Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-04-2017, 11:23   #51
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Grant nie czekał na reakcję biegnącego gdzieś z tyłu Merlina. Przemienił się w biegu i z głuchym, głośnym warkotem skoczył w stronę paskudy. Nie zwolnił nawet na moment, nie zastanowił się. Szał pochłonął go w całości. Wymierzył cios i otworzył szczęki w chęci pochwycenia przeciwnika. Gdzieś podświadomie czuł, że nie powinien od razu zabijać, lecz nie potrafił zmusić tej myśli na wyjście na powierzchnię. Nie kiedy wróg był w pełni sprawny.
Merlin wymierzył we stwora. Wątła pierś architekta nadal poruszała się spazmatycznie po biegu w tempie na granicy wytrzymałości. Mrugnął kilka razy i znów skupił się na stworze. Stwór z kolei skupiał się wyłącznie na trupie, którego nie przestawał masakrować.
I wtedy Merlin sobie pomyślał: też znam kilku takich, co bym zajebał i rozwłóczył po lesie.
I jeszcze, że rzeczy nie zawsze są takie, jakie się zdają na pierwszy rzut oka.
- Czy To jest od Żmija? - wyartykułował myśl na głos. Rozglądał się desperacko za siostrą, ale dał krok za Grantem, zdecydowany w razie czego osłaniać prawie-że-kumpla-kilka-głębszych-wypiliśmy, z bezpiecznej odległości, rzecz jasna.

SUV zajechał drogą, wyrzucając w powietrze grudy błota i ziemi, tak daleko jak to tylko było możliwe. Indianin jeszcze na kilka metrów wjechał w las, po czym wyskoczył ze środka i zgarnąwszy z paki strzelbę ruszył. Za węchem. Za wyciem. Za śmiercią.
Śpieszył się. Coś mu podpowiadało, że właśnie miejsce ma to co w tak wielu lokacjach nad jeziorem odkrył. Gdy zaś w końcu dotarł nad jar gdzie jego oczom ukazała się cała krwawa scena, aż znieruchomiał na chwilę. Z osłupienia jednak dość prędko wyrwało go wycie wilków. Wilków, które wbrew wszystkiemu zdawały się tu zmierzać ujadaniem obwieszczając rozpoczęcie polowania…
Z odbezpieczoną strzelbą, zaczął opuszczać się w dół jaru w stronie powalonego pnia gdzie siedziała przerażona kobieta. Gotów pogrążyć jej kryjówkę w mroku w razie gdyby potwór, lub nieznany mu czarny basior zwrócił na nią swoją uwagę.
“Coś tu jest, kurwa, nie tak….” Gorączkowe myśli przebiegały po głowie Psui kiedy stała jak sparaliżowana przed rozgrywającą się sceną. Ze zgromadzonego towarzystwa znała tylko Winetou, a ten - jak się można było spodziewać po samarytańsku zajął się ofiarą, tudzież niedoszłą ofiarą.
Wyrywny arhound, bo to musiał być arhound! - od razu rzucił się na stwora a ryży chudzielec asystował mu z bronią. Pełnia księżyca obdarzała szczodrze siłą, ale już niekoniecznie rozsądkiem.
Przez chwilę podobny do kojota wychudzony wilk przekrzywiał łeb lustrując to schowaną pod konarem kobietę, to zwarte w walce sylwetki. W końcu ruszył w kierunku walczących.
Psuja spróbowała przekształcić ciało chociaż odrobinę, w silniejszą, bardziej bojową formę. Jednocześnie wybiła się gibko z tylnych łap i wbiła zęby w nasadę ogona czarnego basiora wydając z siebie warknięcia, które dla garou brzmiały jak lakoniczne “nie”.
Kły i pazury czarnego basiora dosięgły celu. Nieruchomego, nie broniącego się celu. Zupełnie zaskoczonego i w rezultacie prawie bezbronnego celu. Dziwne stworzenie zawyło głośno i przeraźliwie. Wysokie tony w jakie uderzyło niezbyt przyjemnie popieściło wrażliwe uszy Garou.
Krew jednak nie popłynęła z rany stwora, chociaż Grantowi udało się oderwać spory kawałek ciała.
Zaskoczony nagłym atakiem od tyłu Matthias musiał wypuścić swą ofiarę. Stworzenie wyjąc rozpaczliwie poczęło wycofywać się w zarośla. Matthias warknął głośno i odwinął się łapą, uderzając na odlew, jakby chciał pozbyć się natrętnej muchy. Szał nie pochłonął go zupełnie, lecz nie wściekłość pozostała i atakujący go kundel tylko ją podsycił. Nie chciał teraz zabijać.
Chciał złapać. Najpierw musiał jednak pozbyć się tej, która próbowała go zatrzymać. Wystarczy na tyle, aby puściła. Jego warkot był jednoznaczny. Nie wtrącaj się.
Merlin postąpił w przód, dzielnie i stanowczo. A potem w bok, w zarośla. Żywot Granta był niezagrożony… kto bowiem uznałby kudłate chucherko stawające przeciw niemu za zagrożenie. Kąśnięcie w zadek pewnie bardziej bolesne było dla dumy niż zabolało faktycznie. I będzie na pewno mnóstwo warczenia, poleje się krew i posypią się darte pazurami kłaki. A Merlin już to widział wiele razy. Nie widział za to dalej siostry, ani wyjaśnienia tej dziwnej sytuacji. Przedzierał się przez chaszcze, w których zniknął stwór, rozglądając się za jednym i drugim.

Psuja upatrzyła ratunek w swoim nieprzeciętnym refleksie. Poluzowała szczęki w momencie kiedy basior próbował uderzyć łapą, odskoczyła w próbie uniku.
Oswobodzony stwór nie zaatakował. Wycofał się w krzewy, co tylko utwierdziło Psuje w słuszności co do jej ryzykownego postępowania. Nie chciałaby jednak aby uciekł.
Uderzenie łapą było tak silne, że Psuja padła na ziemię. W oczach jej pociemniało, a w ustach poczuła smak swojej krwi.
Owszem, dostrzegł małą Greenpeace chwilę temu. Widział wszak już tę płową kitę wcześniej. Ale nie sądził, że to co się stanie, tak szybko skończy się dla niej tak fatalnie.
Zostawiając kobietę za plecami, wymierzył i wypalił. Broń huknęła, a ładunek rozbił w miał kawałek skały tuż obok wielkiego wilkołaka.
- Przejdź na homid! Już! - powiedział wychodząc z ukrycia i zbliżając się do małej. Strzelba mierzyła w Czarnego, a myśli Indianina krążyły wokół ciemności.
Grant nawet nie spojrzał na skałę, która spotkała się ze śrutem ze strzelby. Obnażył kły, a potem szybki jak błyskawica odwrócił się i nie zważając na broń, popędził za uciekającym czymś. Nie zamierzał się przejmować słowami jakiegoś wigwama. Miał teraz cel, a nie lubił jak upatrzona zwierzyna mu uciekała.
Stworzenie poruszało się niezgrabnie, jak w pijackim amoku, co rusz przetaczając się po wystających krzakach i małych drzewach niczym czołg. Parło do przodu starając się osiągnąć linię drzew. Nie kluczyło. Nie starało się zgubić pościgu. Nie odwracało się.
W pierwszej chwili Grant zamierzał się na niego rzucić, przydusić do ziemi i zatopić kły. Odruch drapieżnika, z trudem powstrzymany, przeszedł w ostrzegawczy warkot, kiedy dogonił ofiarę, okrążył ją i stanął na jej drodze. Nie miał pojęcia, czy to coś potrafi się przemienić. Został na miejscu, jak przeszkoda nie do ominięcia i sięgnął łapami do uciekiniera. Pochwycić. Unieruchomić. Zaciągnąć do reszty.
Ogłuszyć, kiedy bardziej pokojowa metoda zawiedzie.
Stworzenie wpadło na stojącego Garou niczym ślepiec na przeszkodę. Przystanęło na chwilę wyraźnie zdezorientowane. Gdy potężne ramiona wilkołaka zacisnęły się na wielkim cielsku stwora, ten zaczął się miotać. Przydługimi, nieforemnymi łapami starał się odgonić natręta bijąc na oślep. Wydawało z siebie przy tym niemiłe dla ucha piski i syki.
Dwa wielkie cielska zwarły się w morderczym uścisku niczym zapaśnicy sumo. Przepychanki. Szarpnięcia. Uderzenia.
Starcie tytanów trwało dobrą chwilę.
W pewnym momencie zbrojna w ostre jak brzytwa pazury łapa Garou zahaczyła o rzemyk zawiązany na szyi stwora. Jedno szarpnięcie i…

… przeciwnik zwalił się na ziemię niczym szmaciana lalka. W ręce Granta został skórzany mieszek. A u jego stóp leżały truchła zwierzyny łownej. Część była już nieświeża. Inne musiały zostać zabite najdalej kilka godzin wcześniej.
Gdzieś całkiem blisko zawył triumfalnie wilk. Zaraz dołączyły się do niego kolejne. Wśród drzew zajarzyły się ślepia drapieżników, które czekały tylko na swój łatwy łup.
Wilki nie stanowiły zagrożenia, chyba że Grant nie zechciałby podzielić się z nimi mięsem saren i jelenia, które leżało wokół niego. Matthias zamarł z mieszkiem w łapie. Obnażył kły, a głuchy warkot wyrażał wściekłość zmieszaną ze zdziwieniem. To coś było bardziej czymś niż myślał. Rzucił tylko raz spojrzeniem na truchła i odstąpił. Minęło kolejne uderzenie serca, a on już pędził w stronę pozostawionych za plecami garou i kobiety.
Kiedy do nich docierał, wrócił do formy człowieka, wciąż trzymając mieszek w dłoni.
 
Sekal jest offline  
Stary 06-04-2017, 22:39   #52
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Po zejściu ze skarpy Merlin kątem oka dostrzegł wyraźnie odcinająca się od brunatno-zielonego otoczenia intensywną wiśnia palnę. Jego spojrzenie podążało za wycofującym się storem. Możnaby rzec, za zdezorientowanym, wycofującym się stworem.

Kobieta, którą Ellsworth starał się zasłonić przed dwoma napastnikami nie wyglądała za ranną. Była co najwyżej przerażona.
-M..Merlin?- Padło z jej strony pytanie. Może niezbyt głośne, ale wyraźne i podszyte strachem.
McMahona rozpoznał głos siostry i porzucił pościg za uciekającym paskudnym cudakiem w tej samej sekundzie. Rozłożył ramiona i skoczył, by zamknąć siostrę w objęciach i ochronić ją przed całym złem świata. Zalała go ulga tak przemożna, że niezbyt mógł zebrać myśli i niezbornie, urywanym głosem dopytywał się, co się właściwie stało, a jednocześnie łypał na Indianina strzelbą kontrolnie znad ramienia Bianki.
Ona również poczuła wielką ulgę. To było, bardzo, bardzo wyraźne. Po krótkiej chwili, gdy w opiekuńczych i jakże bezpiecznych ramionach brata ochłonęła zaczęła wyjaśnień co się stało.
- Poszłam z Joshuom, znaczy się panem Bashirem, na spacer. - Zażyłość między Bianką a Bashirem była widać mocna skoro nazwała go po imieniu. - Chciałam pokazać mu okolicę. Tak zachowałeś domek. Tutaj wyskoczyło na nas to coś. - Bianca przeniosła spojrzenie na wybebeszonego trupa i szybko ukryła twarz w ramieniu Merlina. - Zaatakowało. Zatakowało go. Tak z nienacka. Tylko jego. Mnie jakby nie zauważyło. Joshua odepchnął mnie, wyciągajac broń. Oddał kilka strzałów. Ale nie powstrzymało to… - Tu Bianca urwała i zaczęła szlochać.
Nadmiar emocji i okropny widok dało o sobie znać.
Merlin otulił siostrę swoją kurtką, przetarł jej twarz chusteczką, a w usta okolone rozmazaną szminką wetknął papierosa.
- Jestem z tobą zawsze i wszędzie. Ale teraz powinniśmy jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej - powiedział cicho. Przed twarzą Bianki błysnął ognik zapalniczki. - Kilka zdrowych wdechów. I idziemy. Musimy. Dasz radę?
Panna McMahona wciągnęła głęboko powietrze z dymem papierosowym. Gdyby nie rozmazany makijaż, zniszczona fryzura i brud na jej twarzy możanby dostrzec pewne oznaki ekstatycznej wręcz przyjemności jakie dawała ta czynność palaczom. Bez większych ceregieli wypuściła dym i zaciągnęła się ponownie.
- Dobrze. - Odparła cicho wypuszczając już spokojniej szarosiną mgiełkę.
Uniosła się, wspierając na ramieniu brata. Ręką przygładziła włosy. Była gotowa do drogi.
Otoczył ją opiekuńczo ramieniem. Próbował podprowadzić do stojącego niedaleko zwłok Indianina i jednocześnie zasłonić widok na trupa. I gdy tak sobie szli, okazało się, że długonogą wilczycą nie jest wcale kolejna Indianka, która z wrodzoną perfidią zasadzi się na Merlinowy portfel i serce. Tylko małolatą z fryzurą, która zrobiłaby duże wrażenie na alternatywnej kuzynce Chiarze, zwolenniczce tatuaży, piercingu i oczojebnych kolorów.

Gdy Czarny zniknął w głębi jaru, a kobieta, która cierpiała na co najwyżej szok, znalazła się w objęciach znanego sobie najwyraźniej rudzielca, Indianin opuścił broń, przełożył ją sobie przez ramię i ruszył pośpiesznie do małej, ocenić jej stan. Leżała, oddychając spokojnie i miarowo. Uderzenie musiało być dość silne. Ale nie zabójcze. I co najważniejsze, nie zadane pazurami. Ciało Garou powinno samo dojść do siebie po pewnym czasie.
Podniósł głowę wsłuchując się w nabierające na sile wycie, po czym nabrał w lewą rękę garść ściółki i przymknął oczy. Trzeba było być bardzo blisko, żeby usłyszeć cichy, melodyjny zaśpiew indiańskiego dialektu. Potem położył drugą dłoń na ranie małej. Powinno wystarczyć by odzyskała przytomność i mogła iść. A jako zaakceptowany gość watahy mogła się przydać gdy biesiadnicy nadejdą. Bo nadchodzili. Wbrew wszystkiemu co może wiedzieć o nich mieszkaniec rezerwatu, czy nawet Garou.
Kobieta zaczęła się poruszać. Powieki zamrugały. Psuja otworzyła oczy, choć z trudem i z pewnością niechętnie.
Pierwsze co zauważyła, to twarz znajomego Indianina, który nad nią się pochylał. Usłyszała też cichą melodię, którą nucił. Gdy ją skończył, spojrzał jeszcze w jej oczy upewniając się, że źrenice reagują na znany im widok i dziewczyna nie jest w szoku, po czym bez słowa wstał i odwrócił się do tego co zostało z czarnego człowieka. Tutaj nawet Gaia nie pomoże. Ale… Indianin musiał przymknąć na chwilę oczy. Mord był naprawdę brutalny. Stwór po prostu podarł tego człowieka na strzępy. Otworzył je w końcu i wziął głęboki wdech. Tamte miejsca… wszystkie. One nie pachniały śmiercią. One nią cuchnęły… I tu było tak samo. Stwór?
Potem podszedł do miejsca, w którym widział jak Czarny gryzie potwora. Wątpił, czy crinos połknął to co odgryzł. Zapewne wypluł. Albo wyleciało mu to z pyska. Postanowił tego poszukać.
Znalazł. Kawałek nieświeżego już mięsa. Tak na oko dziczyzna. Z jednej strony równo odkrojona nożem, czy innym ostrym narzędziem, którego używał gatunek homo sapiens sapiens.
Brak krwi... Martwa tkanka mięśniowa…Wilki… Indianin wyciągnął nóż i obrócił ostrzem strzęp na drugą stronę przyglądając się równemu cięciu, którego nie mogły wykonać kły Czarnego. W końcu rozpiął kurtkę i nożem wyciął szmatę z koszuli, w którą następnie zawinął kilkakrotnie ochłap. Po czym zabrawszy go wstał.
- Chodźmy - powiedział do małej Greenpeace.
Wychudzona wilczyca usiadła z lekkim trudem. Potrząsnęła łbem, wywaliła długi jęzor, skoczyła przednimi łapami na doktora, przy okazji brudząc mu spodnie ziemią i polizała jego dłoń. Chwila okazania wdzięczności nie trwała długo, bo zaraz wyczuła woń zwierzęcego truchła. Doszła do kupy mięsa węsząc i prychając. Przerwała nadstawiając uszu.
Gdzieś całkiem blisko zawył triumfalnie wilk. Zarazu dołączyły sie do niego kolejne. Ich ton się zmienił. Już nie polowały. One obwieszczały światu, że teraz będą uczowały.
Mała wilczyca skuliła się, jej kształt falował i zmieniał się powoli i jakby z trudem. Po chwili jednak na ziemi kucała dziewczyna w za dużej kurtce, o potarganych różowawych włosach.
- Co tu się stało? - wbiła wzrok w Winnetou. - Skąd to mięso? Gdzie stwór?
Jednocześnie wodziła zlęknionym wzrokiem dookoła wypatrując czarnego basiora, który prawie podłał ją do krainy duchów.
- Ekhm - odchrząknął Merlin bynajmniej nie dyskretnie.
- Gdzie arhound? - Psuja przeniosła wzrok na rudzielca. - I brzydal?
- Ten drugi ucieka, zagubiony jak dziecko we mgle i przestraszony. A ten pierwszy… zakładam że goni tego drugiego. Mam nadzieję, że nie dogoni. Nie potrzeba nam z wami więcej zadrażnień - mówiąc to, zerknął na milczącego Indianina, którego najwyraźniej miał za przedstawiciela innego świata, i do tego świata zaliczał też dziewczynę.
Jerry rozejrzał się dookoła. Wilków nadal nie było widać. A jednak wycie się zmieniło. Żerowanie. Odwrócił się na chwilę do ryżego gdy ten wspomniał o zadrażnieniach i wydawało się, że zaraz coś odpowie. Niczego jednak nie rzekł na jego słowa. Zamiast tego zwrócił się do dziewczyny.
- To ta sama wataha co przy truchle? Dopuszczą cię w pobliże?
Psuja przytaknęła.
- Ale ja myślę, że wszyscy powinnyśmy tam pobiec. Zobaczyć co upolowały. To może mieć związek z naszym stworem.
Z twarzy Merlina wyjątkowo można było czytać jak z otwartej książki. On nigdzie biegać nie będzie.
- Nigdzie nie będę biegał - otoczył na powrót ramieniem siostrę, zaciągającą się papierosem jak nurek tlenem z butli. - Muszę zająć się Bianką.
I wtedy coś się w jego łasicowatej twarzy coś lekko odmieniło. Postanowił dać Indianinowi i Czupiradle szansę.
- Jestem Merlin z Tubylców Betonu. I naprawdę musimy porozmawiać. Stwór był czymś od Indian. Znam tego - wskazał na zwłoki - i wiem co planował.
W stronę Psui na szczupłej, wypielęgnowanej i pachnącej wodą kolońską i papierosami powędrowała elegancka wizytówka na kremowym papierze.
- Kochanie, postaraj się iść, zaraz cię dogonię… - zwrócił się do siostry, a gdy zrobiła, o co prosił, nachylił się do Indianina i Psui. - Ukryjcie ciało. Zadzwońcie do mnie potem. Zajmę się mundurowymi.
- Zamierzasz uciekać? Teraz? - Psuja nie kryła zawodu z postawy rudzielca. - Ta… Bianka wygląda w porządku. Nic jej, kurwa, nie jest. - wyrwała wizytowkę z palców garou i schowała do kieszeni kurtki nie zaszczyciwszy jej choćby spojrzeniem. - Ja myślę, że wataha jest w niebezpieczeństwie. Coś jest tu, kurwa, nie tak. Powinniśmy tam iść razem.
Na szczupłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
- Zapominasz, kurwa, że nie każdy jest garou - obrócił się za odchodzącą kobietą. - Zaś ja zajmę się tym, w czym jestem najlepszy. Gonienie z wywieszonym ozorem po krzakach się w tym nie mieści. Lecz ty się nie krępuj.
Po czym ze stoickim spokojem wyminął obydwoje, uznając sprawę za zamkniętą. Podwinął nogawki, rękawy, po czym szybko i sprawnie zaczął przeszukiwać rozwleczone zwłoki. W kieszeniach lądowały kolejno dokumenty, telefon czy inne miniaturowe urządzenie służące nie tylko do odbywania rozmów telefonicznych, ale i do gromadzenia i przetwarzania danych, portfel z gotówką i kartami. W tym samym czasie z krzaków wyszedł Grant, już w ludzkiej postaci. Zmarszczył brwi dostrzegając ludzką postać szczurka.
- Ty. Lubisz kłopoty - warknął z rozbawieniem. - Więcej mnie nie gryź. Brzydal się rozpadł - rzucił Merlinowi mieszek. - Wilki ucztują.
Psuja na pojawienie się basiora, bo mimo zmienionej postaci doskonale wiedziała, że to on, dosłownie skurczyła się w sobie i opadła w kucki, wbijając palce w wilgotną ziemię. Uciekła wzrokiem w bok i sprawiała wrażenie, jakby potulnie położyła po sobie uszy, co przecież było niemożliwe w ludzkiej skórze. Niemniej wrażenie uległości biło z całej jej postury.
- Jak to się rozpadł? - zapytała tak cicho, że ledwo ją było słychać.
Indianin właściwie już zmierzał ku żerującej watasze. W myślach planował zorganizowanie z Billym schwytanie jednego z wilczków. Ale widok wychodzącego z krzaków Granta powstrzymał go. A może raczej nie widok jego samego, co tego co trzymał w dłoni. Zupełnie nie pasujący do sylwetki Czarnego mieszek był jak jedyny kolorowy element w czarno białym filmie. Z czymś się Indianinowi kojarzył. Z czymś ważnym…
Spojrzeniem odprowadził lot obiektu w kierunku rąk tego, który przedstawił się Merlinem, po czym ożywiony zawrócił i szybko podszedł do rudzielca.
- Ten przedmiot - powiedział poddenerwowanym tonem wskazując na rzemykową ozdobę - Chcę go obejrzeć.
Grant zatrzymał się, obserwując Wigwama, jak w myślach nazywał Indianina. Poruszył karkiem, aż coś tam chrupnęło i przeniósł wzrok na małą.
- Rzemień się zerwał, a to bydle stało się truchłem kilku zwykłych zwierząt. To nie moja rola dociekać jak powstał taki syf - powiedział w końcu.
Merlin ozdobę zdążył już schować razem z dobytkiem Bashira o czystej kartotece i - zdaniem Merlina - zdecydowanie nieświętej pamięci. Zdążył też już ruszyć za siostrą.
- Chcę - powtórzył i uniósł rudą brew - … potraktować to jako kredyt zaufania.
W tonie głosu dźwięczały ostre jak lód złośliwe igiełki. Ale sięgnął do kieszeni, wyciągnął woreczek, a potem złapał Indianina za nadgarstek i w dłoni złożył Grantową zdobycz.
- Mówiłem, że to coś od was. Zadzwońcie… Grant, jeśli nikt nie zamierza usunąć trupa z pobliża rezerwatu, daj mi szybko znać. Ściągnę pomoc.
Po czym skinął Psui uprzejmie i odwrócił się, z zamiarem dogonienia Bianki, która trzymając się prosto jak struna parła przed siebie nie oglądając się za siebie.
Psuja warknęła niezadowolona z takiego obrotu sprawy, co w tym chuderlawym dziewczęcym ciele wyglądało raczej komicznie.
Jerry wziął przedmiot do ręki ani razu nie spojrzawszy na rudzielca, za to bacznie obserwując zdobienia i wzory na meszku. Nie wyglądało na to, jakby wspomniany kredyt zaufania został przez Indianina odnotowany. Obracał ten przedziwny amulet przez moment w palcach po czym nagle uniósł wzrok i spojrzał jakimś bardzo zaalarmowanym wzrokiem na Psuję. I równie nagle odwrócił się i biegiem popędził w las.
- Pieprzone dziwaki - mruknął Matthias, odprowadzając Indianina wzrokiem. To tyle ze współpracy. Bryza wydawała się jedyną normalną w tym gronie wigwamów. Zerknał raz jeszcze na ciało i wzruszył ramionami. Będzie musiał popytać w tartaku czy ktoś go znał, o ile Merlin nie wyciągnie wszystkiego szybciej. Miał już odwrócić się i odejść za rudym, gdy przypomniał sobie o szczurku.
- Znasz go? - spytał. Jasne było, że chodzi mu o Indianina i nie pytał o to, czy go już wcześniej widziała.
- Trochę - odparła unikając kontaktu wzrokowego z arhoudem. - Ostatnim razem w miejscu gdzie doszło do przemocy na tej indiance… Tam też było truchło jelenia - obejrzała sie za odbiegającym Winnetou ale nadal trwała w bezruchu, jakby sparaliżowana. - Wilki go zeżarły. Nie powinny jeść tej padliny. A teraz też zamierzają ucztować. Może na resztkach tego stwora?
Z wielkim trudem podniosła oczy na Granta.
- Pójdziesz ze mną to sprawdzić? Mnie nie uda się ich od tego odwieść.
Zmarszczył brwi, przeszywając ją spojrzeniem na wskroś. Wilki to nie padlinożercy, a więc truchła musiały mieć skazę działającą na zmysły wilków. Nie spieszyło mu się za Merlinem.
- Trzeba spalić truchło - oznajmił. A potem bez dalszego gadania poprowadził do miejsca, gdzie rozpadł się stwór. Psuja ochoczo pobiegła za nim. W pierwszym odruchu nawet go wyprzedziła i wypuściła się na czoło ale szybko zrezygnowała i dostosowała tempo do garou.
- Psuja. Ze szczepu Cichych Wędwowców - przedsrtawiła się zdawkowo. - Przepraszam, za tamto. Nie chciałam żebyś to zabił.
- Dlaczego? - rzucił jej szybkie spojrzenie, zaskoczony. Nie rozumiał po co bronić wynaturzenia.
- Bo to było dziwne. Ta sytuacja. Skulona pod drzewem dziewczyna i to coś pastwiące się na trupie. Myślę sobie, Psuja, kurwa, to nie jest pomagier Żmija. Może to po prostu bardzo brzydki Metys? Wiesz, Murzyn chciał dziewczynę skrzywdzić, zrobić to co ci poprzedni robili z Indiankami. Nagle, pojawił się Kudłacz i jej pomógł. Zabił napastnika. - Teraz, gdy to mówiła, już jej się ten tok myślenia nie wydawał taki prawdopodobny. - Nie dało się tego wykluczyć. Poza tym nas nie atakował. To było dziwne. Jakby… zafiksował się tylko na Murzynie, co nie?
- To wyjaśnia kilka rzeczy - Grant odpowiedział z zastanowieniem niezbyt pasującym do jego wielkiej postaci. - Ktokolwiek je tworzy, tworzy je pod jeden cel. To tu.
Czarny garou wskazał przed siebie, na miejsce gdzie z paskudztwa zerwał się mieszek i teraz leżało ścierwo zwierząt.
Psuja zdjęła plecak. Z jego bocznej kieszeni wyciągnęła benzynową zapalniczkę.
- Dym może zwrócić uwagę - zauważyła, ale bez cienia odrazy zabrała się do roboty począwszy od zbierania kawałków trucheł gołymi rękami i układaniu ich na jeden stos.
- Trzeba to nakryć suchymi gałęziami żeby się dobrze kopciło.
Gdy pojawiła się Psuja, wilki zaczęły tylko powarkiwać. Co miało przypomnieć jej gdzie jest jej miejsce. Ma Granta zareagowały agresywnie i bojowo. Zjeżona sierść na karku i obnażone kły.
Wilki nie zamierzały oddać swej zdobyczy bez walki.
- I co robimy? - Psuja wzrokiem szukała u Granta pomocy. Wypuściła z obu rąk kawałki nadpsutego mięsa, wytarła ręce o kurtkę. - Zajmij alfę. Ja w tym czasie zaprószę ogień, powinien je zniechęcić.
Przewodnika stada nie sposób było nie zauważyć. Duży, dorodny osobnik o błyszczącej sierści wysunął się na sam przód przyjmując bojową postawę. Psuja wyraźnie czuła, że jak i on, tak całe stado swój wzrok, oskarżycielski wzrok, skupia właśnie na niej.
Jak na szczurka, który chciał uratować stado przed żarciem być może skażonej czymś padliny, Psuja radziła sobie żałośnie źle. To były wilki, a ona była tylko ich pieskiem. Roześmiałby się, gdyby to nie popsuło efektu. Nie chciał walczyć, bo to nie była jego walka. Mogli sobie to żreć. Ale pewne rzeczy robiło się dla rozrywki i straszenie wilków mogło w to się wpisywać. Taka demonstracja siły wystraczyła, by nawet samiec alfa odsunął się od mięsa zrobił to wprawdzie niechętnie, a wycofując się pokazywał ciągle obnażone kły, jednak nie zaatakował. Grant warknął, poruszył się jedynie na tyle, aby stanąć obok Psui i pozwolić jej robić swoje.
Psuja niestrudzenie taszczyła fragmenty mięcha na kopiec, który przykryła suchymi patykami i liśćmi a wreszcie podpaliła. Gdy ogień już zapłonął dorzuciła jeszcze co nieco na rozpałkę. Niechęci i wyrzutów wilków starała się nie zauważać.
Kiedy skończyła była od stóp do głów uwalana krwią, mokrą ziemią i igliwiem. Wytarła ręcę w nogawki spodni i czekała aż ogień strawi truchło. Resztki chciała wygasić aby nie zajarać przy okazji Indianom świętego gaju. Dość już wrogów sobie narobiła i bez tego.
- Dzięki - rzuciła do garou po całym zabiegu. - A teraz będzie lepiej jak się stąd zmyjemy.
Krótko skinął głową, odchodząc w stronę, z której przyszedł i wracając do postaci człowieka.
 
liliel jest offline  
Stary 07-04-2017, 15:44   #53
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wiekowy pick-up zarywał ziemię i darń po słabo uczęszczanej drodze wiodącej do rodzinnego domu Ellsworthów. Siedzący za kierownicą Indianin czuł strach. I to tak dogłębny o jaki sam by siebie nie podejrzewał. Ręce mu się pociły zaciskając na nerwowo na kierownicy, a porażony jakby refleks z opóźnieniem reagował na doły i zakręty. Zawieszenie uratował chyba tylko przypadek. Ale Jerry nie zastanawiał się nad tym. Czuł, że są z Kineks zagrożeni. A najgorsze w tym nie było samo zagrożenie, a kompletna niewiedza na temat tego co owo zagrożenie powodowało.
Zajechawszy na posesję, wyskoczył na zewnątrz ignorując oba psy i wpadł do środka.
Kineks spała na kanapie. Wyłapywane zza północnej granicy radio wypluwało jakąś reklamę. Dom pogrążony był w ciszy, którą przerywały tylko kroki dochodzące z pokoju gościnnego gdzie zostawili córkę Zibiego.

Indianin odetchnął i usiadł ostrożnie na kanapie obok Kineks. Zamyślił się wpatrując w jej śpiące oblicze. Odzyskał w pewnej części spokój. Ale nadal musiał podjąć jakąś decyzję. Musiał odróżnić to jakimi rzeczy chciały by je widzieć, od tego jakimi były naprawdę. A Andie nabrała nagle całej gamy odcieni, spośród których żaden nie był oczywisty. I nie brakowało wśród nich też takich, które... cuchnęły.
Odwrócił spojrzenie na trzymany w dłoniach mieszek. Nadal wyrabiano w okolicy takie mieszki. Często pod turystę. Ale też i tradycyjnie. Dla zmarłych, których moc ziół jakie wsypywano do środka, miała prowadzić ducha do reszty przodków... Rozerwane rzemyki zwisały po obu jego stronach sugerując ten sam przewrotny los. Zerwany z właściciela w trakcie jakiejś walki... Ta aura była podobna. Ale ten sam autor? Nie rozumiał jak to możliwe.
Wstał i schował ozdobę. Po czym zapukał do zamkniętego pokoju.
- Andie?
Dziewczyna otworzyła po krótkiej chwili.
Wszedł. Zamknął za sobą drzwi na samą klamkę.
- Jak się czujesz?
Posłała mu pełne podejrzliwości spojrzenie.
- Dobrze. - Odparła sucho.
Skinął głową jakby ta odpowiedź w zupełności mu wystarczała.
- To dobrze. Bo muszę cię o coś zapytać - odparł uważnie się jej przyglądając - Czarny mężczyzna. Średniej budowy. W średnim wieku. Twarz okrągła. Głowa ogolona. Elegancko ubrany. Czy wiesz kto może tak wyglądać?
Popatrzyła na niego jakby pustym wzrokiem.
- Jamie Foxx?
Milczał przez chwilę. Wbrew pozorom nie dlatego, że go zatkała drwina. Zajęło mu kilka sekund zanim dopasował gdzieś już zasłyszane tabloidowe nazwisko do twarzy.
- Zatem Jamie Foxx leży zabity o milę stąd w lesie. Jego jelito cienkie i kawałki otrzewnej są rozwłóczone w promieniu wielu metrów od ciała, a dookoła rozchodzi się nienaturalny odór psującej się krwi, która przyciąga lokalne drapieżniki - odpowiedział wyciągając meszek i powoli podnosząc ton - Chciałem zapytać co masz z tym wspólnego, ale pewnie to nie należy do ciebie, a do Stevena Seagala i tracę tylko czas, tak? Tak?!
Dziewczynę wyraźnie zemdliło gdy doktor sugestywnie opisywał obrażenie ofiary z lasu. Jej twarz zniekształcić wyraz obrzydzenia i strachu.
- Oczywiście, że nie należy do mnie. - Odparła łamiącym się głosem. - Ja nie noszę takiego badziewia. Ale może spytasz tej donosicielki Daanis.
- Nie ukrywam Daanis tylko ciebie. I ciebie pytam, bo podczas gdy Daanis wszystko powiedziała, ty milczysz. Wierz mi, że nie mam z tym problemu. Twoje sprawy są twoimi sprawami, a skoro nie szukasz pomocy to ci jej nie będziemy siłą udzielać. Ale w okolicy zginął człowiek. Nie pierwszy. I jeśli ktoś czegoś nie zrobi, to nie ostatni. A ja tego tak zostawić nie mogę. Więc albo powiesz mi co wiesz, albo dzwonię po Bryzę i z nią będziesz żartować o Jamiem Foxxie.
Przerwał na chwilę. Głos mu się może nie łamał, ale nie ukrywał, że też jest zdenerwowany i że do sytuacji wcale nie podchodzi na zimno, a wręcz przeciwnie, złość w nim narasta.
Odetchnął na chwilę.
- Te korale - wskazał na szafkę - Są twoje? Dostałaś je od Daanis?
- Tak, korale są prezentem od mojej byłej przyjaciółki Daanis. Tylko ona w okolicy pielęgnuje tę niby tradycję. - Powiedziała z lekką drwiną.
Przerwała na chwilę zapatrzysz się w świecidełko na szafce.
- Do tego opisu pasuje wielu aktorów. - Dodała po przerwie głosem pełnym żalu. - Żaden niestety nie pojawił się tutaj. Wiec czego wy chcecie ode mnie?! - Zaczęła szlochać. - Jedyna osoba, która chciała mi pomóc, której na mnie zależało nie żyje!! - Rozpłakała się.
Nie był w tym dobry. Bryza poradziłaby sobie znacznie lepiej. Zapewne nawet mała Greenpeace by dała radę lokalnej nastolatce. Ale z jakiejś nie do końca znanej sobie przyczyny wolał sam to zrobić. Dlaczego? Czego chciał od niej? Czemu nadal była tutaj, a nie w caernie?
- Więc pomóż mi dorwać tego, który zabił tę osobę - powiedział w końcu gdy uznał już, że dość się napłakała. - Opowiedz co się stało tamtego wieczoru nad jeziorem.
- W lesie? - Zdziwiła się lekko. - W lesie nic się nie stało. Poszliśmy się zabawić.
- Kto zatem cię uderzył? - zapytał cierpliwie.
- Ojciec. - Odparła bez namysłu.
- Ojciec... - powtórzył powoli - Daanis i Damien powiedzieli, że znaleźli cię już pobitą jeszcze nad jeziorem. Że zarzekałaś się, że to nie ten biały cię skrzywdził. Ponadto ja też byłem później nad jeziorem i znalazłem w tamtym miejscu ślady trzech osób. Dwie z nich wiem kim były. A trzecia? Andie. Zdecyduj się, czy ty tej pomocy naprawdę chcesz.
- Jak pan może mi pomóc? Luther nie żyje. Nie przywróci mu pan życia. Nie sprawie, że zostawi swoją żonę i zabierze mnie tak jak obiecał do Europy. Daanis z Damienem kłamią. To nie Luther mi to zrobił. - Wskazała na swoją twarz. - A może oni powiedzieli, że to tamten mężczyzna mi zrobił? Co? I to mają być przyjaciele? - Prychnęła z oburzeniem. - Mieli mi pomóc. Zabrać do domu. I mieli siedzieć cicho. Nie byłoby całej tej afery gdyby tylko potrafili trzymać gębę na kłódkę.
Jerry pokiwał głową. Albo dziewczyna potrafiła kłamać bez mrugnięcia patrząc w żywe oczy... albo przeszła delirium. Co je wywołało? Stwór? Czemu tam też cuchnęło śmiercią? Czemu stwór i Andie mieli indiańskie ozdoby Daanis?
- To wszystko jest jasne - powiedział wbrew nasuwającym się myślom - Ale potrzebuję, żebyś się na chwilę skupiła i przypomniała sobie czy zdarzyło się wtedy coś dziwnego. To mógł być jakiś szczegół, który z pozoru był normalny i nie zwrócił twojej uwagi. Pamiętasz coś takiego?
W oczach dziewczyny dało się wyczytać niedowierzanie i zdziwienie.
Pokiwała jednak głową na znak, że się zgadza.
Zamilkła na chwilę. Wyglądała na bardzo skupioną.
- Nie. Nic takiego nie przypominam sobie. - Dodała po tej chwili namysłu.
- Dziękuję - odpowiedział z opóźnieniem i skinął głową - Wybacz, że na ciebie naskoczyłem.
Wyszedł z pokoju.

Kineks już oczywiście nie spała. Stała przy oknie wyglądając przez nie. Sielski nastrój prysł bezpowrotnie. Opowiedział jej o tym co zaszło w lesie i pokazał mieszek. Wysłuchała bez słowa.
- To musi być nasza wspólna decyzja Kineks - powiedział po chwili milczenia - Chcę, żebyś została w domu. Ale to coś jest w okolicy. I nie wiem co zamierza. Nie wiem, czy nie będzie lepiej jeśli przeniesiesz się na tydzień, do Billego do caernu. A poza tym... jestem prawie pewien, że Andie przeszła delirium. Rozważam, czy nie wprowadzić jej w trans i wtedy przepytać. Jak to widzisz? Nie jestem pewien jak to przejdzie a i potrzeba do tego mieszanek ziołowych. Przygotowanie ich trochę czasu by mi zajęło, ale mogłabyś też wydostać gotowe z caernu. Ale to zostawiam twojej decyzji. Jeśli nie chcesz, to dam radę. Przemyśl. Muszę zadzwonić do Walta.

Dodzwonił się bez problemów i przedłużył zwłokę z zawiadamianiem wyższych instancji.
Wysłał też wiadomość do małej Greenpeace. "Ten mieszek wykonała Daanis. Daj znać panom Czerwonemu i Czarnemu i przyjedźcie do mnie o północy".

Wrócił do Kineks.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 08-04-2017, 08:25   #54
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dognał siostrę, a potem podtrzymywał całą drogę jej ramię, z zaniepokojeniem zerkając na zacięty profil, szczęki zaciśnięte tak mocno, że na policzkach pod smagłą skórą rysowały się supły mięśni.

Nic jej nie jest. Akurat.

Znał dobrze Biankę i wiedział, jak reaguje. Nigdy nie pokazałaby przed kimś obcym cienia słabości. Tym bardziej jeśli wśród obcych byli mężczyźni. To, że nie dygotała zasmarkana, a maszerowała przed siebie z zaciętą miną nie świadczyło o tym, że… nic się nie stało. Stało się ewidentnie.
Doszli wreszcie do domku. Merlin doholował siostrę pod prysznic, a gdy się myła, zgarnął jej ubranie i podłozył świeże, wyszperane z jednej z przepastnych szaf wyposażonych na wypadek, gdyby jednak zechciała pomieszkać w prezencie od brata. Usunął wszelkie ślady bytności Bashira. Wystawił na werandę dwa fotele, zapalił na stoliku lawendową świeczkę i czekał na najważniejszą kobietę w swoim życiu, z winem i paczką papierosów. Długo czekać na siebie nie kazała. Umyta, uczesana i przebrana, czyli uzbrojona w swą prawie najpotężniejszą broń, pojawiła się na werandzie. Z wdzięcznością sięgnęła i po papierosa i po wino. Wzięła solidniejszy łyk, siadając w fotelu. Lekkim uśmiechem podziękowała za odpalenie papierosa. Zaciągnęła się nim kilkakrotnie i dopiero wtedy przemówiła.
- To było straszne. - Mówiła lekko łamiącym się głosem przerywając co kilka słów by się zaciągnąć. - Poszliśmy na spacer. I nagle to coś wyskoczyło na nas. Wyskoczyło z cienia. Rzuciło się na Joshue. Wypatroszyło jak prosiaka. Rozumiesz? Jak prosiaka. O Boże! To było straszne. Wszędzie krew. Wszędzie flaki.
Nie dał po sobie poznać, że jakimś szóstym zmysłem czuł, że Bashira nie krzywda spotkała, a kara. Dalał Biance wina, pogładził po miękkiej dłoni.
- A… długo się znaliście? - wypalił niby mimochodem.
- Ze studiów jeszcze.- Odparła popijając wino. Nie był to spokojny i wyważony łyk, tylko taki jakim bierze się lekarstow na ukojejnie nerwów. To wino było dla Bianki McMahoan takim lekiem.
- I przyjechał tu do ciebie? - Merlin uniósł brew. W myślach szlachtował Joshuę Bashira własnymi rękoma.
- Mówił, że był przejazdem. - Zainteresowała się. - A co?
- Kłamał - powiedział Merlin po prostu, zapalił papierosa i wysnuł nosem długie, siwe pasma. Pozornie był spokojny, jak zawsze starał się być. W środku aż się gotował. Mały czarny sukinsyn, farbowany Indianin, próbował podejść JEGO rodzinę. Gdyby padło na matkę, to Merlin pewnie też by się wściekł, ale mógłby co najwyżej popatrzeć. Gdyby trafiło na brata, poruszyłby niebo i ziemię, ale po cichu, żeby nie nadepnąć na odcisk zwany dumą… ale padło na Biankę. I Merlin solennie już sobie obiecał, że puści z torbami i obedrze ze skóry każdego, kto maczał w tym nie tylko palce, ale i koniec paznokcia.
- Mógłbyś sprecyzować?
- Przyjechał tu, by postawić wysoce szemraną inwestycję na indiańskiej ziemi. Inwestycję, która zablokowałaby nasze działania. I zapewne skazała cię na karę u naszej matki, gdyby wyszło na jaw, że mu pomagałaś. Ale nie pomagałaś przecież - Głos Merlina nawet nie był pełen wiary. Był pewniejszy niż skała, wokół której Bóg ulepił podstawy świata. - O czym rozmawialiście? Coś go… interesowało?
Dolał siostrze wina, po czym uniósł do ust śliczną, kształtną dłoń, by złożyć na niej czuły pocałunek.
- Wypytywał co u mnie. Jak mi się tu podoba? Takie prywatne pytania. Ani słowem nie wspomniał o jakiś interesach. - Odparła spokojnie i pewnie.
- I nie wspomniał, co mi zlecił?
- Nie.
- Ekskluzywny burdel chciał tu założyć, siostrzyczko - Merlin mówił spokojnie, ale wykrzywił się niemiłosiernie. Lata życia u boku zawsze walczącej o prawa kobiet siostry uwrażliwiły go na ich krzywdę. Żałował w sumie, że za krzywdę jego siostry, za wykorzystane zaufanie, nie może zabić Bashira jeszcze raz.
- Słucham? - Bianka aż się zakrztusiła.
- Zlecił mi projekt. Zastanawiam się, jakim cudem nie skojarzył nazwiska…. a może skojarzył? I dobrze grał. Zaplanował sobie klub dla bogatych dżentelmenów nad jeziorem. Czyli burdel z młodymi, jędrnymi dziewczętami dla bogatych knurów. Reprezentuje Czirokezów… i, och - zaciągnął się i uśmiechnął w roztargniony sposób, na jaki pozwalał sobie tylko przy Biance - Oczywiście, zdarzają się altruistyczni prawnicy - bojownicy o prawa Indian do ich dziedzictwa. Ale oni raczej nie stawiają na świętej ziemi chatek kopulatek. I uprzedzając twoje mordercze spostrzeżenia i wyciąganie analogii… nie, to nie to samo co kasyno, gdzie Indianie skalpują białych z zawartości konta. To coś zupełnie innego i wiemy to obydwoje. Do tego dochodzą moje poszukiwania i… ten teren się pokrywa. Co robimy, siostro… i jak bardzo się angażujemy… i czy… ściągamy matkę.
Ostatnia propozycja ledwie przeszła Merlinowi przez gardło.
Bianca milczała przez dłuższą chwilę wpatrując się w szkarłatny płyn w kieliszku. Zupełnie jakby tam szukała odpowiedzi i wskazówek. Po tej przerwie odezwała się
- W żadnym wypadku. Ona musi cię w końcu zacząć szanować. - Tym razem to ona ścisnęłą dłoń Merlina chcąc mu dodać otuchy. - Po to tu przyjechaliśmy. Tylko musimy się spieszyć.
Tak, oczywiście, wiedział to wszystko. Pojawienie się matki zamiecie całą okolicę. Tańcząca w Foliach porozstawia wszystkich lokalnych po kątach jeszcze przed porannym latte, przy okazji przejeżdżając się po życiowych planach własnych dzieci jak czołg. Jej bezmyślność była gorsza niż naiwna bezrefleksyjność Granta. Bowiem ona, Merlin wiedział to doskonale, była wyjątkowo przenikliwą i sprytną suką. I miała świadomość, jak niszczy własne dzieci. Tylko miała to gdzieś, póki cel uświęcał środki.
- Z policją jestem dogadany. Grant mi pomaga. Ale muszę dotrzeć do tych z rezerwatu. Uktena. Wiesz, że to nie będzie łatwe… po tym co było. Powiedz, że masz jakieś dojścia lub chociaż pomysły.
- Tak mam. Ale muszę jeszcze nad tym popracować. - Zaciągnęła się dymem papierosowym I wypuściła go wolno wyraźnie odprężając się. - Wiesz co to było w lesie?
- Coś od Indian… ozdoby w każdym razie nosiło indiańskie.
Siostra przeniosła na niego zdziwione spojrzenie.
- Indianie? - Zapytała całkiem cicho. - Myślisz, że oni chcieli nas odstraszyć?
- Ciężko powiedzieć. Ale to nie było pierwsze tak widowiskowe zabójstwo… i zbrodnie zdają się mieć coś wspólnego z gwałtami na Indiankach - w oględny sposób starał się przekazać Biance, że zamiary Bashira wobec niej na tym pustkowiu do najczystszych nie należały. Będę szukał, co łączy zabitych… bo coś musi.
- Nie, Merlinie, Joshua nie miał tego na pewno na myśli. - Bianca wydawała się bardzo pewna siebie.
Ufał siostrze i wiedział, że w sprawach pożądania i sposobów, na jakie może znaleźć ujście orientowała się doskonale, w teorii i praktyce. Ale i tak uniósł brew.
- Nie?
- Nie. - Powiedziała stanowczo. - Prędzej ciebie.
- Nie byłem zainteresowany nawet gdy żył - odburknął Merlin obcesowo cokolwiek, ale zaraz złagodził on uśmiechem. - Nie obrażaj się. Prawie umarłem ze strachu, że coś ci zrobi. Po co wy w ogóle szliście po ciemku w tę głuszę?
Ona również uśmiechnęła się i dotknęła ręki Merlina.
- Na spacer. Po kolacji postanowiliśmy się przejść.
Pocałował jeszcze raz siostrzaną dłoń.
- Odpoczywaj. Ja muszę zadzwonić.
Zamierzał zacząć od Granta, chociaż podejrzewał, że komórka odezwie się gdzieś w domku albo w ogóle będzie milczeć jak zaklęta. Ale jeśli to on miał zorganizować cichutki i tajemny pogrzeb dla Joshuy Bashira, to wolałby wiedzieć, że musi.
 
Asenat jest offline  
Stary 25-04-2017, 22:20   #55
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Psuja, Merlin McMahon i Matthias Grant



Nim jeszcze Bianca weszła do domu z cienia lasu okalającego domostwo wyłoniły się dwie postaci. Grant niczym anioł zniszczenia i Psuja - mała pokraczna istota skacząca wokół dużo większego od siebie pobratymca.
Matthias nie przepędził jej, ale ignorował cały czas. to jednak nie zdemotywowało natręta, który wcześniej ośmielił się przeszkodzić mu w polowaniu.

Gdy oboje weszli w słaby krąg światła rzucany przez światło na werandzie, Merlin McMahona mógł dokładniej rozpoznać osoby.
Chwilę później z zarośli wyłonił się pies. Cały brudny i śmierdzący ale niezwykle uradowany.
Psuji niewielką różnicę zrobiło gdy brudne coś otarło się o nogawkę jej spodni. W przypadku Granta było dużo gorzej. McMahona miał to nieszczęście, że jego pupil chciał się swoją radością z nim podzielić. Powarkając i popiskując chciał zachęcić rudzielca do zabawy.

Przez krótki czas to właśnie te dźwięki wydawane przez czworonożnego towarzysza Merlin McMahana, które nie spotkały się z zainteresowanie tego ostatniego, rozchodziły się po okolicy. Zostały one jednak odsunięte na plan dalszy przez zupełnie nienaturlany odgłos telefonu komórkowego informującego swojego właściciela o dotarciu jakiejś wiadomości.
Źródłem odgłosu była kieszeń przydużej kurtki Psuji. Młoda graou wyciągnęła urządzenie i wydukała po cichu treść wiadomości, którą otrzymała od Indianina. Podzieliła się oczywiście wieściami i zaproszeniem ze swoimi nowymi towarzyszami.








Jeremiah Ellsworth



Madeleine siedziała wpatrzona w okna. Przez chwilę wydawało się, że nie zauważyła powrotu męża. Była taka zapatrzona w jakiś punkt w atramentowej przestrzeni za oknem.
- Zrób co trzeba. - Powiedziała nie odrywając wzroku od okna. - Pomogę ci jak tylko będę mogła. Przyniosę zioła. Andie sama nam nie powie, a my musimy wiedzieć.
Kineks wstała i podeszła no Jerryego, objął go w pasie i mocno wtuliła się w niego.
- Musimy jej pomóc, nawet jeżeli ona sama tej pomocy teraz od nas nie chce.






 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 05-05-2017, 09:34   #56
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Efcia, Liliel, Sekal i Asenat



Merlin na widok Granta odetchnął dyskretnie. Na widok Psui powstał z rattanowego fotela.Otaksował ją od stóp do głów… gdy tylko stanęła w kręgu światła rzucanego przez lampę nad werandą, westchnął ponownie. Czupiradło pod warstwą brudu wyglądało całkiem jak elf. A z elfami zawsze były problemy.
- Jestem Merlin - przedstawił się ponownie, zabrzmiał przyjaźnie, ale znać było, że na progu swojego było nie było, domu, oczekuje od gościa przynajmniej zwrotnego przedstawienia się.

I nie doczekał się. Bianca spłynęła z tarasu, kołysząc biodrami przyszpiliła Granta spojrzeniem i głosem o aksamitnym tembrze zrobiła to, czego Czupiradło nie chciało, Przedstawiła się, i dołożyła zwięzłe i konkretne podziękowanie za pomoc w potrzebie. Chwilę potem z lasu wypadł ubłocony Ein, a Czupiradło dostało SMSa i straciło zainteresowanie światem… Merlin wiedział, kiedy się poddać.
- Zrobię wszystkim po drinku - zaoferował się, trzymając ubłoconego psa za kark z dala od swoich jasnych spodni i marynarki. - I coś na ząb - dodał, oceniając wychudzoną twarz Psui.

Wywabił Granta ze strefy rażenia wdziękami siostry propozycją wyboru whiskey, i zatrzasnął za nim drzwi do domku.
- Co z trupem? - zagaił konkretnie, cały czas trzymając wierzgającego psa.
- Z którym? - zapytał Grant, wykazując, że jednak nie do końca konkretnie Merlin zagaił. Matthias rozwalił się już na kanapie, ze szklanką w ręku i wzrokiem skierowanym głównie w stronę Bianki, która zdaje się była z zupełnie innych rodziców niż rudy.
- Tym ostatnim. Czarnym. - McMahon uchylił drzwi od łazienki i wrzucił tam nastrojonego entuzjastycznie do ludzi i świata Einsteina. Bianca tymczasem nie przejmując się zabiegami brata, wtargnęła nonszalancko do domku, ulokowała się z naturalnym wdziękiem w takim miejscu i takiej pozycji, by nie dało się nie zauważyć, że to ona jest bohaterką czarno-białego aktu na ścianie.Jeśli niedawne wydarzenia wywarły na niej jakiś ślad, został on precyzyjnie zakamuflowany.
- Ten to ciągle leży, gdzie leżał - Matthias odpowiedział bez większego zainteresowania tematem. - Może wilki się dobrały w zamian za popsutą ucztę na ścierwie - wzruszył ramionami. - Kojarzę jego twarz, robił jakieś interesy w tartaku. Ej, Bianca - odezwał się do kobiety. - Znałaś go? - spytał wprost. Nie widział w niej smutku czy żalu, uznał więc po swojemu, że temat w żaden sposób drażliwy nie jest.
- Owszem. I Merlin także - Czarne oczy Bianki pociemniały jeszcze bardziej. - Wygląda na to, że Bashir próbował nas umoczyć w zbudowanie na indiańskiej ziemi zakamuflowanego burdelu dla dzianych bogonów - Siostra Merlina zademonstrowała obok rodzinnej solidarności także rzadką u kogoś z dwoma fakultetami umiejętność rozmowy ludzkim językiem. - Zadzieramy z grubymi rybami - obrzuciła Granta taksującym i zaczepnym spojrzeniem. - Możesz się jeszcze wycofać, potem będzie gorąco...
Merlin zostawił siostrę i Granta w towarzystwie butelki, wyszedł przed domek i chrząknięciem popartym gestem zaprosił Psuję do środka. Po chwili dyskretnie i nienachalnie położył obok dziewczyny wygrzebane z dna szafy spodnie moro i czarną koszulkę z dumną deklaracją “I’m an architect of my own destruction” i zastawił niską ławę połową zawartości lodówki, którą hojnie wyposażył na cześć Granta.
- Więc - przysiadł obok siostry na oparciu fotela - obecny trup pojawił się u mnie kilka temu ze zleceniem wykonania projektu… klubu dla dżentelmenów na terenie rezerwatu, jak to oględnie określił. Miał papiery, że reprezentuje Czirokezów… a jego przeszłość była sterylna. Zbyt sterylna, nie ma takich ludzi. W międzyczasie epatował Biankę, twierdząc, że jest tu przypadkiem. Grzebię w jego przeszłości i na pewno coś ustalę… na razie, trzeba usunąć trupa. Wiem, że lada moment federalni się tu zwalą. Nie przyspieszajmy tego, z lokalnymi łatwiej współpracować. Moja rodzina sprzątnie problem. Powiadomię tylko Krewniaka z policji.
- Zdaje się, że to lokum przestało być bezpieczne - mruknął Grant, nadal bez zainteresowania. - Zdobyłem nagranie z baru, ale nie widać na nim twarzy - wyjął spod kurtki płytę DVD i rzucił na ławę. - Znokautowany to kapuś, Paul Toom. DEA się z nim układa, w tym między innymi mąż mojej siostry. No i teraz obaj chcą mnie dorwać, nawet jak nie do końca wiedzą, że ja to ja. Także jak widać, jestem w tym bagnie wystarczająco głęboko. I co to kurwa znaczy epatować? - zapytał, kręcąc niedowierzaniem głową i łykając ze szklanki.
Psuja przestała żuć kawałek kanapki, wystraszona, że ostatnie pytanie Granta skierowane jest do niej. Z ulgą zarejestrowała, że arhound gapi się na rudzielca, rudzielec na arhounda a ona jest właściwie przezroczysta. Jadła w pośpiechu przełykając ogromne kęsy. Nie kryła się też z tym, że w między czasie robiła na zapas kanapki, owijała je w papierowe serwetki i wpychała do plecaka. Sporządzonego przez Merlina drinka w wysokiej szklance wlała w siebie jednym haustem. Otarła usta wierzchem dłoni i stłumiła beknięcie.
- Epatować to znaczy udawać przed ładną kobietą geja w celu osiągnięcia korzyści osobistych i materialnych - oznajmił Merlin z kamienną twarzą, tylko gdzieś na dnie szarych oczu tliły się złośliwe ogniki.
Grant posłał mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie. Mógł nie być oczytany, ale to co najbardziej go wkurwiało, to kiedy ktoś próbował robić z niego debila.
- Merle! - fuknęła Bianka. - Na razie to nie masz dowodów! Ani na to, co Bashir planował zrobić, ani na jego preferencje…
- Dowody są sprawą wtórną wobec winy - wskazał rudy głosem miłym i uprzejmym, jakby pytał, czy dolać jeszcze herbatki. I faktycznie nachylił się do Psui, by nie zmieniając ciepłego tonu zapytać o preferowany skład kolejnego drinka.
- Umiesz je zakląć? - wskazała na ubrania. - Żeby nie poszły w strzępy przy przemianie?
Podsunęła rudzielcowi pod nos pustą szklankę. Wszystko robiła szybko. Naraz. Nie czekając na reakcję czy odpowiedź.
- Doktor wysłał mi wiadomość. Chce żebyśmy do niego przyszli o północy. W trójkę.
Biankę ignorowała tym usilniej im tamta zajmowała większy kadr.
- Mogę wziąć prysznic? - skupiła wzrok na Merlinie.- I masz pralkę z suszarką? Wyglądasz na takiego co ma.
Wysłuchał cierpliwie wszystkich wystrzeliwanych z prędkością karabinu maszynowego kwestii, potrzeb i żądań. Nie było tego po nim widać, ale właśnie się zastanawiał, jak bardzo dopuszczenie Czupiradła do jego życia to starannie poukładane życie rozniesie po ścianach. I doszedł do wniosku, że mała choćby i złośliwie się postarała, nie narobi większych szkód niż najazd matki… nawet w połączeniu z karmioną testosteronem bezmyślnością Granta. A dziewczyna, choć się nie przedstawiła, już pokazała chęć do współpracy.
- Doktor? Znaczy, ten Indianin? Jest z miejscowych Uktena? - pociągnął ją delikatnie za język, a potem zapewnił, że może wziąć prysznic i kąpiel nawet, jeśli poczeka, aż Merlin wymyje zamkniętego w łazience psa. Zapewnił, że choć ani nie potrafi przywiązać ubrania, ani nie posiada tu pralki, to “wszystko da się załatwić”. I że najlepiej by było, żeby się teraz rozgościła i odpoczęła.
- A co do dowodów… ten stwór też nie potrzebował dowodów, by zaatakować Bashira. Zabić… być może ukarać. Nie drasnął nawet Bianki. Na nas nie zwrócił w ogóle uwagi.On nas… chyba w ogóle nawet nie widział. Jakbyśmy dla niego nie istnieli.Jestem prawie pewien, że gdybyśmy wtedy tak po prostu odeszli - nie zrobiłby nic.
- Nic nowego nie gadasz. Ktoś tworzy tych bydlaków do eliminowania celów. Potem rozpada się to na truchła zwierząt i ślady zatarte. O ile ten czerwony nie wyczyta czegoś z worka - parsknął Matthias. - Ciało palimy, zakopujemy czy zostawiamy dla tutejszych, jakże skutecznych i praworządnych władz?
- Na razie kawałki do czarnego worka. Może… doktor będzie chciał rzucić okiem. Skoro jest doktorem. Potem się zrobi to co zawsze. A naszym w policji powiemy, że sprawa była… i jej nie ma. W interesie zarówno nas, jak i Uktena leży trzymanie federalnych z dala od rezerwatu.
- Doktor wie, czyj to woreczek. To znaczy kto stworzył kreaturę. Myślę, że najlepiej jak tam pójdziemy o północy, jak prosił, i w czwórkę będziemy kontynuować domysły co się tu właściwie dzieje.
Następny kolorowy drink zniknął w gardle dziewczyny.
- Skoro mamy trochę czasu to ja skorzystam z tego prysznica - zwinęła pod pachę pożyczone ciuchy. -. Usuniesz stamtąd psa?
Kiwnął tylko, odstawił niedopitego drinka, ale w połowie drogi do łazienki i skomlącego w niej Eina stanął i pochylił się wpół, by wyjąć za pasek schowaną za kanapą torbę podróżną. Bardzo drogą, ale nieswoją torbę podróżną. Spojrzał pytająco na siostrę.
- Bashira - potwierdziła Bianca, a Merlin jednym ruchem ręki przesunął naczynia na ławie i poddał torbę publicznej wiwisekcji. Oczom zebranych ukazały się rzeczy osobiste denata. Wszystko poukładane było bardzo, bardzo pedantycznie. W jednej z kieszonek znalazł się kluczyk do skrytki bankowej z numerem.



- Do skrytki bankowej. I nawet wiem, do którego banku w Duluth - oznajmił Merlin.
- I nawet mam tam własną skrytkę? - podsunęła Bianca.
- Mam. We wszystkich - uśmiechnął się jak czarodziej, po czym schował kluczyk i zamknął się w łazience, by przygotować ufajdanego Eina na spotkanie ze społeczeństwem, a ufajdany Einem prysznic na spotkanie z Psują. Zza drzwi dobiegała konferencja po włosku, jaką sobie urządził przez głośnomówiący ze swoim kuzynem Ludovico, przez rodzinę zwanym Luddie. Właścicielem sporej furgonetki i niedużej firmy: Luddie. Dezynsekcja i Deratyzacja.
- Nie pozwolą zajrzeć do skrzynki nikomu oprócz właściciela - dodała niemrawo Psuja nim zniknęła w łazience. - Obgadajmy to z doktorkiem, okej?
- Ty chyba nie znasz rudego - Matthias roześmiał się rozbawiony słowami szczurka. - Hej, Bianca. Masz coś przeciwko, bym tu jeszcze trochę został? Bo w sumie się zgubiłem czyja to chałupa - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pomimo swojej wcześniejszej deklaracji o tym, że ta miejscówka jest spalona, nie wyglądał na chętnego się stąd ruszać.
Urokliwa brunetka zakręciła alkoholem w kieliszku i oznajmiła, nie bez dumy, że domek Merlin zaprojektował i zbudował dla niej. W prezencie, gdy się tu sprowadzili, by miała gdzie odpoczywać po trudach i znojach pracy w urzędzie miejskim.
- Kto zaś jest wpisany na akcie własności? Może i ja. Może Merlin, może Luddie albo Chiara, albo nieświadoma niczego ciotka Bernadetta, dożywająca swoich ostatnich dni jako zakonnica w klasztorze gdzieś w północnych Włoszech. Może prezydent USA. A może jakiś słup - zaśmiała się i dodała szczerze, że nigdy nie przepadała za tym odludziem. Ma za to piękny loft w mieście.
- Mogę cię przytulić, Matthias, na noc. Albo na dwie.
Merlin odkaszlnął i poszedł zapalić. Niedaleko padało jabłko od jabłoni, czy jak to niektórzy gadali. Grant szybko doszedł do wniosku, że ta dwójka faktycznie może być nieudawanym rodzeństwem nawet jak jedno z dwójki zawłaszczyło całą urodę. Uniósł szklankę w toaście.
- To rozumiem. Za wspólne przytulanie!

Niedługo potem pod domek podjechał Luddie, milkliwy wysoki mężczyzna o ryżych włosach i zaroście, który w odróżnieniu od Bianki wybitnie wyglądał na spokrewnionego z Merlinem. Mruknął tylko, że zajmie się "problemem", odstawi też do domu będącą pod ewidentnym wpływem wypitego alkoholu Biankę i przyśle kogoś po jej samochod.

Merlin zaś otworzył szarmancko drzwi przed Psują, a potem zadowolony zasiadł na miejscu kierowcy, czekając, aż pasażerowie się wymoszczą. Niby pił najmniej ze wszystkich... ale za kołnierz nie wylewał i oczka świeciły mu się szkliście. Kierownicę gładził czule jak rękę kochanki.
- Nawiguj... jak właściwie masz na imię? - zerknął na Psuję we wstecznym lusterku i przymrużył kpiąco oczy.

 
Asenat jest offline  
Stary 07-05-2017, 11:56   #57
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Nawiguj... jak właściwie masz na imię? - Merlin zerknął na Psuję we wstecznym lusterku i przymrużył kpiąco oczy.
- Psuja. Ragabash z Milczących Wędrowców. Chodź z tym milczeniem to nie do końca tak - wykrzywiła usta w czymś na kształt uśmiechu i mocniej przycisnęła do piersi swój plecak z całym dobytkiem.
Po kąpieli nie zmieniła się tak spektakularnie jakby można tego oczekiwać. Na miejsce kopciuszka nie zjawiła się księżniczka. Psuja nadal była zbyt chuda, zbyt kanciasta. Umyte, pachnące szamponem włosy, nastroszyły się dając wszem i wobec świadectwo, że ładnie układać się nie będą nigdy i za żadną cenę. Nawet czysta, w wyprasowanych ciuchach Merlina, wciąż miała w sobie coś niechlujnego i nieokiełznanego.
- Ty jesteś Merlin. A ten duży to Grant, tak wydedukowałam. Obaj jesteście stąd? *
- Matthias jest solą tej ziemi. Czy też raczej betonem - Merlin uśmiechnął się półgębkiem. - I cieszy się pewną sławą, zasłużoną całkowicie. Wypracował ją sobie własnymi rękami.Ja i Bianca jesteśmy pełzającą inwazją nowojorskich Tubylców na Duluth. Tak ci tu przynajmniej wszyscy powiedzą - uśmiechnął się znowu. I przyspieszył. Prowadził gładko, bez zrywów, ale naprawdę szybko i z ewidentną przyjemnością na łasicowatej twarzy. - Ale nie będziesz wierzyć przecież w plotki?
- Nie słyszałam żadnych plotek. Właściwie nikogo tutaj nie znam. Jak dotąd trzymałam się blisko lasu i tutejszej watahy. Ale po tym jak pozbawiliśmy ich dzisiaj zdobyczy, czyli truchła tamtego stwora… - wetknęła dłoń w dekolt, odnalazła znajomy chłód amuletu. - Myślę, że nie będą już wobec mnie tak przyjaźnie nastawieni.
- Wszystko da się załatwić - ocenił Merlin poważnie. Jego głos tchnął pewnością i spokojem. - To także.
- Możliwe - Psuja się z nim nie kłóciła. - Ale nie jest mi to niezbędne. To żadna rodzina. Zaczepiłam się tam na moment. Zawsze się gdzieś zaczepiam.
Ułożyła wisiorek na piersi, przygładziła na nim podkoszulek z wyzywającym mottem.
- Jak to możliwe, że mieszkacie tak blisko doktorka i go nie znacie? Nie przepadacie za sobą, wy i Indianie?
Merlin przez moment skupił się na prowadzeniu, jakby niezbyt ostry zakręt nagle okazał się wyzwaniem dla jego percepcji.
- Moja rodzina jest tu nowa - wyjaśnił gładko, gdy wyszli z wirażu.
- Albo on nie wychodzi z miasta do lasu. Znam kilku czerwonych, ale nasze stosunki nie zawsze są gładkie - wyszczerzył się z jakiegoś powodu radośnie milczący do tej pory, rozwalony na siedzeniu Grant.
 
liliel jest offline  
Stary 17-05-2017, 19:39   #58
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
wspólny - cz.1

Szczekanie psów oznajmiło przyjazd gości. Gości. Psuja, Czarny i Czerwony. Cała trójka z innego świata, wplątana w sprawy rezerwatu… Bryza napewno ucieszyłaby się z tego spotkania...
Wyszedł przed oświetlony jedynie lampą na werandzie dom i z latarką poszedł otworzyć bramę w zrujnowanym mocno ogrodzeniu. Sam dom w środku lasu też mimo licznych prac renowacyjnych trącił w kilku miejscach starością. Jerry wskazał kierowcy miejsce obok swojego pickupa, a dwóm zdezorientowanym kundlom, które natychmiast podleciały do samochodu, mruknął coś po indiańsku. Poczekał aż oba odejdą, a pasażerowie wysiądą po czym pokazał by poszli za nim. Zaprowadził ich jednak nie do domu, a do drewnianego budynku, który na oko pełnił funkcję szopy narzędziowej i garażu. I na tym właściwie skończyła się cała gościnność. Włączywszy oświetlenie, skinął Czerwonemu i Czarnemu.
- Jestem Jeremiah Ellsworth z klanu Uktena. I dziękuję, że przyszliście.
- Matthias Grant - "Czarny" także wykazał się szczątkową uprzejmością. Rozglądał się uważnie po okolicy, choć jego postawa wydawała się swobodna i raczej ignorancka. - Ten rudy to Merlin. Przyjrzałeś się mojej zdobyczy? - spojrzał Indianinowi w oczy, nawiązując oczywiście do mieszka, który ten zwinął i uciekł z nim jak mysz z kawałkiem sera.
Merlin tylko skinął, gdy Grant go przedstawił. Wielce był mu wdzięczny, że pamiętał, iż Merlin z Indianami rozmawiać nie ma ochoty i robi to tylko przymuszony sytuacją. Jak teraz, choć jego udział w rozmowie był milczący. Samochód opuścił niechętnie i przez moment uwidoczniło się to nawet na jego twarzy. Cały czas był wycofany i tak cichutki, że można było zapomnieć o jego obecności. Przodem puścił nie tylko Matthiasa, co dziwne nie było, ale także Psuję… i teraz czaił się za plecami dziewczyny i udawał niewidzialnego. Przy jego kostce na smyczy siedział równie cichy Ein, któremu nastrój pana musiał się udzielić, bo nie rzucił się poznawać nowych znajomych i nowej okolicy.
Psuji szopa wydawała się prztyulna. W jednym podskoku usadziła swoje cztery litery na drewnianym blacie zagraconym narzędziami.
- Powiedz im, kto stworzył paskudę - przebierała nogami w powietrzu. - I o tym jak ją do ciebie przyniosłam. I dlaczego.
Indianin wyciągnął z kieszeni kurtki zwinięty mieszek. Nadal pachniał ziołami. Nawet bardziej niż poprzednim właścicielem. Podszedł do Czerwonego i podał mu go.
- To talizman - powiedział pokazując gestem by Merlin zabrał przedmiot z powrotem - Ojibwe dają takie zazwyczaj zmarłym, z którymi je grzebią. To… tradycja. Nie wyrabia się ich jednak w szwalniach, czy fabrykach. Każdy robi je samemu. I tym samym zostawia na nich swój ślad… podpis. Ten tutaj wykonała zapewne młoda dziewczyna imieniem Daanis. I nie jest to jedyne jej dzieło. W miejscu poprzedniej napaści tej… istoty, były wykonane przez Daanis koraliki. Tam również zginął mężczyzna. Niejaki Lou. I jemu również towarzyszyła dziewczyna. Możecie coś do tego dodać na razie?
Tym razem oszczędził wyraźnie unikającego spojrzeń Czerwonego i skierował pytanie do Granta.
Jeśli Merlina zdziwiła względna otwartość doktora na dzielenia się informacjami oraz zwrot zdobyczy Granta, to nie dał po sobie poznać. Mieszek zniknął w kieszeni.
- Dziękuję.
Co prawda nie wiedział, na diabła mu woniejąca ziołami sakiewka, ale w jego sytuacji należało docenić każdy gest ze strony Uktena.Postanowił się jednak odezwać.
- Ten stwór nas nie postrzegał - puknął palcem przy kąciku niebieskiego oka - Ani nas, ani mojej siostry. Jakby widział tylko ofiarę. I wiemy, kogo zabił tym razem.
- Daanis. Musiała wykonać to na zamówienie czy została okradziona? - Grant oparł się o ścianę szopy, splatając ramiona na piersi. - Ktoś za ich pomocą tworzy ukierunkowanych zabójców na moją prostą głowę. W środku syfu związanego z leśnym burdelem. Skoro wiemy czyje to jest, to wiemy gdzie dalej szukać.
 
liliel jest offline  
Stary 17-05-2017, 20:26   #59
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
wspólny - cz.2

- Daanis jest pod opieką caernu - oznajmił doktor takim tonem jakim zamyka się dany wątek rozmowy. Przyjrzał się uważnie obu Tubylcom, a raczej zważywszy na okoliczności Intruzom Betonu, po czym kontynuował wskazując na ginący w kieszeni Merlina mieszek - To tyle. Jeśli idzie o kredyt zaufania. Ale być może to nie koniec pomocy jakiej jesteśmy w stanie sobie wzajemnie udzielić. Chciałbym jednak wcześniej wiedzieć, jeśli to nie tajemnica, jaki jest wasz interes… w tym syfie. Dobrze rozumiem, że coś was łączy z ofiarami?
- Niezbyt - odpowiedź Matthiasa była szorstka. - Ale znamy wielu ludzi, więcej niż wy uważając, że sami sobie świetnie tu radzicie - wyszczerzył się bezczelnie. - To wasze kobiety trafiają gdzie nie powinny, ale wszystko wskazuje, że to nasi ludzie prowadzą przedsięwzięcie. Mój interes jest taki, że obiecałem pomóc. Między innymi Bryzie. Pewnie bez niej mnie by tu nie było - wzruszył ramionami, wiedząc, że doktorek musi znać to imię i tę osobę.
Ten istotnie uniósł spojrzenie na wzmiankę o Indiance i nawet na nieruchomej masce jego twarzy pojawiło się przez chwilę coś na kształt uśmiechu. Jakby nie zmartwił się tym, że jest aż tak źle, czy niedorzecznie, że Uktena proszą Tubylców o pomoc, a raczej rozbawił gustem Bryzy. Bezczelności w tonie Matthiasa zdawał się jednak w ogóle nie zauważyć.
- Ten czarny mężczyzna był krewniakiem Tubylców?
- Nie moim - zerknął w stronę Merlina. - Ani chyba nie jego. Robił interesy, które komuś się nie spodobały, a jemu nie wyszły na zdrowie. Gdzie znajdę Daanis? - zadał swoje pytanie, zupełnie niezrażony wcześniejszym "zamknięciem" tego wątku przez Indianina.
- O to musisz zapytać Bryzę - odparł Indianin.
- To tyle? - wtrąciła się do rozmowy Psuja. Zeskoczyła z blatu, jej ciężkię buciory zadudniły o podłogę. - Każdy znów będzie ganiał w swoją stronę? Myślałam, że po to się spotkaliśmy. By wydedukować co tu się dzieje i jakoś temu zaradzić. Wspólnie. Bo może wy wyczerpaliście swoje pytania i odpowiedzi, ale ja mam ich całe mnóstwo. Po pierwsze, dlaczego Andie chciała się zabić? - dziewczyna zginała palce dłoni wyliczając własne wątpliwości. - Z kim była w ciąży? Kim są kolesie z jej telefonu? - tu sięgnęła po i-phona do tylnej kieszeni spodni i chciała rzucić go Merlinowi. Po chwili zastanowienia mu go podała. - Czy najpierw ktoś ją zgwałcił, a później Daanis - wyjaśniła od razu - jej przyjaciółka stworzyła stwora używając korali aby sprawcę ukarać? No i wczoraj zawinił tirowiec, w barze cały cuchnął tym co zrobił. A dzisiaj zginął kompan twojej siostry, Chuj-wie-jak-mu-tam, który chyba Daanis nie zawinił, co nie? Nie mam pojęcia jak się to wszystko ma ze sobą lepić. I jeszcze ta zatruta woda z jeziora - tu wbiła wzrok w doktorka jakby chciała go zachęcić do większej wylewności względem Tubylców.
Merlin zamrugał i wpatrzył się w dziewczynę jak urzeczony. Jakby mu się Stella Maris, Dziewica Maria z odmętów jego zasranego losu wynurzyła, strzepnęła gówno z gwieździstej korony i namaściła Psuję na prywatną Merlinową anielicę. Zagapił się zaskoczony w ofiarowaną komórkę, potem znowu na Psuję, a potem uwiązał smycz Eina do haka na ścianie, oparł się biodrem o filar i zaczął przeglądać zawartość telefonu.
- Nie, Bashir, ten czarny z dzisiaj, nie jest od nas - palec Merlina dziabał miarowo w komórkę - Koch, jeden z poprzednich zabitych, to nasz Krewniak. Nie nasza rodzina, ale to nie ma znaczenia. Bashir zaś miał papiery, że reprezentuje ludzi chcących wykupić kawał ziemi w rezerwacie. Twierdził, że rozmowy ze starszyzną są już zaawansowane - uniósł oczy znad telefonu, jednocześnie unosząc pytająco rude brwi.
- Podejrzewam, że ten stwór wywołuje delirium - odezwał się Jerry tym razem samemu unikając wbitego spojrzenia oczu Psui - A ten cały Bashir strzelał. Więcej niż raz. Taka reakcja oczywiście może się zdarzać u ludzi. Ale bardzo rzadko. To mógł być jednak Krewniak. A w tym jarze… cuchnął. On cuchnął. Nie stworem. Swoim wnętrzem. Cuchnął tak samo jak twój tirowiec Psuja. Czy to możliwe, że wasz Koch miał wspólne sprawy z Bashirem?
- To jeszcze należy tu dodać, że nasz tirowiec, Paul Toom, zadaje się z DEA, które kryje go w zamian za jakieś informacje - wtrącił jeszcze Grant, który jednak samą rozmową nie wydawał się tak bardzo zainteresowany jak inni. Po prostu nie lubił zwykle gadać. - Ja Bashira widziałem tylko raz, w tartaku.
- Kocha sprawdzamy - oznajmił Merlin nieuważnie, odruchowo włączając Granta do wielkiego, nieszczęśliwego klanu McMahonów. W komórce natrafił na selfie strzelone przez właścicielkę, skrzywił się, jakby ugryzł coś zgniłego.
- Wiadomo ci cokolwiek o sprzedaży dużego obszaru ziemi w rezerwacie? - zapytał doktora wprost.
Doktor przez chwilę zastanawiał się co odpowiedzieć. Bardziej jednak przetrawiał informację udzieloną przez Granta niż zadane przez Merlina pytanie, którego przez moment można było mieć wrażenie, że w ogóle nie usłyszał. W końcu pokiwał głową.
- Nie należę do starszyzny, a to ona decyduje o takich sprawach. Ale rzeczywiście słyszałem o sprzedaży. Jest pewna grupa ludzi. Albo nie do końca ludzi. Której bardzo zależy na zakupie ziemi w rezerwacie. Nie wiem jakie jest stanowisko starszyzny, ale wiem, że ta grupa… naciska na sprzedaż. Bardzo. Cierpią na tym młode indiańskie dziewczyny, które należą do rodzin Starszyzny. A w Grand Portage pojawiło się więcej białych, którzy… śmierdzą. Tak jak Bashir w lesie. To kierowcy tirów, robotnicy… Przypadki gwałtów i napaści są częste. A teraz… pojawia się ten stwór. Ukierunkowany zabójca?
Spojrzał na Granta. Potem na Merlina.
- On jest tu dla Bryzy. A Ty? Chodzi o Kocha? Chcecie dowiedzieć się czemu wasz człowiek zginął?
- Tę grupę ludzi jako prawnik reprezentował Bashir. Nasz dzisiejszy trup. Mnie próbował nająć do stworzenia projektu interesu, który planowali tu otworzyć. Nie powiedział tego wprost, ale to będzie elegancki burdel… bo niby czym innym miałby być klub dla dżentelmenów. Dysponował papierami poświadczającymi, że jego mocodawcy to Czirokezi, więc jak najbardziej mogliby kupić ziemię w rezerwacie i prowadzić tam interesy. - Merlin ściągnął usta w wąską kreskę i chyba po raz pierwszy dał wyraz jakimś gwałtowniejszym emocjom. Zaczął mianowicie wyglądać na osobiście obrażonego omawianą transakcją. - Czirokezi, do diabła. Chyba najbardziej liberalni, jeśli chodzi o przyjmowanie do plemienia. Nazywali bratem i siostrą każdego, kto zadeklarował, że jego przodek przywitał się kiedyś przez płot z Czirokezem zamiast psem poszczuć - sarknął złośliwie, rysy mu się wyostrzyły, a na usta wypełzł gorzki uśmieszek. - Z chęcią bym się dowiedział, czemu Koch zginął. Indiańskie piękności, młode czy stare, mnie nie interesują. Już nie.
 
Asenat jest offline  
Stary 22-05-2017, 14:54   #60
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Jerry uważnie przyjrzał się Merlinowi z tradycyjną dla siebie nie wyrażającą emocji indiańską maską.
- Obecność tego Bashira u Czirokezów nie jest aż tak zaskakująca, bo do plemienia należą dziś też ich dawni czarni niewolnicy. Poza tym Czirokezi zawsze byli najbliżsi osadnikom. Zajęli się rolnictwem, handlem, a także chętnie zakładali rodziny mieszane z białymi. A kim byli ci biali? Prawie wyłącznie Szkotami i Irlandczykami. Wiedział pan o tym? Nie uświadczy się już dziś czystej krwi Czirokeza. Warto więc znać swoją historię panie McMahon. Co zaś się tyczy Kocha… Możliwe, że jest świadek tego morderstwa.
Grant wziął od Merlina telefon i kiedy tamci gadali, sam zaczął go przeglądać. Zmarszczył brwi. Popukał palcem w zdjęcie Murzyna, wskazując go Merlinowi. To robiło sprawę nieco bardziej osobistą.
- Kojarzycie w ogóle ludzi z fotek? - Psuja przysunęła się do Granta by mieć wgląd w przeglądane zdjęcia. - Jednym z nich jest pewnie kochaś Andy. Rozmawiałam z Louise z baru i mówiła, że ten tu - stuknęła paznokciem w wyświetlacz - jest z miejscowego szczepu. Czekoladka. Regularnie łaja Louise za jej odmienność. Chyba mu za nią wstyd czy coś.
Z gardła Merlina wypsnęło się pogardliwe prychnięcie, nie wiadomo dla kogo przeznaczone. Wyjął z dłoni dziewczyny komórkę i przewinął zdjęcia.
- To jest Koch. Nasz zabity Krewniak. Sumienny pracownik, kochający ojciec i wierny mąż. Anioł nie człowiek… no dobrze, próbował mnie naciąć. Ale na niedużo, w granicach rozsądku i dobrego wychowania.
Wyciągnął własną komórkę i oddał się poszukiwaniom zdjęć pozostałych dwóch ofiar, Dubnera i Leinberera, choć liczył się z tym, że podobiznę zakazanego ryja tego pierwszego będzie musiał wycisnąć z Dwighta.
- Tego od Andie pokazali wczoraj w telewizji - ozwał się doktor. W milczeniu przyglądał się jak trójka białych z zaaferowaniem i na wyścigi przegląda telefon indiańskiej dziewczyny - Biały mężczyzna w sile wieku. Ciemne włosy, szare oczy i kilkudniowy zarost. Na zdjęciu miał marynarkę. Nazywała go Lou. Mówiła, że był żonaty i obiecał jej rozwieść się i zabrać ją do Europy. To wasz Koch?
Merlin kiwnął.
- Lou. Luther - potwierdził. - Był żonaty. Dwójka małych dzieci.
- No dobra, czyli ten Luther posuwał Andy i jej zmajstrował bachora - Psuja próbowała sobie wszystko poukładać. - Ta go ponoć z wzajemnością kochała ale nałykała się prochów żeby się zabić. Wyżyła, bo ją zaniosłam do doktorka, ale pozbyła się problemu średnio chcianej ciąży. W tym czasie jej kumpela Daanis tworzy indiańskie amulety aby przywołać ścierwogolema, by ten zabił Bashira. Wcześniej tej samej sztuczki używa z koralami aby pozbyć się tirowca, który skrzywdził Andy tuż przed jej próbą samobójczą.
Wilkołaczyca podrapała się po niesfornej czuprynie bo jednak kleiła jej się cała historia raczej marnie. Miała wrażenie, że umyka im samo sedno.
- Nic nie łapię. Trzeba przycisnąć Daanis. Niech wyjaśni po co przyzywa ścierwogolemy. I kluczyk Bashira. W nocy włamię się do banku i sprawdzę co jest w tej skrytce. Pójdziesz ze mną? - zwróciła się niespodziewanie do Merlina.
Nie wyglądał na zaskoczonego. Merlin McMahon nie pozwalał życiu się zaskoczyć.
- Chcesz mnie sprowadzić na ścieżkę zbrodni, bellissima? - żachnął się, ale widać było, że propozycja go nie obraziła, a wprawiła w dobry nastrój i wreszcie poczuł się swobodniej w tej indiańskiej szopie. - W moim wieku… - wyznał tonem zgrzybiałego starca - jak kraść… to miliony.
- Powinniście w swych poszukiwaniach założyć panowie - dodał Indianin - że wasz Luther nie tylko zrobił dziecko indiańskiej dziewczynie, ale i że zadawał się z Bashirem, Toomem i grupą wspomnianych Czirokezów. Podejrzewam, że Andie widziała jego śmierć. W efekcie doznała delirium i niczego nie pamięta. Ale… są sposoby by opowiedziała o tym co się wtedy wydarzyło. Pewne jest, że poza Andie i Kochem, w tym miejscu był ktoś jeszcze. Podejrzewam Tooma.
Merlin pokręcił głową, wykrzywił wargi w wyrazie powątpiewania.
- Mimo wszystko… to jakoś nie pasuje do Luthera. Mógłby zdradzić mnie, dla pieniędzy, sprzedać jakąś tajemnicę. Najpewniej to zrobił. Nie zdradziłby żony. Do tego - nie wszystkie ofiary Andie uwieczniła w pamięci swojego telefonu.
Skubnął ryży zarost i odwrócił się do Psui.
- Skrytkę sprawdzę sam z samego rana, tak będzie bezpieczniej. Tymczasem… - dodał, błysnął zębami w szarmanckim uśmiechu i zanęcił swojego prywatnego anioła, żeby ten mu nie zwiał urażony odmową wspólnego napadu na bank. - Zapraszam cię do mnie. Pobawimy się telefonem Bashira. Sprawdzimy też tożsamość pozostałej części znajomych Andie… Mogę zrobić spagetti? - zasugerował.
Doktor przez chwilę zastanawiał się czy równie szarmanckim uśmiechem Koch nie częstował Andie. Spojrzał kontrolnie na Psuję.
- Zgraj sobie te zdjęcia jeśli musisz. Ale telefon już oddaj. Powinna go odzyskać.
Po czym zwrócił się do Czarnego.
- Nie wspominaj Bryzie niczego o Andie. To prośba. A tymczasem to chyba wszystko. Chyba, że ktoś chce coś jeszcze dodać?
- Spagetti brzmi świetnie - odpowiedziała po namyśle Psuja. - A telefon oddamy, ale najpierw Merlin niech wszystko skopiuje.
Ruszyła do wyjścia z lekkim oporem. Obejrzała się jeszcze na Winnetou.
- Będziemy w kontakcie, co nie?
Jeśli cokolwiek dało się wywnioskować z jego milczenia to chyba tylko to, że nie przypadła mu do gustu decyzja o telefonie. Skinął jednak głową.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172