04-04-2017, 11:23 | #51 |
Reputacja: 1 | Grant nie czekał na reakcję biegnącego gdzieś z tyłu Merlina. Przemienił się w biegu i z głuchym, głośnym warkotem skoczył w stronę paskudy. Nie zwolnił nawet na moment, nie zastanowił się. Szał pochłonął go w całości. Wymierzył cios i otworzył szczęki w chęci pochwycenia przeciwnika. Gdzieś podświadomie czuł, że nie powinien od razu zabijać, lecz nie potrafił zmusić tej myśli na wyjście na powierzchnię. Nie kiedy wróg był w pełni sprawny. Merlin wymierzył we stwora. Wątła pierś architekta nadal poruszała się spazmatycznie po biegu w tempie na granicy wytrzymałości. Mrugnął kilka razy i znów skupił się na stworze. Stwór z kolei skupiał się wyłącznie na trupie, którego nie przestawał masakrować. I wtedy Merlin sobie pomyślał: też znam kilku takich, co bym zajebał i rozwłóczył po lesie. I jeszcze, że rzeczy nie zawsze są takie, jakie się zdają na pierwszy rzut oka. - Czy To jest od Żmija? - wyartykułował myśl na głos. Rozglądał się desperacko za siostrą, ale dał krok za Grantem, zdecydowany w razie czego osłaniać prawie-że-kumpla-kilka-głębszych-wypiliśmy, z bezpiecznej odległości, rzecz jasna. SUV zajechał drogą, wyrzucając w powietrze grudy błota i ziemi, tak daleko jak to tylko było możliwe. Indianin jeszcze na kilka metrów wjechał w las, po czym wyskoczył ze środka i zgarnąwszy z paki strzelbę ruszył. Za węchem. Za wyciem. Za śmiercią. Śpieszył się. Coś mu podpowiadało, że właśnie miejsce ma to co w tak wielu lokacjach nad jeziorem odkrył. Gdy zaś w końcu dotarł nad jar gdzie jego oczom ukazała się cała krwawa scena, aż znieruchomiał na chwilę. Z osłupienia jednak dość prędko wyrwało go wycie wilków. Wilków, które wbrew wszystkiemu zdawały się tu zmierzać ujadaniem obwieszczając rozpoczęcie polowania… Z odbezpieczoną strzelbą, zaczął opuszczać się w dół jaru w stronie powalonego pnia gdzie siedziała przerażona kobieta. Gotów pogrążyć jej kryjówkę w mroku w razie gdyby potwór, lub nieznany mu czarny basior zwrócił na nią swoją uwagę. “Coś tu jest, kurwa, nie tak….” Gorączkowe myśli przebiegały po głowie Psui kiedy stała jak sparaliżowana przed rozgrywającą się sceną. Ze zgromadzonego towarzystwa znała tylko Winetou, a ten - jak się można było spodziewać po samarytańsku zajął się ofiarą, tudzież niedoszłą ofiarą. Wyrywny arhound, bo to musiał być arhound! - od razu rzucił się na stwora a ryży chudzielec asystował mu z bronią. Pełnia księżyca obdarzała szczodrze siłą, ale już niekoniecznie rozsądkiem. Przez chwilę podobny do kojota wychudzony wilk przekrzywiał łeb lustrując to schowaną pod konarem kobietę, to zwarte w walce sylwetki. W końcu ruszył w kierunku walczących. Psuja spróbowała przekształcić ciało chociaż odrobinę, w silniejszą, bardziej bojową formę. Jednocześnie wybiła się gibko z tylnych łap i wbiła zęby w nasadę ogona czarnego basiora wydając z siebie warknięcia, które dla garou brzmiały jak lakoniczne “nie”. Kły i pazury czarnego basiora dosięgły celu. Nieruchomego, nie broniącego się celu. Zupełnie zaskoczonego i w rezultacie prawie bezbronnego celu. Dziwne stworzenie zawyło głośno i przeraźliwie. Wysokie tony w jakie uderzyło niezbyt przyjemnie popieściło wrażliwe uszy Garou. Krew jednak nie popłynęła z rany stwora, chociaż Grantowi udało się oderwać spory kawałek ciała. Zaskoczony nagłym atakiem od tyłu Matthias musiał wypuścić swą ofiarę. Stworzenie wyjąc rozpaczliwie poczęło wycofywać się w zarośla. Matthias warknął głośno i odwinął się łapą, uderzając na odlew, jakby chciał pozbyć się natrętnej muchy. Szał nie pochłonął go zupełnie, lecz nie wściekłość pozostała i atakujący go kundel tylko ją podsycił. Nie chciał teraz zabijać. Chciał złapać. Najpierw musiał jednak pozbyć się tej, która próbowała go zatrzymać. Wystarczy na tyle, aby puściła. Jego warkot był jednoznaczny. Nie wtrącaj się. Merlin postąpił w przód, dzielnie i stanowczo. A potem w bok, w zarośla. Żywot Granta był niezagrożony… kto bowiem uznałby kudłate chucherko stawające przeciw niemu za zagrożenie. Kąśnięcie w zadek pewnie bardziej bolesne było dla dumy niż zabolało faktycznie. I będzie na pewno mnóstwo warczenia, poleje się krew i posypią się darte pazurami kłaki. A Merlin już to widział wiele razy. Nie widział za to dalej siostry, ani wyjaśnienia tej dziwnej sytuacji. Przedzierał się przez chaszcze, w których zniknął stwór, rozglądając się za jednym i drugim. Psuja upatrzyła ratunek w swoim nieprzeciętnym refleksie. Poluzowała szczęki w momencie kiedy basior próbował uderzyć łapą, odskoczyła w próbie uniku. Oswobodzony stwór nie zaatakował. Wycofał się w krzewy, co tylko utwierdziło Psuje w słuszności co do jej ryzykownego postępowania. Nie chciałaby jednak aby uciekł. Uderzenie łapą było tak silne, że Psuja padła na ziemię. W oczach jej pociemniało, a w ustach poczuła smak swojej krwi. Owszem, dostrzegł małą Greenpeace chwilę temu. Widział wszak już tę płową kitę wcześniej. Ale nie sądził, że to co się stanie, tak szybko skończy się dla niej tak fatalnie. Zostawiając kobietę za plecami, wymierzył i wypalił. Broń huknęła, a ładunek rozbił w miał kawałek skały tuż obok wielkiego wilkołaka. - Przejdź na homid! Już! - powiedział wychodząc z ukrycia i zbliżając się do małej. Strzelba mierzyła w Czarnego, a myśli Indianina krążyły wokół ciemności. Grant nawet nie spojrzał na skałę, która spotkała się ze śrutem ze strzelby. Obnażył kły, a potem szybki jak błyskawica odwrócił się i nie zważając na broń, popędził za uciekającym czymś. Nie zamierzał się przejmować słowami jakiegoś wigwama. Miał teraz cel, a nie lubił jak upatrzona zwierzyna mu uciekała. Stworzenie poruszało się niezgrabnie, jak w pijackim amoku, co rusz przetaczając się po wystających krzakach i małych drzewach niczym czołg. Parło do przodu starając się osiągnąć linię drzew. Nie kluczyło. Nie starało się zgubić pościgu. Nie odwracało się. W pierwszej chwili Grant zamierzał się na niego rzucić, przydusić do ziemi i zatopić kły. Odruch drapieżnika, z trudem powstrzymany, przeszedł w ostrzegawczy warkot, kiedy dogonił ofiarę, okrążył ją i stanął na jej drodze. Nie miał pojęcia, czy to coś potrafi się przemienić. Został na miejscu, jak przeszkoda nie do ominięcia i sięgnął łapami do uciekiniera. Pochwycić. Unieruchomić. Zaciągnąć do reszty. Ogłuszyć, kiedy bardziej pokojowa metoda zawiedzie. Stworzenie wpadło na stojącego Garou niczym ślepiec na przeszkodę. Przystanęło na chwilę wyraźnie zdezorientowane. Gdy potężne ramiona wilkołaka zacisnęły się na wielkim cielsku stwora, ten zaczął się miotać. Przydługimi, nieforemnymi łapami starał się odgonić natręta bijąc na oślep. Wydawało z siebie przy tym niemiłe dla ucha piski i syki. Dwa wielkie cielska zwarły się w morderczym uścisku niczym zapaśnicy sumo. Przepychanki. Szarpnięcia. Uderzenia. Starcie tytanów trwało dobrą chwilę. W pewnym momencie zbrojna w ostre jak brzytwa pazury łapa Garou zahaczyła o rzemyk zawiązany na szyi stwora. Jedno szarpnięcie i… … przeciwnik zwalił się na ziemię niczym szmaciana lalka. W ręce Granta został skórzany mieszek. A u jego stóp leżały truchła zwierzyny łownej. Część była już nieświeża. Inne musiały zostać zabite najdalej kilka godzin wcześniej. Gdzieś całkiem blisko zawył triumfalnie wilk. Zaraz dołączyły się do niego kolejne. Wśród drzew zajarzyły się ślepia drapieżników, które czekały tylko na swój łatwy łup. Wilki nie stanowiły zagrożenia, chyba że Grant nie zechciałby podzielić się z nimi mięsem saren i jelenia, które leżało wokół niego. Matthias zamarł z mieszkiem w łapie. Obnażył kły, a głuchy warkot wyrażał wściekłość zmieszaną ze zdziwieniem. To coś było bardziej czymś niż myślał. Rzucił tylko raz spojrzeniem na truchła i odstąpił. Minęło kolejne uderzenie serca, a on już pędził w stronę pozostawionych za plecami garou i kobiety. Kiedy do nich docierał, wrócił do formy człowieka, wciąż trzymając mieszek w dłoni. |
06-04-2017, 22:39 | #52 |
Reputacja: 1 | Po zejściu ze skarpy Merlin kątem oka dostrzegł wyraźnie odcinająca się od brunatno-zielonego otoczenia intensywną wiśnia palnę. Jego spojrzenie podążało za wycofującym się storem. Możnaby rzec, za zdezorientowanym, wycofującym się stworem. Kobieta, którą Ellsworth starał się zasłonić przed dwoma napastnikami nie wyglądała za ranną. Była co najwyżej przerażona. -M..Merlin?- Padło z jej strony pytanie. Może niezbyt głośne, ale wyraźne i podszyte strachem. McMahona rozpoznał głos siostry i porzucił pościg za uciekającym paskudnym cudakiem w tej samej sekundzie. Rozłożył ramiona i skoczył, by zamknąć siostrę w objęciach i ochronić ją przed całym złem świata. Zalała go ulga tak przemożna, że niezbyt mógł zebrać myśli i niezbornie, urywanym głosem dopytywał się, co się właściwie stało, a jednocześnie łypał na Indianina strzelbą kontrolnie znad ramienia Bianki. Ona również poczuła wielką ulgę. To było, bardzo, bardzo wyraźne. Po krótkiej chwili, gdy w opiekuńczych i jakże bezpiecznych ramionach brata ochłonęła zaczęła wyjaśnień co się stało. - Poszłam z Joshuom, znaczy się panem Bashirem, na spacer. - Zażyłość między Bianką a Bashirem była widać mocna skoro nazwała go po imieniu. - Chciałam pokazać mu okolicę. Tak zachowałeś domek. Tutaj wyskoczyło na nas to coś. - Bianca przeniosła spojrzenie na wybebeszonego trupa i szybko ukryła twarz w ramieniu Merlina. - Zaatakowało. Zatakowało go. Tak z nienacka. Tylko jego. Mnie jakby nie zauważyło. Joshua odepchnął mnie, wyciągajac broń. Oddał kilka strzałów. Ale nie powstrzymało to… - Tu Bianca urwała i zaczęła szlochać. Nadmiar emocji i okropny widok dało o sobie znać. Merlin otulił siostrę swoją kurtką, przetarł jej twarz chusteczką, a w usta okolone rozmazaną szminką wetknął papierosa. - Jestem z tobą zawsze i wszędzie. Ale teraz powinniśmy jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej - powiedział cicho. Przed twarzą Bianki błysnął ognik zapalniczki. - Kilka zdrowych wdechów. I idziemy. Musimy. Dasz radę? Panna McMahona wciągnęła głęboko powietrze z dymem papierosowym. Gdyby nie rozmazany makijaż, zniszczona fryzura i brud na jej twarzy możanby dostrzec pewne oznaki ekstatycznej wręcz przyjemności jakie dawała ta czynność palaczom. Bez większych ceregieli wypuściła dym i zaciągnęła się ponownie. - Dobrze. - Odparła cicho wypuszczając już spokojniej szarosiną mgiełkę. Uniosła się, wspierając na ramieniu brata. Ręką przygładziła włosy. Była gotowa do drogi. Otoczył ją opiekuńczo ramieniem. Próbował podprowadzić do stojącego niedaleko zwłok Indianina i jednocześnie zasłonić widok na trupa. I gdy tak sobie szli, okazało się, że długonogą wilczycą nie jest wcale kolejna Indianka, która z wrodzoną perfidią zasadzi się na Merlinowy portfel i serce. Tylko małolatą z fryzurą, która zrobiłaby duże wrażenie na alternatywnej kuzynce Chiarze, zwolenniczce tatuaży, piercingu i oczojebnych kolorów. Gdy Czarny zniknął w głębi jaru, a kobieta, która cierpiała na co najwyżej szok, znalazła się w objęciach znanego sobie najwyraźniej rudzielca, Indianin opuścił broń, przełożył ją sobie przez ramię i ruszył pośpiesznie do małej, ocenić jej stan. Leżała, oddychając spokojnie i miarowo. Uderzenie musiało być dość silne. Ale nie zabójcze. I co najważniejsze, nie zadane pazurami. Ciało Garou powinno samo dojść do siebie po pewnym czasie. Podniósł głowę wsłuchując się w nabierające na sile wycie, po czym nabrał w lewą rękę garść ściółki i przymknął oczy. Trzeba było być bardzo blisko, żeby usłyszeć cichy, melodyjny zaśpiew indiańskiego dialektu. Potem położył drugą dłoń na ranie małej. Powinno wystarczyć by odzyskała przytomność i mogła iść. A jako zaakceptowany gość watahy mogła się przydać gdy biesiadnicy nadejdą. Bo nadchodzili. Wbrew wszystkiemu co może wiedzieć o nich mieszkaniec rezerwatu, czy nawet Garou. Kobieta zaczęła się poruszać. Powieki zamrugały. Psuja otworzyła oczy, choć z trudem i z pewnością niechętnie. Pierwsze co zauważyła, to twarz znajomego Indianina, który nad nią się pochylał. Usłyszała też cichą melodię, którą nucił. Gdy ją skończył, spojrzał jeszcze w jej oczy upewniając się, że źrenice reagują na znany im widok i dziewczyna nie jest w szoku, po czym bez słowa wstał i odwrócił się do tego co zostało z czarnego człowieka. Tutaj nawet Gaia nie pomoże. Ale… Indianin musiał przymknąć na chwilę oczy. Mord był naprawdę brutalny. Stwór po prostu podarł tego człowieka na strzępy. Otworzył je w końcu i wziął głęboki wdech. Tamte miejsca… wszystkie. One nie pachniały śmiercią. One nią cuchnęły… I tu było tak samo. Stwór? Potem podszedł do miejsca, w którym widział jak Czarny gryzie potwora. Wątpił, czy crinos połknął to co odgryzł. Zapewne wypluł. Albo wyleciało mu to z pyska. Postanowił tego poszukać. Znalazł. Kawałek nieświeżego już mięsa. Tak na oko dziczyzna. Z jednej strony równo odkrojona nożem, czy innym ostrym narzędziem, którego używał gatunek homo sapiens sapiens. Brak krwi... Martwa tkanka mięśniowa…Wilki… Indianin wyciągnął nóż i obrócił ostrzem strzęp na drugą stronę przyglądając się równemu cięciu, którego nie mogły wykonać kły Czarnego. W końcu rozpiął kurtkę i nożem wyciął szmatę z koszuli, w którą następnie zawinął kilkakrotnie ochłap. Po czym zabrawszy go wstał. - Chodźmy - powiedział do małej Greenpeace. Wychudzona wilczyca usiadła z lekkim trudem. Potrząsnęła łbem, wywaliła długi jęzor, skoczyła przednimi łapami na doktora, przy okazji brudząc mu spodnie ziemią i polizała jego dłoń. Chwila okazania wdzięczności nie trwała długo, bo zaraz wyczuła woń zwierzęcego truchła. Doszła do kupy mięsa węsząc i prychając. Przerwała nadstawiając uszu. Gdzieś całkiem blisko zawył triumfalnie wilk. Zarazu dołączyły sie do niego kolejne. Ich ton się zmienił. Już nie polowały. One obwieszczały światu, że teraz będą uczowały. Mała wilczyca skuliła się, jej kształt falował i zmieniał się powoli i jakby z trudem. Po chwili jednak na ziemi kucała dziewczyna w za dużej kurtce, o potarganych różowawych włosach. - Co tu się stało? - wbiła wzrok w Winnetou. - Skąd to mięso? Gdzie stwór? Jednocześnie wodziła zlęknionym wzrokiem dookoła wypatrując czarnego basiora, który prawie podłał ją do krainy duchów. - Ekhm - odchrząknął Merlin bynajmniej nie dyskretnie. - Gdzie arhound? - Psuja przeniosła wzrok na rudzielca. - I brzydal? - Ten drugi ucieka, zagubiony jak dziecko we mgle i przestraszony. A ten pierwszy… zakładam że goni tego drugiego. Mam nadzieję, że nie dogoni. Nie potrzeba nam z wami więcej zadrażnień - mówiąc to, zerknął na milczącego Indianina, którego najwyraźniej miał za przedstawiciela innego świata, i do tego świata zaliczał też dziewczynę. Jerry rozejrzał się dookoła. Wilków nadal nie było widać. A jednak wycie się zmieniło. Żerowanie. Odwrócił się na chwilę do ryżego gdy ten wspomniał o zadrażnieniach i wydawało się, że zaraz coś odpowie. Niczego jednak nie rzekł na jego słowa. Zamiast tego zwrócił się do dziewczyny. - To ta sama wataha co przy truchle? Dopuszczą cię w pobliże? Psuja przytaknęła. - Ale ja myślę, że wszyscy powinnyśmy tam pobiec. Zobaczyć co upolowały. To może mieć związek z naszym stworem. Z twarzy Merlina wyjątkowo można było czytać jak z otwartej książki. On nigdzie biegać nie będzie. - Nigdzie nie będę biegał - otoczył na powrót ramieniem siostrę, zaciągającą się papierosem jak nurek tlenem z butli. - Muszę zająć się Bianką. I wtedy coś się w jego łasicowatej twarzy coś lekko odmieniło. Postanowił dać Indianinowi i Czupiradle szansę. - Jestem Merlin z Tubylców Betonu. I naprawdę musimy porozmawiać. Stwór był czymś od Indian. Znam tego - wskazał na zwłoki - i wiem co planował. W stronę Psui na szczupłej, wypielęgnowanej i pachnącej wodą kolońską i papierosami powędrowała elegancka wizytówka na kremowym papierze. - Kochanie, postaraj się iść, zaraz cię dogonię… - zwrócił się do siostry, a gdy zrobiła, o co prosił, nachylił się do Indianina i Psui. - Ukryjcie ciało. Zadzwońcie do mnie potem. Zajmę się mundurowymi. - Zamierzasz uciekać? Teraz? - Psuja nie kryła zawodu z postawy rudzielca. - Ta… Bianka wygląda w porządku. Nic jej, kurwa, nie jest. - wyrwała wizytowkę z palców garou i schowała do kieszeni kurtki nie zaszczyciwszy jej choćby spojrzeniem. - Ja myślę, że wataha jest w niebezpieczeństwie. Coś jest tu, kurwa, nie tak. Powinniśmy tam iść razem. Na szczupłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. - Zapominasz, kurwa, że nie każdy jest garou - obrócił się za odchodzącą kobietą. - Zaś ja zajmę się tym, w czym jestem najlepszy. Gonienie z wywieszonym ozorem po krzakach się w tym nie mieści. Lecz ty się nie krępuj. Po czym ze stoickim spokojem wyminął obydwoje, uznając sprawę za zamkniętą. Podwinął nogawki, rękawy, po czym szybko i sprawnie zaczął przeszukiwać rozwleczone zwłoki. W kieszeniach lądowały kolejno dokumenty, telefon czy inne miniaturowe urządzenie służące nie tylko do odbywania rozmów telefonicznych, ale i do gromadzenia i przetwarzania danych, portfel z gotówką i kartami. W tym samym czasie z krzaków wyszedł Grant, już w ludzkiej postaci. Zmarszczył brwi dostrzegając ludzką postać szczurka. - Ty. Lubisz kłopoty - warknął z rozbawieniem. - Więcej mnie nie gryź. Brzydal się rozpadł - rzucił Merlinowi mieszek. - Wilki ucztują. Psuja na pojawienie się basiora, bo mimo zmienionej postaci doskonale wiedziała, że to on, dosłownie skurczyła się w sobie i opadła w kucki, wbijając palce w wilgotną ziemię. Uciekła wzrokiem w bok i sprawiała wrażenie, jakby potulnie położyła po sobie uszy, co przecież było niemożliwe w ludzkiej skórze. Niemniej wrażenie uległości biło z całej jej postury. - Jak to się rozpadł? - zapytała tak cicho, że ledwo ją było słychać. Indianin właściwie już zmierzał ku żerującej watasze. W myślach planował zorganizowanie z Billym schwytanie jednego z wilczków. Ale widok wychodzącego z krzaków Granta powstrzymał go. A może raczej nie widok jego samego, co tego co trzymał w dłoni. Zupełnie nie pasujący do sylwetki Czarnego mieszek był jak jedyny kolorowy element w czarno białym filmie. Z czymś się Indianinowi kojarzył. Z czymś ważnym… Spojrzeniem odprowadził lot obiektu w kierunku rąk tego, który przedstawił się Merlinem, po czym ożywiony zawrócił i szybko podszedł do rudzielca. - Ten przedmiot - powiedział poddenerwowanym tonem wskazując na rzemykową ozdobę - Chcę go obejrzeć. Grant zatrzymał się, obserwując Wigwama, jak w myślach nazywał Indianina. Poruszył karkiem, aż coś tam chrupnęło i przeniósł wzrok na małą. - Rzemień się zerwał, a to bydle stało się truchłem kilku zwykłych zwierząt. To nie moja rola dociekać jak powstał taki syf - powiedział w końcu. Merlin ozdobę zdążył już schować razem z dobytkiem Bashira o czystej kartotece i - zdaniem Merlina - zdecydowanie nieświętej pamięci. Zdążył też już ruszyć za siostrą. - Chcę - powtórzył i uniósł rudą brew - … potraktować to jako kredyt zaufania. W tonie głosu dźwięczały ostre jak lód złośliwe igiełki. Ale sięgnął do kieszeni, wyciągnął woreczek, a potem złapał Indianina za nadgarstek i w dłoni złożył Grantową zdobycz. - Mówiłem, że to coś od was. Zadzwońcie… Grant, jeśli nikt nie zamierza usunąć trupa z pobliża rezerwatu, daj mi szybko znać. Ściągnę pomoc. Po czym skinął Psui uprzejmie i odwrócił się, z zamiarem dogonienia Bianki, która trzymając się prosto jak struna parła przed siebie nie oglądając się za siebie. Psuja warknęła niezadowolona z takiego obrotu sprawy, co w tym chuderlawym dziewczęcym ciele wyglądało raczej komicznie. Jerry wziął przedmiot do ręki ani razu nie spojrzawszy na rudzielca, za to bacznie obserwując zdobienia i wzory na meszku. Nie wyglądało na to, jakby wspomniany kredyt zaufania został przez Indianina odnotowany. Obracał ten przedziwny amulet przez moment w palcach po czym nagle uniósł wzrok i spojrzał jakimś bardzo zaalarmowanym wzrokiem na Psuję. I równie nagle odwrócił się i biegiem popędził w las. - Pieprzone dziwaki - mruknął Matthias, odprowadzając Indianina wzrokiem. To tyle ze współpracy. Bryza wydawała się jedyną normalną w tym gronie wigwamów. Zerknał raz jeszcze na ciało i wzruszył ramionami. Będzie musiał popytać w tartaku czy ktoś go znał, o ile Merlin nie wyciągnie wszystkiego szybciej. Miał już odwrócić się i odejść za rudym, gdy przypomniał sobie o szczurku. - Znasz go? - spytał. Jasne było, że chodzi mu o Indianina i nie pytał o to, czy go już wcześniej widziała. - Trochę - odparła unikając kontaktu wzrokowego z arhoudem. - Ostatnim razem w miejscu gdzie doszło do przemocy na tej indiance… Tam też było truchło jelenia - obejrzała sie za odbiegającym Winnetou ale nadal trwała w bezruchu, jakby sparaliżowana. - Wilki go zeżarły. Nie powinny jeść tej padliny. A teraz też zamierzają ucztować. Może na resztkach tego stwora? Z wielkim trudem podniosła oczy na Granta. - Pójdziesz ze mną to sprawdzić? Mnie nie uda się ich od tego odwieść. Zmarszczył brwi, przeszywając ją spojrzeniem na wskroś. Wilki to nie padlinożercy, a więc truchła musiały mieć skazę działającą na zmysły wilków. Nie spieszyło mu się za Merlinem. - Trzeba spalić truchło - oznajmił. A potem bez dalszego gadania poprowadził do miejsca, gdzie rozpadł się stwór. Psuja ochoczo pobiegła za nim. W pierwszym odruchu nawet go wyprzedziła i wypuściła się na czoło ale szybko zrezygnowała i dostosowała tempo do garou. - Psuja. Ze szczepu Cichych Wędwowców - przedsrtawiła się zdawkowo. - Przepraszam, za tamto. Nie chciałam żebyś to zabił. - Dlaczego? - rzucił jej szybkie spojrzenie, zaskoczony. Nie rozumiał po co bronić wynaturzenia. - Bo to było dziwne. Ta sytuacja. Skulona pod drzewem dziewczyna i to coś pastwiące się na trupie. Myślę sobie, Psuja, kurwa, to nie jest pomagier Żmija. Może to po prostu bardzo brzydki Metys? Wiesz, Murzyn chciał dziewczynę skrzywdzić, zrobić to co ci poprzedni robili z Indiankami. Nagle, pojawił się Kudłacz i jej pomógł. Zabił napastnika. - Teraz, gdy to mówiła, już jej się ten tok myślenia nie wydawał taki prawdopodobny. - Nie dało się tego wykluczyć. Poza tym nas nie atakował. To było dziwne. Jakby… zafiksował się tylko na Murzynie, co nie? - To wyjaśnia kilka rzeczy - Grant odpowiedział z zastanowieniem niezbyt pasującym do jego wielkiej postaci. - Ktokolwiek je tworzy, tworzy je pod jeden cel. To tu. Czarny garou wskazał przed siebie, na miejsce gdzie z paskudztwa zerwał się mieszek i teraz leżało ścierwo zwierząt. Psuja zdjęła plecak. Z jego bocznej kieszeni wyciągnęła benzynową zapalniczkę. - Dym może zwrócić uwagę - zauważyła, ale bez cienia odrazy zabrała się do roboty począwszy od zbierania kawałków trucheł gołymi rękami i układaniu ich na jeden stos. - Trzeba to nakryć suchymi gałęziami żeby się dobrze kopciło. Gdy pojawiła się Psuja, wilki zaczęły tylko powarkiwać. Co miało przypomnieć jej gdzie jest jej miejsce. Ma Granta zareagowały agresywnie i bojowo. Zjeżona sierść na karku i obnażone kły. Wilki nie zamierzały oddać swej zdobyczy bez walki. - I co robimy? - Psuja wzrokiem szukała u Granta pomocy. Wypuściła z obu rąk kawałki nadpsutego mięsa, wytarła ręce o kurtkę. - Zajmij alfę. Ja w tym czasie zaprószę ogień, powinien je zniechęcić. Przewodnika stada nie sposób było nie zauważyć. Duży, dorodny osobnik o błyszczącej sierści wysunął się na sam przód przyjmując bojową postawę. Psuja wyraźnie czuła, że jak i on, tak całe stado swój wzrok, oskarżycielski wzrok, skupia właśnie na niej. Jak na szczurka, który chciał uratować stado przed żarciem być może skażonej czymś padliny, Psuja radziła sobie żałośnie źle. To były wilki, a ona była tylko ich pieskiem. Roześmiałby się, gdyby to nie popsuło efektu. Nie chciał walczyć, bo to nie była jego walka. Mogli sobie to żreć. Ale pewne rzeczy robiło się dla rozrywki i straszenie wilków mogło w to się wpisywać. Taka demonstracja siły wystraczyła, by nawet samiec alfa odsunął się od mięsa zrobił to wprawdzie niechętnie, a wycofując się pokazywał ciągle obnażone kły, jednak nie zaatakował. Grant warknął, poruszył się jedynie na tyle, aby stanąć obok Psui i pozwolić jej robić swoje. Psuja niestrudzenie taszczyła fragmenty mięcha na kopiec, który przykryła suchymi patykami i liśćmi a wreszcie podpaliła. Gdy ogień już zapłonął dorzuciła jeszcze co nieco na rozpałkę. Niechęci i wyrzutów wilków starała się nie zauważać. Kiedy skończyła była od stóp do głów uwalana krwią, mokrą ziemią i igliwiem. Wytarła ręcę w nogawki spodni i czekała aż ogień strawi truchło. Resztki chciała wygasić aby nie zajarać przy okazji Indianom świętego gaju. Dość już wrogów sobie narobiła i bez tego. - Dzięki - rzuciła do garou po całym zabiegu. - A teraz będzie lepiej jak się stąd zmyjemy. Krótko skinął głową, odchodząc w stronę, z której przyszedł i wracając do postaci człowieka. |
07-04-2017, 15:44 | #53 |
Reputacja: 1 | Wiekowy pick-up zarywał ziemię i darń po słabo uczęszczanej drodze wiodącej do rodzinnego domu Ellsworthów. Siedzący za kierownicą Indianin czuł strach. I to tak dogłębny o jaki sam by siebie nie podejrzewał. Ręce mu się pociły zaciskając na nerwowo na kierownicy, a porażony jakby refleks z opóźnieniem reagował na doły i zakręty. Zawieszenie uratował chyba tylko przypadek. Ale Jerry nie zastanawiał się nad tym. Czuł, że są z Kineks zagrożeni. A najgorsze w tym nie było samo zagrożenie, a kompletna niewiedza na temat tego co owo zagrożenie powodowało. Zajechawszy na posesję, wyskoczył na zewnątrz ignorując oba psy i wpadł do środka. Kineks spała na kanapie. Wyłapywane zza północnej granicy radio wypluwało jakąś reklamę. Dom pogrążony był w ciszy, którą przerywały tylko kroki dochodzące z pokoju gościnnego gdzie zostawili córkę Zibiego. Indianin odetchnął i usiadł ostrożnie na kanapie obok Kineks. Zamyślił się wpatrując w jej śpiące oblicze. Odzyskał w pewnej części spokój. Ale nadal musiał podjąć jakąś decyzję. Musiał odróżnić to jakimi rzeczy chciały by je widzieć, od tego jakimi były naprawdę. A Andie nabrała nagle całej gamy odcieni, spośród których żaden nie był oczywisty. I nie brakowało wśród nich też takich, które... cuchnęły. Odwrócił spojrzenie na trzymany w dłoniach mieszek. Nadal wyrabiano w okolicy takie mieszki. Często pod turystę. Ale też i tradycyjnie. Dla zmarłych, których moc ziół jakie wsypywano do środka, miała prowadzić ducha do reszty przodków... Rozerwane rzemyki zwisały po obu jego stronach sugerując ten sam przewrotny los. Zerwany z właściciela w trakcie jakiejś walki... Ta aura była podobna. Ale ten sam autor? Nie rozumiał jak to możliwe. Wstał i schował ozdobę. Po czym zapukał do zamkniętego pokoju. - Andie? Dziewczyna otworzyła po krótkiej chwili. Wszedł. Zamknął za sobą drzwi na samą klamkę. - Jak się czujesz? Posłała mu pełne podejrzliwości spojrzenie. - Dobrze. - Odparła sucho. Skinął głową jakby ta odpowiedź w zupełności mu wystarczała. - To dobrze. Bo muszę cię o coś zapytać - odparł uważnie się jej przyglądając - Czarny mężczyzna. Średniej budowy. W średnim wieku. Twarz okrągła. Głowa ogolona. Elegancko ubrany. Czy wiesz kto może tak wyglądać? Popatrzyła na niego jakby pustym wzrokiem. - Jamie Foxx? Milczał przez chwilę. Wbrew pozorom nie dlatego, że go zatkała drwina. Zajęło mu kilka sekund zanim dopasował gdzieś już zasłyszane tabloidowe nazwisko do twarzy. - Zatem Jamie Foxx leży zabity o milę stąd w lesie. Jego jelito cienkie i kawałki otrzewnej są rozwłóczone w promieniu wielu metrów od ciała, a dookoła rozchodzi się nienaturalny odór psującej się krwi, która przyciąga lokalne drapieżniki - odpowiedział wyciągając meszek i powoli podnosząc ton - Chciałem zapytać co masz z tym wspólnego, ale pewnie to nie należy do ciebie, a do Stevena Seagala i tracę tylko czas, tak? Tak?! Dziewczynę wyraźnie zemdliło gdy doktor sugestywnie opisywał obrażenie ofiary z lasu. Jej twarz zniekształcić wyraz obrzydzenia i strachu. - Oczywiście, że nie należy do mnie. - Odparła łamiącym się głosem. - Ja nie noszę takiego badziewia. Ale może spytasz tej donosicielki Daanis. - Nie ukrywam Daanis tylko ciebie. I ciebie pytam, bo podczas gdy Daanis wszystko powiedziała, ty milczysz. Wierz mi, że nie mam z tym problemu. Twoje sprawy są twoimi sprawami, a skoro nie szukasz pomocy to ci jej nie będziemy siłą udzielać. Ale w okolicy zginął człowiek. Nie pierwszy. I jeśli ktoś czegoś nie zrobi, to nie ostatni. A ja tego tak zostawić nie mogę. Więc albo powiesz mi co wiesz, albo dzwonię po Bryzę i z nią będziesz żartować o Jamiem Foxxie. Przerwał na chwilę. Głos mu się może nie łamał, ale nie ukrywał, że też jest zdenerwowany i że do sytuacji wcale nie podchodzi na zimno, a wręcz przeciwnie, złość w nim narasta. Odetchnął na chwilę. - Te korale - wskazał na szafkę - Są twoje? Dostałaś je od Daanis? - Tak, korale są prezentem od mojej byłej przyjaciółki Daanis. Tylko ona w okolicy pielęgnuje tę niby tradycję. - Powiedziała z lekką drwiną. Przerwała na chwilę zapatrzysz się w świecidełko na szafce. - Do tego opisu pasuje wielu aktorów. - Dodała po przerwie głosem pełnym żalu. - Żaden niestety nie pojawił się tutaj. Wiec czego wy chcecie ode mnie?! - Zaczęła szlochać. - Jedyna osoba, która chciała mi pomóc, której na mnie zależało nie żyje!! - Rozpłakała się. Nie był w tym dobry. Bryza poradziłaby sobie znacznie lepiej. Zapewne nawet mała Greenpeace by dała radę lokalnej nastolatce. Ale z jakiejś nie do końca znanej sobie przyczyny wolał sam to zrobić. Dlaczego? Czego chciał od niej? Czemu nadal była tutaj, a nie w caernie? - Więc pomóż mi dorwać tego, który zabił tę osobę - powiedział w końcu gdy uznał już, że dość się napłakała. - Opowiedz co się stało tamtego wieczoru nad jeziorem. - W lesie? - Zdziwiła się lekko. - W lesie nic się nie stało. Poszliśmy się zabawić. - Kto zatem cię uderzył? - zapytał cierpliwie. - Ojciec. - Odparła bez namysłu. - Ojciec... - powtórzył powoli - Daanis i Damien powiedzieli, że znaleźli cię już pobitą jeszcze nad jeziorem. Że zarzekałaś się, że to nie ten biały cię skrzywdził. Ponadto ja też byłem później nad jeziorem i znalazłem w tamtym miejscu ślady trzech osób. Dwie z nich wiem kim były. A trzecia? Andie. Zdecyduj się, czy ty tej pomocy naprawdę chcesz. - Jak pan może mi pomóc? Luther nie żyje. Nie przywróci mu pan życia. Nie sprawie, że zostawi swoją żonę i zabierze mnie tak jak obiecał do Europy. Daanis z Damienem kłamią. To nie Luther mi to zrobił. - Wskazała na swoją twarz. - A może oni powiedzieli, że to tamten mężczyzna mi zrobił? Co? I to mają być przyjaciele? - Prychnęła z oburzeniem. - Mieli mi pomóc. Zabrać do domu. I mieli siedzieć cicho. Nie byłoby całej tej afery gdyby tylko potrafili trzymać gębę na kłódkę. Jerry pokiwał głową. Albo dziewczyna potrafiła kłamać bez mrugnięcia patrząc w żywe oczy... albo przeszła delirium. Co je wywołało? Stwór? Czemu tam też cuchnęło śmiercią? Czemu stwór i Andie mieli indiańskie ozdoby Daanis? - To wszystko jest jasne - powiedział wbrew nasuwającym się myślom - Ale potrzebuję, żebyś się na chwilę skupiła i przypomniała sobie czy zdarzyło się wtedy coś dziwnego. To mógł być jakiś szczegół, który z pozoru był normalny i nie zwrócił twojej uwagi. Pamiętasz coś takiego? W oczach dziewczyny dało się wyczytać niedowierzanie i zdziwienie. Pokiwała jednak głową na znak, że się zgadza. Zamilkła na chwilę. Wyglądała na bardzo skupioną. - Nie. Nic takiego nie przypominam sobie. - Dodała po tej chwili namysłu. - Dziękuję - odpowiedział z opóźnieniem i skinął głową - Wybacz, że na ciebie naskoczyłem. Wyszedł z pokoju. Kineks już oczywiście nie spała. Stała przy oknie wyglądając przez nie. Sielski nastrój prysł bezpowrotnie. Opowiedział jej o tym co zaszło w lesie i pokazał mieszek. Wysłuchała bez słowa. - To musi być nasza wspólna decyzja Kineks - powiedział po chwili milczenia - Chcę, żebyś została w domu. Ale to coś jest w okolicy. I nie wiem co zamierza. Nie wiem, czy nie będzie lepiej jeśli przeniesiesz się na tydzień, do Billego do caernu. A poza tym... jestem prawie pewien, że Andie przeszła delirium. Rozważam, czy nie wprowadzić jej w trans i wtedy przepytać. Jak to widzisz? Nie jestem pewien jak to przejdzie a i potrzeba do tego mieszanek ziołowych. Przygotowanie ich trochę czasu by mi zajęło, ale mogłabyś też wydostać gotowe z caernu. Ale to zostawiam twojej decyzji. Jeśli nie chcesz, to dam radę. Przemyśl. Muszę zadzwonić do Walta. Dodzwonił się bez problemów i przedłużył zwłokę z zawiadamianiem wyższych instancji. Wysłał też wiadomość do małej Greenpeace. "Ten mieszek wykonała Daanis. Daj znać panom Czerwonemu i Czarnemu i przyjedźcie do mnie o północy". Wrócił do Kineks.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
08-04-2017, 08:25 | #54 |
Reputacja: 1 | Dognał siostrę, a potem podtrzymywał całą drogę jej ramię, z zaniepokojeniem zerkając na zacięty profil, szczęki zaciśnięte tak mocno, że na policzkach pod smagłą skórą rysowały się supły mięśni. |
25-04-2017, 22:20 | #55 |
Reputacja: 1 |
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
05-05-2017, 09:34 | #56 |
Reputacja: 1 | Efcia, Liliel, Sekal i Asenat
|
07-05-2017, 11:56 | #57 |
Reputacja: 1 | - Nawiguj... jak właściwie masz na imię? - Merlin zerknął na Psuję we wstecznym lusterku i przymrużył kpiąco oczy. - Psuja. Ragabash z Milczących Wędrowców. Chodź z tym milczeniem to nie do końca tak - wykrzywiła usta w czymś na kształt uśmiechu i mocniej przycisnęła do piersi swój plecak z całym dobytkiem. Po kąpieli nie zmieniła się tak spektakularnie jakby można tego oczekiwać. Na miejsce kopciuszka nie zjawiła się księżniczka. Psuja nadal była zbyt chuda, zbyt kanciasta. Umyte, pachnące szamponem włosy, nastroszyły się dając wszem i wobec świadectwo, że ładnie układać się nie będą nigdy i za żadną cenę. Nawet czysta, w wyprasowanych ciuchach Merlina, wciąż miała w sobie coś niechlujnego i nieokiełznanego. - Ty jesteś Merlin. A ten duży to Grant, tak wydedukowałam. Obaj jesteście stąd? * - Matthias jest solą tej ziemi. Czy też raczej betonem - Merlin uśmiechnął się półgębkiem. - I cieszy się pewną sławą, zasłużoną całkowicie. Wypracował ją sobie własnymi rękami.Ja i Bianca jesteśmy pełzającą inwazją nowojorskich Tubylców na Duluth. Tak ci tu przynajmniej wszyscy powiedzą - uśmiechnął się znowu. I przyspieszył. Prowadził gładko, bez zrywów, ale naprawdę szybko i z ewidentną przyjemnością na łasicowatej twarzy. - Ale nie będziesz wierzyć przecież w plotki? - Nie słyszałam żadnych plotek. Właściwie nikogo tutaj nie znam. Jak dotąd trzymałam się blisko lasu i tutejszej watahy. Ale po tym jak pozbawiliśmy ich dzisiaj zdobyczy, czyli truchła tamtego stwora… - wetknęła dłoń w dekolt, odnalazła znajomy chłód amuletu. - Myślę, że nie będą już wobec mnie tak przyjaźnie nastawieni. - Wszystko da się załatwić - ocenił Merlin poważnie. Jego głos tchnął pewnością i spokojem. - To także. - Możliwe - Psuja się z nim nie kłóciła. - Ale nie jest mi to niezbędne. To żadna rodzina. Zaczepiłam się tam na moment. Zawsze się gdzieś zaczepiam. Ułożyła wisiorek na piersi, przygładziła na nim podkoszulek z wyzywającym mottem. - Jak to możliwe, że mieszkacie tak blisko doktorka i go nie znacie? Nie przepadacie za sobą, wy i Indianie? Merlin przez moment skupił się na prowadzeniu, jakby niezbyt ostry zakręt nagle okazał się wyzwaniem dla jego percepcji. - Moja rodzina jest tu nowa - wyjaśnił gładko, gdy wyszli z wirażu. - Albo on nie wychodzi z miasta do lasu. Znam kilku czerwonych, ale nasze stosunki nie zawsze są gładkie - wyszczerzył się z jakiegoś powodu radośnie milczący do tej pory, rozwalony na siedzeniu Grant. |
17-05-2017, 19:39 | #58 |
Reputacja: 1 | wspólny - cz.1 Szczekanie psów oznajmiło przyjazd gości. Gości. Psuja, Czarny i Czerwony. Cała trójka z innego świata, wplątana w sprawy rezerwatu… Bryza napewno ucieszyłaby się z tego spotkania... Wyszedł przed oświetlony jedynie lampą na werandzie dom i z latarką poszedł otworzyć bramę w zrujnowanym mocno ogrodzeniu. Sam dom w środku lasu też mimo licznych prac renowacyjnych trącił w kilku miejscach starością. Jerry wskazał kierowcy miejsce obok swojego pickupa, a dwóm zdezorientowanym kundlom, które natychmiast podleciały do samochodu, mruknął coś po indiańsku. Poczekał aż oba odejdą, a pasażerowie wysiądą po czym pokazał by poszli za nim. Zaprowadził ich jednak nie do domu, a do drewnianego budynku, który na oko pełnił funkcję szopy narzędziowej i garażu. I na tym właściwie skończyła się cała gościnność. Włączywszy oświetlenie, skinął Czerwonemu i Czarnemu. - Jestem Jeremiah Ellsworth z klanu Uktena. I dziękuję, że przyszliście. - Matthias Grant - "Czarny" także wykazał się szczątkową uprzejmością. Rozglądał się uważnie po okolicy, choć jego postawa wydawała się swobodna i raczej ignorancka. - Ten rudy to Merlin. Przyjrzałeś się mojej zdobyczy? - spojrzał Indianinowi w oczy, nawiązując oczywiście do mieszka, który ten zwinął i uciekł z nim jak mysz z kawałkiem sera. Merlin tylko skinął, gdy Grant go przedstawił. Wielce był mu wdzięczny, że pamiętał, iż Merlin z Indianami rozmawiać nie ma ochoty i robi to tylko przymuszony sytuacją. Jak teraz, choć jego udział w rozmowie był milczący. Samochód opuścił niechętnie i przez moment uwidoczniło się to nawet na jego twarzy. Cały czas był wycofany i tak cichutki, że można było zapomnieć o jego obecności. Przodem puścił nie tylko Matthiasa, co dziwne nie było, ale także Psuję… i teraz czaił się za plecami dziewczyny i udawał niewidzialnego. Przy jego kostce na smyczy siedział równie cichy Ein, któremu nastrój pana musiał się udzielić, bo nie rzucił się poznawać nowych znajomych i nowej okolicy. Psuji szopa wydawała się prztyulna. W jednym podskoku usadziła swoje cztery litery na drewnianym blacie zagraconym narzędziami. - Powiedz im, kto stworzył paskudę - przebierała nogami w powietrzu. - I o tym jak ją do ciebie przyniosłam. I dlaczego. Indianin wyciągnął z kieszeni kurtki zwinięty mieszek. Nadal pachniał ziołami. Nawet bardziej niż poprzednim właścicielem. Podszedł do Czerwonego i podał mu go. - To talizman - powiedział pokazując gestem by Merlin zabrał przedmiot z powrotem - Ojibwe dają takie zazwyczaj zmarłym, z którymi je grzebią. To… tradycja. Nie wyrabia się ich jednak w szwalniach, czy fabrykach. Każdy robi je samemu. I tym samym zostawia na nich swój ślad… podpis. Ten tutaj wykonała zapewne młoda dziewczyna imieniem Daanis. I nie jest to jedyne jej dzieło. W miejscu poprzedniej napaści tej… istoty, były wykonane przez Daanis koraliki. Tam również zginął mężczyzna. Niejaki Lou. I jemu również towarzyszyła dziewczyna. Możecie coś do tego dodać na razie? Tym razem oszczędził wyraźnie unikającego spojrzeń Czerwonego i skierował pytanie do Granta. Jeśli Merlina zdziwiła względna otwartość doktora na dzielenia się informacjami oraz zwrot zdobyczy Granta, to nie dał po sobie poznać. Mieszek zniknął w kieszeni. - Dziękuję. Co prawda nie wiedział, na diabła mu woniejąca ziołami sakiewka, ale w jego sytuacji należało docenić każdy gest ze strony Uktena.Postanowił się jednak odezwać. - Ten stwór nas nie postrzegał - puknął palcem przy kąciku niebieskiego oka - Ani nas, ani mojej siostry. Jakby widział tylko ofiarę. I wiemy, kogo zabił tym razem. - Daanis. Musiała wykonać to na zamówienie czy została okradziona? - Grant oparł się o ścianę szopy, splatając ramiona na piersi. - Ktoś za ich pomocą tworzy ukierunkowanych zabójców na moją prostą głowę. W środku syfu związanego z leśnym burdelem. Skoro wiemy czyje to jest, to wiemy gdzie dalej szukać. |
17-05-2017, 20:26 | #59 |
Reputacja: 1 | wspólny - cz.2 - Daanis jest pod opieką caernu - oznajmił doktor takim tonem jakim zamyka się dany wątek rozmowy. Przyjrzał się uważnie obu Tubylcom, a raczej zważywszy na okoliczności Intruzom Betonu, po czym kontynuował wskazując na ginący w kieszeni Merlina mieszek - To tyle. Jeśli idzie o kredyt zaufania. Ale być może to nie koniec pomocy jakiej jesteśmy w stanie sobie wzajemnie udzielić. Chciałbym jednak wcześniej wiedzieć, jeśli to nie tajemnica, jaki jest wasz interes… w tym syfie. Dobrze rozumiem, że coś was łączy z ofiarami? |
22-05-2017, 14:54 | #60 |
Reputacja: 1 | Jerry uważnie przyjrzał się Merlinowi z tradycyjną dla siebie nie wyrażającą emocji indiańską maską. - Obecność tego Bashira u Czirokezów nie jest aż tak zaskakująca, bo do plemienia należą dziś też ich dawni czarni niewolnicy. Poza tym Czirokezi zawsze byli najbliżsi osadnikom. Zajęli się rolnictwem, handlem, a także chętnie zakładali rodziny mieszane z białymi. A kim byli ci biali? Prawie wyłącznie Szkotami i Irlandczykami. Wiedział pan o tym? Nie uświadczy się już dziś czystej krwi Czirokeza. Warto więc znać swoją historię panie McMahon. Co zaś się tyczy Kocha… Możliwe, że jest świadek tego morderstwa. Grant wziął od Merlina telefon i kiedy tamci gadali, sam zaczął go przeglądać. Zmarszczył brwi. Popukał palcem w zdjęcie Murzyna, wskazując go Merlinowi. To robiło sprawę nieco bardziej osobistą. - Kojarzycie w ogóle ludzi z fotek? - Psuja przysunęła się do Granta by mieć wgląd w przeglądane zdjęcia. - Jednym z nich jest pewnie kochaś Andy. Rozmawiałam z Louise z baru i mówiła, że ten tu - stuknęła paznokciem w wyświetlacz - jest z miejscowego szczepu. Czekoladka. Regularnie łaja Louise za jej odmienność. Chyba mu za nią wstyd czy coś. Z gardła Merlina wypsnęło się pogardliwe prychnięcie, nie wiadomo dla kogo przeznaczone. Wyjął z dłoni dziewczyny komórkę i przewinął zdjęcia. - To jest Koch. Nasz zabity Krewniak. Sumienny pracownik, kochający ojciec i wierny mąż. Anioł nie człowiek… no dobrze, próbował mnie naciąć. Ale na niedużo, w granicach rozsądku i dobrego wychowania. Wyciągnął własną komórkę i oddał się poszukiwaniom zdjęć pozostałych dwóch ofiar, Dubnera i Leinberera, choć liczył się z tym, że podobiznę zakazanego ryja tego pierwszego będzie musiał wycisnąć z Dwighta. - Tego od Andie pokazali wczoraj w telewizji - ozwał się doktor. W milczeniu przyglądał się jak trójka białych z zaaferowaniem i na wyścigi przegląda telefon indiańskiej dziewczyny - Biały mężczyzna w sile wieku. Ciemne włosy, szare oczy i kilkudniowy zarost. Na zdjęciu miał marynarkę. Nazywała go Lou. Mówiła, że był żonaty i obiecał jej rozwieść się i zabrać ją do Europy. To wasz Koch? Merlin kiwnął. - Lou. Luther - potwierdził. - Był żonaty. Dwójka małych dzieci. - No dobra, czyli ten Luther posuwał Andy i jej zmajstrował bachora - Psuja próbowała sobie wszystko poukładać. - Ta go ponoć z wzajemnością kochała ale nałykała się prochów żeby się zabić. Wyżyła, bo ją zaniosłam do doktorka, ale pozbyła się problemu średnio chcianej ciąży. W tym czasie jej kumpela Daanis tworzy indiańskie amulety aby przywołać ścierwogolema, by ten zabił Bashira. Wcześniej tej samej sztuczki używa z koralami aby pozbyć się tirowca, który skrzywdził Andy tuż przed jej próbą samobójczą. Wilkołaczyca podrapała się po niesfornej czuprynie bo jednak kleiła jej się cała historia raczej marnie. Miała wrażenie, że umyka im samo sedno. - Nic nie łapię. Trzeba przycisnąć Daanis. Niech wyjaśni po co przyzywa ścierwogolemy. I kluczyk Bashira. W nocy włamię się do banku i sprawdzę co jest w tej skrytce. Pójdziesz ze mną? - zwróciła się niespodziewanie do Merlina. Nie wyglądał na zaskoczonego. Merlin McMahon nie pozwalał życiu się zaskoczyć. - Chcesz mnie sprowadzić na ścieżkę zbrodni, bellissima? - żachnął się, ale widać było, że propozycja go nie obraziła, a wprawiła w dobry nastrój i wreszcie poczuł się swobodniej w tej indiańskiej szopie. - W moim wieku… - wyznał tonem zgrzybiałego starca - jak kraść… to miliony. - Powinniście w swych poszukiwaniach założyć panowie - dodał Indianin - że wasz Luther nie tylko zrobił dziecko indiańskiej dziewczynie, ale i że zadawał się z Bashirem, Toomem i grupą wspomnianych Czirokezów. Podejrzewam, że Andie widziała jego śmierć. W efekcie doznała delirium i niczego nie pamięta. Ale… są sposoby by opowiedziała o tym co się wtedy wydarzyło. Pewne jest, że poza Andie i Kochem, w tym miejscu był ktoś jeszcze. Podejrzewam Tooma. Merlin pokręcił głową, wykrzywił wargi w wyrazie powątpiewania. - Mimo wszystko… to jakoś nie pasuje do Luthera. Mógłby zdradzić mnie, dla pieniędzy, sprzedać jakąś tajemnicę. Najpewniej to zrobił. Nie zdradziłby żony. Do tego - nie wszystkie ofiary Andie uwieczniła w pamięci swojego telefonu. Skubnął ryży zarost i odwrócił się do Psui. - Skrytkę sprawdzę sam z samego rana, tak będzie bezpieczniej. Tymczasem… - dodał, błysnął zębami w szarmanckim uśmiechu i zanęcił swojego prywatnego anioła, żeby ten mu nie zwiał urażony odmową wspólnego napadu na bank. - Zapraszam cię do mnie. Pobawimy się telefonem Bashira. Sprawdzimy też tożsamość pozostałej części znajomych Andie… Mogę zrobić spagetti? - zasugerował. Doktor przez chwilę zastanawiał się czy równie szarmanckim uśmiechem Koch nie częstował Andie. Spojrzał kontrolnie na Psuję. - Zgraj sobie te zdjęcia jeśli musisz. Ale telefon już oddaj. Powinna go odzyskać. Po czym zwrócił się do Czarnego. - Nie wspominaj Bryzie niczego o Andie. To prośba. A tymczasem to chyba wszystko. Chyba, że ktoś chce coś jeszcze dodać? - Spagetti brzmi świetnie - odpowiedziała po namyśle Psuja. - A telefon oddamy, ale najpierw Merlin niech wszystko skopiuje. Ruszyła do wyjścia z lekkim oporem. Obejrzała się jeszcze na Winnetou. - Będziemy w kontakcie, co nie? Jeśli cokolwiek dało się wywnioskować z jego milczenia to chyba tylko to, że nie przypadła mu do gustu decyzja o telefonie. Skinął jednak głową.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |