńców i parę grupek typów z bronią palną, opasanych czerwonymi wstążkami. Ci ludzie byli bestialscy. Walili do mężczyzn, kobiet, dzieci, zwierząt. Demolowali okolicę. Niszczyli samochody. Obrzucali wszystko granatami i improwizowanymi bombami.

A potem przez ścianę jakiegoś garażu wylazł wraz z gruzem na ulicę on, kolejny Kruger. Był w barwach Workmenów, tej niesławnej kompanii najemniczej z pustyni zwanej Barierą, poza granicami republiki. Ostrzelał ich. Oni ostrzelali jego, ale nic nie mogli mu zrobić. Jej mech oberwał trzema pełnymi, gęstymi seriami. Czuła delikatne wstrząsy, kiedy pestki łomotały we frontalny pancerz, odłupując jego ablatywne fragmenty. Padł rozkaz, rzucili się ku niemu z pięściami. Wtedy doszło do zdrady. Birma i Ortega otwarli ogień w ich plecy, a wokół zaroiło się od typów z czerwonymi wstęgami - i granatami oraz granatnikami. To nie trwało długo. Zdążyli położyć i nieźle uszkodzić tego workmenowego Krugera, ale nie mieli szans pod taką nawałnicą ognia. Powaleni i nieruchomi, do ich kokpitów dobrali się ci barbarzyńcy, roztrzaskując je i wyłuskując ze środka pokaleczonych policjantów, których pobili do nieprzytomności.

I to by było na tyle, gdyby nie koledzy z jednostki antyterrorystycznej. Odbili ją z jakiejś zapyziałej nory i odstawili do szpitala. Tak lekarz powiedział. Była mocno pobita i miała lekki wstrząs mózgu, ale to nie był czas na wylegiwanie się w wyrze. Zaaplikowano jej medykamenta i stymulanty, po czym odebrał ją jakiś żołnierz. Przedstawił się jako podporucznik McKinley ze sztabu generalnego. Na dachu czekał już helikopter. Pod rękę wziął i zabrał wciąż nieźle zawianą kobietę i usadowił na swoim miejscu. Potem wystartowali, polecieli na dach Ebin Tower - najwyższego drapacza chmur w Newport, gdzie McKinley wysiadł, ale zaraz potem wrócił z paroma ludźmi. Pamiętała ich twarze z telewizji. To byli piloci WorkMechów z tej firmy budowlanej, ci celebryci. W sumie to i ona była im znana, musiała być. Paparazzi wszędzie się pchali swego czasu w ich życie.

Pozostali
Wojskowi wciąż trzymali gęby na kłódkę, a pytania zbywali rozkazami z góry, które sygnowało samo generalne dowództwo sił zbrojnych NVR. Pytanie czy to była prawda. Ze względów oczywistych nie byli w stanie stosownie tego udokumentować. Z drugiej strony, jeśli to była prawda, to myśl o zdradzie przez sztab generalny była na tyle chujowa, że mech-piloci szybko ją porzucili. Gdyby bowiem okazała się prawdziwa, to ta wojna już była przegrana zanim się rozpoczęła.

Wreszcie o świcie przyleciał helikopter. W samą porę, bo w stronę Newport zdążał jeden z tych większych DropShipów Piratów. Zdesantował gdzieś w okolicach jednostki 77 Bat. coś, czemu zgromadzeni dobrze się przyjrzeli dzięki stacjonarnym lunetom na balkonie używanym przez gości loży do rekreacji. Widok ten zmroził im krew w żyłach.

Z wnętrza desantowca wychynęły mechy. I to raczej nie dozbrojone przemysłowce Workmenów, tylko trzy lance BattleMechów. Tuzin cholernych machin wojennych. Większości nie rozpoznawali, ale kształt jednego z nich był nieśmiertelny, zamieszczany nawet w książkach do nauki historii dla szkół podstawowych. MSK "Mackie". Pięć sztuk. Pierwszy BattleMech jaki kiedykolwiek zbudowano. Na dzisiejsze czasy, nawet definiowane przez ruinę Wojen o Sukcesję i jej efekt, LosTech, nie był to najgroźniejszy możliwy przeciwnik - ale wciąż był bardzo ciężko opancerzony i dysponował wystarczającą ilością uzbrojenia aby wojować z większością pojazdów bojowych.

Newporcka brygada Gwardii Republikańskiej była zgubiona, a wraz z nią całe miasto.

Maszyna, którą mieli się zabrać - czarny, wysmukły helikopter - osiadł lekko na dachu. Nie gasił silnika. Z przedziału pasażerskiego (całkiem ciasnego) wyskoczył jakiś młody, wysoki przystojniak w mundurze sztabowym NVDF. Dystynkcje wskazywały na podporucznika. Gestem zaprosił do wnętrza. W środku była już jeszcze jedna osoba, kobieta w sfatygowanym mundurze policjanta. Spod kolekcji obtarć i opatrunków poznali ją - to była jedna z pilotów policyjnych Krugerów ze SHWAT. Kiedy ekipa już się rozsiadła i zapięła pasami, zasunięto pancerne odrzwia, maszyna wystartowała i pomknęła.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=yQdK4d2S2YQ[/MEDIA]

Wszyscy
Oficerek przedstawił się jako Jake McKinley, jeden z aide de camp sztabu generalnego. Przez cały lot wyjaśniał, aż do zdarcia głosu (musiał trochę przekrzykiwać łomot śmigieł i wichru). Lecieli na południe, do Montpelier pod Wielką Górą Zieloną. Zorganizowano tam specjalną bazę, coś na wzór sztabu kryzysowego. Potrzebowano ekspertyzy pilotów mechów (acz porucznik nie wiedział po co). Ich rodziny i przyjaciele zostaną ewakuowani poza miasto, prawdopodobnie do Vergennes (acz to mogło się jeszcze zmienić). Sytuacja na wojnie była bardzo dynamiczna. Atak w Newport był pierwszy chronologicznie. Detonacje tuż przed masakrą na paradzie odbyły się w kluczowych miejscach, nie tylko w miejskiej elektrowni, ale także w paru obiektach wojskowych i, przede wszystkim, w akademii policyjnej i wywiadu wojskowego (gdzie również zlokalizowano biura robocze w ramach kompleksu). Akurat w czas, kiedy większość absolwentów, pracowników i studentów zgromadzono na fundacyjnych wiecach. Detonacje były tak silne, że zawaliły całe budynki. Prawdopodobnie nikt nie przeżył, tym bardziej, że niedługo potem w rejon wjechali Workmeni.

Inne miasta również zostały zaatakowane, głównie od środka przez uzbrojonych uchodźców i infiltratorów, ale były też przeloty i rajdy maszyn pirackich. Wiadomo było też, że "regularna armia" Bandytów rozpoczęła generalną ofensywę na Pogranicznym froncie. Raporty były pesymistyczne i mówiły o setkach jak nie tysiącach dopancerzonych i zbrojnych w broń ciężką technicali i dziesiątkach tysięcy terrorystów. Wszyscy mieli na rękach czerwone opaski - co ważne, bo przed zamachem na paradzie nie zaobserwowano tego. To był jakiś symbol, który został ujawniony właśnie teraz.

Lot był na złamanie karku. Pilot był dobry, maszyna tip top (topowy sprzęt do przewozu rządowych VIPów, pomyślany tak aby jak najszybciej latać na dalekie odległości, które cechowały Nowy Vermont i w zasadzie całe Amerigo). Mimo to podróż się dłużyła, gdyż McKinleyowi wreszcie skończyły się tematy, wiedza i zdrowe struny głosowe. Gdzieś po dwóch godzinach lotu na złamanie karku wylądowali na małym rolniczym lotnisku na północ od Hartford, gdzie zatankowali (i mieli okazję skorzystać z toalety). Miejsce nie było jeszcze atakowane - ba, obsługa lotniska nic nie wiedziała o żadnej wojnie (innej niż te aktywniejsze podrygi Bandytów na Pograniczu). Wreszcie, jakieś półtorej godziny później, zbliżyli się do Wielkiej Góry Zielonej. Był to masywny, wysoki i bardzo szeroki szczyt, u góry całkiem zakryty pokrywą śnieżno-lodową, która potem przeradzała się w szarą, stromą grań, a następnie gęsto zazielenione stoki i podnóże. Tu było drugie lotnisko na którym wylądowali - stacja końcowa, pod Montpelier, górskim miasteczkiem, znanym wszem i wobec jako kurort wypoczynkowy i rehabilitacyjny. Widać było poruszenie w miasteczku, nawet jeśli lotnisko było nieco na uboczu. Korowód cywilnych aut i ciężarówek wyjeżdżających en masse na północ, trochę do Hartford, bardzo mało w stronę morza i Bennington - i żaden na południe.

Na lotnisku czekała już obstawa złożona z żołnierzy w mundurach NVDF - mieszani Rangersi i Green Mountain Boys. Zapakowali mech-pilotów i ppora do wojskowych terenówek i odwieźli górską serpentyną całkiem wysoko, aż zaczęło nawet piździć (tym bardziej odczuwalne jeśli ktoś wyjeżdża z 35 stopni na plusie stopniowo w prawie minusy). I trwało to całkiem długo, taki urok górskich tras. Trafili na koniec trasy, na spore rondo przy którym było ostatnie co do wysokości schronisko górskie w okolicy. Już ewakuowane. A raczej zamknięte, i to od dawna. Oczywiście przykrywka. Poprowadzono ich zakurzonymi drewnianymi korytarzami do ukrytej windy, którą zjechali do podziemi. To wszystko działo się tak szybko i jak we mgle, jak w śnie. Nie tracono czasu.

Bardzo to wszystko konspiracyjne i jak z filmu.

I, jak już wspominano, jak we śnie. Dwójka kobiet i jeden starszy mężczyzna z nowoprzybyłej ekipy byli mocno zawiani - przeciwbólowce przestawały działać, cierpienie ćmiło gdzieś w niedostępnej ludzkiej ręce otchłani nieskończoności układu nerwowego (a przynajmniej tak się to czuło). Stymulanty wciąż trzymały, ale to była kwestia czasu aż też zostaną wypłukane z organizmu i wszystkie trzy osoby zwalą się na gębę i będą jęczeć jak zombie. Ostatnia kobieta i wysoki młody mężczyzna byli w niewiele lepszym stanie, przetyrani ostatnimi wydarzeniami. Jedynym, który był prawie nietknięty, był najmłodszy z nich.

Ludzie z obsługi bazy praktycznie prowadzili ich pod rękę (i za rękę). Wizyta w lazarecie, badanie stanu zdrowia, obdukcja. Wizyta w mesie, szybki, wysokoenergetyczny posiłek - typowa wojskowa grochówa z obfitym wsadem, na którym tym razem beton nie zżenił. Zapoznanie z kwaterami mieszkalnymi - były to relatywnie mało przestronne, ale przynajmniej jednoosobowe pokoje z łazienką (prysznic; suszaro-grzejnik; zlew z szafką, półką i lustrem; klozet). W samych pokojach była składana do ściany prycza, małe biurko z krzesłem i lampką jak z przesłuchania policyjnego, wąska szafa i wbudowany w ścianę nad pryczą monitor z funkcjami rekreacyjnymi, edukacyjnymi i telekomunikacyjnymi (acz w obiegu zamkniętym, interkom). I choć niektórzy już doznawali zawrotów głowy, to jednak nie pozwolono im jeszcze iść spać. Zabrali ich znowu do lazaretu i jednego z biur, gdzie przeprowadzili... serię badań i testów. Sprawnościowe i wydolnościowe (z taryfą ulgową dla rannych, ale nie tak znowu wielką - pchali ich limity w dość bezczelny sposób), psychologiczne, a nawet (chyba, ciężko było to wszystko ogarnąć z rozbiegu) encefalografię. Potem zaaplikowali przeciwbólowce... ze środkami nasennymi. Ledwo co odprowadzili ich do kwater i położyli na wyrach, a już posnęli jak susły.

Obudził ich alarm. Głośny, potężny i wzbudzający... jakieś emocje. Ekrany rozświetliły się obrazami przedstawiającymi świt. W interkomie miły dla ucha głos mówił o pierdołach: godzinie (7:45 czasu terrańskiego), temperaturze (19 C) i paru innych bzdurach. Prosił też o przygotowanie się w ciągu kwadransa a następnie udanie do sali odpraw. Nie to, żeby było wiadomo, gdzie i co to za sala odpraw. Tak czy inaczej, ogarnęli się - jedni w parę minut, inni wyjechali poza "narzucony" kwadrans. Odebrał ich oficer - ten sam podporucznik, co z helikoptera. McKinley chyba. Tym razem już bez czapki i broni, a mundur wyjściowy i oficerki zamienione na polowe dżunglowe moro Green Mountain Boys i wojskowe trepy. Poprowadził ekipę do miejsca przeznaczenia.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=2flt6ob3x8g[/MEDIA]

Była to owalna sala z dużym stołem pośrodku, okolonym krzesłami. Jak sala prezydenckich narad kryzysowych, z filmów sensacyjnych. Pośrodku była mrugająca błękitnymi, "miękkimi" błyskami struktura z elektronicznych kostek, rzucająca w powietrze hologram. Na suficie była podobna konstrukcja. Wspólnie przedstawiały - póki co - mglisty obraz przypominający chmurę ze skrywającymi się weń burzowymi wyładowaniami.

- Panie Ishida. - McKinley wychrypiał wciąż zdartym głosem, ale wciąż zdołał wkraść tam nutę szacunku.

Jedyna inna osoba będąca w pomieszczeniu odwróciła się do nich i skinęła głową. Był to starszy mężczyzna... "Starszy" to za mało powiedziane. To był sędziwy starzec o ciężkich do odgadnięcia, chyba Eurazjatyckich rysach twarzy i bladej cerze. Jeździł o wózku i odziany był w tradycyjne kimono, tak typowe dla Kombinatu Draconis (skąd pochodziła Asagao) czy innych miejsc utrzymujących tradycyjną kulturę japońską.

Spojrzał po nich nieodgadnionym wzrokiem, skinął głową podporucznikowi, który podszedł do panelu przy stole holograficznym i zaczął coś z nim kombinować.

- Witajcie, drodzy państwo. Wybaczcie, w tym stanie się wam nie pokłonię należycie. - mimo to, wykonał niski skłon głową - Jestem Maurice Sakon Ishida, były tai-i DCMS w stanie spoczynku.

Juliana zatkało. Znał te imię.

To był jeden z Minutemen.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline  
Stary 16-02-2021, 21:14   #20
 
Makao's Avatar
 
Reputacja: 1 Makao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=20zjSNLujCM[/MEDIA]
Czym zasłużyli sobie na zdradę? - to pytanie sierżant Sarah Kane powtarzała sobie raz po raz od momentu wybudzenia w szpitalu. Nie umiała zrozumieć dlaczego jej dowódca i jego zastępca podarli wszelkie wyznawane przez SHWAT ideały, podtarli się nimi aby na koniec wrzucić do kosza. Jakim prawem wypięli się na to wszystko, co do tej pory było priorytetowe?
Kiedy padły pierwsze strzały nie potrafiła w to uwierzyć. Przecież mieli chronić i służyć, dbać o obywateli, a nie przykładać ręki do ich anihilacji.
Zdradzono ich, wystawiono i sprzedano za symboliczne 40 srebrników. Ich Judasze niczym się nie zdradzili póki nie było za późno. Wpierw oberwał Danny, później poleciał efekt domina. Gumowe kule do rozganiania tłumów kiepsko sobie radziły ze wzmocnioną blachą pancerza Krugerów.
Kto był pierwszy, Birma czy Ortega? Który pierwszy przekonał drugiego do swojego haniebnego planu? Każdy, kto ustąpił, chce przecież widzieć ustępstwa innych, tak samo jak każdy zdrajca marzy, by było więcej zdrajców. To daje pocieszenie lub usprawiedliwienie, w każdym razie pozwala lepiej spać. Każdy człowiek spędza większość życia na poszukiwaniu pretekstów pozwalających mu złagodzić własne wyrzuty sumienia. Wymazać ustępstwa i kompromisy. Potrzebuje podłości innych, żeby samemu czuć się mniej podłym. To wyjaśnia żal, zakłopotanie, a nawet urazę, jakie budzą ci, którzy nie ulegli słabości.

Lecąc helikopterem, a potem jadąc krętymi, górskimi drogami ciągle o tym myślała, a przed oczami migały jej twarze kumpli z oddziału. Nie wiedziała czy ich też odbito, czy w ogóle było co ratować. Zdobyła się na jedno pytanie do podporucznika który zgarnął ją i zapakował do śmigłowca.

- Co z moim ojcem?! - przekrzykując hurgot czyniony przez łopaty śmigieł pochyliła się nad oficerem, a ten zmrużył oczy słuchając uważnie.

- Wysłaliśmy po pana pułkownika ludzi! Jest cały i zdrów, ewakuowaliśmy go! - padła odpowiedź, a ona nie wiedziała czy powinna się cieszyć czy dać porwać przerażeniu. Po tym co stało się pod Monolitem Fundacji lepiej by było dla niej, gdyby została pod gruzem razem z resztą ofiar.
Dlatego milczała, przez całą przeklętą trasę walcząc ze sobą o utrzymanie wymaganej, kamiennej miny. Nie mogła się rozpłakać, nie wolno jej było. Nie jej.

Noszenie nazwiska Kane zobowiązywało, było jak łatka na czole. Czynnik przez który zawsze wymagano od Sarah więcej niż od innych. Od dziecka próbowała sprostać wymaganiom stawianym przez ojca, a potem otoczenie. Od pierwszych kroków planowano jej życie z wojskową precyzją i bezwzględnością. Wbijano do głowy ideały, reguły zachowania z tym najważniejszym: jeśli masz przynieść wstyd nazwisku lepiej zdechnij. Starała się więc, ale nigdy nie dawała rady zadowolić pułkownika Kane’a. Zaczęło się od zdrady rodzinnych tradycji i wybrania innej formacji niż rodzinne Border Patrol, czego ani ojciec ani brat jej nie podarowali. William z tej okazji wymyślił jej ksywkę “Wysryw” i tak już zostało. Wysryw rodzinny, parias, czarna owca i persona non grata. Z drugiej strony nie przeszkadzało to im w cyklicznym podkręcaniu śruby, albo wbijaniu gwoździ. Gdy skończyła pierwszy rok Akademii z wyróżnieniem pułkownik Jack Kane zbył to krótkim komentarzem, że William w jej wieku był już w szkole oficerskiej, a Akademia Policyjna to ochronka dla bezwartościowych słabeuszy. Tylko wojsko kształtowało ludzi wartych uwagi i godnych zaufania. Byle krawężnik nadawał się co najwyżej do wlepiania mandatów za złe parkowanie, albo do przeprowadzania staruszek przez jezdnię.

Nawet kiedy wyprzedziła w testach sprawnościowych wszystkich kolegów z roku i dano jej szansę na kurs pilotażu prawdziwego Krugera, nie zrobiło to wrażenia, a wręcz przeciwnie. Codziennie powtarzał że ma zachowywać się godnie, jak na Kane przystało. Nie przynieść wstydu, nie zhańbić nazwiska. Dawano jej też odczuć brak wsparcia i raczej oczekiwanie na tragedię, niż trzymanie kciuków. W końcu przywykła. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, chora presja nie jest wyjątkiem.

W radzeniu sobie z wydarzeniami ostatniej doby pomagały medykamenty którymi dziewczynę naszprycowano do tego stopnia, że ledwo poznawała się w lustrze gdy poszła skorzystać z łazienki przed testami sprawnościowymi: zawsze blada, lekko piegowata twarz nabrała zielonych odcieni, usta przypominały starą białawą bliznę, a długie rude włosy wystające spod bandaży krew pozlepiała w strąki… trudno. Byle zachować pion.
Na przesłuchaniu przez psychologa siedziała sztywno, mechanicznie odpowiadając na pytania tak, jakby życzył sobie jej ojciec.

"Czy coś ją boli?"
Nic wartego uwagi.

"Czy potrzebuje odpoczynku?"
Jest gotowa do służby w każdej chwili.

"Co sądzi o zachowaniu kapitana Birmy?"
Karygodne, niegodne oficera służb mundurowych zachowanie. Niedopuszczalne i budzące odrazę.

"Czy mu w jakikolwiek współczuje?"
Nie. Zdrajcom należy się sprawiedliwy sąd, nie współczucie. Współczucie należy się ofiarom tej rzezi.

Wolała rozmawiać z ludźmi siedząc, ta pozycja nie wprawiała jej w zakłopotanie. Mierząc ponad 190cm wzrostu patrzyła z góry na większość społeczeństwa, a społeczeństwo za tym nie przepadało. Zwłaszcza te męskie i wyższe szarżą. Jedynie przy ojcu i bracie czuła się jak karzeł, ale oni prócz wybicia ponad dwa metry do kompletu zawsze wgniatali ją wzrokiem w glebę.
Pocieszające, że nie wiedzieli jeszcze czy przeżyła.
Ale wszystko do czasu.

***


Droga korytarzem w stronę kwater tymczasowych przypominała surrealistyczny sen i wydawała się Kane równie prawdziwa co płonąca żyrafa z obrazu antycznego malarza nazwiskiem Dali. Ledwo otworzyła oczy, a wiszący jej nad głową doktorek wyjaśnił krótko gdzie jest i co się stało, a już przyszło jej wyciągać nogi do przodu bez możliwości odpoczynku. Najbliższe wspomnienia nie były przyjemne, wciąż czuła na sobie kopniaki i razy wściekłego tłumu, w ustach pozostał posmak krwi z rozbitych warg i przegryzionego języka. Ale nic nie bolało, lekarze o to zadbali: postawili do pionu kosztem zaburzeń percepcji, nudności i wrażenia niedopasowania do własnego ciała. Mięśnie nie słuchały się tak jak powinny, reagowały z opóźnieniem irytując sztywnością albo nagłym, niekontrolowanym drżeniem. Wkurzało też rozmycie obrazu przypominające ostrą banię po zdanych egzaminach końcowych Akademii.
Zamroczony, stłuczony organ wewnątrz czaszki po złości wyświetlił dziewczynie reprodukcję Żyrafy, miała go tuż przed sobą: na pierwszym planie znajduje się tajemnicza, wręcz karykaturalna postać kobieca, która odziana jest w suknię zielono - niebieskiego koloru i zakrywającą twarz chustę barwy czerwonej. Jej zdeformowane i nieregularne ciało zdaje się poruszać w lunatycznym chodzie wyciągając przed siebie ręce, jest chwiejne, a podtrzymują je umieszczone w plecach rusztowania przypominające kule inwalidzkie.
Wypisz - wymaluj Sarah teraz, z tym, że jej rusztowanie trzymające w pionie było jak najbardziej żywe, ale jak kobieta z obrazu wywaliłaby się bez niego. Potrząsnęła głową żałując tego od razu. Obraz się rozmył, treść żołądka podjechała do gardła. Na szczęście durne malowidło zniknęło, a zastąpiła je twarz holownika. Bardzo dobra odmiana.
Pamięć wyłowiła nazwisko: McKinley. Przedstawiał się, faktycznie. Drugi rzut oka wyłapał patki oficera, ale szybko wzrok uciekł z powrotem do twarzy obcego, wywołując uśmiech na pokancerowanej twarzy policjantki.
- Niski jesteś - powiedziała trochę bełkotliwie, bo ze swojej perspektywy rzeczywiście widziała bardziej przestrzeń nad głową żołnierza, niż jego samego. Znaczy widziałaby w normalnej sytuacji, nie gdy wisiała na nim ciężko, a on ciągnął ją i asekurował, prowadząc przed siebie.

Jeszcze w trakcie tych wszystkich badań i holowania, Kane zdała sobie sprawę, że był też inny czynnik powodujący senność. A raczej cała ich seria, zbita w jeden, biały szum. Dźwięki otoczenia. Wentylacja. Klimatyzacja. Stukot i praca jakichś maszyn, urządzeń. “Zzzzum” halogenowych lamp w korytarzach. Lekki przeciąg w przydługich, betonowo-skalno-metalowych tunelach.

Ambience

- Przebrsz, dzo- - z zamyślenia wyrwał ją najpierw ledwo zrozumiały charkot zdartego gardła, a potem głośne odchrząknięcie i cichszy, wyciskany z imadła głosik - Nie dosłyszałem. Spokojnie. Zaraz będziemy u pani.

Zrobiło się jej go żal, tak po prostu. Brzmiał tragicznie i to przez nich. Ciężko przekrzyczeć hałas robiony przez działający śmigłowiec, a temu się udawało… tak pamiętała: pierwsze informacje uspokajające zdenerwowaną grupę pilotów pochodziły od niego.
- Niski jesteś - powtórzyła, rozciągając zbite usta w uśmiechu. Coś w okolicach lewego policzka nie zagrało do końca poprawnie i uniósł się tylko prawy kącik, ale wyszło poprawnie. Chyba.

Nie patrzył na nią, skupiał się na trzymaniu jej (a raczej podtrzymywaniu jak Krzywą Wieżę w terrańskiej Pizie, albo inną płaczącą wierzbę), oraz na patrzeniu im pod nogi. Ale wyłapała (o dziwo, biorąc pod uwagę jej stan), że go zatkało. Zamrugał kilka razy. Tak mocno.

- Proszę uważać, ostrożnie, tu jakiś debil kable zostawił… - zwolnił i dał ostrożnego kroka, i równie ostrożnie starał się przeprowadzić kobietę, łapiąc ją w pasie. Widziała skupienie na jego twarzy. Jakby obchodził się z jajkiem.

Z początku szło całkiem nieźle, tak przez całe dwie sekundy. Kane podniosła grzecznie nogę chcąc przestąpić przeszkodę, ale nie wymierzyła i zahaczyła czubkiem buta o zwoje rozwalonych przewodów które dla niej nie leżały w bezruchu, tylko turlały po podłodze. Sapnęła tracąc równowagę, zachwiało nią. Odruchowo wyciągnęła ręce szukając podparcia. Znalazła je przed sobą, zaciskając dłonie na mundurze przy barkach.
- Ło Jezu, uważa pani- - zachrypiał, samemu ustawiając się w pozycji amortyzacyjnej, by przyjąć na siebie ciężar jej ciała.
- Cholera… - wyrwało się jej, a kiedy podniosła głowę zobaczyła znowu buźkę McKinleya na wysokości swojej twarzy. Naprawdę dobrą buźkę.
- O, cześć - mruknęła wesołym tonem przenosząc dłonie na jego ramiona, chociaż na tym nie skończyła.
- Często tu bywasz? - dodała, obejmując jego kark - Przydałby ci się drink, albo piwo. Str… - zamemlała gubiąc wątek. Drugie potrząśnięcie głową pomogło - Strasznie chrypisz.

Spojrzał na nią i zamarł, przez chwilę się w nią wpatrując. Zamrugał. Znowu patrzył, jakby zamrożony. Jakby zobaczył ducha… albo kogoś innego. Chwila ta się przedłużała, jakby ktoś rozciągał te dwie sekundy jak gumę.

Chrząknął.

- Piwo byłoby super, pani Kane. - spróbował się uśmiechnąć, wyszło to dość nerwowo - Proszę uważać na siebie. - palnął bzdurną formułkę, jakby już na siebie nie uważała - Jest pani ranna, we wstrząsie. Muszę panią zabrać do łóżka.

Tym razem to Kane zamrugała. Sekundę przed tym jak parsknęła, a jej mina pod bandażami nie stała się żywo zainteresowana. On natomiast odruchowo, minimalnie odskoczył twarzą i zamknął oczy. Zauważyła, że tym parsknięciem go… trochę opluła.

- Kurde… przeee… praszam - jęknęła, uwalniając kark oficera od jednego ramienia. - Nie tak… miało być - zażenowana robiła się coraz bardziej czerwona pod białymi opatrunkami. Próbowała też naprawić szkody, ale nie miała przy sobie żadnej chustki. Użyła wierzchu zabandażowanej dłoni starając się zachować ostrożność, aby przypadkiem nie dziobnąć ofiary w oko, albo jej nie wsadzić palca do nosa. Prace wymagające precyzji pod wpływem silnych środków przeciwbólowych bywały trudne.
- Znam jedną niezłą knajpę w centrum, dobrze karmią i nie zdzierają za browara… - kontynuowała w międzyczasie - Po 17:00 do 19:00 mają happy hour, o której kończysz? Wypijemy piwo, a potem możesz mnie zabrać do łóżka - uśmiechnęła się, ograniczając plucie do suszenia zębów lekko czerwonych od krwi - Tylko nie wiem… masz dziewczynę? Nie chcę potem komplikacji, fochów i dramatów… cholera, ale ty jesteś uroczy - skończyła nagle, unosząc w zdziwieniu brwi. Zdziwienie też dało się usłyszeć w jej głosie.

Kiedy go wycierała, jego twarz przyjęła wyraz kosmicznego wręcz zażenowania. A potem znowu mu zabrakło języka w gębie. Dziwne, a tyle szczekał w tym helikopterze. To chyba przez te struny głosowe. Tak tak.

- Nie mam. - wyszeptał wreszcie, jakby w otumanieniu, ale zaraz się otrząsnął. Spojrzał na nią inaczej, bardziej trzeźwo, strzelał oczami po jej twarzy i trochę na bok, kombinował - Ja… z chęcią z tobą wyjdę, Sarah. Niedługo kończę robotę. Ale wiesz, musimy się ogarnąć. Choć, zaprowadzę cię do twojej chaty.

Ujął ją znowu pod ramię i ruszył ostrożnie do przodu.

- Chodź chodź. Musimy wystrzałowo wyglądać, jak pójdziemy do tej knajpy. Na jakiej ulicy? Może znam.

- Na rogu 24th Av. i Bloomering Str. - odpowiedziała dając się prowadzić i pilnowała żeby za bardzo nie pomieszać kolejności stawiania nóg, co wychodziło… dość kiepsko. - Taki niebieski, niski budynek z ogródkiem od strony parku. “Parownik”, tam gdzie te rury, tryby na ścianach i wygląda jak wnętrze łodzi podwodnej. Mają świetne żarcie i… czekaj - zbystrzała, ogniskując zamroczone oczy na profilu przewodnika - Czekaj, czekaj… nie masz dziewczyny? Bujasz - prychnęła zirytowana, jakby go przyłapała na kłamstwie - Nie możesz nie mieć dziewczyny, wszechświat tak nie działa - burknęła, jednocześnie wybałuszając gały. Westchnęła - Jesteś gejem?

Już chciał coś powiedzieć, komentując pewnie wybór knajpy czy coś, ale nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Charknął, zakaszlał.

- Nie. - wydusił z siebie w końcu, kaszląc znowu - Nie jestem… gae.

- Nie jesteś gae? - powtórzyła za nim, obserwując uważnie - Na pewno? To podejrzane.

- Nie, nie jestem. - teraz w jego głosie pobrzmiewała irytacja.

Kane trawiła informacje, powoli wlokąc się noga za nogą i równie powoli kiwając głową. Niby nie uciekał, a jednak coś tu nie grało.
- Jeżeli ciastek 10/10 chodzi samopas to wiedz, że coś się dzieje - rzuciła zamyślona, sufitując spojrzeniem po rozmazanych rurach nad głową - Kolega się nim interesuje, albo on kolegą. Dlaczego nie masz dziewczyny? Powinieneś mieć… przecież nie jesteś żadnym zwyrolem - opuściła głowę, łypiąc podejrzliwie - Nie wyglądasz jak zwyrol, za miły jesteś. Poza tym oficer, ja jestem podoficerem - nagle znów się wyszczerzyła, opierając ciężej na ofierze która pewnie chciałaby teraz być gdziekolwiek, byle nie tu. Położyła też nacisk na “pod”.

- Jestem samotny. - palnął w irytacji, zaraz potem zdając sobie sprawę z ciężaru tego oskarżenia wobec losu - Znaczy się, dziewczyny nie mam. Miałem.

Westchnął (acz bardziej to przypominało chrobot kamyków po bruku), załaskotało go w gardle, znowu zakaszlał.

- Długa historia. O, i już jesteśmy. - powiedział, otwierając przesuwne drzwi do jej prywatnych komnat.

Pokój przywitał ich zimnym, ascetycznym i klaustrofobicznym widokiem klitki dla jednej osoby bardziej przypominający okienko karceru. Przez chemiczne skołowanie i zmęczenie przebiła się do Sarah gorzka prawda oraz strzępki wspomnień. Przełknęła głośno ślinę. To nie było Newport, ani żadne wakacje. O piwie mogli pomarzyć, jej ulubiona knajpa pewnie już nie istniała, a jej właścicieli zostali zamordowani. Powrót do rzeczywistości zabolał, bardzo dotkliwie. Tak jak świadomość obecności żywego wyrzutu sumienia tuż obok.
- Też jestem samotna - zachrypiała cicho przez drgające szczęki i łapiąc za futrynę, odciążyła podporucznika. Trzymała się kurczowo, szukając wzrokiem łóżka. Cokolwiek, byle nie patrzeć za plecy.
- Wiem jak to jest - zgrzyt własnych zębów drażnił jej uszy, kiedy ruszyła do środka - Poradzę sobie. Przepraszam. Idź, idź… poza zasięg rażenia. Nie zas… łyżłeś.

Wyrwała mu się z objęć. Zanim zdążył dobiec na swoich (zdecydowanie krótszych) nogach, ona już leciała na podłogę niczym kłoda. Na szczęście trzymała twarz w objęciach, szykując się do zalania jej łzami. Jednak zamiast szlochu z gardła jej wyrwało się głośne “ał” kiedy rymnęła o klepisko, oraz coś na wzór przekleństwa.

Miała też wrażenie, że za sobą słyszy przebieranie nogami i syk “kurwa, zabiją mnie za to”. W mgnieniu oka przystojny podporucznik był już przy niej i pomagał jej wstać - a raczej przetelepać do wyra, które już opuścił z naściennej pozycji.

- Nikt z nas nie zasłużył. - powiedział poważnie - Ale oni tak. Dokopiemy im, zobaczysz. - przeinaczył jej słowa.

Wreszcie wtelepał ją na wyro, znalazł koc i nim obłożył. Obejrzał uważnie, chyba sprawdzał, czy sobie nic nie zrobiła.

Muzyka

Wyglądała na całą, na tyle na ile dało się stwierdzić przez bandaże, zadrapania, krwiaki i siniaki. Jednego więcej i tak nikt by nie zauważył, machając symbolicznie ręką. Kolejne wspomnienia przewijały się dziewczynie przed oczami: korowód rzezi, zdrady i cierpienia na które nie mogła nic zaradzić. Wszystko zakończył obraz poważnej, wiecznie pochmurnej, pomarszczonej i nieprzyjemnie kamiennej twarzy o zimnych jak dwie bryły lodu oczach wbijających ją w ziemię. Wrócił strach.
- Co to zmieni? To co się stało, to się nie odstanie - spytała głucho, leżąc sztywno i gapiąc w sufit. Ruszały się tylko jej szczęki i klatka piersiowa, coraz szybciej. Tak samo jak coraz szybciej mrugała spuszczając palące łzy zewnętrznymi kącikami po skroniach, gdzie wsiąkały w opatrunki.
- Tam była moja szwagierka i bratanica. Na paradzie. Niepotrzebnie mnie ratowaliście, powinniście mnie tam zostawić i dać...
Nie dali. A raczej on nie dał dokończyć. Nic nie mówił, tylko złapał ją za dłoń i ścisnął. Zaczął przy tym kręcić głową i spokojnie mrugać oczami. “Nie trzeba” - wydawało się to mówić. “Nie mów, już, już po wszystkim, już spokojnie.”

Kane zatrzęsło raz i drugi, pociągnęła nosem. Złapała mocno ofiarowaną dłoń, trzymając się jej jakby była kotwicą. Przeniosła mokre spojrzenie na oficera. Czaiły się w nich ból, rozpacz… i czyste przerażenie.
- T… to niehu… anitarne - wypluła rwącym się głosem - Ja już n… nie żyję. On… oni mi… nie wybaczą. Moja wina… powinnam coś… nie da… nie darują mi.

Zrobił zmartwioną minę. Nie puszczał jej dłoni, lekko tylko nią ruszał, potrząsał jakby w kojący sposób. Intuicyjny odruch. Z początku nie wiedział co powiedzieć. Uważny obserwator mógłby dostrzec, że ostatnie wydarzenia nie dotknęły go tak mocno, jak innych nowoprzybyłych w tej bazie.

- Sarah, jesteś z nami, bezpieczna. - powiedział poważnie/spokojnie - Zajmiemy się wszystkim. Zrobiłaś wszystko tak, jak należało, pani sierżant. I całą drużyną zrobimy to jeszcze lepiej. Za twoim przykładem.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową, jej ruchy robiły się coraz wolniejsze. Nasenne środki miały w nosie stany psychiczne i ludzkie tragedie. Robiły po prostu swoje.
- Nie rozumiesz… - wymamrotała z trudem ogniskując uwagę i trzymając przytomności, a raczej jej resztek - Nie… nie rozumiesz. Pułk… ownik mi nie… daruje. Był… byłam tam. Miałam… miałam mecha i… zabiją mnie. - zabrała dłoń i stękając przekręciła się na bok, zwijając w kulkę plecami do McKinleya - Z…znasz moje… go ojc… - zacięła się na chwilę, nim nie wypluła z trudem - ojca. Gdy… gdyby… mój brat. On… by do te-tego ni… nie dopuścił, a ja… nie dałam rady. M… moja wina, zawiod… zawiodłam. Jak… z-zaw… sze. To… to mnie… powinni tam… było zostawić. Rato… wać tych wart… wartościowych. Nie takie… gówn… gówno. Stra… strata zaso...bów.

Z początku chciał ją uspokoić, coś powiedzieć, ale zaczęło do niego dochodzić znaczenie jej słów. Dobrze, że się odwróciła plecami. Nie widziała w jego oczach rosnącego przerażenia.

- A kto go nie zna? - wreszcie powiedział i, nawet ku swojemu zadowoleniu, całkiem pewnym głosem - On pewnie by tak powiedział. Ale nie my. Nie… nie ja.

Odpływała już, nim zaczął mówić. Jeszcze zanim ciemność ją całkiem pochłonęła, wyobrażała sobie jak mówi… albo mówił naprawdę? Nie, to musiał być sen. Sen, w którym powiedział, że on jej nie skrzywdzi.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eOHBe-p-Z5Y[/MEDIA]
Sen przyniósł ukojenie ciału, z duszą już gorzej. Dźwięk alarmu przebił się przez duszny koszmar w którym Sarah tkwiła i wrzucił z powrotem do rzeczywistości. Powitało ją obce miejsce razem z pierwszymi, cudownymi chwilami błogiej nieświadomości kiedy można rozglądać się samymi oczami po nieznanych detalach pokoju i otrząsać z resztek otępienia, albo niepokoju. Nie pamiętała co jej się śniło, ale nie było to nic przyjemnego, strach i poczucie zaszczucia ciągle trzymało… a potem zrobiło się jeszcze gorzej gdy rudzielec umiejscowił się w odpowiednim czasie i miejscu. Na użalanie się nad sobą i rodziną też nie dano jej czasu. Ciepły, aksamitny głos oznajmił że ma piętnaście minut na wzięcie w garść, umycie - ogólne przygotowanie do życia i obowiązków. Wygrał wbity w głowę i mięśnie odruch wykonywania rozkazów, dziewczyna wstała bez zwlekania co przypłaciła nagłą ciemnością przed oczami. Zatoczyła się z powrotem siadając na materacu, a wstrząs wywołał ból odniesionych ran. Zaraz też usłyszała przy uchu oschły, lodowaty głos:

“Wstyd, pieścisz się jak gówno. Boli znaczy żyjesz. Żyjesz znaczy nadajesz się do służby. Wstań, to rozkaz.”


Wykonała go, zaciskając zęby i trzymając się ściany poszła do łazienki. Tam też wróciły do niej wspomnienia drogi do pokoju z naciskiem na głupoty jakich nagadała nowemu ceo. Stojąc pod prysznicem waliła czołem w ścianę, a gdyby nie woda spaliłaby się ze wstydu. Uprzykrzyła McKinleyowi zadanie odprowadzenia jej do pokoju jak tylko mogła, przekroczyła niedopuszczalnie wszelkie normy, taktu, o powadze nie wspominając. Po raz kolejny splamiła noszony mundur, jego powagę i przyniosła wstyd nazwisku. Pokazała się od najgorszej strony, skutecznie torpedując poprawne relacje, nie oddała szacunku starszemu stopniem. Na koniec jeszcze się poryczała, wylewając duszone skutecznie lęki, jakich nie wolno było pokazywać na co dzień. Wyszła na histeryczkę, idiotkę, musiała to naprawić. Z tego powodu ekspresowo ogarnęła się, a kiedy przyszedł czas i usłyszała na korytarzu szybkie kroki, stanęła pośrodku pokoju w lekkim rozkroku z dłońmi założonymi za plecami i wzrokiem regulaminowo zawieszonym trochę ponad swoją głową.

Usłyszała jak ktoś staje przy drzwiach. Chwila ciszy, potem pukanie.

Pobladła, po plecach przeszedł lodowaty dreszcz. Wyprostowała się sztywno.
- Proszę - powiedziała głośno i zrobiło się jej trochę lepiej. Głos jej nie zadrżał, zabrzmiało poprawnie.

Chwila konsternacji.

- Ummm… drzwi są zamknięte. - usłyszała znajomy głos.

- Hm - dziewczyna chrząknęła skonfundowana. Nie pamiętała żeby w ogóle do nich podchodziła, założyła że albo są otwarte, albo zamknięte od zewnątrz.
- Nie ruszałam ich - dodała i poziom żenady przewyższył jej wzrost. Z westchnięciem rezygnacji podeszła do wyjścia. Po paru manewrach przy zamku mechanizm zaskoczył. Pomogło wpisanie kodu przyklejonego nad palenel dotykowym na karteczce typu post-it. Zaciskając szczęki otworzyła drzwi, stając sztywno przy nich i wróciła do poprzedniego gapienia trochę ponad głową.

Po drugiej stronie była znajoma sylwetka. Ten podporucznik, McKinley. Już nie w mundurze wyjściowym z furażerką, tylko w polowym, dżunglowym kamuflażu typu “tiger stripes”, charakterystycznym dla Gwardii Republikańskiej. Na nogach nie oficerki, a typowe trepie trepy. Ręce za du… za plecami. Na głowie patrolówka. Też patrzył lekko w górę. Tak się złożyło, że prosto na jej twarz. Zaraz strzelił oczami gdzieś na bok.

- Ja… - chrząknął - Dzień dobry, pani Kane. Wszystko w porządku? Zostałem przydzielony jako oficer łącznikowy dla waszej drużyny.

Na moment złapali się spojrzeniem, którym sierżant szybko uciekła na regulaminową pozycję i jeśli to możliwe pobladła jeszcze mocniej. Jednak nie dało się udać że wtopa poprzedniego dnia nie miała miejsca, a wkurwionego oficera omijać szerokim łukiem, chowając po zakamarkach bazy. Z jednej strony było to dopustem bożym, z drugiej i gdzieś głęboko Kane zrobiło się dziwnie. W pozytywnym sensie. Może i go wkurwiła co przyjdzie odpokutować, ale co się ukradkiem napatrzy to jej.
- Wszystko pod kontrolą, sir. Dzień dobry - wyszczekała jak przy zdawaniu raportu. - Proszę wejść.

Przez moment się zawahał, ale wszedł.

- Dziękuję. Ja nie w sprawie inspekcji, proszę spocząć. Nie jestem pani przełożonym. W tej bazie funkcjonują… warunki kryzysowe. Zaraz zabieram państwa na spotkanie z panem Ishidą. On tu nadzoruje. I… - przez całą tą wypowiedź usilnie unikał kontaktu wzrokowego - Pragnąłbym przeprosić za wczorajsze nieprofesjonalne zachowanie z mojej strony.

Zapadła krępująca cisza.

Przedłużała się i przedłużała, gdy Sarah zamknęła drzwi. Jakoś nie kwapiła się żeby odwrócić frontem do podporucznika,a biel na twarzy zmieniła się w buraczaną czerwień.
- Sir? - wreszcie wydobyła z siebie głos i nabrała powietrza, pamiętając żeby zachować się godnie, reprezentatywnie. Bardziej się nie pogrążyć.
- Nie… nie, sir. To ja chciałam przeprosić za wczorajsze… - zacięła się, jednym zrywem wracając przodem do oponenta. Znów stanęła sztywno i wyrzucała w pośpiechu kolejne słowa - Moje zachowanie było karygodne, przekroczyłam wszelkie dopuszczalne normy taktu i regulaminu. Proszę nie chować urazy, to się więcej nie powtórzy… i - poruszyła na głucho ustami, wreszcie spoglądając mu w oczy zbolałym spojrzeniem - Zwykle nie zachowuję się… tak nieprofesjonalnie. Jedyne rozgrzeszenie to stan psychiczny i podane leki. Kiepskie wytłumaczenie - wymamrotała, przecierając twarz dłonią - Wy nie macie za co przepraszać, sir. Dziękuję że mimo wszystko zachowaliście się… wykonaliście zadanie mimo niesprzyjających warunków… szlag - urwała, nie marząc o niczym innym, tylko o zapadnięciu pod podłogę - Jestem bardzo wdzięczna za opiekę. Jeśli mogę prosić, to nie umieszczajcie tego w raporcie.

Wyglądał na równie zakłopotanego co ona. Acz może o stopień wyżej trzymał fason, pomijając oczy, które chyba mu przeszczepili od kogoś innego.

- Nie mam pojęcia o czym miałbym wspominać w tym raporcie. - wysilił się na żarcik, sucho uśmiechając - Ostatnie 48 godzin było dla nas wszystkich bardzo trudne.

Pokiwał głową jakby do siebie i głos mu zhardział.

- Przegrupujemy się, ogarniemy sytuację i zaczniemy przeciwdziałać tym terrorystom. Z pani pomocą. I moim drobnym udziałem.

Kane też wydawała się oddychać spokojniej, schodziły jej z policzków rumieńce i uśmiechnęła się bardzo oszczędnie. Nie będzie wkurzonego ceo nad karkiem, za to już by się napiła piwa. Albo dwa. Otworzyła usta żeby przytaknąć jak nakazywał regulamin, ale sygnał impulsów w drodze z mózgu do języka napotkał nieoczekiwane przeszkody.
- Nie takim drobnym. Niski… - mruknęła cicho i szybko ugryzła zdradziecki ozór. Chrząknęła - Jeśli mogę zauważyć mówicie już dziś lepiej. Bardzo się cieszę. Wczoraj… - zacięła się. Głupio było przyznać że martwiła się, albo ją coś w ogóle to obchodziło. - Brzmiało źle, tym bardziej… super, że już lepiej - uciekła spłoszonym spojrzeniem pod nogi.

- Uczucie w pełni odwzajemnione, ma’am. - uśmiechnął się - Jest pani gotowa?

- Muszę, wszyscy musimy - powiedziała cicho - Trzeba to skończyć jak najszybciej, zanim ucierpi więcej ludzi. Czy… zanim pójdziemy, chciałabym spytać czy mogę coś powiedzieć poza regulaminem, sir - opuściła trochę głowę nie ruszając się z miejsca.

- Regulaminy są różne między naszymi formacjami. Chyba trzeba będzie wypracować nowy. - kolejny żarcik. Wydawał się chcieć ją podnieść na duchu.

Parsknęła krótko, przekrzywiając kark. Czubek czapki oficera majtał się jej jakoś na wysokości nosa, a stali kawałek od siebie. Jeśli zdarzały się momenty, kiedy Kane psioczyła na swój wzrost to był jeden z nich. Głupio byłoby się pochylać, albo kucać, byle zerknąć w pełni na twarz rozmówcy.
- Jeśli potrzeba konsultacji w kwestii ujednolicenia regulaminu zgłaszam się do was na ochotnika - w jej ton wrócił spokój, stanęła luźniej - Chodziło mi o kwestie poza protokołem, nieoficjalne. Prytwane - wzruszyła ramionami - Jest jedna którą… jeśli nie macie nic przeciwko, sir, tym razem bez plucia. Obiecuję. - też dodała żarcik.

Trzymał fason, ale wargi mu zadrgały w ledwo powstrzymywanym uśmiechu… albo rechocie.

- Słucham, ma’am.

Sierżant też się uśmiechnęła, tylko po to żeby zaraz potem spoważnieć. Patrzyła na niego trawiąc strzępki wspomnień dnia poprzedniego, zwłaszcza już w tutaj w pokoju. Co pamiętała, a co się jej przyśniło? Na pewno siedział obok kiedy zasypiała, rzadko ktoś zadawał sobie trud pochylenia na nią. Westchnęła cicho i jakby zeszło z niej powietrze: ramiona opadły, oczy zamgliło zmęczenie. Bez słowa ruszyła do przodu po drodze nie spuszczając wzroku. Zamiast zatrzymać się przed żołnierzem praktycznie wpadła na niego, obejmując z całej siły. Czubek cholernej czapki zadrapał ją w nos, zmuszając do przekrzywienia karku i złożenia na materiale policzka.
- Dziękuję - wydusiła - Nie musiałeś, ale byłeś tu. Wisze ci nie tylko piwo.

Mało go nie zgniotła. Sądząc po mowie ciała był najpierw zaskoczony, potem się uspokoił i ją poklepał po ramionach… a potem trochę mocniej, bo zaczął się dusić. Wreszcie go puściła. Złapał dech.

- Na pewno nie brała pani udziału w zawodach strong woman? - wydyszał - Szybciej ja i reszta chłopaków z jednostki powinniśmy kompensować sobie bycie słabą płcią w kokpicie mecha, a nie pani. - zakończył sucharem.

Kiwnął jej głową, tym razem utrzymując kontakt wzrokowy.

- Nie ma sprawy. Jesteśmy w jednej ekipie, musimy się wspierać. Śmiem nie podzielać pani… twojego optymizmu. Zanim ogarniemy ten burdel pożarem, trochę minie.

Kiwnął teraz na drzwi.

- Zbierajmy się, pani sierżant. Pan Ishida czeka.

Ledwo się powstrzymała przed komentarzem, że może jeszcze poczekać. Nie mógł, a oni nie była tu na wczasach. Skarciła się w myślach za idiotyczne zachowanie przystojące durnej licealistce a nie podoficerowi jednostki specjalnej policji. Tylko dlaczego czuła się jak głupia małolata? Nie wypadało, nie wolno było. Nie komuś z nazwiskiem Kan... a pieprzyć to.

- Zaraz za panem - uśmiechnęła się krótko, dodając - Jake.
Potem wyszli na korytarz i znów pozory wbite w ciało do kości przejęły kontrolę nad resztą tykowatego rudzielca. Szła w przepisowej odległości czterech kroków za ceo, z poważną miną nie pasującą do mało poważnych myśli i jednego szybkiego spojrzenia poniżej linię pleców oficera. Nie ogarniała czy to wychodził stres pourazowy, czy naćpali ją czymś o niepożądanych efektach ubocznych, ale zamiast się zamartwiać zrobiło się dziwnie ciepło gdzieś między żebrami, jakby McKinley wetknął tak grzałkę i o niej zapomniał.

 
__________________
Po makale

Ostatnio edytowane przez Makao : 26-02-2021 o 16:46.
Makao jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172