Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-09-2019, 15:49   #1
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
[Mag: Wstąpienie] Cel uświęca środki [18+]






We be light, we be life, we be fire!

We slither blood blue burning,
we sing neon rumbling,
we dance heaven!

Come be me and be free.
Me be blue electric angel.
~Kate Griffin,
The Midnight Mayor


 

Ostatnio edytowane przez Zell : 15-11-2019 o 22:27.
Zell jest offline  
Stary 20-09-2019, 21:52   #2
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Cisza rozlewająca się w pomieszczeniu była wręcz nieprzyjemna, a przerwana została dopiero słowami skrytej w cieniu kobiety, która trzymała życie zdrajcy w dłoni.

- Zdradził pan zaufanie nie tylko osób uczestniczących w akcji, mógł pan sprawić, iż całość zakończyłaby się fiaskiem...
Luna usiadła na biurku spoglądając na niewidoczną dla mężczyzny kobietę, obserwując ją wzrokiem przynależnym drapieżnikom oceniającym ofiarę.
- ...zdradził pokładane w panu zaufanie technokracji...
Zwiewnie odziana Luna (kiedy zmieniła ubranie?) niewidzialna dla mówiącej przysunęła usta do skóry szyi Białego Garnituru, co mogło wyglądać jak początek pocałunku, ale skuty skazaniec wiedział zbyt dobrze jakie są zamiary.
- ...to jeszcze przekreślił swoją własną przyszłość tym jednym niezrozumiałym manewrem.
Kobieta w białym garniturze nieświadomie przysunęła twarz bliżej twarzy Luny, której oświetlane ciało lampą uwydatniało kształty skryte pod półprzeźroczystą bluzką, a technokrata miał wrażenie, iż widzi pod tą pozorną barierą zarysy ponętnych piersi.
- Dlaczego Vinci6 zginął?
Cisza. Cisza była przytłaczająca. Najpierw w celi. Teraz tutaj. Zastanawiał się czy kamery wysokiej rozdzielczości, które z pewnością są w niego wycelowane podsyłają obraz na pulpit kobiety. Nie widział, żadnej łuny światła. A więc wyświetlacz siatkówkowy? A może grupa techników w innym pomieszczeniu? Czuł, że nie może kłamać. Każdy jego mięsień, każda kropelka potu… wszystko jest analizowane.

Każdy oddech, który weźmiesz…

Każdy ruch, który zrobisz…

Każda więź, którą zerwiesz…

Każdy krok, który zrobisz…

Unia będzie cię obserwować.

Tak właśnie działają. Tak działał ten Biały Garnitur. I dokładnie tak samo działał Vinci 6. Świadomość tego, że niczego nie da się ukryć wiele ułatwiała. Okłamywanie przełożonych nie kusiło, tak jak mogłoby w innym wypadku.

Co do Luny, to jej widok pierwszy raz w życiu uspokoił agenta. Byli prawdopodobnie w najlepiej chronionym i monitorowanym pomieszczeniu w kompleksie. O ile Vinci 6 wiedział, to żaden Biały Garnitur nie rezydował na stałe w placówce. Co oznacza, że kopnął go zaszczyt i ktoś się pofatygował specjalnie dla niego. Ale z pewnością środki ochrony były porażające, nawet jak na standardy Unii. I to właśnie go uspokoiło. Spodziewał się, że Luna jest złośliwym oprogramowaniem zainstalowanym w jego czaszce. Albo sprytnym rodzajem bomby, który gdy przyjdzie czas, to wysadzi mu głowę w obecności jakiejś wysoko postawionej persony. Tymczasem wokół nie wyły szaleńcze alarmy. Oznaczało to na szczęście tylko tyle, że Vinci6 był chory psychicznie. Odetchnął z ulgą i pomyślał o technikach analizujących napięcie jego mięśni mimicznych przed wielkimi monitorami.

Każdy dzień…

Każde słowo które powiesz…

Każda gra, w którą grasz..

Każda noc gdy zostajesz…

Unia będzie cię obserwować!


Skupiał się. Skupiał się całkiem mocno, żeby nie kierować gałek ocznych na kobietę w zwiewnej sukience. Przecież nic tam nie ma. A ktoś obserwujący nagranie mógłby odkryć, że nie skupia się jak należy na swoim rozmówcy. Spróbował dostosować implant głosowy, żeby dodać sobie pewności siebie.
- Vinci 6 zginął, ponieważ pozwolił sobie na nadinterpretację rozkazów. Liczył na przejęcie kilku osobników do badań. W myśl punktu czwartego Preceptu Damiana. Niestety jak się okazało MichalAngel2 wykazała cechy fanatyczki. W efekcie udało się zabezpieczyć złoża dla Syndykatu, ale nie udało się przekazać żywych okazów dla Progenitorów. Sukces należy uznać za co najwyżej połowiczny. Vinci 6 zawinił wygórowaną ambicją i chęcią upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Dlatego zginął. W obliczu wewnętrznego konfliktu z fanatyczną Inżynierką Pustki rozproszył się, co zostało wykorzystane przez wroga do zadania potężnych strat w szeregach grupy operacyjnej. Vinci 6 liczył na choć jeden żywy obiekt. Niestety, nie udało się.
Myślał gorączkowo co zebrano na miejscu. Nagranie z kombinezonu Angeli. Zapis z jego telefonu. Nagrania z kamer cyborgów. Jedynym niezbitym dowodem przeciwko niemu była srebrna kula w potylicy partnerki. Kula wystrzelona z jego pistoletu. Jedna jedyna w czasie całej akcji.

Och, jeszcze nie widzisz?

Jesteś własnością Unii!


- Nadinterpretacja rozkazów. - Powtórzyła kobieta w białym garniturze - Czy Vinci 6 był zdania, że jego własne spojrzenie przewyższa jasny komunikat? Czy otrzymał wyraźne polecenie złapania obiektu, a w razie potrzeby dokonania terminacji na MichalAngel2? - Luna spojrzała w oczy mężczyzny, jakby prowokacyjnie - Czy ten fanatyzm był fanatyzmem, czy może prostym wykonaniem zleconego zadania? - głos zawisł na chwilę w przestrzeni - Czy Vinci 6 dopuścił się zwykłej zdrady i morderstwa?
Marzył wręcz o tym, żeby podrapać się po kilkudniowym zaroście. Jednak fakt, że ręce były skute grubymi kajdanami i musiałby unieść obydwie, skutecznie go zniechęcił.
- Nie. Nie. Nie potrafię tego ocenić. Być może Vinci 6 miał indywidualny zatarg z Inżynierką Pustki. Zatem istnieje niezerowe prawdopodobieństwo, że była to zdrada i morderstwo z pobudek osobistych.

Czuł, że rozmowa prowadziła go nieuchronnie do wyroku śmierci.
- Widzieliśmy nagrania. - odparła nie precyzując kim są ci "my" - Fakty są znane... i wiemy, że to nie zatarg skierował pana na ścieżkę zdrady. Co więc?
Vinci miał wrażenie, że zobaczył jakiś ruch w pobliskiej mu przestrzeni zbyt pustego pomieszczenia, skrytej we wręcz nienaturalnie gęstej ciemności.
Normalnie bez wahania podkręciły implant siatkówkowy zyskując noktowizję. Wystarczyłoby, żeby poprosił SELENę. Ale akurat ona uporczywie milczała. Zresztą wątpił, żeby inne implanty działały. Ten odpowiadający za intonacje głosu nie działał z pewnością.
- Słabość - odpowiedział, po czym dodał: - Vinci 6 miał szereg niepotrzebnych słabości. Zwłaszcza do kobiet.
- Jedną z nich zabił. -
stwierdziła wprost.
- Przez inną. Dla celów misji rozkochał w sobie likantropkę. Ona wpłynęła na jego rozproszenie i brak koordynacji oddziału - odpowiedział bez wahania, ale jego wzrok tym razem powędrował w stronę Luny w zwiewnej sukience.
- Więc Vinci 6 zasłużył na śmierć, do której jego własna głupota doprowadziła.
Luna zeskoczyła z blatu biurka i niefrasobliwie podeszła do skutego technokraty zarzucając mu ręce na szyję.
- Irytująca, prawda? Pewnie jej nikt nie chce. - wymruczała mężczyźnie do ucha.
- Zgadza się pan? - doszła Vinca wyrwana z kontekstu wypowiedź technokratki.
- Czyż nie? - wyszeptała Luna.
- Tak. Z pewnością - powiedział w zasadzie nie mając pewności której z kobiet przyznaje rację.
- Wnoszę więc, że nie będzie pan miał za złe tego. W końcu właśnie na to, pan się zgodził.
- Oooh, i co teraz? -
Luna przytuliła się do technokraty - Pozwolisz im?

Tak, halucynacja była osadzona głęboko w jego mózgu. Czuł jej dotyk. Czuł ciepło jej ciała. Czuł jej ciężar. Choć wcale jej nie było. Zawalczył w sobie chęć wyciągnięcia do niej ręki. Zamiast tego wciągnął powietrze i wypuścił je powoli, a potem zaczął mówić:

- Moje osobiste odczucia nie powinny mieć znaczenia w takiej sytuacji. Kluczowe jest dobro Unii jako całości. Wierzę, że instancje, które rozpatrywały mój przypadek uwzględniły wszelkie informacje. Zarówno o samej akcji i błędach Vinci6 jak i o zasobach poświęconych na jego szkolenie oraz ulepszenie. Wprawdzie implanty można wszczepić kolejnemu użytkownikowi jednak wytrenowanie go w ich używaniu zajmie potężne nakłady czasu.
Na moment przymknął oczy szukając jakiegokolwiek sygnału o tym, że wyświetlacz siatkówkowy się aktywował. Zamknięcie oczu przenosiło też ciężar percepcji na inne zmysły. W końcu otworzył je czekając na odpowiedź.
Niestety wyraźnie dodatkowe implanty, w tym zmysłowe, odmawiały wciąż współpracy. Och, jakże słaby się czuł bez nich...
- Wyrok został wydany. - odezwała się kobieta po chwili milczenia - Przykro mi agencie, ale Unia nie zniesie w swoich rangach zdrajców.
Vinci wiedział, bardziej podskórnie niż zmysłowo, że za nim jakieś poruszenie miało miejsce, którego ruch był wyćwiczony (czy zaprogramowany?) do perfekcji.
- Winny.

Ucichło wszystko.
Luna zniknęła.
Jakby nie istniała.

Ostatnim co Vinci6 zobaczył był obraz kobiety w białym garniturze, który dojrzał wraz z momentem nagłej aktywacji wyświetlacza siatkówkowego.
Nim zrozumiał co widzi, oczy zaszły mu mrokiem, zaś potworny ból potylicy zakończył życie Vinci6.

A własności Unii nie mogą być wadliwe.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 23-09-2019, 21:12   #3
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Areszt domowy Vincenta upływał pod znakiem pogłosek o silnym popychaniu jego procesu na nieco mniej przychylne tory przez niechętne przebudzonemu siły. Z drugiej strony, własnym urokiem, koneksjami oraz, chyba przede wszystkim, byciem Vincentem, zapewnił sobie komfortowe, domowe warunki.
Dzień wcześniej dowiedział się od przemiłej profesor Megan (nie wiedział co jest bardziej wyraźne w jej usposobieniu, bycie córką eteru jak to sama określała, silny feminizm nazywany przez nią sufrażyzmem czy bojowe nastawienie godne weterana bliskiego wschodu), iż odwiedzi go gość wysłany przez Radę. Technomantka wiedziała niewiele więcej od mistyka.
Na szczęście z samego rana miał okazję przyjąć dwóch mistyków w postaci Odysa Żelaznego oraz towarzyszącego mu Morrisa.
I od razu poprosili o coś do picia.
- Coś mocnego, kawę, czy herbatę?- spytał Vincent nonszalancko dwóch mężczyzn. Wyraźnie dając im do zrozumienia całą swoją sylwetką, że nie robią na nim wrażenia.
- Dla mnie może być herbata. Nie zwykłem pijać przed południem - Odys powiedział swobodnie.
Morris uśmiechnął się wyraźnie czymś rozbawiony.
- Coś mocniejszego... jeżeli ci wolno to posiadać.
Po zebraniu zamówień mężczyzna udał się do przestronnej kuchni zostawiając gości w dużym salonie. Minęło trochę czasu, nim Vincent wrócił z zamówioną herbatą, karafką z burgundem i dwoma kieliszkami. Postawił to na niskim stoliku przed gośćmi, nalał burgunda do kieliszków i stojąc sięgnął po papierosa.


I następnie zapalił go zapalniczką mówiąc.
- Więęęęc… czemu spotkał mnie ten zaszczyt?
- Palisz jakieś gówno.
- wpierw odezwał się Morris bez cienia zażenowania wypowiedzią.
- Morris - Odys lekko się zaśmiał, bo jak wiadomo śmiech jest reakcją obronną - w tak gustownym wnętrzu nie należy zachowywać się jak typowy skinhead. Proponowałbym raczej coś w stylu “raczycie palić waść coś, co mogło być afektem ubocznym procesów trawiennych”. Ale chyba nie będziemy rozmawiać o gustach.
Chórzysta rozejrzał się lekko po otoczeniu.
- Rada postanowiła odgórnie sformować nową fundację. Nie może być inaczej, aby w swym nieogarniętym umysłem oświeceniu nie raczyła nas kolejną nowością, w tym wypadku pomysłem na fundację tematyczną. Konkretnie to złożoną głównie z ludzi których ktoś mniejszego taktu nazwałby kryminalistami, lub po prostu problemami.
Odys uśmiechnął się ironicznie.
- Dostałem listę nazwisk i miło spędzam czas wędrując po świecie i sprawdzając kandydatów - zaczekał na reakcje Vincenta.
Arystokrata zignorował uwagę Morrisa, bo dobre wychowanie wymagało ignorowania prostaków i ich wpadek. Przez chwilę zamyślony ćmił papierosa. Po czym wydał opinię.
- Brzmi to… jak kiepska gadka komiwojażera zachwalającego tandetny odkurzacz. Może więc pominiemy lakier na tej propozycji i od razu przejdziemy do sedna?
Zanim nadeszła odpowiedź Odysa, Vincent zauważył wpierw, że towarzyszący mu Morris jakby tikiem bawi się własną zapalniczką, otwierając i zamykając ją bez wzniecania płomienia. Następnego już nie widział... następne już poczuł.
Swąd fekaliów unoszący się z podpalonego papierosa.
- Słuchaj… jeśli nie chcesz zmieniać bielizny, nie popisuj się magyą jak szczeniacki adept nauczony pierwszych sztuczek przez swojego mistrza.- odparł chłodno Vincent spoglądają na Morrisa.
Odys tylko westchnął ciężko.
- Chyba pracujesz na tytuł naczelnego gównomanty. Jak to jest w domach? Naczelny Szambelan - Odys pokręcił głową lekko rozbawiony dziedziną sytuacji, lecz nie śmiejąc się z Vincenta - daj mi w spokoju przeprowadzić interesy.
Chórzysta po chwili kontynuował
- Jak mówiłem, zadanie to stworzenie nowej fundacji. Zasady są proste, zarzuty zostaną oddalone, nikt nie wraca do sprawy drogą formalną, za rodziny pokrzywdzonych i opinię, cóż - Odys dał sobie chwilę na skosztowanie herbaty - pisma rady nie mają takiej mocy. W zamian za to składasz mi pięcioletnią przysięgę wierności, w pełni wiążącą.
- Po pierwsze…
- gówniany papieros wylądował w kieliszku burgunda przeznaczonym dla Morrisa.- Wyproś szczeniaka… To są negocjacje dla dorosłych.
- Właśnie poznałeś swojego przyjaciela z kabały
- Odys odpowiedział poważnie - radzę zacząć się tolerować - te słowa bardziej skierował do Morrisa.
Morris spojrzał z wyrzutem na Odysa.
- To on tak usilnie chce mnie wyzwać. - schował zapalniczkę do kieszeni - Ja jestem spokojny i tolerancyjny.-
- Nauczyłem się, że nie ma przyjaciół w Kabale.
- odparł chłodno Vincent popijając burgunda. - I pomijając papierosa, to ta cała propozycja… śmierdzi. A ty najwyraźniej nie chcesz powiedzieć czemu.
- Sądzę, że to może być ten papieros
- chórzysta odpowiedział ze śmiertelnie poważną miną.
- Doprawdy? Vincent spojrzał przez ramię Odysa zamyślony. Po czym sięgnął do kieszeni i wyjął talię kart. Przetasował ją powoli i wyjąwszy jedną z nich położył na stole.

Odwrócony Księżyc… XVIII Arcanum.
Vincent przesunął palcem po talii.
- Wiesz co ona mówi? - przesunął pomiędzy wilkołakami wyjącymi do Luny na twarz zanurzoną we krwi.- Iluzja, oszustwo, zwodniczość… Maska zasłaniająca prawdę.
- Brzmi jak definicja naszej misji
- Odys powiedział szczerze - gdybym miał całościowy ogląd sprawy, dobry wywiad z miejsca, wsparcie innych grup magów to po prostu wysłałbym lekturę do poczytania przed naszym przybyciem. Polityka bywa parszywa.
- Odys.
- wtrącił Morris, patrząc na chórzystę - Kto następny na liście? Ten najwyraźniej niezainteresowany i woli, aby mu na łeb zrzucono kary.
- Znałem przodków Vincenta, byli porządnymi ludźmi. Mam nadzieję, że jednak coś zostało z tej krwii
- odpowiedział argumentując wizytę, mówiąc poniekąd do Morrisa, lecz głównie kierując to do drugiego hermetyka.
- Jeśli oczekiwaliście całowania rączek i innych przejawów wdzięczności i entuzjazmu tooo… obawiam się, że mocno przeliczyliście się. Znam opinie o tobie monsieur Odys. Jakakolwiek będzie ta Fundacja, raczej trudno nie nazwać ją inaczej niż z deszczu pod rynnę. - odparł eks-członek Zakonu Hermesa.
- Jestem ciekaw co konkretnego słyszałeś - chórzysta spojrzał na Vincenta z zaciekawieniem - podczas naszej rekrutacji mówiono o mnie od chwalenia do wyklinania.
- O wywaleniu z Tradycji Chórzystów i skazaniu na śmierć. Oraz o powrocie do niej za zasługi. Nie gwarantujesz spokojnego życia w nowej Fundacji, a i towarzystwo…- zamyślil się Vinc, a potem spojrzał na Morrisa kontynuując. -... też nie zachęca. Słabe to karty. Nie mówię, że w to nie zagram, ale potrzebuję czasu do namysłu i odwiedzin w mniejszym gronie.
Odys wyciągnął z aktówki papierową, szarą teczkę.
- Tyle mam, szczegóły geograficzne. Wierz mi, nie biorę pod skrzydła ostatnich psychopatów. Co najwyżej drugi rząd… A opinia, cóż - uśmiechnął się - z tego akurat jestem dumny.
- Każdy ma swoje hobby.
- stwierdził flegmatycznie Vincent. [- Ja nie oceniam.
- To jutro o tej samej porze -
Odys zaczął powoli - jeśli się zgodzisz, przygotuj ulubioną kartę - uśmiechnął się tajemniczo.
- Jutro o tej samej porze. Może i oferta wtedy będzie lepsza. - odparł ironicznie arystokrata.


Nic się nie zmieniło. Drzwi, zaproszenie do środka… oferta napitku. Herbata. Zapalając papierosa Vincent usiadł naprzeciw Odysa, czekając aż ten pierwszy się odezwie.
Odys spokojnie pomieszał herbatę, nie śpiesząc się z rzuceniem na wiatr jakichkolwiek słów. Przemówił dopiero po czasie.
- Dość gustownie mieszkacie.
- Skoro znałeś moich przodków, to nie powinno cię dziwić. W końcu to nasza od rodowa posiadłość od wielu pokoleń.-
odparł uprzejmie Vincent ćmiąc z przyjemnością papierosa.
Odys zaśmiał się lekko.
- Znałem ich jeszcze z Francji - odpowiedział bez zbędnej pychy.
- To musisz być bardzo stary. Ostatni przodek żyjący we Francji opuścił ją po śmierci Napoleona.- wspomniał podejrzliwie Vincent.
Odys uśmiechnął się lekko.
- Proszę, nie nazywaj mnie tylko Merlinem - odpowiedział lekko rozbawiony.
- Dobrze. - odparł ironicznie arystokrata ćmiąc papierosa. - Więc to nasza mała gromadka popaprańców ma robić w ramach tej Fundacji? Gdzie będzie nasza siedziba i terytorium?
- Zabezpieczenie terenu wojny wstąpienia. Mam nadzieję, że nie myślisz tylko o walce zbrojnej, z kim nie rozmawiam to muszę prostować i opowiadać o pełni działań
- Odys lekko przewrócił oczami w stylu “ci młodzi magowie” - Wielka Brytania. Są to początki, zatem będziemy musieli zorganizować sobie miejsca spotkań, sojuszników i stabilny grunt. Poniekąd w takiej roli widzę ciebie, organizatora spokoju.
- Wielka Brytania… to duża wyspa. Jak bardzo się tam panoszy Technokracja?
- zapytał LaCroix spokojnie.- A co do walki zbrojnej, to dziwisz… skoro wszędzie łazisz z tym brytanem, a i… nie jesteś kojarzony ani z pokoją egzystencją, ani z dyplomacją.
- Widać tylko czubek góry lodowej -
Odys odparł swobodnie popijając herbatę - tam gdzie konkretnie się wybieramy spodziewam się obecności Technokracji.
- Coś już tam mamy, czy trzeba zamawiać zamawiać sobie mieszkania przez pośredników. I gdzie jest to owo “tam” konkretnie? -
zapytał spokojnie członek Zakonu Hermesa.
- To jest już szczegół tajny, zarezerwowany dla członków kabały.
- Aż taak źle?-
uśmiechnął się ironicznie Vincent. - Choć zbierasz ludzi pod ścianą, to boisz się, że spłoszą się gdy dowiedzą, gdzie mają jechać?
- Fałszywy wniosek. Kwestia dyskrecji. Nie jest to najwyższa poufność, lecz wolałbym aby w wypadku odmowy nagle pół kontynentu nie grzmiało gdzie się wybieramy.
- Masz więc zapewne duży fanklub.-
stwierdził ironicznie Vincent gasząc papierosa w popielniczce i upijając burgunda.- Dużo samobójców udało się już zgromadzić?
- Wystarczająco.
- Trzeba przyznać, że nie jest to oferta szczególnie porywająca.
- odparł ironicznie Vinc i wzruszył ramionami. - Ma jakieś plusy, które przypadkiem pominąłeś?
- Na tyle, na ile znam rozwój postępowania w twej sprawie, nie skończy się na wygodnym siedzeniu w domu -
Odys powiedział chłodno - ratunek wydaje się dużym plusem. Zresztą - lekko machnął ręką - masz okazję powtórzyć to, czego dokonali twoi antenaci przybywając do nowego świata. Zbudować sobie pozycję, wywalczyć nowe, kolejne miejsce w świecie.
- Jak wspomniałem… zbierasz samobójców. Desperatów.-
westchnął głośno Vincent i znów spojrzał na Odysa. - Chyba więc nie dziwi cię, iż czuję że nie wszystko mi mówisz. Niemniej nie sięgnę do magyi, by się dowiedzieć. W przeciwieństwie do twojego kompana, wiem kiedy sięgać po nią, a kiedy nie… i kiedy odkrywać swoje motywacje i plany…- uśmiechnął się cierpko dodając.- Tak. Tak. Przyłączam się do twojej małej konkwisty. Nie z wyboru, nie z entuzjazmem.
- Wiem -
Odys tym razem pozwolił sobie na lekko ironię w głosie - wybrałeś ulubioną kartę?
- Nie mam ulubionych kart.- wzruszył ramionami LaCroix.- Co najwyżej talię.
- Szkoda.

Mistyk pochylił się do aktówki i wyjął kartkę zapisaną równo, chyba po hebrajsku. Pozostawało na niej bardzo mało miejsca, litery znajdowały się bardzo do siebie ściśnięte. Chórzysta spojrzał jeszcze na hermetyka z zastanowieniem.
- Narysuj na niej coś - polecił spokojnie.
Vinc spojrzał znów przez ramię Odysa na falującą plamę barwną, która przybierała ciemne barwy. Powoli pojawiły się czarne skrzydła… dzioby… szpony.
Arystokrata skorzystał z tej sugestii i wykonał szybki szkic… kruka o trzech głowach z kluczem w jednej łapie.
Odys przyjrzał się rysunkowi z lekkim uśmiechem. Podniósł dłoń nad kartą, w celu uścisku.
- Pięć lat wierności. Czy przysięgasz na swe Imię i Moc?
- Przysięgam te pięć lat wierności… tobie. -
odparł w odpowiedzi Vincent.
- Na Imię i Moc.
Odys spojrzał Vincentowi głęboko w oczy, mocniej ścisnął dłoń arystokraty.
Zrobiło się ciemniej. Nie na płaszczyźnie wzroku, lecz w świecie duszy. Tak jakby na moment do świata wlało się trochę pierwszej ciemności która była przed wszystkim - i po wszystkim zostanie. Lekki trzepot skrzydeł, Vincentowi wydawało się, że kruczych, lecz po głębszym przesłuchaniu wydawało się, że są to skrzydła owadzie. Szarańczy.
Ciężar losu zwiększył się, zaplótł w sobie i zniknął skryty w ciemności i roju owadów, skryty pod imieniem króla szarańczy.
Odys puścił dłoń hermetyka. Milczał jeszcze chwilę. Na koniec złożył kartę na pół, chowając do kieszeni.
- I po krzyku.
Vincent nie wydawał się szczególnie wstrząśnięty, czując wibracje znajomej sfery. Tarot przeskakiwał z ze znaku w znak. Aż zakończył jako flecista z twarzą zakrytą końską czaszką. Grając niemożliwą do usłyszenia melodię, kiwał się chaotycznie na boki.
Świętowanie?
Nie… wedle Vincenta nie było czego świętować.
- I co dalej?- zapytał Hermetyk sięgając po paczkę z papierosami.
- Dostaniesz gołębia pocztowego ze szczegółami. Masz czas załatwić wszystkie sprawy.
- Trochę staromodne rozwiązanie. Bardzo staromodne.
- odparł z uśmiechem Vincent zapalając papierosa.
- Zawsze można mu zlecić, aby po drodze pozdrowił nielubiane osoby - Odys uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Musiałby oblecieć spory kawałek miasta. - odparł sarkastycznie Vinc.
- Rozumiem, że masz szerszą listę niż ja - Odys kiwnął głową, nie oceniał.
- Nie. Co nie oznacza, że małą.- dodał z uśmiechem LaCroix.


Gdy Odys wyszedł z domu arystokraty, wyjął na progu drzwi kartkę. Przyjrzał się chwilę krukowi, jego oczach które przykrywały napis straty i dziobów na słowach zemsty, szponach pośród liter których magiczna suma stanowiła cyfrę rozpaczy.
- Zatem takie wybrałeś nemezis, strażnika przysięgi - chórzysta spalił kartkę na progu drzwi ze smutnym uśmiechem.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-09-2019 o 20:36.
abishai jest offline  
Stary 26-09-2019, 06:17   #4
 
Jaśmin's Avatar
 
Reputacja: 1 Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację
Dominik nie mógł narzekać na brak szczęścia. Mimo nieciekawej sytuacji w której się znalazł, mógł czekać spokojnie na wyrok pod kluczem w budynku należącej do miniaturowej, wyłącznie hermetycznej, Polsko-czeskiej fundacji zdominowanej przez dom Bonisagus. Przez bliższym zapoznaniem się z Poszukiwaczami Popiołów, był pewny, iż jest to typowa, monolityczna fundacja, lecz wkrótce odkrył, iż znajduje się pośród nich co najmniej jeden spokojny, rosły Verditius który na szczęście pełnił rolę strażnika młodego hermetyka oraz stereotypowo porywczy Matej bani Flambeau (tym razem na nieszczęście) który był częścią eskort do Czech, gdzie przerzucono go z aresztu na terenie Polski.
Czas mijał polakowi w nudzie i oczekiwaniu na właściwy proces. Zawsze miło się dowiedzieć, że będąc częścią Ex Miscellanea jest się „bani Odpadky Dům“, Criamon nie ma dość prestiżu na załatwienie sprawy w sposób należy i zamiast pełnego trybunału, do Czech zmierza adept Philipe bani Quaesitor mający pełnić rolę sędziego, oskarżyciela i obrońcy, hołdując starym, nie bez przyczyny już nie stosowanym obyczajom prawniczym. Jak widać, czasem ciągle żywym.
Co prawda hermetykowi nie groziły prawdziwe letalne konsekwencje, to jednak tryby działania prawa Porządku mogły budzić strach.
I właśnie pospolitego dnia nudy oraz oczekiwania, gdy za oknem siąpił ciepły, letni deszcz, a Starzyński próbował coś zrozumieć z napisanego po opracowania wojen husyckich, w drzwiach jego celi zjawił się poważny mistyk.
Odys podziękował strażnikowi za odprowadzenie go, wszedł do środka. Drzwi za przebudzonym zamknięto z nieintencjonalnym trzaskiem. Chórzysta przysunął sobie leżący w rogu taboret i usiadł na nim z wyraźnym zmęczeniem, po czym odezwał się swobodnie po polsku, z trochę zbyt miękkim akcentem.
- Strasznie naburmuszony ten cały Matej. Przybywanie z takim osobnikiem powinno być zaliczone na poczet kary.
Wbił żelazne spojrzenie w hermetyka.
- Spojrzenie ci rdzewieje, misiu - rzekł słodko Domino odkładając opracowanie na stos książek do przeczytania - A Matej jest swój chłopak i należy go chronić. Tak i ty, kolego magu, powinieneś chronić moje dupsko. Dobrze mówię? - łagodny uśmiech Dominika w znacznym stopniu zniwelował impertynencję jego wypowiedzi.
Odys uśmiechnął się lekko.
- Lubię takie pomyłki, wprowadzają odrobinę świeżości do życia. Zwą mnie Ulisses, możesz mi mówić Odys. Nie jestem twoją ochroną. Przybywam z propozycją.
Starzyński przyjął neutralny wyraz twarzy mówiący - "Czas na biznes".
- Propozycja - mruknął - Bylebyś nie chciał zrzucić na moje barki napisanie nowej wersji "Odysei".Lubię czytać, ale nie mam pojęcia o pisaniu.
- Nawet nie wiesz ile razy słyszałem ten żart… Rada postanowiła założyć nową fundację i tak się złożyło, iż znalazłeś się na liście kandydatów. Biorąc pod uwagę twą obecną sytuacje, może być to bardzo korzystne dla ciebie..
- Moment - Dominik uniósł dłoń - Jeszcze przed chwilą byłem więźniem za grzechy niepopełnione,a teraz mówi się tu o nowej Fundacji. Jak ją nazwiecie? Stado Degeneratów?
- Dalej jesteś więźniem - Odys odpowiedział chłodno - ale masz w jednym rację. Tradycje wykazały się pewnym poczuciem humoru i dostałem listę magów których procesy trwają lub zostali skazani. Chociaż mam nadzieję, że mój dobór ludzi jednak nie uczyni z nowej struktury wspomnianego stada.
Starzyński zamyślił się.
- Gdybym zdecydował się przystąpić, czysto hipotetycznie, jak by to wpłynęło na moją pozycję w Zakonie Hermesa? Jest kilku mistrzów co najchętniej widzieliby moją krew rozlaną na podłodze.
- Rada wstrzymuje wszystkie trwające postępowania oraz wygasza je wraz z wyrokami. Wychodzisz czysty. Oczywiście - Odys chrząknął - nie gwarantuje się bezpieczeństwa od indywidualnej zemsty magów, ale jeśli sami nie chcą być przestępcami, musieliby trochę bardziej się postarać. Zresztą - uśmiechnął się lekko - te pięć lat to wystarczający czas aby wielu zapomniało lub aby zacząć przymierzać się do życie w nieco bardziej życzliwym otoczeniu.
- Pięć lat, mówisz. Jaką funkcję miałbym sprawować w twojej fundacji?
- Mojej - mistyk lekko pokręcił głową - Zacznijmy od tego w jakiej roli widzisz siebie? Nie przepadam za zwyczajami Porządku, wyczytają to oni z gwiazd po dacie urodzin i przebudzenia i potem ci lepsi, tamci gorsi, ci do badań, tym dać mentora wojownika - machnął lekceważąco ręką - powiedz o sobie. Jak siebie widzisz.
- Zależy czym ta fundacja miałaby się zajmować.
- Zabezpieczamy odcinek wojny wstąpienia. Nie masz doświadczenia w tym - bez wyższości stwierdził fakt - zatem może wydawać ci się, iż jest to praca wyłącznie bojowa. Nic bardziej mylnego. Potrzeba dyplomatów zdolnych ułożyć się z lokalnymi grupami interesów, biznesmenów, badaczy historii okolic, umbralnych podróżników, ludzi lubiących działać u podstaw lokalnych społeczności czy biegłych w kontaktach z mediami. Zbrojna walka o Doczesność to tylko czubek góry lodowej.
- Sądzę, że ty lepiej potrafiłbyś przydzielić mi funkcję - Dominik przybrał natchniony wyraz twarzy - Jestem handlarzem starzyzną, w porywach - detektywem. Wojownik ze mnie żaden. Historia, podróże do Umbry, raczej tak. Kontakty z mediami? No chyba widzisz, ze to nie moja działka. Co powiesz? Gdzie byś wykorzystał moje umiejętności?
- Znam wasze akta, Dominiku. Sami sobie odpowiedzieliście przed chwilą. Nie będę przecież słał cię na misje samobójcze. Myślę, że jako przebudzony masz wystarczająco dużo własnej inwencji aby się przydać, nie mogę kontrolować wszystkiego. Przyjedziemy na miejsce to na pewno znajdą się tematy dla ciebie.
- Powiedz mi coś więcej o tym zabezpieczaniu odcinka wojny. Brzmi pasjonująco.
- To wszystko co wymieniłem, to są prace wchodzące w skład zabezpieczenia. Wielka Brytania - wyjaśnił lekko.
- A dokładniej? Chcesz polować na bojowników IRA?
- Nie, nie na IRA.
Chórzysta powinien przemilczeć, iż mimo dość skomplikowanych relacji i ekstremizmu IRA, organizacja cieszyła się wsparciem Tradycji. Nie było co zbytnio szafować wiedzą o kuluarach polityki.
- Gdyby wszystko było jasne sprawa byłaby łatwiejsza. Przybywamy na miejsce, robimy rozeznanie, możliwa obecność Unii i zaczynamy działać…
Odys przerwał. Poczuł delikatnie mrowienie na skórze. Lekko zmrużył oczy, wciągnął powietrze. Nie czuł woni magyi Morrisa, tyle dobrego.
- Wybacz, mam nieodparte wrażenie, iż przedstawiciele najbardziej oświeconej tradycji skaczą sobie do gardeł jak młode koguty. Zaraz wrócę.
Powoli, wcale się nie śpiesząc wstał ze stołka i otworzył drzwi wychodząc na zewnątrz.
Pierwszym co usłyszał Odys, gdy otworzył drzwi, była ostra wiązanka niecenzuralnych słów. Pochodziła ona od Mateja otrzepującego się niezbornie z tynku. Ogólnie cały korytarz był bardzo poorany dziurami od uderzeń, prawdopodobnie Matejem o ściany. Także niektóre deski podłóg były pęknięte.
Morris trwał trzymany w silnym uścisku Veriditusa, który trzymał go przyciśniętego do ściany. Krew widoczna była na jego twarzy i ubraniu, ale wzrok Flambeau wyrażał pełnię ekscytacji.
- Pax!
Odys warknął zbliżając się do centrum awantury aby stanąć pomiędzy dwoma hermetykami. Powietrze lekko stężało.
- Co tu się wyprawia - powiedział już spokojniej, po czesku.
- Ten wariat zaatakował mnie! - pierwszy odezwał się Matej, wycierając krew z brody - Niech się debil leczy, bo nie ręczę...
- Gdy przybyłem twój znajomy robił te zniszczenia Matejem. - dość spokojnie odezwał się do Odysa Veriditus - Musiałem go unieszkodliwić, bo by jeszcze nam Mateja uszkodził... a na pewno budynek. Szefostwo nie będzie szczęśliwe.
- Morris, spokój - Odys powiedział zimnym głosem - inaczej to ja będę cię pacyfikował, a nie gwarantuję równie wielkiej wprawy w unieszkodliwianiu bez poważnych obrażeń jak szanowny bani Veriditus - Odys skłonił się z szacunkiem do maga który trzymał Morrisa.*
Dominik wyjrzał z pomieszczenia
- Co tu się wyprawia? Morris, tak? Ulissesie, powiedz jeszcze, że z tym narwańcem trzeba będzie współpracować.
- Nie sądźcie bo będziecie osądzeni.
Odys rzucił trochę machinalnie. Co prawda miał pełnię praw podejrzewać, iż Morris zaczął to po prostu zaczął od strofowania go z powodów czysto praktycznych załagodzenia awantury.
- Wczuwasz się w rolę kaznodziei, jak słyszę. Kolego - Dominik zwrócił się do Veriditusa - Puść pana. Skoro przerwał nam konferencję to równie dobrze może do niej dołączyć.
- Wnoszę o pojedynek! - zakrzyknął Matej.
- Mam tobą zburzyć całą miejscówkę? - zaśmiał się Morris, którego Veriditus puścił obok Odysa, ale nie spuszczał z niego wzroku.
- Żądać to sobie możesz w rządzie - Odys spojrzał ołowianym wzrokiem na Mateja - powiedziałem pax to jest pax. Morris, pół magyi a sam cię połamię. Nie chcemy wojny z fundacją - pokręcił głową patrząc poważnie na narwanego hermetyka.
- A my tak łatwopalni - zanucił Domino - Na mnie nie patrzcie. I zaraza na te wasze zwady i pojedynki. Matej, uspokój się, bo żądasz satysfakcji jak obrażony XVII-wieczny Francuz w peruce. Weź na wstrzymanie, a my w tym czasie pogadamy z kolegą Morrisem. Coś mi mówi, że tak trzeba.
Odys nie skomentował wychodzenia z roli więźnia przez Dominika tylko powoli ruszył aby dokończyć negocjacje uważnie bacząc czy sytuacja powoli wygasa. Ostatecznie rozeszło się na klnącym pod nosem Matejem oraz Morrisem który nie mógł powstrzymać się od rzucenia mu przytyku o tchórzostwie.
Chórzysta usiadł ponownie na stołku.
- To na czym skończyliśmy, Dominiku?
Starzyński usiadł na swym poprzednim miejscu.
- Niech pomyślę. Chyba na planowaniu wycieczki na Wyspy Brytyjskie. Skoro już przy tym jesteśmy, ilu jeszcze narwańców mamy na pokładzie?
- Narwańca tylko jednego do tej pory - Odys zaśmiał się lekko.
- Uf! - Domino odetchnął z nieźle udawana ulgą - Ale tak poważnie, Ulissesie, kogo jeszcze chcesz zabrać na ten obóz odpoczynkowy?
- Jestem w trakcie rekrutacji. Możesz mi mówić Odys.*
- Dobrze, Odysie, jak sobie życzysz. Powiedz mi tylko czy znam kogoś z tej grupy straceńców. Wiesz to na pewno, skoro czytałeś moje akta.
- Na obecną chwilę, wątpię. Potrzebujesz jeszcze czasu do namysłu?
Dominik uśmiechnął się swoim słynnym uśmiechem.
- Czasu? A po co? Jak sam zauważyłeś, jestem w gównie po uszy. Ty wyciągasz do mnie rękę, mimo że możesz się ubrudzić. Jakże mógłbym odmówić takiej propozycji! - zakończył już całkiem poważnie.
- Dobrze - chórzysta wstał - zatem ostatnia formalność. Przysięgnij pięć lat wierności. Na swe Imię i Moc - Odys wystawił rękę w stronę antykwariusza.
Starzyński wyciągnął dłoń przed siebie.
- Przysięgam ci wierność i posłuszeństwo przez pięć następnych lat. Na moje Imię i Moc, zagłada na mnie jeśli złamię tę przysięgę. Rzekłem.
- Dobrze - Odys uśmiechnął się - dostarczę papiery fundacji. Miejsce następnego spotkania dostaniesz najpewniej gołębiem pocztowym. Masz trochę czasu aby uporządkować swe życie - kiwnął głową.

*****

Alexei.
O ile w pierwszej chwili Dominik uznał go za zdrajcę i oszusta to po przemyśleniu sytuacji nie był już taki pewny.
Może jego też ktoś naciągnął? Starzyński wiedział, że gdyby on sam postanowił wykręcić komuś taki numer to postarałby się o pośrednika pośrednika pośrednika. A potem ktoś z tego łańcuszka wylądowałby w rzece z kamieniem u szyi i po sprawie.
"Jak to szło, Domino? Jak nie najlepszy interes życia to z pewnością ostatni? Nie bądź taki do przodu. Trzeba szanować życie, nie?"
Innymi słowy, dopóki nie będzie żelaznych dowodów, trzeba będzie założyć domniemanie niewinności.
Kraaaa.
- Spokojnie, Gabrielu - mag uspokoił swego avatara - Skupmy się najpierw na naszej nowej fundacji. Gołąb pocztowy może przybyć w każdej chwili i raczej prędzej niż później. Póki co dajmy spokój Alexeiowi. A jeśli monsieur Dolgopolov wykręcił nam numer życia to niech się trochę pomęczy widząc groźbę w każdym cieniu.
To będzie dobre.
 
__________________
Myśląc nigdy nie doszedłem do żadnych wniosków.
Ale to nie powód by nie myśleć.
Zdrajca, obciąć mu jajca! Tchórz, wsadzić mu nóż! Kiep, pałą przez łeb!
Hejt? Kijem przez grzbiet.

Ostatnio edytowane przez Jaśmin : 26-09-2019 o 14:36.
Jaśmin jest teraz online  
Stary 26-09-2019, 19:57   #5
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację

- Cieszę się, że zainteresowałeś się tą sprawą. Naprawdę nie mogę patrzeć na to jak traktują tą dziewczynę. Wczoraj poszło prawie na szable!
Lokalny syn eteru rozgestykulował się w emocjach. Burza gęstych, kręconych włosów wydawała się dziksza niż normalnie, a szklane oko błyszczało krwistą pasją zza monokla.
- Dobrze, że dałeś mi znać, przyjacielu - Odys serdecznie poklepał go po plecach.
- Tak, tak – technomanta poprawił sznurowania lnianej koszuli. Zamyślony zaczął gładzić gęste wąsy – szczęście, że się spotkaliśmy.
- Jacek – chórzysta zaczął powoli – przewidujesz kłopoty?
- Trochę psubraty w tym ośrodku – syn eteru stwierdził twardo – chociaż mamy wasze pisma od rady, jestem też ja… Sądzę, że dziś będziemy jeszcze oblewać zwycięstwo. Może nawet Morris się zahartuje – uśmiechnął się z sympatią do hermetyka.

***

Mieli pomóc. Mieli leczyć, mieli szukać przyczyn, zaopiekować się, mieli być przyjaciółmi – Julia mogła to powtarzać każdego dnia we francuskim laboratorium Synów Eteru.

Rzeczywiście, miejsce do pewnego stopnia pomagało. Wysterylizowane od zbędnego rezonansu, z rękawicą grubszą niż w centrum Paryża, pod opieką lekarzy. Mogła odpocząć.
Tylko czemu jej pokój przypominał bardziej celę z przezroczystymi, szklanymi ścianami? Czemu ściany łazienki stanowiło matowe szkło? Czemu ją monitorowano?
Ciągłe zastrzyki, wymazy, pobieranie krwi, kroplówki, testy Rorschacha, które znała już na pamięć. Ich nie interesowała pomoc.
Może w głębi serca tak tłumaczyli się przed sobą – pomagają biednej członkini Tradycji.
W rzeczywistości jednak ciekawość tych do bólu wiktoriańskich naukowców brała górę.
Nie byli złymi ludźmi, lecz ludźmi chyba w podobnym stopniu zagubonymi jak ona – tylko w inny sposób.
Monotonię badań potęgował wieczny stukot filtrujących umbrę urządzeń, przypominających stary telegraf. Całe laboratorium stanowiło pomieszanie nowoczesnej myśli estetycznej (dużo bieli, gładkie kształty, minimalizm) z głośną, przekaźnikową technologią początku XX wieku. Do ciągłych dźwięków była przyzwyczajona. Do poczucia klaustrofobii nie.

Przez szybę dostrzegła jak trójka nieznanych jej mężczyzn wykłóca się z naukowcem.
Jeden opierał się o laskę (bardziej dla stylu niż potrzeby), drugi nosił bujne wąsy i szablę u pasa, a trzeci… Trzeci wyglądał jak kłopoty.
Chociaż pierwszy też.
Po kilku minutach rozmów z naukowcami biegającymi we wszystkie strony i ogólnie w gorącej atmosferze, do jej pokoju wszedł Odys. Morris pozostał przy drzwiach, Jacek rozmawiał o czymś z personelem.
- Dzień dobry – chórzysta zaczął po francusku – nazywają mnie Odys Żelazny. Możemy porozmawiać o zmianie okoliczności przyrody w jakich się znajdujesz?

“Przyrody”.

To jedno słowo zaczęło zapętlać się w umyśle Jules zanim jeszcze na dobrze przebrzmiało. Zatęskniła za zielenią. Coś zakuło boleśnie między oczyma i Jules zamrugała.
Zajrzała w twarz stojącego przed nią mężczyzny z niedowierzaniem i skonfudowaniem:
- Chcesz zabrać mnie do parku? Dadzą przepustkę? - sondowała cedząc powoli słowa.
- Przychodzę z propozycją wolności. To co się tutaj dzieje - mistyk rozejrzał się po szklanych ścianach - urąga przyzwoitości. Znajomy syn eteru opowiedział mi o twym przypadku. Tak się składa, iż aktualnie mam za zadanie założyć nową fundację. Rada wykazała się pewnym poczuciem humoru, zatem głównie wędruję po celach śmierci i więzieniach - skrzywił się lekko - ale dzięki temu mógłbym cię wyrwać z tego miejsca w taki sposób, abyś miała spokój od źle zrozumianej pomocy i dobroczynności. Oczywiście, na tej samej zasadzie co wszyscy - zrobił krótką przerwę dając jej przemyśleć słowa - prawdziwa przysięga wierności na pięć lat. Zakładasz z nami fundację. Jeśli szybciej się uda, zwolnię cię z wierności wcześniej. Może też po tym czasie zechcesz zostać z nami, to jednak szmat czasu.
- Masz papierosa? - brunetka rzuciła pytaniem jakby nie słyszała wypowiedzi Odysa. Zrobiła też krok w jego stronę, rozkładając dłonie o obgryzionych paznokciach.
- Wolałbym teraz nie prowokować naukowców. Ale mamy palacza - wskazał głową na Morissa - na pewno cię poczęstuje.
- Masz już wybraną lokację? - ciemne spojrzenie utknęło na poziomie grdyki rozmówcy.
- Nie mój wybór lecz Rady - skwitował Odys - Wielka Brytania.
- Dobrze. - dziewczyna skwitowała po długiej chwili milczenia i wpatrywania się w gardło Żelaznego. - Chcę zmienić okoliczności przyrody. - Jules zerknęła ponad ramieniem Odysa i w końcu spojrzała na niego jakby trzeźwiej.
- Po opuszczeniu tego miejsca złożysz mi przysięgę - powtórzył wolno, jakby mając wątpliwości co do stanu dziewczyny. Wolał nie wnikać na tym etapie czy to eterycy ją przećpali czy też zachowuje się jak typowa mówiąca z marzeniami.
- Tobie. - Jules zamrugała - Tak. Przysięgę.
Pokiwała nawet głową i starała się uśmiechnąć spierzchniętymi wargami.
Odys chwilę przyglądał się dziewczynie zimnym, ciężkim wzrokiem. Nie było w tym spojrzeniu nic groźnego, raczej poważna zaduma. Uśmiechnął się pod nosem.

Odwrócił się do wyjścia z pokoju. Wychylając się dostrzegł, iż dwóch naukowców prowadziło zawziętą dyskusję z rozbawionym nimi Morrisem. Jeden mówił, drugi notował w skoroszycie. Nawet w takich okolicznościach próbowali badań. Grunt, że nie wkurzyli hermetyka.
- Zabieram dziewczynę - Odys powiedział głośno, kierując swoje słowa do starszego gościa z bródką stojącego przy Jacku.
Mimo, iż wokół natychmiast rozległy się oburzone wykrzykiwania naukowców i argumenty Jacka za zabraniem przebudzonej, Odys nawet nie słuchał odpowiedzi. Podszedł do dziewczyny i podał jej rękę.
- Chodźmy do słońca.
Uśmiech niemal wypełnił całą twarz Jules, gdy rzuciła mu ufne spojrzenie dziecka:
- Znasz Lugh? - spytała wsuwając suchą, ciepłą dłoń w dłoń maga.
- Powiedzmy, że jesteśmy po imieniu - wyraz cierpkiej ironii przeszedł przez twarz Odysa.
Wyszli z celi za ręce.
Jacek ciągle sprzeczał się z szefem laboratorium. Ostatecznie, gdy zeszli z podestu celi, jegomość z bródką zastąpił im drogę.
- To jest niedopuszczalne - warknął - dziewczyna jest niebezpieczna dla otoczenia. Dla śpiących, dla innych magów, dla siebie. NIe wolno zabierać pacjenta…
- Widziałeś pełnomocnictwa rady?
Odys bez pardonu wciął się magowi.
- I co z tego, kto powiedział, że mają dotyczyć każdego…
- Słyszałeś opinię Doktora Jacka, magistra nad Polską?
- Nie b-ędzie nam cudzoziemiec..
- Zatem wiesz co masz wiedzieć - Odys powiedział zimnym głosem - pół słowa, a potraktuję to miejsce nie jak placówkę badawczą a samowolkę, którą trzeba zniszczyć. I chyba wtedy pełnomocnictwa rady sprawią, że zrobimy to bezkarnie, a pewien inny doktor zapewni spokój w waszej tradycji.
Brodacz wbił wzrok w Odysa.
- Nie będę przelewał krwi za nią. Zdrowie naszych jest ważniejsze - pokręcił głową - ale…
- Wiem. Nie będziemy przyjaciółmi - mistyk odpowiedział smutno, a Jules stojąca obok położyła wolną dłoń płasko na jego ramieniu.


***

Powiew świeżego, nieprzetwarzanego powietrza niemal zbił ją z nóg więc zacisnęła mocniej dłoń na dłoni Odysa i zamknęła oczy.
W myślach zaczęła odliczanie.
Nie zdążyła doliczyć do dziesięciu nim znowu ich usłyszała.

Wszystkich…

Zmrużyła oczy i odwróciła się do mężczyzny, którego Odys nazywał Morrisem.
- Hej - zaczęła ale nim zdążyła kontynuować usłyszała na granicy postrzegania:

“Morris i Odys w jednym stali domu
Morris na górze, a Odys na dole;
Odys, spokojny, nie wadził nikomu,
Morris najdziksze wymyślał swawole…”

- ...masz papierosa? - rozbawiony, szeroki uśmiech przyciągał uwagę i zapewne został mylnie zinterpretowany:
- I ogień też mam… - Morris wykazał się klasą i podpalił Jules fajka z błyskiem w oku. Jules jednak tego nie widziała. Przez dym wpatrywała się w nadpływającą, zieloną postać…

***

Odys siedział na parkowej ławce patrząc lekko pod słońcem, w rozjaśnione blaskiem chmury. Morris z Jacek zajmowali się sobą - poprosił o czas sam na sam, przysięga bywała rzeczą delikatną i osobistą, niemal intymną. Chciał też wyczuć kobietę. Nie poganiał jej.

Jules siedziała obok bez ruchu. Podciągnięte pod brodę kolana, naciągnięte do połowy dłoni rękawy i dymiący, wystający ogryzek kolejnego z kolei papierosa wysępionego od Morrisa. Do tego gryzące w oczy czerwone trampki.
- Nie bałeś się… - bardziej stwierdziła niż spytała zupełnie ignorując obecność wszystkiego wokół. Tylko raz, krótko, spojrzała na profil Odysa.
- W takim towarzystwie byłoby nietaktem się bać. Okazałbym brak wiary w towarzyszy - uśmiechnął się lekko.
Jules nadsłuchiwała przez krótką chwilę.
- Z wiarą bywa różnie. Strach jest w nas wpisany. Czemu nie w Ciebie? Bo miałeś wybór?
- Każdy ma wybór, nawet jeśli ostateczny. No, przynajmniej na początku nasze drogi są szerokie.
Brunetka pokręciła głową jakby przecząc gwałtownie.
- Tak - wypowiedziała bezgłośnie - Masz jakąś specjalną formułę, która cię uspokoi? - zachichotała jakby ktoś stwierdził coś zabawnego. Zmarszczyła nos i zaciągnęła się papierosem.
Odys uśmiechnął się pod nosem. Tak, miał. Tylko, że nie były to słowa na strach, a na rozpacz, gniew i bezsilność i błagał świat aby nie musiał, nie chciał i nie miał potrzeby ich wypowiadać. Ale to miało być jego tajemnicą.
- Zdradziłbym tajniki Niebiańskiego Chóru, a z tego już nie tak łatwo się wyłgać - odpowiedział pogodnie - Rozmawiasz z duchami?
Jules roześmiała się głośno i szczekliwie. Raz i drugi.
- To one ciągle mówią - pochyliła się jakby zdradzała wielki sekret - Ciągle. - dodała nagle zmęczonym tonem, a dymek papierosowy zawinął się na wietrze.
- Odysie… - zawahała się i nadgryzła paznokieć na kciuku.
- Słucham - powiedział spokojnie, bez pośpiechu.
- Podążę za tobą i będę cię lojalnie wspierać - Jules naciągnęła rękawy tak, że schowała palce lewej dłoni. Kiwała głową jakby przytakując sobie w rytm wypowiedzi. Utkwiła spojrzenie w twarzy maga. - Ale nie dlatego, że muszę. Albo dlatego, że mnie wyciągnąłeś ze słoika.
Chórzysta spojrzał przelotnie na słońce jakby czegoś oczekiwał, przesunął spojrzenie na niebo. Jak zwykle ołowiane niebiosa wolały milczeć.
Tylko, że Odys był uczony wnioskować więcej z ciszy pańskiej niż jego pieśni. Z pieśni każdy umiał czytać.
- Cieszy mnie to. Wezmę teraz twoje przeznaczenie - sięgnął do teczki obok ławki, wyjmując równo zapisaną kartkę, wyglądało jak hebrajski - znasz historię Rut?
- Nie - Jules odparła z przymkniętymi powiekami.
- “Nie nalegaj na mnie, abym opuściła ciebie i abym odeszła od ciebie, gdyż: gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem” - Odys zacytował powoli, zostawiając pauzę nim skomentował - Fragment o wspólnym umieraniu pomijam - zaśmiał się lekko - nie ma co dramatyzować.
Mistyk wyjął zapalniczkę i podpalił kartkę. Rzucił ją na ziemię.
- Pięć lat wierności, na Imię i Moc. Powiedz, czy przysięgasz.
- Przysięgam - Jules roześmiała się cicho choć brwi miała mocno ściągnięte.
Odys milczał chwilę, poza słowami które ulatywały z dymem (jak każda, dobra modlitwa czy zaklęcie) czerpał z ciszy. Było to czuć. Zimny wiatr, nie w sensie fizycznym lecz bardziej nadświadomym, szarpnął okolicą. Nie był to jednak wiatr niszczycielski. Chłodny jak miecz kata, powolny, wijący się jak wąż, oplatający Imiona rzeczy.
Bowiem wszystko było zapisane.
Chórzysta spojrzał na słońce i uśmiechnął się do niego jak do starego przyjaciela.
- I po krzyku - odpowiedział kobiecie.
- Nigdy nie jest - poklepała mężczyznę po ramieniu gestem wiekowej staruszki. - I co teraz?
- Mamy jeszcze kilka spraw. Możesz jechać z nami, będziemy się powoli udawać na miejsce lub uporządkować swoje sprawy, będę czekał na miejscu. Teraz raczej nikt cię nie przymknie. Jacek zostanie jeszcze trochę we Francji, możesz mu umilić czas. Tylko z nim nie pij - poradził z udawaną powagą.
Jules skrzywiła się zabawnie na słowa o umilaniu czasu i piciu.
- Zapamiętam. Skoro mam wybór - dziewczyna mlasnęła językiem po tym słowie - to spotkam się z Tobą na miejscu zbiórki.

***

Naukowcy nie mylili się - Jules była niebezpieczna. Dlatego musiała spotkać się z Robertą i innymi. Wiedziała, że jej szukają i lepiej by znaleźli z dala od pozostałych, bo nie chciała słyszeć nowych głosów…

Ruszyła na Szmaragdową Wyspę.
 
corax jest offline  
Stary 26-09-2019, 22:04   #6
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację
Dziś był szczęśliwy dzień Alexandra – bo jak inaczej by nazwał niż szczęśliwym dniem (czy raczej nocą) gdy piękna, ruda dziewoja prowadzi nas do swego mieszkania, pijana do naszego uroku (dosłownie uroku – wspomaganego magyą) i zachwycona. Szykowała się wspaniała noc.
Zimny wiatr na karku wzbudził niepokój kulty ekstazy. Nie na tyle aby sięgał po magye, a przynajmniej nie na tyle aby odrywał się przyjemnego konwersacji i obrabiania dziewczyny.
Wąska alejka. Nikłe światło latarni u jej wyszycia dawało resztki światła.
Latarnia przygasła.
Dwoje jegomości otoczyło Alexandra. Morris z tyłu, Odys z przodu. Nie wyczuwał od nich nic specjalnie nadprzyrodzonego. Tylko, że na zbiry byli zbyt dobrze ubrani.
Wisiał im kasę?
- Pani sobie pójdzie do siebie.
Odys nachylił się do dziewczyny groźnie. Tej uśmiech zszedł z ust, niepewna spojrzała na Alexandra jakby nie wiedząc co czynić.
Alexander wyglądał na dość zakłopotanego, uśmiechnął się tylko jednak do niej.
- Idź, kruszynko, znajdę cię.- Odprowadził kobietę wzrokiem, nie odrywając oczu od jej… atutów - Czego chcecie? Kasy? Wróżenia z fusów?
- Jesteście aresztowani, Alexandrze Dubois, w imieniu Dziewięciu Mistycznych Tradycji - Odys powiedział beznamiętnie - nie radzę próbować sztuczek.
Alex momentalnie zbladł i nerwowo zaczął się rozglądać.
- Słuchajcie, nie trzeba chyba, aż tak. Nie możemy się jakoś dogadać? - nerwowy pot pojawił się na czole Ekstatyka.
- Patrz - Odys powiedział do kompana - niby takie fałszywe guru, a już przewidział przyszłość. Tak, będziemy się dogadywać. Idziesz z nami, pogadamy w parku.
Alex się delikatnie obruszył.
- Mój status guru nie jest fałszywy… - ruszył z dwójką.
Gdy doszli na miejsce przy ławce, na której usiadł Alex, obok którego spoczął Odys, zaległa chwilowa cisza... podczas której Morris stanął nad Alexem, niby gotowy na atak.
- Ładna nagroda wisi za waszą głowę - zaczął Odys powoli, dając zatrzymanemu namysł nad jego sytuacją.
- Łowcy głów.. - westchnął z ulgą Alex - Tak, podejrzewam. Mam się bronić przed oskarżeniami, czy macie to gdzieś?
- Masz szansę się z tego wywinąć. Nie jesteśmy łowcami głów, chociaż gdy zrezygnujesz z oferty, nagroda za ciebie przysłuży się nowej fundacji. Tak, fundacji - Odys skrzywił się pod nosem - tak się składa, że mam prerogatywy Rady do wieczystego wstrzymania postępowań karnych oraz zaniechania kary. Warunek ze strony Rady jest jeden, przyłączasz się do nowej fundacji. Z mojej strony wygląda to trochę inaczej, składasz mi osobistą przysięgę wierności na pięć lat.
Chórzysta za chwilę zamilkł.
- Prawdę mówiąc myślałem, że będziemy rozmawiać o tym w twej celi, nawet tam zmierzaliśmy. W drodze dowiedziałem się, że jesteś na wolności. Akurat byliśmy przejazdem…
Zgarnęli go przejazdem, jak gdyby nigdy nic. Czy było aż tak źle?
- Jesteś beznadziejnym uciekinierem. - Morris skomentował ze znużeniem w głosie.
- Trudno się chować na długo, kiedy jesteś celebrytą. Do tego nie miałem zamiaru okradać ludzkości z tego daru… - tu wskazał na swój uroczy uśmiech - i zmieniać twarz. Więc… ty.. - wskazał palcem na Odysa - Nakładasz na mnie Geas i po pięciu latach jestem wolny, jakby nic się nie stało?
- Zwą mnie Odys Żelazny - wyjaśnił krótko - tak, dokładnie. Być może zwolnię cię z przysięgi wcześniej, może nie. Pięć lat to dość długo aby się zadomowić w danym miejscu, jeśli zechcesz zostać jako przyjaciel u naszego boku, nie widzę problemu.
- Przyjaciel? Spójrz na niego! - Morris parsknął - To po prostu ciota, nic w nim nie ma nadzwyczajnego.
Chórzysta przemilczał uwagę. Już wiele razy wyjaśniał, iż nie wszyscy muszą być nadzwyczajni, nie mówiąc już o tym, iż kabała złożona z samych samców alfa zbyt długo nie przetrwa. Mistyk też powstrzymał się od skomentowaniem wyzwisk od cioty z ust kogoś o nietypowych preferencjach.
- Wypowiedziane jak typowy samiec beta. - rzucił Aleks - Więc jak to załatwiamy? Jakaś tajna formułka? Pakt krwi? Mam zatańczyć nago pięć razy wokół ogniska?
- Kusisz.
Odys zaśmiał się lekko wyjmując z kieszeni równo zgięta kartę zapisaną ciasno hebrajskim. Położył kartkę na ławce i nad nią wystawił dłoń.
- Pięć lat wierności, przysięgnij na Imię i Moc - spojrzał na maga, a po tym na wystawioną dłoń.
- Nie. - Morris chwycił dłoń Odysa - Nie bierzemy tego zakochanego w sobie dziecka.
Chórzysta spojrzał na Morrisa chłodno, wiodąc wzrok do góry nieśpiesznie.
- Jeśli nie chcesz skończyć jak święty Maurycy, nigdy nie dotykaj dłoni wokół której krążą nici fatum.
Głos chórzysty był zimny jak stal.
- Chyba kpisz, że chcesz tego patałacha, co o wieszczeniu to tylko w bajkach słyszał. - warknął Morris nie puszczając Odysa.
- Erm… jesteś pewny co do tej fundacji, Odys? Widzę, że założyciele się już nie zgadzają. - spojrzał na Morrisa - Przewidziałem atak na radę. Uratowałem głowy naszych Tradycji. Przestań udawać jaki to duży misio z ciebie i posłuchaj tego co najwyraźniej ma tu więcej do gadania.
- Akurat nie do wieszczenia będziesz wykorzystany - chórzysta zaczął powoli, dłoń trzymana przez Morrisa była przeraźliwie zimna - nie jestem wielkim entuzjastą wieszczów. Za to bawidamek nam się przyda.
- Skoro o tym mowa. - rzucił Alex - Będę mógł kontynuować swoją przygodę, jak tu skończymy? Jest pewna rudowłosa, do której tęsknie.
- Odys. - Morris spojrzał trzymanemu w oczy, jakby w prośbie w spojrzeniu - Nie rób tego.
- Jak wiesz, słynę z upartości - uśmiechnął się smętnie.
- Wobec przyjaciół, którzy ci dupę ratowali, także?
- Jak do tej pory, ty mi więcej wisisz. Tylko widzisz - chórzysta uśmiechnął się - ja przyjaciół nie wyliczam. Po prostu jestem, to jest właśnie wierność ludziom.
- Ok… może kawa na ławę. O co ci chodzi? - spojrzał na Morrisa - Co boisz się, czegoś? Czy naprawdę uważasz, że na nic się wam nie przydam?
- Jesteś słabeuszem, nikim na kim można polegać. Kłamcą, oszustem. - Morris zdjął dłoń z ręki Odysa - Ale to już Odysa decyzja, jak widzę. Nic nie mam do powiedzenia najwyraźniej.
- Boże, testosteronem z ciebie bije na kilometr. Może faktycznie, nie jestem w stanie zgiąć stali wsadzając ją sobie między poślady, ale potrafię gadać. Ponad dekadę wkręciłem 9 tradycji i część Europy, że jestem drugim Nostradamusem, a miałem w swoim życiu tylko jedną wizję przyszłości…- Alex zasłonił usta kiedy jego mózg nadążył za jego ustami - Merde… no i miałem własny kult, który nie chciał niczego innego, niż uczynić mnie szczęśliwym. Co ty osiągnąłeś w swoim życiu?
- Zamknij się Aleks - Odys spojrzał na swoją dłoń - Morris nie jest kimś kogo chcesz drażnić. I tak jest dziś grzeczny - spojrzał na hermetyka - wiesz czemu mu nie przeszkadza skład tej fundacji? Zobacz jacy ludzi szli za Jezusem, za Mahometem, za Abrahamem. Banda tchórzy, nieudaczników i skurwysynów. Po przystąpieniu do nich nie byli lepsi. Tylko czy to o czymkolwiek świadczy wobec rzeczy naprawdę ważnych?
- Rób co chcesz. - Morris oparł się o drzewo.Alex tylko spojrzał wyczekująco na Odysa.
- Pięć lat, na Imię i Moc - Odys powtórzył spoglądając na kultystę z wyciągniętą dłonią.
Alex wyciągnął swoją dłoń.
- Ja, Alexander Dubuis, oddaje się Odysowi na pięć lat służby, przysięgam na Moc i na swe Imię.
Aleks poczuł zimno, dogłębne zimno sięgające od dłoni, przez kości do kręgosłupa. Jakby chwilowy ciężar na barkach. Świat stał się trochę mniejszym miejscem, kurczącym się gdy chórzysta ciągle trzymał jego dłoń, mocno i długo.
Po chwili puścił. Odys wziął kartę i spalił ją na chodniku. Alexander mógł mieć nadzieję, że nieprzyjemne uczucie minie po ciepłym prysznicu… we dwoje.
- I po krzyku - mistyk powiedział spokojnie.
- Ok… więc jak się skontaktujemy jutro?
- Wyślę ci gołębia ze szczegółami. Na wszelki wypadek nie wychylaj się za mocno, zanim okoliczni zrozumieją co znaczy twa ochrona, może minąć parę dni.
- Więc żadnych panienek, żadnych imprez, żadnego ćpania i wychylania się z domu. - skomentował Morris - Jesteś za cienki w ukrywaniu się, aby w to się bawić.
- Jedna panienka? - zapytał niemal że błagalnie Alex - Po tym, areszt domowy, obiecuję.
- Najwyżej ktoś cię kropnie. Albo zawlecze do pobliskiej fundacji i niemiło rozczaruje - Odys skomentował lekko.
- Chyba zaryzykuje. - uśmiechnął się delikatnie - I będę polował na gołębie najwyraźniej. A teraz wybaczcie panowie, ale mam pewną lisice do złapania. Adieu. - skłonił się dwójce magów delikatnie i ruszył w kierunku budynku.
 
__________________
Mother always said: Don't lose!
Seachmall jest offline  
Stary 28-09-2019, 22:51   #7
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Kroki dwóch magów idących przez pusty korytarz odbijały się echem. Odys wiedział, iż pomimo, że wydawało się to miejsce pozbawione czegokolwiek na czym mógłby skupić uwagę wzroku śmiertelnego, to wyczuwał opływającą to miejsce magyę zabezpieczeń i wszelką inną wplecioną w ogniwa tego budynku wydającego się zwyczajnym.
- Sukinkoty się postarały. - mruknął ze znudzeniem towarzyszący mu Morris, którego ta wycieczka wyraźnie nie poruszyła - Po co w ogóle tu przyszliśmy? A raczej... Po kogo? - skrzywił się - Widziałeś w ogóle spojrzenia jakim mnie te psy obdarzały?
- Musisz kiedyś zobaczyć jak patrzy wściekły lupin, wtedy już żaden pies nie będzie miał takich samych oczu - Odys mrugnął poważnie - chociaż nie wiem czy chciałbyś.
- Widziałem jednego Merlina nago. Liczy się? - uśmiechnął się z rozbawieniem.
- Mam nadzieję, że na tym jednak nie polega wyśmienita hermetycka edukacja. Dobry boże, a to my mamy problem z seksualnym skandalami…
Chórzysta uśmiechnął się kwaśnie kierując się ku celowi krokiem pewnym i spokojnym. Po lekkim rozluźnieniu atmosfery postanowił przybliżyć Morrisowi cel.
- Dostaliśmy prezent od Tradycji. Z racji, że stanowimy najbardziej kochaną grupę w przebudzonym świecie, prezent ma kryptonim pandora, sporo metalu w ciele i był kilka miesięcy przesłuchiwany. Technokrata. Innymi słowy, dostaniemy wrak człowieka, pewnie niestabilny. Obym się mylił.
- Jesteś pewien, że to będzie wrak człowieka, a nie zwykły wrak? - parsknął - I po co nam Technokrata?
- Mądrzejsi od nas uważają, iż się nam przyda. Muszą mieć rację, prawda?
Morris nic nie odpowiedział zbywając słowa milczeniem.
Chórzysta wyczuł gromadzącą się Pierwszą na końcu korytarza tego opuszczonego budynku. Prawie zagłuszyła ona dźwięk aury Korespondencji, która wydawała jeden z tych odgłosów, jakie NASA opublikowało. Tak miały, a raczej podobnie, brzmieć czerwone pustkowia Marsa.
Odys skierował swe kroki w kierunku dźwięku, nieśpiesznie, zgodnie ze zwyczajem stwarzania pozoru człowieka któremu nigdy się nie śpieszy. Jakże było to dalekie od prawdy.
Morris za to szedł dość flegmatycznie, jakby niepewny czy naprawdę chcę się znaleźć w tamtym miejscu.
Mistrz wyczuł drgania, a rozległy się one niczym uderzenie kamertonu rozchodzące się w nieskończenie długiej fali. Chórzysta skierował się w kierunku wzmagających na sile drgań, które w końcu przeszły w dźwięk ledwo do wytrzymania, sugerujący jakoby ciśnienie zaczynało rozpychać się w głowie. Jednak nim czaszka popękała czy Odys stracił przytomność, krótki wysoki pisk ogłuszył go na chwilę, aby zaraz opuszczony korytarz przestał się tu znajdować.

***

Pierwszym co Odys poczuł była suchość wiatru, który go smagał po twarzy. Nie niósł on ze sobą żadnego żwiru, ale mistrz Chóru był całkowicie przekonany, że jego skóra pokryła się ranami od niewielkich nacięć powodowanych siłą ruchu powietrza.
Drugim zaś co poczuł, była okrutna suchość w gardle, która zabierała zdolność mowy.
- Tu tak zawsze czy to taka parszywa pora roku? - sarknął Morris, który przeszedł przez portal zaraz za Odysem i teraz z ledwością wydobywał z siebie głos.

Wokół znajdowała się przestrzeń pozbawiona widocznego życia... chyba że wliczyć w to kamienie, kamienne ziemie oraz na wpół wyschnięte kępki roślinnego życia balansującego na krawędzi śmierci.
- Byłoby raźniej gdyby Rada udzieliła mi więcej informacji - mistrz westchnął - znając życie właśnie wchodzimy wejściem serwisowym lub dla intruzów.
To obwieściwszy, obrał najbardziej logiczną drogę w miejscu, w którym trudno się wskazać preferowany kierunek. To jest, postanowił ruszyć na wprost od miejsca gdzie stał, ze zwyczajową intencją - gdyż wiedział, iż w tego typu miejscach intencja bywa ważniejsza od fizycznego wektora ruchu.
Odys przestąpił ledwo kilka metrów (czy mógł w ogóle określić odległość jaką przemierzył?), gdy jego stopa stanęła na wyrównanym gruncie, równie martwej przestrzeni. Tym razem jednak martwota odnosiła się do samego krajobrazu. Mistrz wszak poczuł, iż obaj z Morrisem są pod baczną obserwacją, którą cechowała uwaga oraz niezachwiany spokój.
Chórzysta uśmiechnął się smętnie. Był żywo zainteresowany kto projektował to miejsce, a szczególnie jak pokrętnymi drogami biegła jego sztuka. Przystanął na chwilę, spokojnie rozejrzał się i ruszył ponownie do przodu.
“Jeśli dalej się zapętli, to znaczy, iż jesteśmy przed drzwiami i wypadać się będzie przedstawić” - pomyślał spokojnie.
Następny krok nie spowodował jednak zapętlenia, a wejście w klaustrofobiczne ciasny korytarz jarzący się miliardem świateł gwiazd o halo każdego nazwanego i nienazwanego koloru oraz ich odcieni. Kiedy wzrok chórzysty przyzwyczaił się do poświaty zrozumiał on, iż nie widzi ścian, a jedynie te światła... które stanowiły misternie wyrysowane w przestrzeni kręgi ochronne, alarmy oraz inne zaklęcia niezrozumiałej użyteczności. Miał też wrażenie, iż przynajmniej w jednym znajduje się Prawdziwe Imię związane pomiędzy nićmi magyi.
- Wydanie pochwyconego zbiega czy inny powód przybycia? - stanowczy głos rozległ się tuż obok Odysa, który szybko zobaczył, iż prawie wpadł na stojącego jak posąg mężczyznę o czuprynie upstrzonej ciemnością, którego sylwetkę obrysowywało czerwone światło, niby z gwieździstych run kosmosu.
Odys z trudem powstrzymał wygłoszenie uwagi o tanim efekciarstwie. Już już na tyle długo, iż męczyły go wszystkie duchy, konstrukty, potwory, magowie i inne dziwa które za wszelką cenę musiały wyrastać z podłogi tuż przed twarzą rozmówcy. Uważał, iż podobny efekt powinien się znudzić w okolicach końca drugiej ery mitycznej.
- Wydanie więźnia.
Odys obwieścił spokojnie, nie wychodząc z przedstawianiem się przed czas.
- Dużo ich mamy tutaj. - mężczyzna o kruczych włosach odsunął się trochę, a Odys zobaczył błysk chowanego ostrza, którego entropiczny rezonans był bardzo silny, jeżeli się na nim skupić - Potrzebuję szczegółów.
Mężczyzna zawiesił na chwilę wzrok na Morrisie, którego spojrzenie zdawało się mówić "Mam immunitet".
- Joyce Lynn - chórzysta spokojnie, z pewnym pietyzmem wymówił dane więźnia.
Strażnik przez chwilę milczał, jakby trawiąc dane.
- Więzień jest gotów. Proszę za mną, mistrzu Odysie.
Chórzysta ruszył za duchem, dając Morrisowi delikatny znak aby podążył za nim w pewnym odstępie.
Natrafili po ledwo chwili na zastępujące im drogę drzwi o szklanej powłoce, przez którą jednak Odys nie zobaczył nikogo, a jedynie pusty pokój. Zobaczył natomiast hermetyckie pieczęcie, które tym razem nie świeciły w szalonym halo.
Duch ustawił się obok drzwi, nie posiadających klamki, mierząc spojrzeniem Morrisa, który posłusznie odsunął się dając Odysowi wejść samemu.
- Uczyńcie mi grzeczność i wyprowadźcie więźnia.
Chórzysta skinął lekko w kierunku ducha. Jedna z prostych zasad których się trzymał (to znaczy nie łamał aż tak często jak innych) mówiła aby unikać wchodzenia do magycznych cel strzeżonych przez duchy o których nic nie wie w obcych dziedzinach.
Na te słowa duch zwrócił się do drzwi, w jakie wręcz wchłonął swoją powłokę, jakby były one gąbką, a on cieczą. Dłuższą chwilę zajęło nim duch pojawił się ponownie wyzierając ze szklanej powłoki, przez którą z lekkim wzdrygnięciem przeszedł ów więzień.
Technokrata imieniem Joyce Lynn wyglądał równie materialnie przez bladość, jak towarzyszący mu duch. Odys widział, że pewną trudność sprawia mu chodzenie, ale to najwyraźniej straciło na znaczeniu, gdy wyraźnie osłabiony Joyce zwrócił spojrzenie na Odysa, którego obdarzył pogardą skrytą w szarych oczach upstrzonych wspomnieniem niebieskiego.
- Morris, gdyby coś kombinował, spal mu jaja - Odys powiedział machinalnie - wychodzimy Joyce, grzecznie.

***

Tymczasowo najęte mieszkanie w niespecjalnie dobrej dzielnicy przyrównać można było bardziej do celi. Oczywiście, ludzie żyli w takich celach - z odchodzącą tapetą ze ścian, obitymi meblami, dziwnym zapachem starej ryby unoszącym się z wnętrza starej szafy, trwale odbarwioną łazienką i chłodem cegły. Na łóżku kazali usiąść technokracie. Odys przysiadł na stołku, Morrisowi zaproponował, aby przejrzał lodówkę.
- Wybacz spartańskie warunki, Joyce - Odys kiwnął głową - to tylko tymczasowe miejsce. Zwą mnie Odysem Żelaznym, jestem od tej pory mistrzem Tradycji odpowiedzialnym za ciebie. Potrzebujesz czegoś w tej chwili?
Joyce uśmiechnął się krzywo. Nieprzyjemnie.
- Do rzeczy. Kiedy zaczniesz mnie torturować? Kiedy zacznie się przesłuchanie? - zapytał zimnym tonem.
- Cieszy mnie, iż cię nie złamano. Oczywiście, nie w sensie informacji, lecz twego stanu - chórzysta westchnął cicho - oddano cię pod moją jurysdykcję w całym spektrum, łącznie z prawem unicestwienia. Nie mam zamiaru cię torturować, zabijać, mścić się czy przesłuchiwać inaczej niż przy szklance chłodnego Guinnessa. Jednakże - zaczął wolniej, poważniej - nie znam cię. Oczywiście, ty mnie też nie znasz i nie możesz mi zaufać. Jakoż, iż to my jesteśmy w lepszej sytuacji, a nie mamy pełnych środków mających zapewnić nam bezpieczeństwo przed tobą, będziemy musieli zająć się tą kwestią. Rozumiesz?
- Czego ty w ogóle chcesz? Przecież oboje wiemy jak to się skończy.
- Jak? - Zapytał podnosząc z zaciekawieniem brwi.
- Żaden z was nie będzie trzymał mnie w nieskończoność. Zabijecie mnie, prędzej czy później. Dopóki wam się nie wyczerpią pomysły lub nie będziecie chcieli mnie męczyć dalej. - odpowiedział głosem pozbawionym emocji, jakby mówił o zwykłym fakcie go nie dotyczącym.
- Uważasz, iż albo nie mamy kompletnie środków albo wyobraźni. Osobiście wolałbym pożegnać cię jako może nie przyjaciela lecz dobrego znajomego. Ostatecznie, wypuścić w umbralnej głuszy. Do tego jednak jeszcze długi czas.
Odys na chwilę zatrzymał głos.
- Teraz natomiast będziesz musiał się skupić. Wiem, że jesteś ulepszony. To może być dla nas problem. Za chwilę uszkodzę cię w stopniu znacznym, tak aby długotrwale zablokować funkcjonowanie modułów bojowych. Inne też ucierpią. Będzie to proces dość nieprzyjemny. Muszę wiedzieć czy posiadasz systemy silnie zintegrowane z funkcjami życiowymi i jakiej natury są. Postaram się je pośrednio ominąć i tylko częściowo dotknąć. Jeśli nie udzielisz mi tych informacji, umrzesz.
- Chcesz, żebym robił... co? Czemu się tak boisz moich ulepszeń? W tym więzieniu nie mieli takich problemów…
- W więzieniu też nie działały do końca tak jakbyś oczekiwał - Odys uśmiechnął się lekko - zapewne długo o tym myślałeś. Nie chcę abyś po tej stronie zrobił komuś krzywdę, uważam to za najlepsze rozwiązanie. Jeśli cię to pocieszy, rzeczy niezbędne do swobodnego życia pozwolę ci odbudować. Bez dostępu do najnowszej technologii w pełni władna ręka, noga czy co tam masz nie powinny być w perspektywie problemem. Nanoboty w nich, i owszem.
Joyce zamknął oczy, rozmyślając dłużej.
- Bez tytanowego szkieletu - zaczął powoli, jakby ważąc słowa - który w rękach i nogach robi za prawdziwy, a reszta kości jest nim pokryta zaś kręgosłup wzmocniony, moje kości będą się kruszyły i łamały przy najmniejszych uderzeniach czy szarpnięciach. -spojrzał odysowi w oczy - Zniszczenie wszczepów, jakie posiadam w głowie może spowodować niebezpieczne przepięcie oraz zachwianie funkcji organizmu.
- Nie dotknę otoczki kości - Odys wyjaśnił - to nie jest groźne. Zniszczę tylko wewnętrzne mechanizmy w kościach, te najbardziej zawiłe. Rozumiem, że masz własny szpik kostny? NIe chcę ci zafundować białaczki - pokręcił głową - prawdę mówiąc wszystko co rozumiem i ma zdefiniowaną rolę, jest względnie łatwe do selektywnego włączania lub po prostu niegroźne. Problemem są elementy rekonfigurowalne.
Mag wyprostował się lekko na taborecie.
- Wszczepy w głowie posiadają niezbędne funkcje radiowe? Zresztą - machnął ręką - zakładam, że masz nad nimi kontrolę, są też autonomiczne, prawda?
Chórzysta skrzywił się delikatnie.
- Zatem nie powinienem cię skrzywdzić ponad miarę w tym aspekcie. Chcesz coś dodać? Zanim zaczniemy, polecam ci coś zjeść. Przez najbliższą dobę jedzenia nie będziesz chciał tknąć.
- Szpik zawiera w sobie nanoboty odpowiedzialne za naprawę uszkodzeń. - mruknął niechętnie.
- Jest tu tylko mrożona pizza. - odezwał się Morris powracając do pokoju.
- Dobre i to - Odys odpowiedział spokojnie - wszystkie złożone elementy ulegną uszkodzeniu - zwrócił się do technokraty wyjaśniając - uwzględnię twe uwagi aby cię zbytnio nie krzywdzić. Zjesz z nami? Jak wspominałem, poczujesz się jak po silnej chemioterapii. Warto - mrugnął dziwnie kontrastując z powagą tych chwil.
Technokrata tylko skinął krótko głową.


***

Podczas wspólnego posiłku Odys wyglądał na trochę bardziej zamyślonego niż zazwyczaj. Badawczo, acz nienachalnie przyglądał się więźniowi, z pewną nutą ciekawości w oczach.
- Joyce - zaczął powoli - jakie były twe… powiedzmy, że zainteresowania naukowe. To chyba dość trafne sformułowanie w twoim wypadku?
Joyce zmarszczył brwi.
- Czemu chcesz wiedzieć?
- Ponieważ spędzimy trochę czasu - uśmiechnął się delikatnie - a i jestem człowiekiem ciekawskim. Jeśli nie zauważyłeś, ty też możesz nas pytać. Jeśli tylko nie będą to koordynaty dziedzin…
- Jestem biomechanikiem. - odparł powoli - Moją specjalizacją są różne protezy... części zamienne, jeżeli wolicie. Także te wydawane każdemu ze społeczności Mas.
- Nie lubię określenia masy - chórzysta powiedział naturalnie - jest bardzo dystansujące się od społeczeństwa. Trochę jak kolonialne elity. Ale mniejsza o to. Rozumiem, że jesteś całkowitym praktykiem? Czy też w teorii maczasz palce?
- Tworzę protezy dla osób ich potrzebujących. - odpowiedział bez emocji - I dla tych, którzy je mieć powinni z powodu ich użyteczności.
- Rozumiem. Uważasz, iż to lepsza droga od typowo biologicznej? Pogląd Iteracji oraz Progenitorów przeciwstawiony sobie zawsze jest fascynujący - wzruszył ramionami.
- Biologiczne formy są gorsze od mechanicznych. Jeżeli mechanizm się zepsuje - wymieniasz, a biologicznie? To bardziej złożone i nie da się na ilość i jakość produkować.
- O ile wiem, nanoboty działają w sposób podobny do żywych komórek. W zasadzie to mikromaszyneria spełnia funkcjonalne definicje życia?
- Nanoboty są tylko wspomocą czasową nim powłoka nie przejdzie na wyższy poziom.
- Zupełnie jak biologiczna struktura. DNA i mechanizmy niższego rzędu wspomagają struktywy wyższe, żyły, kości, ścięgna, czyż nie?
- Tak. DNA to kod, który my przetwarzamy niwelując jego błędy i dodajemy mu odpowiednią powłokę. Lepszą, wytrzymalszą.
- Czyli - Odys podsumował po chwili zastanowienia, między jednym kęsem a drugim - uznajesz fenotypową teorię ciągłości bytu? Uczą tego u was jeszcze?
Ukradkiem spojrzał na reakcje Morrisa.
Morris wyglądał na zniesmaczonego podejściem technokraty.
- Następnym krokiem dla człowieka jest porzucenie tej formy i jej słabych struktur na rzecz bardziej przystosowanych. To, co jest nieodpowiednie zamrze. - Joyce wydawał się bardziej podekscytowany - Stare modele ustąpią miejsca silniejszym.
- Na rany Pana - Odys skrzywił się patrząc poważnie na cyborga - druga wojna was nic nie nauczyła? Zupełnie jakbym słyszał sporą część technokraktów z tamtego okresu. Tylko wiesz… - pokręcił głową - gdy sprzątaliśmy wspólnie cały ten bałagan, sporo z nich było zwyczajnie, po ludzku wstyd. Pomyśl o tym w wolnej chwili.
- To czemu przyjęliście zdrajców, tych VA pod swoje skrzydła? - zapytał wprost zapominając o pizzy - Oni mogą nie chcieć tego przyznać, ale wciąż krąży w ich żyłach to samo podejście. AI? - uśmiechnął się krzywo.
- Właśnie dlatego.
Odys uśmiechnął się delikatnie, nawet ciepło. Jako człowiek który nie tylko był gorącym orędownikiem przyłączenia Wirtualnych Adeptów do Rady ale i też był odpowiedzialny za ewakuację ratowanie lub po prostu przeprowadzki wielu z nich - jeszcze przed oficjalną decyzja Rady - uważał, iż przyłączenie wirtualnych do Tradycji było najlepszą rzeczą jakie je spotkało.
- Widzisz, Tradycje to nie monolit. Niech każdy ma inne zdanie, dąży do Prawdy swoimi drogami. Wirtualni są do was podobni, ale to wszystko z powodu czego musieli, i co ważniejsze, chcieli od was odstąpić, sprawia, iż masz racje - są inną wersją was. Są waszą lepszą wersją.
Technokrata pokręcił głową z rezygnacją.
- Przyjęliście do siebie chorych rebeliantów i zdrajców. Tylko czekać, aż spalą wasze księgi, zabiorą wiedzę i uciekną tulić się do innych. Nie nauczyliście się niczego…
- O zrozumiałem cię wcześniej, w kategoriach przystosowania lojalność i zdrada posiadają wagi… zerowe, prawda? Nie powinno to zatem cię obruszać. A gdy odejdą, to odejdą. Każdy ma swoją drogę, do tej pory wygraliśmy trochę niesforny lecz jakże skuteczny miecz. To musisz przyznać.
- Masz rację, odejdą... Wrzeszcząc w cierpieniu jak ich poprzednicy. - technokrata okazał w tym momencie konkretne wzburzenie, złość jakąś.
Morris wyraźnie spiął się na to, jednocześnie patrząc nie na Joyce'a, a w trzymaną na stole metalową zapalniczkę.
- Ludzi najłatwiej konsolidować wspólnym wrogiem - Odys wzruszył ramionami całkiem swobodnie i spokojnie - żyd, ormianin, gej, turek, kurd czy wirtualny adept. Daj ludziom coś co mogą nienawidzić i nie muszą mieć za wiele wspólnego ze sobą.
Nie chciał na głos sugerować, iż jeśli cyborg nie miał osobistych przeżyć z wirtualnymi, to tego typu emocje są najprostsze do wszczepienia. Mimo pozornego spokoju, jak zawsze był dość czujny.
- Mam trochę książek z socjologii, sporo jest waszych. Chcesz? Zanim zacznie się zbawiać świat warto przestać być wyłącznie specjalistą.
- Odciągnęliście mnie od pracy na rzecz ludzi...
- Nie - Odys przerwał mu stanowczo - w tej chwili rozmawiasz z Odysem i Morrisem, a nie z kolektywnym zbiorem owadów. Nie odpowiadam za innych mistyków. Może to dla ciebie nowum, że tutaj ludzi traktuje się indywidualnie. W tej chwili, w ramach rzeczywistości która tutaj jest, daję ci żyć, jeść, nie chcę cię ukrzywdzić i myślę co dalej z tobą zrobić tak aby nie mieć krwi na rękach. Doceń to.
Technokrata spojrzał z wrogością na Morrisa, który szurnął krzesłem, aby zwrócić uwagę Joyce'a. Po tym zamknął oczy, jakby zmęczony konwersacją... i nie widzący w niej celu, jaki trzeba osiągnąć.
- Wymiana poglądów rozwija - Odys dodał - jak zjesz, połóż się na sofie. Najlepiej przez kilka godzin nie wstawaj z niej dalej niż do toalety.
Morris przez chwilę jeszcze obserwował mężczyznę, ale nie zauważywszy powodu do niepokoju wstał z krzesła, z zamiarem opuszczenia pomieszczenia ku rozprostowaniu nóg.
Wtedy jednak Odys coś poczuł... usłyszał?
Jeżeli muzykę mógł odczuwać przez skórę, to nieznaczne jej drgania zwróciły jego uwagę. Przypomniały mu one zduszony podźwięk, jaki czuł w trakcie przejścia do Dziedziny. Tym razem jednak był on bardziej rozciągniętą falą, która ledwo muskała jego zmysły - a jednak to czyniła.
I choć ciężko było rozpoznać jej konkretną naturę, to Odys dokładnie wiedział, że owy rezonans magyi rozchodzi się od Joyce'a.
Chórzysta spojrzał badawczo na cyborga. Na ułamek chwili zawahał się, chcąc skorzystać z najprostszej, starożytnej techniki kontramagy (do której wyjątkowo Porządek Hermesa się nie przyznawał jako odkrywcy), a która podczas współczesnych nocy zwana była jako “strzał w ryj”. Jednakże biorąc poprawkę na metalowy szkielet, albo nie wyrządziłby mu krzywdy albo obił mu mózg w metalowej czaszce śmiertelnie - zależnie od siły ciosu.
Chociaż…
Odys otwartą dłonią zdzielił cyborga w twarz. Jeśli on słyszał muzykę, to i Joyce ją poczuje. W tym samym momencie pochwycił drgania kości i ewentualnego metalu, wzmocnił, dodał dodatkową energię i posłał w stronę mózgu. Inny słowy, zafundował cyborgowi wstrząśnienie tego narządu i raczej utratę przytomności.
Odys próbował odnaleźć metal, który by drżał w rytm dźwięku, jaki posłyszał, ale najwyraźniej nie było czegoś takiego w ciele Joyce'a.
Za to drugi sposób okazał się bardzo skuteczny.
Joyce wręcz upadł do tyłu wraz z krzesłem, gdy siła uderzenia powaliła go niespodziewanie. Jeszcze przed dotarciem do ziemi cyborg stracił przytomność, upadając na podłogę siłą bezwładu przy nieprzyjemnym akompaniamencie trzaśnięcia kości.
Morris odwrócił się napięcie, gdy tylko nadszedł atak Odysa, ale zobaczywszy jego efekt zapytał tylko bez przejęcia.
- Zabiłeś go?
- Uważasz, że potrafię zabić wzmocnionego człowieka liściem? Mam nadzieję, że nie - pokręcił głową bez większego przejęcia - nie wyczułeś nic? Bo ja z tym spaleniem mu jaj nie żartowałem, gdyby kombinował.
- A widziałeś bym go przypalał? - zaczął wyciągać swoją paczkę papierosów - Nic nie wyczułem. I tak, sądzę, że potrafisz zabić człowieka... choć ja tu takiego nie widzę.
- I daj tu palce, a rękę wezmą…
Odys wstał od stolika i przeniósł nieprzytomnego Joyce na kanapę. Spojrzał nań badawczo.
- Może nawet niechcący wyświadczył mi przysługę. Będzie łatwiej go zbadać niż jak świadomie kontrolowały wszystkie systemy. Jak to mawiają, zagrał i przegrał. Irytujący, prawda?
- Oni wszyscy tacy są. - hermetyk wzruszył ramionami - Co on planował? Przy dwóch magach?
- Albo chciał wysłać miejsce gdzie się znajduje, jakoś je oznaczyć lub skontaktować z kimś, albo po prostu sprawdzić gdzie jest. To drugie wątpię abym był na tyle dobry aby wyczuć tak osobistą percepcje.
- Ja bym mu teraz wyłączył wszystkie systemy i zobaczył co się stanie.
- Głupio byłoby go zabić. Sądzę, że Rada też miałaby mi to za złe - pokręcił głową - wątpię czy nasz przymusowy przyjaciel zostanie tutaj dłużej, to też zabezpieczenia tego miejsca przed Korespondencją mogą być stratą sił. Jeśli jednak potrzebujesz tutaj elementów do magy, warto je umieścić w jakimś dyskretnym miejscu.
- Jeżeli chciał powiadomić swoich... to lepiej przepal mu kabelki do komunikacji.
- Gdyby wszystko było takie proste. Miałeś kiedyś większy kontakt z cyborgami?
- Nie. - Morris spojrzał na nieprzytomnego - On serio jest takim?
- Wedle akt, tak. Zaraz się przekonamy. Problem z cyborgami jest taki, że wiele ich modułów jest trudnych do identyfikacji, często sam właściciel nie zna dokładnego ich działania, tyczy to szczególnie tych bojowych. Jeśli dodasz do tego nanoboty naprawiające uszkodzenia, rekonfigujące połączenia układów czy nawet budujące zwykłe elementy, to nagle okazuje się, że taki gość jest na równi elastyczny mistykom, bo wszystko czego potrzebuje ma w ciele lub jest w stanie syntezować wewnątrz. Dlatego też moim pierwszym celem są struktury nanobotów.

***

Odys wiedział co uczyni z cyborgiem przed jego przybyciem. Przygotował się, nie temu, iż inaczej nie potrafił. Przygotował się po to aby okazać pojmanemu technomancie szacunek, aby podejść do drzwi Otchłani z szacunkiem i aby wezwać jej imię w stanie mądrości.
Rozłożył w misce szczelnie zapisaną kartę, po łacinie. Składała się głównie z objawienia świętego Jana. Kabała u swych podstaw zakładała wyłącznie źródła żydowskie lecz tak jak Niebiański Chór był swej istocie metareligią, tak Ulisses stał ponad podziałami poszczególnych systemów wierzeń. Apokalipsa stanowiła jeden z najlepszych kluczy do uwolnienie czystej entropii. Była to księga zakłady ale też odrodzenia oraz finalnego przeznaczenia.
Gdy mieszkanie wypełniał swąd palonego papieru, Odys ułożył na plecach technokraty metalowy pierścień z wygrawerowanym „מראה" na kręgosłupie technokraty, na wysokości kręgu Th-5. Zimne dłonie położył na łopatkach Joyce. Zamknął oczy. Odys oddychał płytko i miarowo.
Zaczął omiatać ciało Joyce swymi zmysłami. W kwestii struktur żywych skłaniał się raczej do naturalistycznego podejścia intymnej obecności, doświadczenia zmysłami zamiast analizowania wzorca na podstawie imin rzeczy. Było to odpowiedniejsze.
Joyce nie kłamał, jego ciało stanowiło prawdziwą hybrydę życia i sztucznych dodatków. Niektóre części były proste – jak wzmocnienia kości czy mechanizmy poruszające dłońmi. Te Odys w całości rozumiał i postanowił ochronić je przed niszczącym wpływem otwartej otchłani.
Mózg Joyce oplatała skomplikowana sieć połączeń biologicznych struktur z nieorganicznymi sieciami stanowiącymi częściowo samodzielne urządzenie, a częściowo warstwę połączeniową z bardziej wydębionymi mikromodułami. Jednak ich skala złożoności przy tym czasie analizy wymykała się Odysowi. Wiedział, iż część z tego sprzętu wyłączyły już Tradycje. Postanowił zaatakować go z najmniejszą mocą, lecz nie mógł pozwolić sobie na zostawienie działacymi w pełni modułów komunikacyjnych.
Była też wisienka na torcie której chórzysta spodziewał się na podstawie raportów. Nanoboty. Wypełniały każdy zakamarek ciała, krążyły w krwiobiegu, wędrowały po włóknach nerwowych, czyściły kanały limfatyczne, wspomagały wątrobę. Ich fabryki znajdowały się w szpiku kostnym, lecz mistyk zdawał sobie sprawę, iż zasadniczo mogłaby zreplikować się wszędzie. Były najgroźniejszym narzędziem Joyce, zdolnym naprawić uszkodzony sprzęt czy syntezować nowy. I to one stanowiły główy cel ataku.
Tak jak grzesznicy podczas potopu. Co nie przeszkadzało zatopić całej ziemi. Odys jeszcze na szybko przypomniał sobie wszystkie mechanizmy i organy które chciał potraktować lżej, lekko wzmocnił ciało technokraty – nie chciał aby ten zmarł.
- Abaddon.
Wyszeptał pod nosem, a drzwi Otchłani zostały uwolnione, a z jej trzewi zaczęły się wylewać potoki czystej entropii. Pierwotna siła rozpadu została skierowana przez milczącego Odysa zgodnie z jego wolą. Pozwolił jej obmyć całe ciało Joyce, a tylko niektóre elementy nakazał potraktować lżej. Było to działanie z zupełnie innej strony niż tradycyjne niszczenie. Odys nie wybierał rzeczy do ataku. Wybrał tylko te rzeczy które mają być potraktowane lżej.
A jako, że mechanizmy od zawsze cierpiały mocniej od entropii w porównaniu do struktur żywych, nanoboty padną prędzej niż ciało technokraty.
Mistyk trwał tak w bezruchu dobry kwadrans. Nagle oderwał ręce od ciała nieprzytomnego mężczyzny. Uwolniona entropiczna chemioterapia ciągle trawiła ciało Joyce. Technomantę nie będzie czekała miła pobudka.
Odys spojrzał na pierścień. Zastanowił się, uśmiechnął się stwierdzając, iż to dobre imię i dobry omen. Wykorzystał wygrawerowane imię do prostego, wredne efektu który stosował od lat. Wymówił kilka razy grawerunek na pierścieniu w myślach.
Przed oczami runęły obrazy. Szklane sfery sefirii, pęknięcie Korony,, rozlanie się boskiego światła stworzenia po niższych światach. Katastrofa w metafizyce.
Wróć.
Szkło, imię szkła.
„A te bukłaki na wino były nowe, gdyśmy je napełniali, a oto popękały; nasze szaty i nasze sandały zupełnie się zdarły wskutek dalekiej podróży”.
Stworzył korespondencyjną barierę wokół Joyce. Stwarzała wrażenie twardej, niezłomnej jak szkło, jak ceramika. Po uderzeniu dźwięczała złowrogo.
W grunie rzeczy była to bariera, tylko niezbyt mocna. Gdyby ktoś ją zbił, roztrzaskałaby się z hukiem. Każdy odrobinę wyczulony mag w pobliżu byłby tego świadom, nawet nie poznając pieśni konkretnej Sfery.
Stara pułapka.
Chórzysta wrócił do krzesła zabierając pierścień i przykrywając Joyce kocem. Kiedyś zastanawiał się co muszą czuć aniołowie wyroków pańskich, jego gniewu i srogości.
Potem nie musiał się zastanawiać.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.

Ostatnio edytowane przez Johan Watherman : 28-09-2019 o 22:56.
Johan Watherman jest offline  
Stary 10-10-2019, 00:04   #8
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Odys spoglądał na zbyt małą powierzchnię biura magazynu portowego, którego dobudowane zaplecze dziś miało służyć za celę. Całe pomieszczenie pachniało kilkumiesięcznym kurzem, dusiło tumanami pyłu i przywodziło na myśl martwą rybę.

Aż Odysowi było żal zmuszać Joyca do przesiadywania tutaj.

Morris za to najwyraźniej czuł jakąś przyjemność z pasywnego dręczenia technokraty. Prawdę mówiąc Odys nie był pewien jak odczuwa to Joyce, któremu wyrazy emocji nie powróciły po dezaktywacji systemów, więc zachowywał ten sam niewzruszony wyraz twarzy, jednak wyraźnie to nie przeszkadzało hermetykowi próbującemu wyprowadzić technokratę z równowagi.
Joyce po prostu ignorował Morrisa.

Hermetyk uparł się, aby technokratę przykuć do ciężkiej (czy wystarczająco?) szafy ze zbutwiałymi segregatorami dokumentów magazynowych. Wzrok więźnia wyrażał całość pogardy, jaką odczuwał do Morrisa... oraz kiełkującej nienawiści.

Gdyby miał do czynienia z innymi magami spodziewałby się punktualności. W przypadku tych indywiduów nie mógł mieć takiej pewności.
Wszystko wydawało się być gotowe. Dzięki pomocy akolity hermetyckiego (z jakiegoś powodu chór nie był nadmiernie chętny do pomocy Odysowi) posiadającego pewne wpływy w porcie Liverpoolu, Chórzysta był w stanie przejąć na czasy potrzeby starą placówkę firmy magazynowej, która splajtowała kilka miesięcy temu i od tego czasu nikt paradoksalnie nie zgłosił się na ich miejsce. Odys zakładał, iż były to machinacje Przebudzonych, jakie nie dopuściły do sprzedaży czy rekwiracji miejsca.
Niestety nikt też wyraźnie nie miał zamiaru zatroszczyć się o miejsce. Choć z zewnątrz prezentował się jak inne mu podobne magazyny o stalowej konstrukcji, która już dawno utraciła swój metaliczny blask zdrowia, to środek nie powodował uśmiechu na twarzy. Biura mogłyby być dobrą scenografią dla horrorów - porzucone dokumenty, brudne ściany i podłogi, wątpliwej wytrzymałości meble ustawione w nieporządku upychania wszystkiego w jak najmniejszych przestrzeniach. Sam magazyn tak silnie pachniał martwymi mieszkańcami morza, że Odys mógłby przysiąc, iż znajdują się wciąż tu ich szczątki zamknięte w kontenerach.
Wolał nie sprawdzać.

Magowie mieli się spotkać w drugim z biur przyległym do tego, które stanowiło przedsionek dla celi. Wraz z Morrisem uporządkował pomieszczenie na tyle, na ile było to możliwe, jednocześnie nie siląc się na pedantyzm. Cóż, ci skazańcy nie mogli się przecież spodziewać luksusów...

***


Jesteśmy.
Znowu jesteśmy!
Cieszysz się?
Tęskniłaś?

Jules oparła się ciężko o ścianę pubu, przy którym musiała przejść, aby dotrzeć do miejsca spotkania... jednak było to ciężkie...

Nigdy cię nie opuścimy!
Jesteś słodka, tak, tak.
Smakowita duszyczka.
Obie!

Czuła jak głowa uderza bólem w szaleńczym rytmie, a nudności wzmagają się... i nie wiedziała czy to przez drugi, czy może przez nich.

Przyjdź...

Jules nie widziała, gdzie powinna iść. Wszędzie widziała swoich prześladowców...
Musiała iść przed siebie.

Ale gdy zrobiła kilka kroków, przeszła przez ścianę z pnączy niby z włosów zmarłego...
Gdy udało się przedostać przez tłum cieni...

Zobaczyła go. Zobaczyła tuż przed sobą, siedzącego na kamiennym krześle.

Zobaczyła swojego mentora.

***

Pił w pubie zamiast śpieszyć na spotkanie. Zakładał, iż spóźni się, choć wskazany magazyn znajdował się ledwo ulicę stąd, jednak Alexowi nie śpieszno było opuścić pubu. Atmosfera na zewnątrz nie powodowała uśmiechu, a nawet tak podła speluna, do której trafił, była lepszym wyborem niż zaplecze portu śmierdzące rybą, smarem i nieczystościami. Ze smutkiem jednak musiał uznać, że Liverpool mógł szczycić się lepszymi barami niż ten, w którym się znajdował.
Przynajmniej mieli alkohol... bo na piękne kobiety liczyć nie mógł. W sumie na dobry alkohol też nie...

Alex nie zorientował się, iż przyciągnął czyjąś uwagę. Był w końcu przyzwyczajony do tego typu atencji. Przywykł do niej i traktował ją z taką samą uwagą jak cichy szum na granicy poznania.
Ale tym razem okazało się, że to coś innego.

Całkowicie przemoczona kobieta o długich ciemnych włosach wyglądała jak naćpana zjawa, a przynajmniej takie były pierwsze myśli Alexa. To nie tak, że nie była ładna w żaden sposób... jednak otaczała ją ta niezdrowa aura oraz posmak szaleństwa.

Ta kobieta była wyraźnie pod wpływem... i to nie uroku oświeconego proroka, przed którym właśnie stała, patrząc na niego tym spojrzeniem ukrytym w rozszerzonych źrenicach.

***


Lało.
Nie, to nie był największy ból Vincenta - wszak miał parasol, który niestety wciąż podrywał do góry lodowaty wiatr. To nie to. LaCroix obrzydzony był obskurnym stanem tej części doków i zapachem gnijącej ryby. Nie mógł się doczekać dotarcia na miejsce. Tam będzie sucho i na pewno miejsce utrzyma standardy. Tak, tak będzie...
Widział już magazyn. Tylko jeden skręt, tuż obok tego kontenera z krewetkami...

Vincent z zaskoczeniem zrozumiał, iż leży na mokrej i brudnej nawierzchni portowej, a jego otwarty parasol zwiewało w kierunku wody. W pierwszym momencie nie wiedział co się stało... ale wtedy zobaczył powód.
Obok na tym samym bruku leżał inny mężczyzna nie strzepujący ze swojej kurty grudy błota, które także uczepiły się jego jasnej bródki i włosów. W tym momencie bardziej interesowałało go wyraźnie dobro zamszowej szkatułki, która jednak ucierpiała w trakcie uderzenia. Ten idiota zagapił się w zabawkę i z nieuwagi wszedł w drogę Vincentowi!

Ku rozpaczy Dominika pękło drewniane wieko skarbu, który zdobył dziś na mieście.
Przez kretyna co nie patrzy, gdzie idzie...

***

Cała ta podróż...
Bujanie statku na falach...

Monotonny wygenerowany głos wydobywający się z głośników obwieszczał równo co 15 minut i 5 sekund nowy status sytuacji na statku oraz warunków pogodowych. Zawsze te same kategorie... Zawsze tak samo nieciekawe, zawsze tak samo usypiające, aż w końcu właśnie to uczucie było jak mantra. Uspokajające. Oczyszczające.

Temperatura silników. Temperatura wody. Jaka tym razem będzie zmiana w wartościach?

Maurice wiedział, że zbliża się początek...
Nowego życia.

Prawie został zaskoczony końcem podróży i opuszczeniem statku, idealnie w momencie, gdy deszcz zaczął padać. Wydawało mu się, że podróż trwała lata, jako że Inżynierowie Próżni zdawali się nie śpieszyć z transportem.
A jednak to były jedynie tygodnie...
Po co tak długo?

Zobaczył stojącego na nabrzeżu znużonego mężczyznę o surowym spojrzeniu lodowato szarych oczu. Jego czarne włosy były ułożone na ten zupełnie normalny sposób widziany jedynie u osób wzorujących się na wyobrażeniach normalnego wyglądu, nie zaś na prawdziwym życiu. Maurice miał wrażenie, iż nie były one tworem natury. Mógłby także podejrzewać, iż wysłali do niego maszynę, jednak niewielkie drgnięcia mięśni twarzy wnosiły inny scenariusz.
I to było niepokojące.

Długi szary płaszcz powiewał na wietrze, stanowiąc jedyny wyraz życia w tej osobie, która nawet nie próbowała w żaden sposób ochronić się przed deszczem, jakby ta niewygoda jej nie poruszała. Krople deszczu spływały jej po głowie, niczym wielkie łzy zataczając koła na jego policzkach. Sam Maurice najchętniej pobiegłby skryć się przed wzmagającym się deszczem.
Kiedy podszedł bliżej napadło go niemiłe wrażenie, jakby przybył do jednostki karnej.

Nieznajomy skinął mu głową nieznacznie i równie monotonnym głosem co generowany na statku, przywitał Maurice'a.

- Witamy na Isle of Mann, panie Acker.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

szpital do 12.03
Zell jest offline  
Stary 16-10-2019, 09:01   #9
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Maurice zszedł z pokładu łodzi. Na moment jedynie sięgnął pod płaszcz, żeby na smartfonie zobaczyć czy nic nie zakłóca wskazań GPS. Wyniki oglądał na wyświetlaczu siatkówkowym. Lewy dolny róg wskazywał 21 października 2016 roku. Wyspa Man. Morze Brytyjskie. Godzina 16:21:10, strefa UTC.
Nowa tożsamość była standardem. Tylko jeden raz w ciągu ostatnich siedmiu lat posługiwał się tą samą tożsamością w ciągu dwóch misji z rzędu.
Nigdzie nie było widać słońca. A jednak Maurice z przyzwyczajenia miał na nosie swoje ciemne okulary. Krople deszczu rozbijały się na nich. Przeszedł kilka kroków i czuł, że jego włosy są już mokre. Jego rozmówca zaś z pewnością miał hydrofobizowane włosy. Błyszczały od deszczu, a jednak zdawały się suche. Usłyszał powitanie mężczyzny. Nie odpowiedział od razu. Zdjął okulary i schował je do kieszeni płaszcza. Odchylone poły ukazały czarny krawat i czarny garnitur. Tak… zdegradowali go. Znów był żołnierzem pierwszej linii. Przeczesał swoje włosy prawą ręką, przechylił głowę.
- Ma pan mnie wprowadzić w szczegóły misji, czy tylko dostarczyć tam gdzie ktoś mnie w nie wprowadzi? - powiedział mierząc wzrokiem cyborga.
- Comptroller Konstuktu otrzymał już informacje dotyczące pana i przekazał mi odpowiedni ich pakiet. Proszę nie być tak niecierpliwym, zostanie pan, panie Acker, zaprowadzony do swoich własnych przełożonych... - urwał wypowiedź.
Maurice rozejrzał się powoli po okolicy.
- Dziękuję panu, panie… - zawiesił pozwalając towarzyszowi nadrobić braki w etykiecie.
Mężczyzna spojrzał podejrzliwie na Maurice'a.
- 01001110. Czy pan próbuje utworzyć pozytywne relacje?
- Tak -
odpowiedział bez wahania wsuwając ręce do kieszeni płaszcza. SELENA wyrzucała serię zer i jedynek na wyświetlacz siatkówkowy agenta. Szybko przekształcając je na inne wartości. System ósemkowy, dziesiętny, wartość literową...
- Czy będzie nietaktem gdybym nazywał pana Panem E? - rzucił jeden z wyników podpowiedzianych przez jego AI. - Jest to dla mnie znacznie łatwiejsze niż sekwencja zero jeden zero zero jeden jeden jeden zero. Zwłaszcza gdyby przyszło nam pracować razem i potrzebowałbym szybko pana przed czymś ostrzec.
Pogoda zniechęcała do życia, tym bardziej dziwna mogła wydawać się zadowolona postawa faceta w czerni skrytej pod szarym płaszczem. Tyle, że on niczym Orfeusz właśnie wrócił z królestwa umarłych. Nie wiedział jak to możliwe, a jednak żył. I żadna misja „za karę” nie mogła popsuć mu humoru w tym momencie.
Mężczyzna o nieludzko ułożonych włosach cicho westchnął, co akurat było bardzo ludzkim odruchem.
- Nathaniel Barlow. - odparł po prostu.

Wyświetlacz przerzucał zdjęcie człowieka w deszczu, zestawiał z imieniem i nazwiskiem, zrzucał wszystko do bazy danych. Tak wyglądała wizualizacja pracy mózgu Maurica. Czy też AI, która ten mózg miała usprawnić. Wyjął dłonie z kieszeni i jedną sięgnął w stronę Barlowa w geście powitania.
- Możesz mi mówić Maurice.

Technokrata zastanawiał się na cóż takiego czekają. I czy stanie w deszczu miało być formą pokuty?
Gospodarz nie odpowiedział, a jedynie zaczął prowadzić Maurice'a przez port, w którym jedynie widział on innych z Unii... a przynajmniej tak mu się wydawało.
Samo przyległe miasteczko zdać się mogło wręcz wymarłym placem, pozbawionym przechodniów czy tętniących życiem ulic. Jedyny widzialny ruch był ze strony pojazdów transportowych Unii, które przenosiły załadunek ze statku.
Z drugiej strony kto w ten deszcz chciałby wychodzić na zewnątrz.

Niemniej miasteczko z jakiegoś powodu przypominało Ackerowi bardziej szarawą inscenizację filmową.

Nie zostało mu nic jak biernie podążać. Obserwował otoczenie. AI zbierała informacje o temperaturze, wilgotności, ciśnieniu. Okolica wyglądała średnio. Konstrukty były dużo bardziej eleganckie. Technologia aż w nich połyskiwała. Dokerzy w kombinezonach wspomaganych rozładowywali by kontenery, podczas gdy tutaj, na Ziemi nadal musieli udawać, ze technologia jest na poziomie nieco tylko bardziej zaawansowanym niż dziesięć lat wcześniej. Smutne, ale prawdziwe.

Nathaniel był okropnym towarzyszem, toteż Maurice skupiał się na otoczeniu. Myślał gorączkowo jaki cel miało budowanie w okolicy tego wszystkiego.
Technokrata bez wahania skręcił do stojącej przy ulicy furgonetki równie szarej co całe to otoczenie. Podszedł do tylnych jej drzwi, jednak nie wszedł do środka, a jedynie zatrzymał się w pół ruchu dłonią i zwracając spojrzenie na Marice'a zapytał wprost.
- Czemu żyjesz?
Maurice wysilił się na żart.
- Z biologicznego punktu widzenia ma to związek z biciem serca i przenoszeniem impulsów elektromagnetycznych w mózgu. Z religijnego z faktem, że Bóg tak chciał. Z filozoficznego zaś można by długo dywagować nad celem życia.

Oczywiście wszystko miało swój cel. Implant głosowy modulował odpowiednio ton głosu. Na granicy ludzkiego postrzegania. Proste sygnały, na które ludzie reagowali różnymi emocjami. A zamontowana w głowie Agenta Sztuczna Inteligencja miała przeanalizować ich reakcję i w odpowiedzi sprofilować cel.

Nathaniel wykrzywił usta w uśmiechu... dość prześmiewczym. Maurice poczuł jak Luna przesuwa się przy jego nogach w swojej wilczej formie. Z trudem powstrzymał się od reakcji na jej dotyk.
AI wyrzuciło tonę zebranych danych dotyczących zachowania iteratora. Tak, był rozbawiony... ale bardziej musiała go bawić sytuacja Ackera, niż jego żart.
- Uh-oh... - szepnęła wilcza Luna, gdy Nathaniel nacisnął klamkę drzwi furgonetki.

Sytuacja była co najmniej dziwna. Dzięki długiemu korzystaniu z wyświetlacza siatkówkowego nie uciekał wzrokiem po przeskakujących danych. Zamiast tego patrzył na rozmówcę. To, co pozwalało mu owijać wokół palca ludzkich rozmówców nie pomogło na cyborga. Cóż, i tak czasem bywało. Być może implanty w czaszce rozmówcy blokowały emocje i utrudniały ich „czytanie?” Acker nie mógł tego wykluczyć.

Obdarzył rozmówcę uśmiechem i wszedł do furgonetki.

- Pan Acker lubi opowiadać dowcipy. - odezwał się nagle Nathaniel, który nie wszedł za Mauricem - Angela musiała go lubić.
Maurice miał wrażenie, że tuż przed zamknięciem drzwi, cyborg uśmiechnął się szeroko...
... a Acker nie wiedział, do kogo mógł mówić, bo w tym niewielkim słabo oświetlonym pomieszczeniu furgonetki nie widział nikogo innego.
Miejsce nie posiadało nawet okienka dającego widok na kierowcę.

Zamki w drzwiach trzasnęły dodatkowo, gdy automatyczne zasuwy weszły na swoje miejsce.

Wyjął telefon chcąc sprawdzić zasięg. Zastukał dłonią o jedną ze ścian furgonetki. Cybernetyczna dłoń pokryta silikonową skórą bywała w takich momentach bardzo przydatna. Transmiter połączony z Seleną funkcjonował jak należy. Telefon zaczął wyświetlać stosowne dane.

Selena szybko wypluła raport:
Cytat:
Wygłuszenie 90%, siła zabezpieczeń 40% brak danych o tych na zewnątr.
To akurat nie było dziwne. Wygłuszenie mogło zakłócać odczyty. Odległość i pogoda też nie sprzyjały.
Cytat:
Promieniowanie magnetyczne 25%, elektryczne 41%.
Dużo więcej niż w zwykłym samochodzie. Ale ponieważ chodziło o auto służbowe Unii, to nie było tu żadnego zaskoczenia.

Nie chcieli go zabić. Cóż więc gorszego mogło go czekać na końcu trasy furgonetki?
Maurice odsunął spojrzenie od ekranu telefonu. Czuł się tu nieswojo, zamknięty w wyciszonym pomieszczeniu. I te blade światła...
... oraz stalowe zimno przyłożone do skóry przy uchu...
- Puść komórkę.
Wykonał polecenie. Włożył telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki. Oparł się potylicą o ścianę pojazdu. Zamknął oczy. Cela zmieniła się w celę mobilną. On sam mógł jedynie czekać.
- Maurice Acker... - ten sam twardy, męski głos rozległ się w przestrzeni... tym razem jednak z miejsca przeciwległego Maurice'owi - Tak teraz cię nazwano, co?
- Tak jest -
odpowiedział po wojskowemu. Z głośnikiem nie miał szans. Analizy emocji szły dużo gorzej.
- Wybacz, że nie mogłem sam przybyć na spotkanie z tobą, ale nadrobimy. Tuszę jednak, iż mój kolega odpowiednio cię teraz chroni…
- Tuszę, iż tak - odpowiedział spokojnie myśląc o 40% zabezpieczenia.
- Cieszę się, że się spotkamy. - głos przybrał barwę, która świadczyła o natłoku negatywnych emocji rozmówcy - Przepraszam za to. - dodał nagle.
- Również się cieszę - Maurice zerknął odruchowo na czas.
Zanim jednak dane dotyczące czasu zagościły w jego zrozumieniu, Maurice z całym impetem został powalony na metalową posadzkę furgonetki, gdy uderzenie czymś metalowym (pistolet?) prawie nie pozbawiło go przytomności. Krew zaczęła spływać po skórze rozbitego boku czaszki.
- Przepraszam... - Acker poczuł jak coś mocno napiera na jego klatkę piersiową - ...że to nie ja.

Agent odruchowo wyciągnął dłonie przed siebie szukając napastnika. Wyświetlacz w oku informował o otrzymanych obrażeniach. Nie mógł się odwrócić pod ciężarem jaki go przyciskał. Zagryzł zęby.

Promieniowanie magnetyczne 25%, elektryczne 41%.

Zasilanie furgonetki i zabezpieczeń… mógłby je skanalizować w protezie. Nie przepadał za walką, ale nie chciał pokazać się ze strony tego kompletnie bezbronnego. Zwłaszcza, że zainwestowano, żeby bezbronny nie był. Wystarczyło, że sięgnie do napastnika…

Maurice pochwycił nogę niewidzialnego napastnika, który go nią przyciskał do podłogi. Nie miał czasu na namysł, tylko działanie. Cybernetyczna proteza zdołała naładować się obecnym promieniowaniem elektromagnetycznym...
Nim oddał jego siłę w drugiego technokratę, na jego wyświetlaczu siatkówkowym pojawiło się zaburzone: "WARNI..."
Acker nie był w stanie kontemplować siły swojego zwycięstwa... które było pyrrusowe. Elektryczność oczywiście zrobiła swoje... ale uderzyła nie tylko napastnika, ale także leżącego na metalowej podłodze Maurice'a, na którego jego ofiara nastawała. Agent zemdlał prawie natychmiastowo.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 19-10-2019, 15:38   #10
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
- Morris - Odys zaczął powoli gdy ogarniali właściwą salę na spotkanie - odpuść Joyce'owi.
- O co ci chodzi? - hermetyk zapytał ustawiając chybotliwe krzesło - Lepiej, aby się nie wiercili podczas spotkania.
- Może w Porządku trzeba przez kwadrans dochodzić do sedna rozmowy - chórzysta skrzywił się lekko “jakby w chórze było inaczej” - lecz mnie tego typu gry nie bawią. To nie była odpowiedź.
- Ty też nie odpowiedziałeś. - sarknał.
- Joyce jest jeńcem. Ty ewidentnie masz radość ze sprawiania mu nieprzyjemności, a to jest działanie nie tylko na naszą szkodę ale też na swoją i Joyce'a, w bardzo długiej perspektywie. Teraz możesz popisać się dedukcją.
Chórzysta rzucił lekko zbierając ze złożonego stołu stare gazety.
- Dramatyzujesz. - Morris przewrócił oczami - Nie wiem na co on nam, ale chyba nie zamierzamy go trzymać w pięciogwiazdkowym pokoju i chodzić przy nim na paluszkach?
- Mam zamiar traktować go jak człowieka. Może postąpi tak, że będziemy musieli się z tego wycofać, może nie. Nam nic nie zrobił, a w ogóle życia, poza poglądami, nie wiemy o niczym złym. Był nawet kimś w rodzaju lekarza, Morris. Joyce jest ważny, ale…
Chórzysta pokręcił głową.
- Czy uważasz się za kogoś kto chce być w porządku do innych?
- Odys. - zaczął poważnie - Przecież w końcu jego i tak czeka śmierć. Nie wypuścimy go spowrotem do Unii.
- Nie czeka go śmierć - chórzysta spojrzał na Morrisa z lekkim uśmiechem - masz w pewnych kwestiach bardzo wąską perspektywę. Jakiego wroga, jaka Unia. Istnieje całe spektrum zjawisk na biegunach Triady. A nawet gdy wróci… To co? Korzystaj z tego, że masz u boku technokratę, on skorzysta z nas. Rozmawiajmy, wypijmy razem. Nawet gdy to wszystko się skończy, to może on pomyśli inaczej o Tradycji, a my inaczej o Unii. Może wreszcie ta przeklęta wojna zejdzie na łagodniejsze tory. Właśnie przez to jak traktujesz innych. To nasze wybory określają kształt Unii i Tradycji. Może zyskasz znajomego technokratę, a może nie. On wyszkoli kolejne pokolenie agentów. I co im powie? Znowu, że trzeba wyrżnąć wirtualnych? Czy może w trybach maszyny pojawi się litość?
Odys mówił powoli, z naciskiem na każde słowo.
- Technokracji nie da się pokonać, możesz zabijać ich ilu zechcesz. Tego pewnie nie uczono cię, lecz - Odys wyrysował w kurzu na biurku trójkąt - metafizyczna trójca. To będzie zawsze, zawsze będą upadli, zawsze będzie jakaś Maszyna, zawsze będą szaleni - wskazał palcem kierunek ze statyki do entropii - świat się kończy. Sprawmy aby te ostatnie chwile, aby upadek był jak najłagodniejszy. Nie przyczyniamy się do zdziczenia. I wiem, będziesz się śmiał, że jestem pacyfistą - uśmiechnął się lekko rozbawiony tym - ale jedną z cech mądrości jest wiedza kiedy być stanowczym. Aby nie siać wiatru na burzę bez celu, aby mimo krwi na rękach próbować być chociaż trochę sprawiedliwym.
- To Iterator. On będzie zawsze myślał to, co mu powie komputer i Kontrola. Z całej technokracji to oni są tymi prawdziwie zaprogramowanymi trybikami.
- Progenitorzy stosują modyfikacje na poziomie genomu w celu ukierunkowania danych cech charakteru oraz stymulacje farmakologiczną, NWO wynalazło programowanie neurolingwistyczne wdrożone w niemal każdej konwencji, Syndykat obkręca cię wokół palca, inżynierowie próżni uciekają od tego świata. Czy zatem Iteracja jest jedyna? A może o niej najwięcej słyszałeś, co?
- To ludzie, którzy nie chcą być nie tylko ludźmi, ale nawet biologicznymi bytami. Odrzucają sumienie, emocje... spójrz na Joyce'a. Zachowuje się jak osoba po lobotomii, tylko raz okazał emocje, gdy mowa była o Wirtualnych.
- A czy odrzucenie jest złe? Lub dobre? Zresztą - machnął ręką - jakby nasi tego nie robili. Czy przypadkiem najłatwiejszą rotą nieśmiertelności stosowaną w porządku jest prawie stanie się chodzącym trupem? Nie mam na myśli Tremere. Wiem, współcześnie mało kto to robi, ale wciąż, często poza horyzontem macie garstkę Liczy. Nasi kuzyni ze wschodu rozpływają się nad koncepcjami rozpadu własnego ja we wspólny umysł, też często odrzucają emocje. Też są do likwidacji? Za poglądy?
- Nie są w Technokracji. - Morris odparł zimno - Według ciebie Joyce jest ważny? Jak dla mnie może być żartem Rady to dołączenie go.
- Niektórzy mówią, że żartem było stworzenie świata. Jeszcze inni idą dalej, iż wszyscy jesteśmy błaznami w boskim teatrze. Czy to odejmuje cokolwiek z istotności?
- To jaka jest ta istotność naszego technokraty?
- Los - Odys uśmiechnął się lekko - jego los jest silny. Gdy nadejdzie czas lepiej aby miał o nas dobre zdanie. I nie, śmierć nie jest wyjściem. Przecinanie przeznaczenia zwykle robi więcej szkody, a jak nie to po prostu nie zmienia nic ostatecznego.
- Czyli co? Mamy go dalej niańczyć? - mruknął bez zadowolenia.
- Masz być w porządku do niego. To jeniec wojenny, nie bądźmy nazistami.
- Dobrze. Nie będę mówił mu przykrych rzeczy, psze pana.
- Chodziło mi o zachowanie - Odys przesunął krzesło do stołu narady i podszedł po drugie - dobra, stara hermetyczna sztuczka, co? Obiecać nie to o co chodzi - zaśmiał się lekko - nie myślałeś ostatnio co masz zamiar tutaj robić?
- Nie. - Morris uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością.
- Zastanów się, trzeba czymś się zająć, człowiek nie może żyć cały czas misją - chórzysta powiedział swobodnie - te wszystkie rzeczy co mówiłem, wyjaśniałem. Nie dlatego, że lubię mentorować, chociaż czasem wpadam w taki ton. Na spotkaniu ogłoszę, iż w łańcuchu dowodzenia będziesz drugi po mnie. Chcę abyś myślał, a nie tylko płynął z falą. Kształtujesz rzeczywistość dużo dalej niż to miasto i jako osoba odpowiedzialna za fundację po mnie, masz mieć klarowane osądy - uśmiechnął się.
Morris wyglądał na trochę niepewnego.
- Sądzisz, że to najlepszy pomysł? Jeżeli tak - to chyba jesteś jedyny, a klarowne osądy... - zasępił się - Wiesz, że to będzie ciężkie w wypadku hermetyków... a ten cały Alex... - westchnął - Joyce'a mogę zostawić, i tak kruszynka mnie ignoruje i chyba ma focha. - spojrzał uważnie na chórzystę.
- Życie byłoby potwornie nudne gdybyśmy podejmowali wyłącznie najlepsze decyzje. Wystarczą dobre. Ciebie znam najdłużej, podczas naszej wędrówki przeżyliśmy sporo. Dodatkowo jesteś drugi w sile, na niektórych magach robi to wrażenie, pełni rolę autorytetu.
- A czy w razie zgody, czeka na mnie jakaś kolejna przysięga? - zapytał z uśmieszkiem.
- Przysięgi w sprawie niektórych osób wymusiły na mnie Tradycje - Odys wyjaśnił spokojnie - chcieli zabezpieczenia.
Morris odłożył na stół połamany segregator.
- Dobrze. - stwierdził po chwili pauzy - Masz rację, podróżowaliśmy razem, a do tego walczyliśmy ramię w ramię. To znaczy wiele.
- Znałem ludzi dla których to nic nie znaczyło. Znałem też tych którzy przecenili braterstwo broni - wzruszył ramionami.
- Dla mnie to ważne w pewnym stopniu. Dla ciebie nie? - zapytał wprost.
- Wszystko jest ważne - uśmiechnął się tajemniczo - wszystko zależy od okoliczności. Czym innym jest braterstwo walki o swój naród, a czym innym podczas chwalebnego szturmu. To pierwsze nie wygląda pięknie, jest wręcz żałosne, zawierane w zrujnowanym mieście o pół kromki chleba. Ludzie wolą to drugie, jest lepiej podane, i chyba bardziej zbrodnicze.
Morris milczał dłuższą chwilę.
- Jeżeli będziesz miał chęć Odysie, to chętnie posłucham o twojej drodze. Uważaj to za szczere zdanie, a nie hermetycką zagrywkę.
- Sam bym prawie nie został w jednym z Domów Porządku - Odys uśmiechnął się lekko - jeśli okolica będzie bezpieczna, trzeba będzie wyskoczyć do pubu. Joyce'a może zabierzemy jeśli się uda. On też miał swoją drogę, sądzę, że dość bolesną.
Chórzysta wziął suchą szmatkę aby trochę zetrzeć co grubsze tumany kurzu w głównym miejscu narady.
- Być może. - hermetyk chciał zrobić to samo, ale zatrzymał się w pół ruchu - Cholera... Może pójdę do niego i poluzuję mu te kajdanki. Chyba przez przypadek mogłem wymusić na nim nimi nieszczęśliwy dyskomfort.
- Rób jak uważasz - odpowiedział z dość skutecznie udawaną obojętnością - będę chciał za jakiś czas poprosić ducha aby pilnował Joyce'a, abyśmy nie mieli z tym tyle problemu. Myślałem o ifrycie - rzucił w eter.
Flambeau zaśmiał się tylko na te słowa i nieśpiesznie ruszył do wyjścia z pokoju.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172