13-08-2017, 12:54 | #21 |
Reputacja: 1 | Konsylium Portu Światów nie mieściło się, jak spodziewaliby się nie-przebudzeni, w Dublinie. Nie mieściło się także w Belfaście ani w innym wielkim mieście. Z prozaicznego powodu. Było tu wcześniej niż one. Przynajmniej w większości; w przeciwieństwie do ekscentrycznych gmachów konsyliów Nowego Świata, serce irlandzkiego Pentaklu nie było jednym, ciągłym obiektem. W najlepszym przypadku można było je uznać za sieć powiązanych portalami miejsc. W gorszym - na przykład kiedy próbowano tu się włamać - za popieprzony, śmiercionośny labirynt który miał w poważaniu współczesną fizykę. Niektóre sale były względnie nowe - jak choćby ponadstuletnia siedziba Wolnej Rady na poddaszach Trinity College. Inne - jak sala Wielkiego Szamana w której urzędowała Morgana - były równie stare jak sama wyspa. Oczywiście, było wiele wejść. Najbliższe - a w każdym razie najbliższe z bezpiecznych - prowadziło przez zaplecze The Brazen Head. Pomiędzy obsługą, hałaśliwymi miejscowymi i zwyczajnymi turystami zdarzały się także istoty które zwyczajnymi turystami z całą pewnością nie były. Dziś Zygfryd, proximi z Rycerzy Poszukujących pił w swojej żeglarskiej kamizeli wraz z Wiecznym Tułaczem w barwach Dworu Jesieni. Oboje na chwilę podnieśli się z krzeseł widząc Elaine. Nie podniósł się za to osobnik z wilkołaczym półksiężycem na bluzie. Słowem, było jak zwykle. Elaine pomachała i podeszła do nich. Miała nadzieję, że skoro nikt nie atakował jej po drodze ma sekundę spokoju. - Nikt mnie nie szukał? - Spytała Zygfryda. - Ależ oczywiście że szukali, Pani! - poderwał się z powrotem na nogi i ukłonił się głęboko, wywołując zdziwione spojrzenia z sąsiednich stolików - Wielki Radca, ledwie pół godziny temu - Wielkim Radcą był Dante. A przynajmniej taki był stan rzeczy jeszcze dziś rano. - Heh możesz usiąść Zygfrydzie. - Powiedziała z lekkim rozbawieniem. - Radca powiedział może gdzie się udaje? - Do Sali Wielu Spotkań! - z neofickim entuzjazmem nie przystającym człowiekowi po pięćdziesiątce klapnął na stołek. Jego towarzysz, jeden z tych przykurczonych, nieśmiałych Podmieńców, ukradkiem spoglądał na Elaine - Był z żoną - odezwał się nagle chrapliwym głosem, jakby zdradzał wielki sekret. - Oh… - Elaine zamyśliła się starając sobie przypomnieć kiedy ostatnio widziała żonę Dantego. Tygodnie. - Dziękuję. Jakby co miałam małą utarczkę z pewnym potworem więc jakby co uważajcie na siebie. - To moja misja - Zygfryd skłonił się raz jeszcze, odsłaniając wiszące na pasie błyszczące kastety
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
27-08-2017, 16:48 | #22 |
Reputacja: 1 | Wąskie, śliskie schody w głąb ziemi wydawały się - były - zaniedbane. I niewiele można było z tym zrobić. Umacniane przez każdego kolejnego maga który wprowadzał się do Konsylium od wieków były już frustrującego odporne na wszelakie próby dalszych zmian. Wobec takiego stanu rzeczy - i dyshonoru jakim byłoby użycie magii do tak prozaicznej rzeczy jak zejście po schodach - nawet najlepsi magowie wyspy poświęcali tej trasie znaczącą część swojej uwagi. I paradoksowi sytuacji. Ostatnio edytowane przez Aiko : 27-08-2017 o 17:40. |
04-09-2017, 23:04 | #23 | |||
Reputacja: 1 | Elaine odetchnęła gdy na chwilkę gdy stanęła sama na korytarzu. To wszystko wyglądało coraz bardziej na zaplanowane wydarzenia. Ktoś przez jakiś czas za ich plecami tworzył sieci powiązań… a jej to umknęło. Powoli ruszyłą w stronę gabinetu, starając się nabrać co nieco sił. Przemierzając kolejne stopnie, czuła dziwny ciężar i miała obawę, że wywoływał go pewien niepozorny przedmiot w jej torbie. | |||
04-10-2017, 12:29 | #24 |
Reputacja: 1 | “Man is the only animal that loves his neighbor as himself and cuts his throat if his theology isn't straight. He has made a graveyard of the globe in trying his honest best to smooth his brother's path to happiness and heaven...” - Samuel Langhorne Clemens Kotka wylegująca się na parapecie obok Seigna zerwała się, sycząc przeraźliwie. To nie tak że mag nie był w stanie sam zauważyć zagrożenia. Plamka czernii wielkości dłoni na balkonie naprzeciwko była czymś więcej niż smolistym cieniem w jasny dzień. Ale była też te kilka metrów dalej, po drugiej stronie ulicy, a Seign był w swoim Sanctum. A to zawsze potrafiło skutecznie zająć czymś jego uwagę w najmniej odpowiednim momencie. Teraz na przykład siedział w swoim obrotowym krześle, otoczony alfabetycznie posegregowanymi wypraskami. Przeglądał części, zastanawiając się, jak najlepiej zabrać się do ich oswobodzenia. Te najnowsze cholerstwa w skali HG miały bardzo mało plastiku złączeniowego, wobec czego jeden błąd mógł zakończyć się długą i romantyczną randką z papierem ściernym. W najlepszym wypadku, rzecz jasna. Najgorszy oznaczał sięgnięcie po szpachlówkę, a zabawa z nią mogła rozciągnąć się na cały dzień. Na samą myśl o tym Seign aż się skrzywił. Tak mocno, jak pozwalał mu jego koci pysk. Nadal nie wrócił do ludzkiej formy. Wysoka sprawność manualna nie była mu w tej chwili potrzebna. No i po prostu fajnie było patrzeć na świat z tak odmiennej perspektywy. Odkrywać go na nowo. Właściwie to całe życie Seigna kręciło się wokół fajności. Wystarczyło spojrzeć dookoła, aby się o tym przekonać. Jego stanowisko modelarskie było - jak na ironię - oazą porządku i spokoju, owianą wichurą nieładu. Ściany zostały wyklejone plakatami zespołów rockowych, które dawno zakończyły już swoje kariery. Przesiano je kartkami z podobiznami baśniowych istot. Niektóre zostały wykonane własnorecznie, inne odkserowano z jakichś starych tomiszczy zajmujących się folklorem Wysp Brytyjskich. Były też fantastyczne mapy oznaczone pinezkami, wymięte przykłady korespondencji z innymi akademikami, amulety, bransolety, wisiorki oraz talizmany. Półki uginały się pod naporem pożółkłych knig i zbindowanych wydruków. Większość miała bardzo wyszukane tytuły mające dodać im pseudo-naukowego prestiżu, ale znalazło się też parę artbooków Borisa Vallejo, archiwalne numery magazynu Heavy Metal, a nawet kompletny zbiór przygód Animal Man’a pod pisarskim patronatem pana Morrisona. Podłoga posiadała unikalną topografię stworzoną z pomiętych ubrań, pudełek po fastfoodach i połamanych fragmentów ramek. Samych ukończonych modeli odszukać się nie dało, najwyraźniej były trzymane w jakimś bardziej... prezentowalnym miejscu, zdala od tego pobojowiska. Z głośników w rogu pokoju piał Axel Rose, błagając, aby zabrano go do Rajskiego Miasta. Do domu. Wsłuchując się w gitarowy riff, Seign delikatnie się zakołysał i - bezwiednie - zaczął mruczeć. Ta piosenka... nie. Cały ten album był jego narkotykiem. Jego maryśką, porcelaną i kocimiętką w jednym. Mógł go słuchać godzinami. Do snu, przy pracy nad swoimi publikacjami, relaksując się na zalanym złotem balkonie - każda okazja zdawała się dobra, żeby zatonąć w muzyce Róż. Dlatego też, kiedy Anabelle wydała z siebie przeraźliwy syk i wystrzeliła z pokoju niczym z katapulty, jej czworonożny kolega poczuł napływ rozeźlenia. Odruchowo prześledził tor futrzanego pocisku wzrokiem, ale jego ślepia szybko zmieniły punkt zainteresowania, chcąc dowiedzieć się, co wprawiło kotkę w tak wielkie roztrzęsienie.Nie była przecież dzika. Regularnie obcowała z ludźmi. Nawet byty zza Rękawicy nie potrafiły zasiać w niej (zbyt dużej) paniki. Więc co? No i jak niby? Może i jego prywatny zakątek nie mógł równać się ze sławnym Znikającym Domostwem, ale Seign miał tu wystarczająco dużo zapór, aby zniechęcić i sprowadzić na manowce całą gamę nadnaturalnych podlotków. “Może i według Kurdów ludzie przychodzący w odwiedziny przynoszą szczęście, ale...” no właśnie. On w tych kwestiach zwykle podzielał zdanie starego, poczciwego E.W. Howe - goście idealni to tacy, którzy zostają w domu. Smolisty byt spłynął z balkonu przed połową albumu i zniknął między rynnami, zostawiając za sobą sztywny, wysuszony kwiatek. Czy była to groźba, ostrzeżenie czy zwykła nieuwaga, stwierdzić się nie dało. Jak na razie spięte zaklęciami ściany Sanctum skutecznie chroniły swojego gospodarza. Zidentyfikowanie widziadła nie przychodziło łatwo. Seign wiedział w zasadzie tylko, że cienisty turysta nie miał nic wspólnego z fey. Tymi istotami - jak przystało na akademika - koteł zajmował się nawet więcej niż było to zdrowe, więc brak elementów wspólnych między nieproszonym gościem i zgłębianym tematem odnotował od razu. Ale to mu nie wystarczyło. Wcale a wcale. W końcu żadną sztuką było stwierdzić, że gęś nie jest krową. - Psia mać, coś za jeden... - fuknął i zamiótł ogonem, nawet nie kryjąc poirytowania. Teraz nie miał jednak czasu, by zanurkować między tomiszcza w poszukiwaniu odpowiedzi. Priorytetem było co innego. Pokryte sierścią powieki powoli się zamknęły, a świadomość maga uległa nagłemu rozszerzeniu. Nie tylko poza kocią czaszkę, ale i poza sam pokój. Rozeszła się wokół całego domostwa, mapując pobliskie procesy myślowe. Rozbłyski błękitu w postaci szeptów, wątpliwości i pragnień. Kilkanaście istot w pełni ludzkich. Do tego garstka petentów gdybających dość opornie - zapewne zwierzęta domowe, lokalne ptactwo, bądź młodzieńcy z paskami na dresie. A na szarym końcu coś... nietypowego. Smakowicie wyjątkowego. - Ahaha! Tuś mi, bratku... - wymruczał koteł, pewien, że znalazł swoją zgubę. Ów wannabe Nazgûl systematycznie krążył po okolicy, wyraźnie czegoś szukając. Nie myślał per se. Przypominało to bardziej swoiste mise en abyme, obraz lub temat zapętlony w nieskończoność, spadający w otchłań poza percepcją szarego człowieka. Celem ogólnym cienia było zapewne zlokalizowanie kociego Sanctum, a szczegółowym samego właściciela. Ale szczęśliwym trafem role się odwróciły i teraz to Mastigos, łypiąc bacznie z baszty swej twierdzy, polował na smolistego zwierza. |
14-10-2017, 15:15 | #25 |
Reputacja: 1 | Owiany muzyką zwierzak spuścił łeb i zakołysał się na boki. Wyglądało to trochę jak nagły napad senności. Ale nie, mag po prostu się koncentrował. Pazury zaciśnięte na związanej z jego ścieżką monecie kontrastowały zarówno z samym przedmiotem, jak i z okupowanym parapetem. Głęboki wdech, niczym przy rutynowym, przerabianym setki razy ćwiczeniu. Zaraz potem nimbus futrzanej formy zapłonął seledynem, czemu towarzyszyły delikatne szepty. Były one wyzwoleniem podświadomych myśli? Odgłosami dobiegającymi ze świata duchów? Po części jednym i drugim. Dźwięki narastały, zdawały łączyć się w jeden. Ich subtelność oraz niezdecydowanie przeszły w nieustępliwość i władczość. Te ostatnie wtargnęły do domeny aroganckich tyranów z kart historii, formując Imago na kształt mistycznego dekretu. Wyegzekwowano go poprzez odarcie cienistej istoty z tajemnic w sposób, w jaki niegdyś wywlekano na ulice pospólstwo, celem uczynienia zeń przykładu. Ignorując mrzonki w postaci praw czy godności, rzeczywistość nagięła się do woli maga i ujawniła to, czego żądał. Źrenice Mastigosa rozszerzyły się, imitując zakres jego wiedzy. - Pfft! Toż to jakaś popierdółka! - parsknął kot, natychmiast niszcząc całą iluzję szlacheckiej mistyki wokół własnej osoby. Trzymając ulubioną monetę w pysku, zeskoczył z podwyższenia. Nie chciał, by przedwcześnie go zauważono, bo przyszedł mu właśnie do głowy świetny pomysł ostatecznego rozwiązania kwestii Nazgulskiej - potrzebował tylko czasu na wprowadzenie go w życie. Kilka minut powinno wystarczyć. Jego percepcja rozlała się na całą okolicę, traktując z przymrużeniem oka kwestie takie jak ściany czy podłogi. Z poczynionych obserwacji zadowolony nie był, bo oto okazało się, że przymilna istota za oknem faktycznie przyprowadziła ze sobą kolegów. Nie byli to – jak wstępnie założył Seign – śmiertelnicy o skotłowanych umysłach. Zamiast nich, teren wokół domostwa zajmowała cała banda cienistych okupantów. Ci jednak wydawali się trzymać blisko szarych, nieświadomych niczego ludzi. Dlaczego? Możliwe, że starali się wysączyć z nich informacje na temat swojego celu. Lub siły witalne do dalszych poszukiwań. Albo czekali na dogodny moment, by przejąć ich ciała i… nadmiar alternatyw zniechęcił kota do dalszego gdybania. W tym momencie lepiej było operować pewnikami, a te miał tylko dwa – w jego dzielnicy pojawiło się zagrożenie i należało je prędko usunąć. Ale co jeśli ujawni się kolejne? A potem następne? W końcu te gagatki sprawiały wrażenie produkowanych taśmowo. Kapkę jak zastępy bezimiennych żołnierzy, magicznych dronów. Konieczne było dotarcie do źródła, przysłowiowe ucięcie wrzodu przy samym zadzie. Czemu więc kot nie miałby ruszyć po sznurku do kłębka? Chwila skupienia, zastrzyk energii kształtującej świat dostarczony w samo serce improwizowanego imago i… przedobrzył, szlag jasny! To było jak cios przestrzennego młota zadany w potylicę. Przez ułamek sekundy koteł był w stanie dostrzec więzi sympatyczne wszystkich istnień i przedmiotów nieożywionych w okolicy. Zmniejszały swój dystans, scalały się w jedno. Odległość była iluzją, intymność kłamstwem. Tajemnice, prywatność, odosobnienie – to wszystko zostało odparowane gdzieś w przedbiegach, a on… on został w tej jedności sam. Zdał sobie sprawę, że mimo wszystko lubił pławić się w Kłamstwie. Że polega na tym wytworze upadłego świata i że jest on jedyną rzeczą, która powstrzymuje jego psychikę przed całkowitą rozsypką, powrotem do tego, co było kiedyś. Zniesmaczony wewnętrzną słabością, ziejący pogardą na wszystko i wszystkich wokół, Mag zdwoił wysiłek własnej woli i uderzył nim w powiązania cienistego bytu. Ten od razu odsłonił przed nim swoje karty. Trzy istoty. Pozornie różne, praktycznie złączone czymś nierozerwalnym. Wielki Pan Świata Ciemności. Matka Cieni oraz… Biały Wędrowiec owiany żywym mrokiem. Ten ostatni wydawał zwiadowcy rozkazy. Wróg posiadał trzy oblicza, trzech przywódców, troje istnień. Łączył je wspólny cel, ale jego szczegóły pozostawały dla Seign’a zamkniętą księgą. Sierściuch był tylko pewien, że on oraz pozostali dublińscy czarokleci zapracowali sobie na imponującego wroga. Kiedy i czym? Pytania zdawały się mało istotne – przecież zawsze musiał pojawić się ktoś, kto źle ci życzył. To było jedno z tych ustawowych, niezbywalnych praw rządzących życiem każdego maga. |
17-10-2017, 23:54 | #26 |
Reputacja: 1 |
|
25-10-2017, 12:17 | #27 |
Reputacja: 1 | “How can I be substantial if I do not cast a shadow? I must have a dark side also If I am to be whole.” ― C.G. Jung Szarych prześcieradeł latających smutaśnie za oknem naliczył w sumie dwanaście, a to odrobinę przewyższało jego możliwości multitaskingu - nawet jeśli wziąć pod uwagę wiszące obecnie nad futrzaną łepetyną zaklęcie. Jeżeli naprawdę miał zamiar odparować wszystkie maszkary na raz, musiał wzmocnić się jeszcze bardziej. Z pomocą przyszły tu materiały dość błahe. Był to magiczny zastrzyk literatury pulpowej, kwestii wyciągniętych z komiksów oraz tandetnych dialogów z fikcji detektywistycznej. Przez moment kot był każdym czarnym charakterem poznanym podczas obcowania z tymi źródłami. Marzyły mu się rabunki banków, porwania ukochanej głównego bohatera, a nawet podbój świata przy użyciu maszyny manipulującej prawdopodobieństwem. Dopiero, gdy mistyczny haj opadł, jego wewnętrzny cynik mógł ponownie złapać za stery, bojkotując głupotę przetworzonych pomysłów. Ale stworzeni z cienia obszarpańcy też nie próżnowali. Zmienili swoje trajektorie, zwiększyli prędkość i gwałtownie się rozpierzchli. Seign sądził przez chwilę, że byty przeniosły zagadkowe poszukiwania gdzieś indziej, jednak przypuszczenie to zostało szybko obalone. Cieniste smugi powróciły. Skupiły się na jednym punkcie w przestrzeni i uderzyły weń z siłą empirycznego tarana. Kotłowanina między nimi nie trwała długo, ale jej rezultaty były imponujące. Potwornie imponujące. - Hmph. A w kolejnym odcinku ” H.P. Lovecraft Presents” przygotowaliśmy dla was coś naprawdę wyjątkowego. Zostańcie z nami, wracamy zaraz po przerwie… - stwierdził rzeczowo kot, próbując zamaskować niesmak oraz… cóż. Właściwie to tylko niesmak. Niemal każda istota spoza znanej rzeczywistości znacznie traciła na straszności, kiedy można było zobaczyć ją w pełnej krasie. Coś w stylu: „Och, więc tak wygląda Shoggoth? A to niby jest Acamoth? Inaczej je sobie wyobrażałem. Prawdę mówiąc, myślałem, że będą straszniejsze”. Z resztą, jedna wizyta na odpowiedniej stronie internetowej wystarczyła, aby przekonać się, kto jest prawdziwym potworem w tej bajce. - I choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę. Bowiem to ja jestem największym skurwysynem w tej całej dolinie – oblizał wąsy i podsumował ponury tok myślowy. Kontynuował obserwację i coraz mniej podobało mu się to, czego był świadkiem. Przeraźliwy męski wrzask, jaki rozległ się z kamienicy naprzeciwko, jednoznacznie potwierdził, że krocząca na dwóch nogach cienista aborcja nie zjawiła się w okolicy na ploteczki. Magiczne mapowanie terenu także nie pozostawiało w tej kwestii większych wątpliwości. Ale mówiąc szczerze, co go to wszystko tak właściwie obchodziło? To, że mackowaty drągal pochylał się właśnie nad pozbawionym przytomności młodym chłopakiem nie było jego sprawą. Ba, mogło posłużyć za okazję do ucieczki w bezpieczniejsze miejsce, dać szansę na schronienie się w szeregach innych czarokletów. Pragmatyk tak by postąpił. Skorzystałby z dywersji i nie oglądał za siebie. Tylko, że Seign, mimo całej toczonej z pyska piany i regularnego jątrzenia o zaletach bycia amoralnym gnojem, nie potrafił się na to zdobyć. W futrzany zad ukuła go właśnie igła będąca mieszaniną dziecięcej naiwności oraz wyssanych z kreskówek mrzonek. Przecież nie taki przykład chciał dać dzieciakom śpiącym teraz smacznie na dole. Je też zamierzał zostawić? Pozwolić, żeby ta podróbka Zeirama z bloku naprzeciwko wyssała także ich wnętrzności? Co on by na to powiedział? On nie jest prawdziwy. Nigdy nie był. Zrujnowałeś sobie życie kazaniami nieistniejącej masy gryzmołów, a teraz wpędzisz nas nimi obu do grobu! – realista próbował ukrócić plany wiecznego dziecka, ale było już za późno. Klamka zapadła, a pazury zaskrobały o podłogę. Miał tylko nadzieję, że zdąży. *** Cieniste stworzenie było w trakcie wynoszenia się w najlepsze na drugą stronę Zasłony, ciągnąc za sobą śmiertelnie blade ciało niczym pijany, nieczuły grabarz, kiedy Seign wylądował miękko na parapecie. Wejście nie było idealne; zachodzące słońce było pod niewłaściwym kątem i w tle nie grała dramatyczna muzyka. Ale i tak sprawa była jasna. Kto stał w słońcu, a kto w ciemności. Stwór porzucił ciało, i naprężył się gotowy do skoku odległy jedynie o kilka metrów wgłab kuchni; to że Seign był szybszy dawało mu niewielką, bardzo złudną przewagę pierwszego ruchu. Ale jeżeli stwór nie był wiele wolniejszy niż tamte, to on i koteł znajdą się w zwarciu w maksimum jednym skoku. Z którejkolwiek strony. Tak, było mu dane zobaczyć wiele takich scenek sytuacyjnych. Niektóre nawet z perspektywy pierwszej osoby. Większości jednak uświadczył jako widz. Popkultura była ich w końcu pełna. Zakuci w metal mężczyźni na galopujących wierzchowcach, twardziele z trzydniowym zarostem sięgający po rewolwery, czy w końcu para roninów dobywająca mieczy w akompaniamencie opadającego kawałka bambusa. Do wyboru, do koloru. Tyle tylko, że powyższe obrazki cechowały się jakimś wrodzonym majestatem. Dawały dwojgu osób po przeciwnych stronach barykady możliwość skonfrontowania swoich przekonań, wartości i umiejętności. Walka jaśniejących płomieni – wygrywał zawsze ten gorejący najsilniej. Ale nie w przypadku Seigna. Tutaj oglądający musiał zadowolić się podmokłą świeczką i pękniętą butelką atramentu. Nawet stawka jawiła się mizernie, bo zamiast pięknej niewiasty w opałach na podłodze leżał jakiś rachityczny szczyl z dorodnymi wykwitami trądziku. Konfrontacja ziała parodią owleczoną w groteskę, a jej dłuższe odwlekanie nie miało sensu. - Long is the way and hard, that out of Hell leads up to light. Słowa oryginalnie spisane przez angielskiego wieszcza literatury opuściły koci pyszczek i nabrały na fizyczności. Z wolna zarysowały się ich kontury. W kształty ktoś wlał purpurowe światło. Niewidzialna dotąd seria dźwięków była teraz długą na kilka metrów wstęgą fioletu, wzdłuż której powtarzało się, pozornie bez końca, wybrane przez maga zdanie z Raju utraconego. Szast. Materiał smagnął do przodu, owijając się ciasno wokół tego, co z braku lepszego określenia można było nazwać głową cienistego stworzenia. Drugi koniec kuriozalnej szarfy znalazł się pod nosem czworonoga, a gdy ten zacisnął na niej swoje kły, kłębek oblepiający łepetynę wroga zaskrzył ostrzegawczo. Seign szarpnął za materiał i zamknął oczy na chwilę przed tym, jak nadeszło mentalne wyładowanie. |
31-10-2017, 17:32 | #28 |
Reputacja: 1 | Całe krótkie zderzenie-zdarzenie - od krzyku do błysku który rozświetlił fioletem i zagotował całą cienistą istotę - trwało może pół minuty. Bardzo intensywne pół minuty.. Plus te kilkanaście sekund fascynującej obserwacji jak efemeryczny byt może jednocześnie nie być, gotować się i być rozdmuchiwany przez myślowe podmuchy po całym pokoju. No i magicznych śladów, które gdyby zbadał ktoś obeznany z Arkanami, zdradziłyby nieco za dużo o Seignie, a już na pewno więcej niż by chciał. Razem: cała sprawa trwała poniżej minuty. I jak na złość ktoś zdążył się napatoczyć, waląc po drzwiach mieszkania. - Mike? Wszystko w porządku? - zza drzwi zawołała jakaś mocno wystraszona kobieta. Młoda, sądząc po głosie. I po dźwięku obcasów. Zazgrzytał klucz w zamku. - Coś się stało? - Czas naglił. Z jednej strony to tu były ślady, nitka prowadząca do kłębka który rzucił kotu ktoś kto nie bał się nasłać na niego cieniste stwory. A z drugiej, Paradoks zagościł już w tym miejscu i splatanie kolejnych i kolejnych zaklęć by zatrzeć ślady spotkania z kobietą jedynie pogarszałyby naderwanie Rzeczywistości.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
21-11-2017, 10:18 | #29 |
Reputacja: 1 |
|
24-11-2017, 20:03 | #30 |
Reputacja: 1 | Pif-paf! Dupa zimna! Tak zwykł mawiać jego dziadek, kiedy bawili się w policjantów i złodziei. Towarzysz zabawy niebardzo zważał na słowa, gdy wspólnie spędzali czas. Dlatego też w wieku sześciu lat Seign znał już na pamięć cały słownik podwórkowej łaciny. Ale trzeba było przyznać, że cytat pasował do sytuacji jak ulał. Cienisty chłopiec został przepuszczony przez mentalną sokowirówkę. Ktoś jednak nie umocował pokrywki jak należy i teraz smoliste gluty dyndały z mebli, sufitu... oraz z samego kota, który z odrazy cały się najeżył. Już miał otworzyć pysk i wylać odrobinę własnej żółci, kiedy zza drzwi odezwał się kobiecy głos. - Mike? Wszystko w porządku? - padło chwiejne zapytanie. Pojawienie się nowej aktorki na scenie osłabiło trochę kocie zapędy w kierunku pijackiej poetyki. Delikatnie poprawiło też humor futrzaka, bo natychmiast poczuł się zwolniony z odpowiedzialności za życie poturbowanego przez zjawę fircyka. Tak, Seign swoje już zrobił, kiedy uratował chłopaczka przed zostaniem głównym daniem w czyimś jadłospisie. Chuderlak dychał, a kolor powoli wracał na jego pobladłe policzki. Resztą mógł zająć się ktoś inny. Ktokolwiek, byle tylko nie koteł. Do melodramatycznych scen żywcem wyjętych z Ostrego Dyżuru zwyczajnie miał awersję - po prostu kolejna pamiątka z dzieciństwa. Słodka i urocza. Godna wspominek. . .. ... Ale jego samolubstwo (jak zwykle) musiało zejść na dalszy plan. Uświadomił to sobie jeszcze zanim resztki eterycznego szlamu zniknęły mu z wąsów. Potencjalnie miał przed nosem nowe poszlaki dotyczące gagatka, który nasłał na tę dzielnicę smolistą maszkarę. Problemem była dziołcha w drzwiach, która zaraz po wejściu zacznie uskuteczniać kolejny odcinek brazylijskiej telenoweli. Potem pewnie zlecą się ciekawi cudzego nieszczęścia sąsiedzi, a paramedycy nie będą daleko w tyle. Innymi słowy, całe stado baranów pałętające się w koło i paprające dodatkowo to, co on sam już wystarczająco spieprzył. Ale, ale! Sierściuch miał przecież niewiele ponad trzydzieści centymetrów wzrostu, niepozorne umaszczenie oraz umiejętność wciśnięcia swoich czterech liter nawet w najbardziej absurdalne miejsca. No i mógł się dodatkowo wspomóc jakimś mało inwazyjnym efektem. Hm, hmm... ~ Cattical Espionage Action, ta? ~ pomyślał tylko Seign, gnając do kuchni. Wskoczył na kuchenkę, wyłączył szybko kurki odpowiedzialne za przypalające się garki, a potem puścił się dylem w drugą stronę, kończąc turnus zakopany między starymi pudełkami po pizzy. Zaklęcie, jakie wokół siebie splótł można było przyrównać do znaku drogowego, na którym ktoś czerwoną farbą wysmarował “TU NIE MA ABSOLUTNIE NIC DO OGLĄDANIA. PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ”. Tak ukryty za murami swojego ozdobionego zaschniętym tłuszczem fortu zamierzał kontynuować dochodzenie. W ciągu kilku minut kuchnia faktycznie wypełniła się regularnie rotującym tłumem ludzi. Kobieta - Maria, jak się później dowiedział - kiedy przetuptała w pośpiechu do kuchni mało nie zjechała po framudze z szoku. Na szczęście okazała się mieć jednak trochę odporności i po kilku sekundach kiedy zanosiło się na dwa komplety nieprzytomnych zwłok na podłodze wyciągnęła telefon i wezwała kolejno karetkę, swojego brata i ojca leżakujacego osobnika. Każdy z wezwanych przybywał oczywiście ze swoją świtą***. Padło wiele nerwowych pytań, doszło przepychanek między rodzinami żyjącej na kocią łapę pary - ale dobre było przynajmniej to, że ratownicy nie skomentowali dziwnych śladów na ciebie młodzieńca które Seign widział. Ani w ogóle nikt w zasięgu jego całkiem niezłego słuchu nie odniósł się do niczego nadnaturalnego. Pół godziny później w mieszkaniu została już tylko Maria - aktualnie odreagowująca nagły stres pod prysznicem. Żadna z opuszczających przytulne gniazdko osób nie wyraziła na głos podejrzeń o magiczne foul play. Strażnicy Zasłony mogliby być dumni. Piaskownica była pusta, cała do dyspozycji Seigna na potrzeby magicznych wykopalisk. Pierwsze odwierty zdecydował się przeprowadzić w głowie zestresowanej dziołchy. Ta wzięła się za relaksację na poważnie, fundując sobie gorący i niedwuznaczny masaż w trudno dostępnych miejscach. Seign był jednak mało zainteresowany pokazem. Raz, że miał teraz ważniejsze sprawy na głowie, a dwa, że zwyczajność występującej “artystki” miała mniej niż skromne szanse, aby przebić się przez jego seksualną znieczulicę. Zignorował nagie ciało. Zamiast tego skoncentrował się ponownie na sondowanym umyśle. Niestety, tam czekało na kota tylko więcej szarości. Jej podświadomość była jak podłużny miejski kanion - na jednym końcu mała, szara praca, a na drugim spory, ciepły dom. Autobus jeździł tam i z powrotem, nigdzie indziej. Znalazły się oczywiście jakieś skromne przystanki po drodze - rodzice, psiapsióła, basen... ale w zasadzie nic poza tym. No, może oprócz tego studiującego medycynę pryszczatego frajera, z którym miała niedługo dopełnić małżeńskiej przysięgi. - Ja pier... Jane Doe jak malowana - syknął kocur. Mentalny seans był równie przygnębiający jak początkowe dziesięć minut sławnego magnum opus braci Wachowskich. Tyle tylko, że jej szanse na zostanie Wybrańcem były raczej zerowe. W pierwszej chwili Seign chciał wparować do łazienki i wrzasnąć Marii w twarz. Obudzić ją z tego snu na jawie, pokazać, że marnuje swoje życie minuta po minucie, że jedynymi rzeczami, jakie na nią czekają, są zapomnienie i wydzielone poletko na cmentarzu. Wysunął łapę do przodu chcąc postawić pierwszy krok, ale... zaraz się zatrzymał. To dlatego, że wizję przesłoniły mu nasycone lękiem dzielnice, które dane było zobaczyć Marii. Dublińska przystań. Opuszczona stacja kolejowa w Avoce. Czy kryło się za nimi coś istotnego? Hrm. Będzie musiał to sprawdzić. |