25-11-2019, 16:38 | #121 |
Reputacja: 1 | - Widzisz bardzo dużo. - Shateiel, zdumiony, przyglądał się siedzącej naprzeciwko blond postaci. - Tylko… kto według ciebie jest tym złym? - Pytasz o... niedawnych pracodawców naszej zmarłej bidulki? Czy też może wróciła wam ochota na kawę i ciasto, przy których moglibyśmy podyskutować o ideach Stirnera oraz Nietzschego? - dopytało nagie dziewczę z pobrzmiewającą w głosie (złudną?) nadzieją, że ta druga odpowiedź mogła okazać się prawdziwą. Obserwując jej łaknącą frenezję, siedzący obok Shateiela anioł kuźni przewrócił oczyma, ale nie podjął tematu. - Pytam o jego pracodawców. - Shateiel pokręcił z niedowierzaniem głową. - Naprawdę... napiłabym się z tobą kawy, ale na werandzie i gdybyś mi zagwarantowała, że nie będzie tam skrawka jakiegokolwiek ciała. - Z tym... mógłby być drobny problem - przyznała gospodyni z winnym uśmiechem dziecka przyłapanego z dłonią w słoiku na ciastka. - A jego nowi państwo właściciele... kurczę no, nie mogę sobie teraz przypomnieć ich artystycznych pseudonimów. - Uniosła dłonie w geście udawanej bezsilności przeplatanej czymś, co Nana zakwalifikowała jako bezczelne, wierutne kłamstwo. - Powiedzmy po prostu, że pierwsza grupa uważała się za chodzące ideały i bardzo chciała narzucić całemu światu swoją ideę prawa i porządku - Uniosła idealnie wyregulowane brwi, zdając się pytać “brzmi znajomo?”. - Ich przeciwnicy stawiali raczej na chaos, zniszczenie, rozkład - całe to “ble, fuj i och, ach” typowe zwykle dla jednowymiarowych bęcwałów, z którymi nie da się rozmówić. Zlepek kości obrócił się w jej dłoni na podobieństwo kuli w kręgielni. - No, to tylko wyobraźcie sobie, jak potwornie naświntuszyć musiała nasza martwa bida, aby ci źli chcieli z nim chociaż porozmawiać! Oj, tak... ten “nieśmiertelny” miał bardzo malowniczą historię. Ha. Czy baliście się kiedyś śmierci tak bardzo, że zabiliście to, w co wierzyliście i kim byliście, aby utrzymać przy życiu swoje ciała? - To ostatnie pytanie, w przeciwieństwie do reszty jej trzpiotowatych kwestii, rezonowało śmiertelną powagą. Na ułamek sekundy pomieszczenie zalała miażdżąca zmysły, egzystencjalna presja, a Złotowłosa zarysowała się jako coś znacznie starszego i groźniejszego, niż sugerowałoby to jej nieletnie, smukłe ciało. Był to jednak zaledwie przebłysk całości, szkic głębszego stanu rzeczy... i umknął on z umysłu byłej zakonnicy jeszcze szybciej niż w nim zawitał. - Wierzę, że wiesz jakim sposobem możemy tu funkcjonować, i że żadne z nas nie miało takich zapędów. - Shateiel uśmiechnął się nieco gorzko. - Obawiam się, że wiesz bardzo dużo i większości tego nie chcesz zdradzić... tak jak faktu kim... lub czym jesteś. - Oj, nie przesadzajmy, nie przesadzajmy! Jestem zwykłą panią domową z nadmiarem wolnego czasu! - załgała radośnie. Val parsknął i przeszedł w werbalną kontrę. - Jak mi tu, kurwa, kaktus wyrośnie - rzucił znanym już Shateielowi grypsem. - Mieszkasz w cholernej chałupie z Domu tysiąca trupów, a pieprzonymi dekoracjami wymieniasz się z J. Dahmerem, więc nie pierdol mi proszę o “zwyczajności”, dobra? Skoro nie chcesz gadać jak jest, to zbieraj tę łepetynę i dawaj co nasze, bo nie będę czasu marnował na smuty! - wrzasnął gniewnie na siedzącą naprzeciw nastolatkę. Ta tylko odchyliła się pewniej na oparciu, sącząc narastający gniew. Sycąc się nim. - Twój przyjaciel jest bardzo... niecierpliwy - wyznała. - No nieważne. Faktycznie, trochę się zagalopowałam z ploteczkami. Ale czy możecie mnie za to winić? Wspominałam, że gości mamy tu tak rzadko... cóż. Gdybyś chciała kiedyś odwiedzić nas sama... - kiwnęła do Nany porozumiewawczo, jak do najlepszej psiapsiółki. Shateiel westchnął ciężko. - Starasz się znów go zirytować? - powiedział nieco zrezygnowanym głosem i zerknął na ryżego anioła. - Widziałeś, co tu było przed chwilą? Uważałabym, bo może ci zafundować jakiegoś kościanego kaktusika. - Ten komentarz trochę utemperował zapędy Valeriusa, choć gospodyni zdawała się nie chować urazy po jego drobnym emocjonalnym wybuchu. Usłuchała jednakże nieskromnej sugestii i przeszła w końcu do ubicia targu. Czaszka zafalowała, przemknęła jej pomiędzy palcami i zniknęła pod taflą podłogi w towarzystwie flegmatycznego pluśnięcia. Lewa dłoń nastolatki zagłębiła się pomiędzy poduszki kanapy, wyławiając z niej kremową kopertę z czerwonym lakiem. - O, proszę bardzo! Wasze paszporty, broszurka i bilety! - Zawinęła opuszkami, zwolniła uchwyt, zaś papierowy prostokąt, wirując, pomknął z jej ręki wprost na kolana Nany, gdzie zakończył swą podróż. Druga ręka złotowłosej, z palcami ułożonymi w wyczekujący wachlarz, wysunęła się poza oparcie wersalki. Coś pokonało warstwę hebanu udającą stałe podłoże i zostało schwytane przez gospodynię. Była to... głowa. Ludzka głowa o znajomych rysach kości policzkowych i podbródka. Zdobiła ją gładka, młodzieńcza cera z głęboką, czekoladową opalenizną oraz czarne, półdługie włosy o kolorze nocnej czerni. - A tutaj mamy gotowy, ładnie wykończony podarek. Tak, żebyście nie wyprawiali się z pustymi rękoma! - Łepetynę rzuciła Valeriusowi, nie kryjąc zadowolenia, kiedy ten wzdrygnął się z obrzydzenia odbierając podanie. Nana powstrzymała się od komentarza, zaglądając do koperty. Była ciekawa, gdzie też wysyłał ich Eshat. - Jeśli… nie potrzebowałaś czaszki. - Shateiel przesunął wzrokiem po danych w paszportach. - To... na czym polegał targ? - Mogłam napatrzyć się na was w waszym pełnym... splendorze, prawda? Rozrywka, wiedza, wrażenia, piękne wspomnienia, ach! Wspaniała nagroda. Niezapomniana. - Złota panna uśmiechnęła się po ostatnim słowie, jakby było żarcikiem, którego sens rozumiała tylko ona. - Ale, kochanie Ty moje, nie otwierałabym tej kopertki tutaj! Bilety, zdradzę szybko, mają charakter... natychmiastowy - ostrzegła nastolatka. No i w samą porę, bo Shateiel właśnie przymierzał się do ich przeglądnięcia. Nie licząc podobizn skrzydlatych wypalonych na pierwszych stronach i... czerwono-brunatnych kropek, które wyglądały jak zaschnięta krew, książeczki były całkowicie puste. Natomiast broszura miała formę prostej ulotki z minimalistyczną szatą graficzną. “Smoliste Diuny i Ty - Jak trafić i jak wrócić zachowawszy skórę” - głosiła, wisielczo małpując prawdziwe świstki tego typu. - Dosyć... to nietypowe - mruknęła i pokazała Valowi zawartość koperty. - I jeszcze raz, co mam z tym zrobić? Anioł kuźni oszacował nowe fanty wzrokiem. - To... magia przestrzenna. Na swój sposób zbliżona do tego, co sam odpieprzam z dnia na dzień, ale najbliżej jej do tych cudactw, które odstawiają Neberu. Otwieranie drzwi, patrzenie przez ramię kolesiowi z sąsiedniego stanu, tworzenie, tego... uh, “kolokacji między dwoma punktami w przestrzeni” - zacytował pokracznie, najwidoczniej powołując się na wykład kogoś bardziej obeznanego z nadnaturalnym poletkiem, do którego sam nie miał dostępu. - Kwestia aktywacji. Może nas wywiać zaraz po dotknięciu, po spojrzeniu, po przeczytaniu, chuj wie. Ta koperta pewnie temu zapobiega... - wybąkał niepewnie swoje spekulacje. Gospodyni przyklasnęła mu z uznaniem. - Dokładnie, dokładnie! Wystarczy rzucić okiem.- podpowiedziała uczynnie. Ostatnio edytowane przez Highlander : 01-12-2019 o 13:06. |
27-11-2019, 19:56 | #122 |
Reputacja: 1 |
|
12-12-2019, 21:28 | #123 |
Reputacja: 1 | “They're just weeds, love, they don't belong anywhere.' Her granddaughter [...] furrowed her brow. 'That doesn't seem very nice. Everything belongs somewhere.” ― Kathryn Hughes, The Letter Benon zamarł. A dokładniej jego umysł wyłączył się jakby wyjęto mu bateryjki. Tyle tylko, że gościli w tym ciele we dwoje i wcale nie oznaczało to tragedii. Może nawet lepiej byłoby żeby śmiertelna jaźń nie musiała próbować ogarnąć pewnych rzeczy. Anielica ruszyła pozornie spokojnym krokiem do krawędzi kopuły, do najniżej wiszącego owocu. Skinęła uspokajająco ręką Dankworthowi. - Słyszysz mnie? Ty, które tam jesteś powyżej? - nie precyzowała, czy chodziło o to, co siedzi w kokonie, czy to, które rodziło… te potworności wbrew pierwotnemu planowi świata. Zatrzymała się z ręką wyciągniętą do membrany, czekając na odpowiedź. Odpowiedź przyszła z niepytanej strony - znikąd pojawił się upiór, który rozorał jedną z gałęzi ze złośliwym chochotem. Jednak nie to było największym szkopułem. A nawet nie to, że nadwyrężona gałąź nie utrzymała kokonu, zrzucając kilkumetrowy owoc prosto na Celine, bo jego udało się szcześliwie uniknąć. Esencję problemu stanowiło to, że powłoka roztrzaskała się o ziemię, oblewają wszystkich sokami i ujawniając swoją zawartość. Okazało się nią ciało kilkunastoletniego chłopca. Mające setki (jeśli nie tysiące) lat i będące jednym wielkim wyrzutem sumienia tego upadłego świata. Bardzo konkretnie kojarzyło się ono anielicy z jej własną, nierejestrowaną dotąd przywarą - taką ciągnącą się wstecz w czasie aż do pierwszego grzechu. Do Kaina i Abla oraz do Wojen Gniewu, które od tamtego morderstwa skręciły z braterskiego sporu prosto w okupioną niezliczonymi żywotami wojnę. - DOSYĆ! - rozdarła się Celine. Irytujące było to, jak mizerny efekt dawał okrzyk przez to wątłe, człowiecze ciało. Ale to duch, nie ciało, panowała nad upiorem i o ile ten nie chciał zakończyć swojego istnienia tu i teraz, to siłą rzeczy musiał się podporządkować. - Jeszcze nie czas na to - zadecydowała skrzydlata. Choć czas mógł nadejść niezwykle szybko, bo Celine miała poważne wątpliwości co do skuteczności śmierci tego chłopca. Spojrzała mu w oczy, szukając jego historii, śladu tego, jak zginał. A w swojej wizji ujrzała... co właściwie? Zakapturzoną sylwetkę pochylającą się nad chłopięciem i ściskającą rytualny nóż. Kreślącą “narzędziem” na gołej, nie w pełni wykształconej piersi krwawe runy. Korony drzew tak gęste i grube, że zasłaniały sobą słońce, zabraniając mu dostępu do leśnych odmętów. Kamienny ołtarz, którego zimno i chropowatość czuła niemal na plecach. Ukłucie w szyję. Nie, prędzej dwa jednoczesne ukłucia. A potem ciemność uchodzącego życia połączona z ciepłem oraz słodyczą napływającymi do dziecięcych ust. Wizja przeszłości urwała się, siłą wciągając Celine na powrót w chaotyczne tu i teraz. Widmo, które w tym momencie była w stanie śledzić tylko dzięki jego maniakalnym chichotom i wrzaskom, nic sobie z niej nie robiło. Aparycja rozdzierała kolejne gałęzie przy pomocy swoich szponów, przeskakując z jednej “latorośli” na drugą. Plask. Kolejny kokon czerwieni runął na ziemię i rozbryzgał się na niej. Struktura gałęzianej kopuły zatrzęsła się, jak gdyby w oburzeniu. Towarzyszył temu odgłos na pograniczu ryku i warkotu - jakby coś budziło się do życia i... było kurewsko niezadowolone, że przerwano mu drzemkę. Celine spojrzała po swoich pozostałych “sojusznikach”, jednak wciąż wyglądali oni jak uciekinierzy z muzeum figur woskowych. Puste, pożarte pierwotnym lękiem oczy - światła duszy paliły się, jednak nikogo nie było w domu. Skrzydlata upewniła się, że Dankworth nie odpłynął w obłoki jak ta dwójka. Nie wiedziała, czym dokładnie są “owoce” tego drzewa, a co za tym idzie nie była jeszcze absolutnie pewna, że należało usunąć je z tego świata. Za to widmo... widmo musiało jak najszybciej dostać faktyczny cel do unicestwienia... lub sam zostać unicestwionym. - Zniszcz to, co żywi te owoce, tam u góry. Tylko to. - Lodowaty głos kontrastował z ciałem, które najchętniej poddałoby się tu i teraz. Wola Upadłej zaatakowała duchową aparycję. Wycelowana strzelba funkcjonowała tak naprawdę tylko podkreśleniem sugestii, bo z perspektywy strzelectwa trzymanie w górze broni przez tak długi czas było błędem. Przy trzęsących się rękach młodzieńca może i mniej znaczącym niż zwykle, ale wciąż zapewniającym pudło o kilka metrów. Pulsujący, groteskowy byt z Krain Umarłych zgiął się wpół zanim zdołał dać kolejnego susa. Ziejące oczodoły zmieniły na moment kolor, gdy jego własna wola modyfikowana była przez tą Upadłej. Narzucenie rozkazu ataku przyszło Celine zdecydowanie trudniej niż onegdaj, ale... udało jej się postawić na swoim. Dodać swoją nadnaturalną kropkę nad “i”. Widmo zaczęło się obłąkańczo wspinać po jednej z gigantycznych łodyg, próbując zlokalizować (i rozerwać na kawałki) “żywiciela owoców”. Zniknęło z pola widzenia Celine, zatapiając się w mroku, który otulał szczyt kopuły. Przez chwilę nic się nie działo. W nieprzyjemnej ciszy, kontrolujący ciało młodego Latynosa byt czekał aż coś się wydarzy. Cokolwiek. Ale na taki rozwój wypadków przygotowany nie był. Sklepienie - oraz bębenki pana Peralesa - przeszył przeraźliwy, pełen bólu wrzask. Sens sprawy zasadzał się jednak na tym, że był to... znajomy skowyt. Odgłos wydany przez wypaczone, eteryczne struny głosowe. Ułamek sekundy potem, coś masywnego - duchowo i fizycznie - oddzieliło się od sufitu i... runęło na ziemię pośród łoskotu (jęku?) łodyg. Celine ledwie uskoczyła na bok nim ogromnych rozmiarów kolisty kształt uderzył o ubitą powierzchnię nieopodal. Podłoże tąpnęło, tworząc pierwsze zarysy krateru, nim wszystko zalały tumany kurzu. Krzyk - który trwał w najlepsze do tej pory - przeszedł w (agonalny?) śmiech, a potem urwał się nagle - jak trzaśnięcie struny. Kiedy fale wzbitej ziemi opadły, przed Upadłą stało stworzenie... nie. Stała bestia, behemot wysoki na blisko cztery metry i długi na około dwa razy tyle. Jego masywne kończyny stanowiły dziwaczną krzyrzówkę kory drzewnej i masy mięśniowej. Od muskulatury odchodziły ostre jak szpikulce kawałki łupiny i pomniejsze kolce. W pysku, podłużnym i najeżonym zębiskami, bydlę trzymało resztki widma, które właśnie rozwiewały się na stworzonej bryzie. Gigant ten, kojarzący się z jakąś eko-przyjazną wariacją na temat Świętego Jerzego i Smoka, nie posiadał oczu. Mimo to, Celine nie miała wątpliwości, że bydlę “widzi” ją jak na dłoni. A skoro już o dłoniach mowa, jedno z pazurzastych łapsk bestii wisiało - protekcyjnie? - nad ciałem młodego chłopca. Ciałem, które wedle wszystkich znaków na niebie i na ziemi powinno zostać zmiażdżone, a jednak trwało dalej w nienaruszonym stanie. “Jaszczur z drewna” przekrzywił zgrzytliwe łeb. - Nareszcie, ktoś z kim można rozmawiać - stwierdziła anielica. Było to stwierdzenie mocno na wyrost, bo potwór na razie nie wydał z siebie ani jednego spójnego dźwięku. Otwarcie chęci konwersacji też nie zdradzał. - Jego zabił ktoś inny, nie ty. Pozostałych też? - Upadła wysunła pytanie, wolną od broni ręką zataczając koło wskazujące pozostałe kokony. Rozmiar kłów potwora, jego sylwetka, aura brutalności którą roztaczał nie pasowały do istoty z wizji. A jeżeli chronił ciało chłopca…. to mieli punkt zaczepienia. Kolos wydał z siebie coś na kształt skonsternowanego skrzypnięcia wymieszanego z pęknięciem gałęzi. Widać bardziej przyzwyczajony był do reakcji w wykonaniu Rebecci (która rzuciła się do ucieczki) oraz Dankwortha (który osunął się na kolana z poluzowanym pęcherzem). Coś - znajome już, pulsujące czerwienią światło - zatańczyło wokół bezokiego pyska i spłynęło... a może raczej ześlizgnęło się w dół, po jednej z łap. Korona mrocznego światła zatańczyła wokół głowy martwego dziecka, wpierw oblepiając ją niczym rój spragnionych słodyczy owadów, a potem wnikając do jej wnętrza przez każdy dostępny otwór. Ślepia chłopca otworzyły się i rozgorzały identycznie zabarwionym blaskiem. Sylwetka podniosła się, położywszy dłoń na boku gigantycznego obrońcy. - Nie zabiłem swoich dzieci. Dałem im drugie życie. Prawdziwe życie, którego odmówił im świat. I daję im je po raz kolejny. Dlatego, że to ostatnie zostało im niesprawiedliwe wydarte. Jednak tym razem będzie inaczej. - Wypowiedź bliższa była wyciu wiatru i szumieniu potoków niż słowom sformułowanym przy pomocy ludzkiego języka, jednak im dłużej Celine jej słuchała, tym bardziej oswajała się z owym dialektem natury. - Czego szukasz w mojej domenie, sługo fałszywego boga? Twoja obecność budzi niemiłe wspomnienia - oświadczyły chłopięce wargi. Ostatnio edytowane przez Highlander : 21-12-2019 o 23:30. |
16-12-2019, 15:43 | #124 |
Reputacja: 1 | - Któregokolwiek boga masz na myśli, pewnie nie masz racji - zaprzeczenie, wciąganie w dyskusję, kupowało czas. Na już - na obserwację tych cech którymi stwór raczył się pochwalić. Jego aur, tego jak nie-pasował do świata dookoła. Jeżeli istota faktycznie rozpoznawała czym była Celine - z dokładnością do rozpoznawania po której stronie frontu stała Upadła - była pewna szansa że także ją rozpozna.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 19-12-2019 o 07:03. |
22-12-2019, 10:39 | #125 |
Reputacja: 1 | - Nie no. Nie wierzę, że ktoś byłby w stanie zapuścić się w te rejony nie mając pojęcia, gdzie się kieruje. Tego po prostu nie kupię - pokręcił głową, jakby odganiał się od wędrownego szklarza, próbującego wcisnąć mu słabej jakości kit. - Samo to, że tu wylądowałaś świadczy o tym, że musiałaś wiedzieć, gdzie się wybierasz... - zrobił krótką pauzę, widocznie szukając luk w swoim rozumowaniu. - Albo, przynajmniej, że osoba, która Cię tu wysłała, była w tej kwestii kumata.- dodał, może odrobinę zbyt asekuracyjnie, spoglądając na kopułę zieleni i rdzawych chmur. - Smoliste Diuny, Habroxia, Jadeitowy Nieboskłon. Żadna z tych nazw nic Ci nie mówi? A, no i wypadałoby dodać, że nazywam się Alex. - wyciągnął jedną dłoń do Nany, natomiast drugą poczochrał się w zakłopotaniu po karku. Zakonnica uścisnęła tę wyciągniętą. - Właśnie sprawdzałam, dokąd mam bilety. Nana - przedstawiła się krótko, rzucając okiem po okolicy. - Niestety, te nazwy nic mi nie mówią. Trafiłam tu na polecenie Eshata. Ręka masująca szyję zmieniła położenie i przeniosła się na policzek, nieopodal przywodzącej na myśl Rów Mariański szramy. Długie “hmmm” opuściło usta chłopaka. W towarzystwie delikatnej, ledwie zauważalnej wstążki czarno-purpurowego dymu. - Mmm. Mnie z kolei nic nie mówi ten alias. Ale twoja niewiedza na temat miejsca pobytu pokrywa się z brakiem wiedzy na temat transportu. - Wskazał zdezelowany wrak. - To sugeruje odrobinę szczerości. No i dobrze. A o co to jeszcze przed chwilą pytałaś? O jakiegoś rudzielca? Hm. Widzieliśmy... ja i moja grupa - doprecyzował od razu - Jakiś... obiekt? Przedmiot? Odłączający się od auta i spadający kilkadziesiąt metrów na północ. Może był to ten facet, którego szukasz. Ale jeśli tak, to lepiej, żeby miał jakiś sposób na miękkie lądowanie, bo oddzielił się od... gabloty dość wysoko - uprzedził ostrzegawczo, chcąc przygotować Nanę, na wrażenia estetyczne, jakie potencjalnie mogły ją czekać za najbliższą diuną. Z drugiej strony, psychika dziewczyny była na tyle “utwardzona” po ostatnich wydarzeniach, że nie potrzebowała tego typu zabiegów. Wystarczyło zamknąć oczy i przypomnieć sobie wystrój pewnego domu. - Jeśli chcesz, to możesz zabrać się z nami. Udajemy się akurat w tamtym kierunku. Do Czarnej Metropolii - zaoferował chłopak o pooranym obliczu. - Chętnie się do was przyłączę. Pomoglibyście mi tylko wydobyć rzeczy z bagażnika? - Nana spojrzała wymownie na auto. Chłopak z Blizną zmierzył powyginany w tej i nazad kawał blachy. Nie był pewien, czy jakiekolwiek klamoty mogły przetrwać taką kraksę. - Zależy. Jak dużo ich tam jest? Bądź było? Bo wędrówka przez te tereny z dużym obciążeniem nie należy do mądrych pomysłów. Ludzie zwykle zabierają ze sobą tylko wodę, prowiant i najpotrzebniejsze rzeczy - zaznaczył, najwyraźniej obawiając się, że liczba gratów Nany mogła przyćmić niejeden wiktoriański stereotyp kobiety w podróży. - Dwa plecaki. W jednym są ciuchy moje, a w drugim mojego kumpla. Woda wybuchła w aucie przy upadku. - Zakonnica skinęła głową w kierunku mokrych plam na szybie auta. - Dobra, sprawdźmy sprawę z bliska - zgodził się wstępnie i zbliżył do bagażnika. Z mechanizmem Alex i Nana musieli nieco się poszarpać, jednak ostatecznie zamek dał za wygraną, ustępując ze zgrzytliwym protestem. Plecaki nie odniosły w zasadzie poważniejszych uszkodzeń jeden z nich miał tylko urwane ramię. Młodzian w kapocie przerzucił go sobie przez ramię, a ten mniej poharatany wręczył nowej koleżance. - Pójdziemy więc? - zapytał zapraszająco, a wolną dłonią omiótł krajobraz. - No dobrze... ale co właściwie tu robisz? - Nana przełożyła mały plecak z czaszką na swój brzuch. - A i co to w ogóle za miejsce? - Jestem tu przewodnikiem. Oprowadzam, wskazuję drogę, mówię, czego unikać. Brzmi klawo, ale z reguły tylko przeprowadzam małe, kilkuosobowe ekspedycje z Metropolii do mniejszych wiosek. No i na odwrót. W ruiny właściwie się nie zapuszczam - chyba, że dobrze płacą i mają zgrany zespół. Własny status turysty porzuciłem ledwie kilka lat temu, więc wolę trzymać się sprawdzonych szlaków. Nie narażać siebie i innych, etc.- zeznał bez zająknięcia. Słownie i mentalnie zacięło go dopiero drugie pytanie. - Uch. Powiedz mi, jak bardzo jesteś obcykana, jeśli chodzi o koncepcje Umbry, rzeczywistości równoległych i wymiarów kieszonkowych? - Całkiem długo siedziałam w dość paskudnej rzeczywistości równoległej - odpowiedziała opętana, z namacalną nutą niechęci w głosie. Alex skinął głową. - Coś jak ja. W jednej takiej się wychowałem. Chociaż, jeśli wziąć to pod lupę, to moja nie była taka zła. Po prostu musiałem emigrować - skontrastował. - A Jadeitowy Nieboskłon to rzeczywistość kieszonkowa. Mniej-więcej. Mówię “kieszonkowa”, bo lepsza klasyfikacja nie przychodzi mi do głowy. To bardzo stare miejsce, rozmiarami dorównuje niejednemu kontynentowi. O ile o mierzeniu czegokolwiek w ogóle można mówić w Umbrze. Niemądrze byłoby jednak mylić ten wymiar z jakąś chatką na kurzej stopce, czy innym zamkiem w chmurach. Mówimy tu o czymś, co ledwie nie załapało się do tytułu rzeczywistości równoległej. Głównie dlatego, że za części składowe posłużyły mu, przed obróbką, ogromne połacie świata duchów przyległego do rzeczywistości macierzystej... czy na razie wszystko to jest możliwe do przetrawienia? - spytał z usłużnością wykładowcy akademickiego, który dopiero co zakończył wstęp do wykładu. Nana i jej tutor zdążyli już pokonać połowę drogi do wydmy, na której czekały na nich pozostałe sylwetki. - Skłamałabym mówiąc, że wszystko jest jasne, ale chyba rozumiem założenia. - Shateiel pozwolił ciału Nany na to, by okazało przewodnikowi swój cudowny uśmiech. Alex odwzajemnił gest mignięciem własnego uzębienia, ale był chyba zbyt zaaferowany swym słowotokiem, aby doszukiwać się w manewrze zakonnicy głębszych podtekstów. Kontynuował. - Nie wiem, czy grupa władająca teraz tym miejscem stworzyła je czy przejęła od poprzednich, mniej fortunnych właścicieli. Wiem za to, że urządzili się jak ta lala. Posiadają dobrze działającą pospolitą ekonomię zarezerwowaną dla wspomnianych wiosek. Ale to norma dla tego typu domen. Naprawdę imponujące jest to, że opracowali do perfekcji ekonomię mistyczną, która bazuje na tej przyziemnej. Stabilny dostęp do ma... przepraszam. Stabilny dostęp do "Q" jest czymś, czym pochwalić się może niewiele magicznych społeczności - z pobrzmiewającym w głosie szacunkiem zreferował młodzian. - Dobra... teraz już zupełnie nie rozumiem. Do jakiego "Q"? - Wypatrująca do tej pory w poszukiwaniu rudej czupryny Nana spojrzała zaskoczona na swojego przewodnika. Ostatnio edytowane przez Highlander : 19-10-2020 o 10:42. |
19-01-2020, 22:21 | #126 |
Reputacja: 1 | Szybkość Dankwortha faktycznie okazała się niewystarczająca. Nim starszy mężczyzna zdołał sięgnąć ręki Halaku, cios czworonożnej bestii targnął nim na bok, miażdżąc marzenia o ucieczce równie skutecznie jak tkanki. Ciało ogrodnika runęło na ziemię niczym pień, zraszając suchą glebę karmazynowymi pasmami. Kedy ostatnie iskry życia opuszczały jego przygasające ślepia, Celine nie mogła opszeć się wrażeniu, że wciąż tli się w nich oskarżenie wymierzone w jej osobę. Adam - czy jakiekolwiek imię nosił za życia - miał nieco więcej szczęścia. Ich dłonie zetknęły się na chwilę... sekundę? Minutę? Kwadrans? W każdym razie na dość długo, żeby Upadła wciągnęła za sobą upiora zapadając się przez Zasłonę. Ich spontaniczna wycieczka nie trwała długo, choć wymusiła na Celine konieczność obrania dokładnej trajektorii lotu - a może raczej spadania? Umbralne podróże miały to do siebie, że czasami ciężko było oszacować, gdzie (i jak) człowiek się kieruje. Ale jako że lądowanie miało już miejsce w szarej rzeczywistości, to i związane z nim niedogodności były mocno... przyziemne. Benon zarył lewym barkiem o żwirowate podłoże, przejeżdżając w ten sposób jakieś pół metra i przyozdabiając zapożyczony niedawno strój o kilka wydatnych rozdarć. Przez chwilę kręciło mu się w głowie. W skroni pulsowały mu purpurowe świetliki i miał wrażenie, że balansuje na granicy nieprzytomności. Czy osoba opętana mogła w ogóle zemdleć? Celine nie miała co do tego pewności, jednak wolała jeszcze nie badać owego zagadnienia. Kiedy Latynos uniósł wzrok, powitało go szare niebo przyozdobione mętnymi chmurami. W powietrzu unosił się zapach świeżo zroszonej gleby, a wilgoć między jego palcami sugerowała, że niedawno dzielnicę zrosił deszcz. Tak, znajomą dzielnicę na przedmieściach, bo, jak się okazało, wyczarowane drzwi ucieczkowe nie zabrały upadłej nazbyt daleko. Trzy działki dalej wciąż mogła dostrzec ponury dach rezydencji pani Higgensworth. Choć... biorąc pod uwagę to, co zaszło, pseudo wiktoriańskie domostwo mogłoby równie dobrze znajdować się na księżycu - tak czy siak zatraciła do niego dostęp. Skupiła się więc na bliższych kwestiach. Jak to, że wypadałoby zmienić lokalizację na jakąś oddaloną od podmiejskiego ogródka, który właśnie (mimowolnie, sobą) przekopała. Powstając rzuciła wzrokiem do tyłu, żeby zobaczyć, jak podróż zniósł Adam. Zdołała dostrzec tylko zarys jego szaro-błękitnej sylwetki znikającej za rogiem domu, przed którym oboje wylądowali. Najwyraźniej uznał dalsze spędzanie czasu w towarzystwie Halaku za ryzykowne dla zdrowia. Najwet nie podziękował przed czmychnięciem. Ale z drugiej strony, czy można go było za to winić? Lub gratulować Celine za wyciągnięcie upiora z kłopotów w które, niezaprzeczalnie, sama go wciągnęła? Nadnaturalna jaźń powoli przygasała, jakby potrzebując czasu na pozbieranie się po tej przejażdżce. W pierwszej chwili znikł cienisty całun ciągnący się za leżącym ciałem, w drugiej szczęśliwie zniknęły wrota do Pustki. W trzeciej... w trzeciej ramię zaczęło straszliwie nakurwiać bólem, tak po ludzku, jak to na śmiertelnego przystało, zapowiadając nieco dłuższe problemy z przyziemnymi problemami. Takimi jak to, że był w obcym mieście jako gołodupiec, w środku nocy na dzielni, która - jak się spodziewał po rezonansie rezydencji Higgensworth - kojarzyła się sąsiadom z koszmarem z pewnej ulicy. Nie wspominając już o tym, że każdy kontakt z policją mógł się zakończyć przyśpieszoną ekstradycją nielegalnego emigranta. Dzielnica należała do takich, gdzie szanse na pomoc miał najmniejsze. Ideał podmiejskiego porządku, domek, ogródek, trawnik - wszystko powielone na sztancy kilkanaście tysięcy razy. Co gorsza, zamieszkane co do jednego. Ale być może właściciele któregoś z budynków akurat byli na wakacjach. Lub mieli pogaszone światła, opuszczone rolety i nieco wyższą trawę. Może istniała szansa przekimać się w ich szopie na narzędzia bez uruchamiania zbyt wielu alarmów. Alternatywą było znalezienie jakiegoś przytułku, ale w takiej dzielnicy to wcale nie musiało być proste. Zwłaszcza, jeżeli skreślało się te prowadzone przez religijnych, bo przed tym coś w środku chłopaka ciągle się wzbraniało. Wymagania okazały się... diablo specyficzne, zwłaszcza w miejscu, gdzie budynki (a przede wszystkim nawyki mieszkańców) bywają toczka w toczkę. Liczenie, że ktoś ulotnił się na wakacyjny wyjazd - że dobrowolnie ucieknie z raju na ziemi, jakim przecież stanowiło LA - było życzeniem bardziej wariackim niż pobożnym. W dodatku wygaszone światła mogły zwiastować tak samo nieobecność właścicieli posesji, jak i udanie się ich na wcześniejszy spoczynek - co w światku robotania za biurkiem od dziewiątej do piątej celem spłacenia hipoteki figurowało jako opcja dość popularna. A im dłużej Benon kręcił się po okolicy, tym szybciej wzrastało ryzyko, iż jakiś samozwańczy stróż porządku zadzwoni po chłopców w czarnych koszulkach z miedzianymi etykietkami. Ci zaproszą chłopaka do radiowozu, wylegitymują... a potem wykopią jego dupsko do graniczników szybciej, niż ten zdąży mrugnąć. Ów czarny scenariusz rozegrał się (fartem) tylko w jego głowie. Jeszcze większym fartem, udało mu się wypatrzyć dom bez wszechobecnych systemów ogrodowego oświetlenia podpiętych do czujników ruchu. Nie było też żadnego ujadającego szczura torebkowego, który okupowałby budę przewidzianą dla czterokrotnie większego psa. Idealność sytuacji psuł tylko fakt, że na działce nie było szopy. Żadnej. Nawet miniaturowej, na cholerną kosiarkę. Ślepia chłopaka dostrzegły jednak... inne schronienie. Na tyłach domu ktoś zostawił uchylone na pełną szerokość okno piwniczne. Ciepło? Brak wilgoci? Cisza? A i owszem - wszystko to i jeszcze więcej. Z tym że okupione kosztem znacznie większego ryzyka. Ostatnio edytowane przez Highlander : 28-01-2020 o 21:24. |
29-01-2020, 20:19 | #127 |
Reputacja: 1 | Benon na pewniaka obszedł dom, po czym zaraz zwinął się za róg i przyczaił. Naprawdę miał już dość. Od dzisiejszej lawiny wydarzeń wciąż kręciło mu się w głowie i właściwie to nie mógł stwierdzić, jak przeszedł te kilkaset metrów spod dziwnej posiadłości. Wsłuchał się w dźwięki dochodzące z wnętrza domu jednorodzinnego, licząc, że wyłapie jakiekolwiek ostrzegawcze odgłosy zanim wejdzie losowemu perwersowi do piwnicy. Do jego uszu nie dobiegł ostrzegawczy warkot piły łańcuchowej. Szeleszczących szelestów metalu oraz cierpiętniczych jęknieć piwnicznych niewolników także nie odnotował. Najwidoczniej po całym dniu wrażeń natury ekstremalnej los trochę zlitował się nad chłopakiem, rzucając mu pod nogi ochłap normalności. Lub przynajmniej Benon miał taką cichą nadzieję. Powoli i bez zbędnych hałasów zakradł się do piwniczki. Klamka była na miejscu? Nie dało się zatrzasnać gościa w środku jakimiś fikuśmymi sillniczkami? Dalej nie było niczego słychać? Z tuzinami takich pytań Benon odmontował zatrzask okienka do piwnicy, przymykając je za sobą, by nie kusić kolejnych nieproszonych gości. Dopóki szło cokolwiek zobaczyć dzięki światłu z ulicy, wybrał sobie spokojny, suchy kąt i kiedy domknął drzwi powoli i ostrożnie obrał kurs na ów kawałek podłogi. Ostrożność popłaciła. Dobiegające daleko zza tylnego ogrodzenia światło ulicznej lampy pozwoliło mu ocenić, gdzie stawia podeszwy, a tym samym nie zadać kłamu wcześniejszym przypuszczeniom o suchym i ciepłym miejscu. O kilka centymetrow ominął metalową miseczkę z wodą, której zawartość pomogło mu wyłapać światło bijące z zewnątrz. Obok stał drugi pojemniczek - ten był pełen zwierzęcych chrupek. Obydwie miski ulokowano na gumowej macie, celem zachowania iluzji czystości. Jeśli zaś chodziło o ich właścicieli, to także byli w piwnicy. Z rogu pomieszczenia, z wnęki pod schodami, łypały na Benona dwie pary kosich ślepi. Sierściuchy nie podniosły rabanu, nie zaczęły nawet syczeć. Przez chwilę gapiły się tylko na Latynosa z nikłym zainteresowaniem. Niedługo pootem zupełnie zaniechały obserwacji, powracając do wieczornej toalety, która najwyraźniej została im przerwana przez dwunożnego intruza. Koty były w domu, miski były pełne, a więc można było się spodziewać wizyty troskliwych gospodarzy najpóźniej w godzinach wieczornych. A może porannych. A może za piętnaście minut, bo ukochana kicia zamiauczy. Biorąc pod uwagę spore szanse na strzelbę w budynku, Benon wolał nie ryzykować swoim tyłkiem startowania w tym zakładzie na podstawie kilkuminutowej obserwacji pary misek. Miejscówka odpadała w przedbiegach, a kotłom można było co najwyżej podziękować za ostrzeżenie. Z wyżej wymienionych, plujących ołowiem powodów Benon wycofywał się nawet ostrożniej niż przybył. Nie zostało mu nic innego jak poszukać nowego noclegu. Nieracjonalna część umysłu podpowiadała, żeby spróbować swych sznas w jakimś niedużym kościele. Benon do religii stosunek miał mocno obojętny, i było to coś… no, kumple z dzielni zdziwiliby się widząc go tam w jakimkolwiek innym celu niż rabunkowy. Jednak pozostałe domy w okolicy odstraszały albo zapalonymi światłami albo perspektywą zapalenia się takowych - nawet jeśli proces miał być całkowicie zautomatyzowany. Jakby tego było nie dość, jakiś nadgorliwy czworonożny stróż (chyba Golden Retriever) zareagował na Latynosa mimo, że ten zwyczajnie przechodził, nawet nie zbliżając się do ogrodzenia mijanej posesji. Psisko zaczęło ujadać, a chłopak musiał przyśpieszyć kroku, żeby oddalić się czym prędzej, bo ktoś (zaniepokojony właściciel wartownika o złotym pysku?) właśnie zaczął otwierać drzwi na ganek. Pozostało więc węszyć za kościołem. Lub za schroniskiem dla bezdomnych. Pierwsza opcja była zdecydowanie łatwiejsza do zlokalizowania na przedmieściach. Druga wymagała udania się na tereny o większym zagęszczeniu populacji - innymi słowy do miasta właściwego. Na darmową taksówkę raczej nie można było liczyć w LA (ani gdziekolwiek indziej), a dwieście dolców podsunięte przez Jima mogłoby starczyć… jakoś na tydzień, jeżeli by być ostrożnym. Lub dużo krócej, jeżeli nie. A biorąc pod uwagę że w rodzinnym mieście był już trupem - dość dosłownie, po tym co zrobił mu gang - to zanosiło się, że spędzi w Los Angeles trochę czasu. Powiedzmy resztę swojego życia. Tutaj logika mężczyzny ponownie zazgrzytała. Niby mógł wyjechać w dowolne inne miejsce, ale w głowie uparcie kołatała się myśl, że chce zostać w Mieście Aniołów. Kierując kroki w dół ulicy w poszukiwaniu przybytku Pańskiego (z nieznanych mu powodów określenie to wywołało nieprzyjemny skurcz w brzuchu) - oraz jakiegoś gospodarza, który stał raczej po stronie wspierania bliźnich i opieki niż teleewangelistów i książeczek czekowych - Benon walczył z tymi myślami. Kościół trafił mu się, o zgrozo, anglikański. Ten, za którego istnienie świat mógł podziękować Henrykowi VIII oraz jego problemom natury łóżkowej. Był to ładny, biały budynek. Kamienne fundamenty, drewniane wykończenie. Dwupiętrowy, z czarnym, szpiczastym dachem i dwiema iglicami. W stylu kolonialnym? Może. Benon jakoś nigdy nie przywiązywał uwagi do pierdółek z zakresu architektury. Drzwi, dwuskrzydłowe, drewniane, były delikatnie uchylone. Wylewające się z nich światło jarzeniówek leniwie padało na trawnik i wyłożoną kostką brukową ścieżkę prowadzącą do domu modlitwy. Bardzo dobrze. Chłopak mógł w końcu przerwać swój przymusowy marsz. Odpocząć i złapać oddech. Z jakiegoś powodu, od momentu, gdy wydostał się z tego ponurego domu kilkadziesiąt minut temu, było mu cholernie duszno... Uchylone drzwi przybytku wręcz zapraszały, mimo późnej godziny. Do tego rozsądniejsze wydawało się Benonowi wejście do środka, zajęcie miejsca i poczekanie, aż ktoś się nim zainteresuje, niż otwarte wbicie kapłanowi oraz jego (potencjalnej) rodzince do domu po środku nocy. W najgorszym wariancie mógł przespać się w kościelnej ławie do rana - w miejscu, w którym nie wiało, nie padało i były cztery ściany - a potem zebrać zad i ruszyć w dalszą drogę. W lepszym - gdyby pastor w swojej dobroci pozwolił mu zostać na dłużej - chłopak mógłby pomóc trochę przy rozmaitych robótkach ręcznych, a przy okazji dowiedzieć się nieco więcej o lokalnej społeczności. ~ Koniec Aktu III ~ Ostatnio edytowane przez Highlander : 21-04-2020 o 12:58. |
26-02-2020, 19:34 | #128 |
Reputacja: 1 | Akt IV Some of the evil of my tale may have been inherent in our circumstances. For years we lived anyhow with one another in the naked desert, under the indifferent heaven. ― T. E. Lawrence Wstali o świcie. Podróżowali cały dzień. Może i okres od wschodu do zachodu jawił się Nanie jako nieco krótszy niż te, do których przywykła na Ziemi, jednak dwie zawieszone pośród zieleni nieba kule, tutejsze słońca, czyniły przeprawę przez pustynne tereny bardzo trudną do zniesienia. Pot lał się z dziewczyny strumieniami, wiatr ciął wzory pośród smolistych wzniesień ze zgrzytliwym, irytującym pogłosem, a trupie ptaki eskortowały ich pochód podczas wczesnych godzin porannych i późnych popołudniowych. Najpewniej liczyły na to, że ktoś padnie z wyczerpania, a pozostali zostawią najsłabsze ogniwo na pastwę losu. Łowcy padliny byli jednak zmuszeni zacisnąć upierzonego pasa - chłopak imieniem Alex, mimo iż młody, znał się na swoim fachu. Znał także tor lotu nieubłaganych kul żaru. Gdy nadarzała się sposobność, obierał kurs przez rejony nizinne, gdzie wędrowcy mogli zakosztować odrobiny cienia i odetchnąć od ukropu. Gdy nadeszło południe i nie było gdzie się ukryć, młodzian pilnował, by każdy nawodnił się jak należy - dotyczyło to zwilżania gardeł, jak i rozgrzanych do czerwoności łepetyn. A jako że dzięki jego stariom perspektywa śmierci w tym miejscu wydawała się nader odległa, członkowie eskapady zagryzali wargi w determinacji i, często klnąc na czym świat stoi, parli niezmordowanie do przodu. Gdy tej nocy rozbili improwizowany obóz i zatrzymali się na odpoczynek, bardziej niż zmęczenie pulsowała od nich wszystkich jakaś pierwotna, dzika forma satysfakcji. Świadomość, że zdołali o własnych siłach przebrnąć przez piekielny krajobraz. A majaczące w oddali czarne iglice rysowały się jako uwieńczenie ich trudu, jako dowód, że “nagroda” jest w zasięgu wzroku, prawie że na wyciągnięcie ręki. Obowiązki podzielono prędko i bez szemrania. Nana i Valerius rozłożyli namioty, Kaala oraz Erma zaczęły rozpalać ognisko, a Fenn i Alex drapnęli za łopaty, aby wykopać kilka pułapek na wilgoć. Torg ruszył w mrok, coby, jak to malowniczo określił, “czoś zaszasnąć”. Mimo że członkowie ekspedycji znali się niespełna jedną dobę (ile by ona w Habroxii nie wynosiła), zdawali się tworzyć zgrany zespół. Shateiel zmusił Nanę do kilku ćwiczeń, mimo dnia pełnego emocji. Nadal irytował go stan, w jakim znajdowało się ciało zakonnicy. Nie dziwota, że tak łatwo było jej zrobić krzywdę. Przekonał ją głównie tym, że łatwiej będzie im po wszystkim zasnąć, szczególnie teraz, gdy odnalezienie Valeriusa przyniosło siedzącej w jego głowie dziewczynie ulgę. W międzyczasie Nana miała okazję, by przyjrzeć się “znajomym” Alexa. Kaala okazała się być nastoletnią dziewczyną o czarnych włosach i niebieskich oczach. Erma funkcjonowała chyba jako jakaś jej przyzwoitka - w zaawansowanym wieku, cała opatulona bandażami, markotna i małomówna. Przywodziła zakonnicy na myśl, o dziwo, miłe wspomnienia. Po wszystkim, co spotykało Nanę w murach klasztoru, niegdysiejsza opieka nad paniami pokroju Ermy stanowiła dla dziewczyny pozytywną odskocznię - a przynajmniej takie wnioski wysnuł anioł z migawek, które była duchowna mu przekazała. Torg rysował się jako wysoki (wysokości Vala) kloc mięśni i tłuszczu, który ledwie co potrafił się wysłowić. Ponoć był myśliwym z dziada pradziada. Shateiel wierzył na słowo, na pewno mężczyzna miał do podobnych zajęć predyspozycje, choć na razie Halaku nie mógł sobie wyobrazić, jak ten słoń do czegokolwiek się podkrada. Fenn prezentował się jako dość zapuszczony facet po trzydziestce. Ponoć kiedyś parał się profesją kupiecką, ale stracił wszystko, kiedy jakieś piaskowe ustrojstwa zaatakowały jego karawanę. Obecne realia zmusiły go do szperania po wspomnianych przez Alexa ruinach licząc, że wyhaczy jakiś pomniejszy artefakt, którego sprzedaż pozwoli mu zacząć od nowa. No i byli także oni… dwójka aniołów wrzucona w środek tej menażerii. - Masz może jakieś pomysły, co my tu robimy? - Nana skończyła ćwiczenia i przysiadła przy ognisku obok Vala, trzymając na kolanach plecak. Trochę miała nadzieje, że znajdująca się w nim głowa nagle przemówi i powie coś w stylu “Proszę mnie zanieść pod wskazany adres.” Tak się jednak nie stało. Ryży anioł, zadumany, snuł zamki na piasku. Odezwał się ledwie na chwilę przed ponowieniem pytania przez koleżankę. - Ta... wiem, gdzie idziemy. W dobrą stronę. Do tej ich zrzynki z "Opowieści tysiąca i jednej nocy". Jak on to nazwał? Czarna Metropolia? Heh... jak już dojdziemy na miejsce, trzeba będzie pogadać z lokalnym Hancho. No i właśnie z tym może być problem... hrm. - Val mruknął gardłowo, zdradzając narastającą mu w żołądku frustrację. Alex i Fenn, wykonawszy co swoje, dosiedli się przy ognisku do dwójki skrzydlatych. - Skąd te kwaśne miny? - podpytał przyjaźnie przewodnik, ogrzewając sobie dłonie przy trzaskającym cicho chruście. - Jeszcze nie wiem - mruknęła Nana zerkając na Alexa i powracając po chwili wzrokiem do Vala. - Kim jest ten Hancho? - Żebym to ja, kurwa, wiedział. Widziałem go w migawce wywołanej przez bazgroły Esha... naszego koordynatora - rudowłosy ugryzł się w język, choć nieco po czasie. Wyjawiony przypadkiem pierwszy człon imienia sprawił, że w oczach siedzących przy ognisku śmiertelników zaczęła tlić się ciekawość. - Facet wyglądał jak zlepek sękatych kijów wrzuconych do czarnego wora. Z brodą jak pieprzony Karl Marx i spojrzeniem, które... erm. No z bardzo “wiekowym” spojrzeniem - kontynuował ognisty anioł. W równej mierze chciał odwrócić uwagę słuchaczy od poprzedniego wątku oraz zaznajomić Nanę z nowymi informacjami. - To nie był lokalny Hancho - wciął się blondyn. Spojrzenia jego i Vala ścięły się w falującym nad ogniskiem powietrzu. Anioł Kuźni parsknął. - Gówno tam wiesz - warknął Valerius, najwyraźniej (mylnie) sądząc, że młody zarzuca mu kłamstwo. A może jego pyskówka była motywowana chęcią rozjuszenia rozmówcy, tak aby ten w całości porzucił rozważania o tajemniczym "Escha-...koordynatorze". - Wiem, że facet, którego opisałeś, jest wysoko postawionym namiestnikiem Czarnej Metropolii. Jest Wielkim Wezyrem, ale nie Wielkim “Hancho”. Znacznie bliżej mu do sentencji “Ja na tym terenie jestem drugi po Bogu” - zdradził z szelmowskim uśmiechem chłopak o złotych włosach. Ale czy ta ciesząca się gęba zdradzała, że chłopak łyknął przynętę Valeriusa, czy też była świadectwem tego, że młodzian z łatwością przejrzał próbę nabicia go w butelkę? To już wiedział tylko sam Alex. - Cóż, nie ważne jaki tam tytuł nosi, musimy z nim porozmawiać, prawda? - Nana westchnęła, dostrzegając tu pewną bitwę, o której nieraz słyszała od pań w szpitalu. To chyba były te klasyczne tarcia między samcami. - Pewnie niezbyt łatwo porozmawiać z tym Wezyrem? - Spojrzała na Alexa. - Po prostu wytyczę ścieżkę jak zawsze i wylądujemy u niego na dywaniku, omijając wszystkie cholerstwa po drodze - nie ustępował Valerius. - Znajdziecie się u niego na dywaniku, gdzie Windykatorzy wywrócą was na drugą stronę i spędzicie resztę życia w otumaniającym zmysły cierpieniu, torturowani dzień po dniu. Próba przełamania barier pałacu to czysta głupota... moim skromnym zdaniem - ostrzegł Alex, malując ponury obrazek losu, jaki czekał skrzydlatych jeśli będą oni działać bez namysłu. Jego dobitność i rzeczowość doprowadziły ego Valeriusa do wrzenia. - Posłuchaj no, ty blond włosy pedziu... - sarknął anioł, szykując się przy tym do poważniejszej, pozbawionej hamulców, tyrady. - Nie. To Ty posłuchaj, przyjacielu - skontrował chłopak, a jego głos był jak sople lodu wbijające się w kręgosłup. - Rozumiem, że masz ideały. Ideały, w które zażarcie wierzysz. Ale wydaje mi się, że przyćmiewają one Twoją ocenę sytuacji. Która, dodam, jest dość pochopna. Wasza dwójka nic nie wie o panujących tu realiach. O rządzących tu frakcjach i mocach, jakimi się posługują. Że nie wspomnę o politycznych utarczkach. - Psinco mnie to obchodzi. Prawi mogą poprzeć swoją piąchę siłą własnych racji. Jeśli mają wystarczająco determinacji, samozaparcia, zawsze dopną swego u kresu drogi - tym razem to ryży zapędził się, by spiorunować blondyna. Być może nazbyt się pośpieszył, bo jego argument sięgnął głuchych uszu. Nawet Nanie słowa przyjaciela zdawały się zwykłą zabawą w adwokata diabła, szaradą, w której Val doskonale wiedział, że nie ma racji, ale mimo to brnął do przodu. Nie liczyły się śmierć logicznego myślenia oraz rozrost hipokryzji - ważne było tylko utarcie nosa przemądrzalcowi z naprzeciwka. Ale wykolejeńcza ofensywa Valeriusa jedynie dostarczyła przewodnikowi dodatkowej amunicji. Z której ten ostatni skorzystał nader sprawnie. - Tak, w książkach dla dzieci i przypowiastkach wysnutych z cienkich jak mokry papier ideologii. W tym świecie wygrywa jednak ten, kto kontroluje paradygmat. Wygrywa ten, kto jest silniejszy - mentalnie, fizycznie, ekonomicznie, etc. Jedyną bronią słabych są błędy silnych i żadna idealistyczna mrzonka nie zdoła tego zmienić. Ostatnio edytowane przez Highlander : 16-04-2020 o 20:14. |
15-04-2020, 22:56 | #129 |
Reputacja: 1 | - Panowie, panowie… - Nana pokręciła z niedowierzaniem głową. - Val, po co mamy się siłować, skoro może uda nam się go po prostu odwiedzić. Masz ochotę na powtórkę spotkania z naszą znajomą blondi? Złap. Nawet nie wiemy gdzie ten cały Wezyr jest, więc jak chcesz się do niego przenieść? Przejdziemy się tam z Alexem, zobaczymy kto zacz i jakie ma podejście do życia. Uda się z nim pogadać normalnie, to pogadamy, nie uda… to osobiście postaram się doprowadzić jego pałac do biodegradacji. Blondyn zdawał się bardziej receptywny na słowa dziewczyny. Może dlatego, że swoim wywodem poparła jego wersję wydarzeń, a może zwyczajnie nie miał w zwyczaju zbyt długo chować urazy. Val, widząc, że został “przegłosowany” i że nikt nie raczy wesprzeć jego - bądź co bądź nieco naiwnie idealistycznego - światopoglądu, pogrymasił jeszcze chwilę, po czym także odpuścił. Kaala, która do tej pory przeskakiwała spojrzeniem z jednego mężczyzny na drugiego, w końcu wlepiła gałki oczne w Nanę. - Ma pani bardzo zdroworozsądkowe podejście - wypowiadając słowa powoli i dosadnie, dziewczyna skomplementowała anielicę. Twarz Ermy, siedzącej obok przyzwoitki, wyrażała inną opinię. Najwyraźniej twierdziła, że jeśli ktoś zawitał w Habroxii z własnej woli, to rozsądkiem szczycić się nie mógł. Czarnowłosa dziewoja zignorowała jednak grymas swojej opiekunki, zwracając się do Nany po raz kolejny. - Kiedy wczoraj was spotkaliśmy, sądziłam, że pani również zamierza ofiarować się w czasie Festiwalu Równonocy. Bo, um... nie jest pani chyba dużo starsza ode mnie - zauważyła Kaala, bardziej z uznaniem niż z jakąkolwiek złośliwością. Najwidoczniej sądziła, że młodość i mądrość łączą się w Nanie w jedno. - Po prostu wolałabym przeżyć... - Nana westchnęła ciężko i przesunęła wzrokiem po kobietach. Cała ta zbieranina niezmiennie ją fascynowała. Była ciekawa, czemu Alex zgromadził wokół siebie tę bandę. Czyżby tak dobrze mu zapłacono? - No i przy tym nie rozpętać tu małego piekiełka, a wierzę, że mój towarzysz jest do tego zdolny. - Szturchnęła delikatnie płomiennego anioła w ramię chcąc poprawić mu nastrój. Przez chwilę zastanawiała się też nad tym co powiedziała Kaala. - Czym jest Festiwal Równonocy? Oczy dziewczyny zamigotały mieszanką determinacji i poczucia obowiązku. - To jeden z naszych najstarszych i najświętszych obrzędów tu, w Habroxii. Każda z osad i wiosek podległych Metropolii wysyła swoją przedstawicielkę jako ofiarę dla Opiekuna. Ich... nasze poświęcenie reinwigoruje Bieguny, wypełniając je na powrót po brzegi magiczną mocą. Rozpoczyna ono także Wielki Festiwal, który trwa aż do ostatniej nocy dekadnia. - Kaala zdała relację, pozwalając, żeby książkowa definicja uroczystości zmieszała się swobodnie z jej nastoletnią pasją. Opiekunka, wysłuchawszy przekazu, przytaknęła mimowolnie opatuloną w turban makówką. - Dlatego tam jedziesz? - Nana przyjrzała się dziewczynie i jej przyzwoitce. Czy dlatego potrzebowała tej starej panny, czy po prostu było wysoko urodzona? - Mnie nie wysłała żadna osada. Alex przyglądał się tej scenie jako emigrant, który przez ostatnie kilka lat zdołał stać się rdzennym mieszkańcem Piasków. Pewnie dlatego wyłapał mroczniejszą nutę w pozornie niezobowiązójącym pytaniu Nany, mimo iż wszyscy inni pozostali na nią głusi. - Nikt nie wyrywa nikomu serc na ołtarzu. Z wnętrzności też im nie wróżą - oznajmił uspokajająco, choć nie bez solidnego łyka czarnego humoru. - Pomyślcie o tym jak o rytuale przejścia dla młodych dziewcząt, które mają później w życiu piastować ważne funkcje - znachorki, położnej, szamanki, etc. Ból uszlachetnia. Świadomość, że twoje kilkugodzinne cierpienie i poświęcenie zapewnią całej cywilizacji dobrobyt na kolejne kilka lat pozwala sporo znieść. Zyskać perspektywę względem szerszego świata i zbić stęchłe ego z pantałyku. Poza tym... składanie ofiar z istot rozumnych jest kiepskim sposobem pozyskiwania kwintesencji. O ile do tej pory wyjaśnienia Alexa były rzeczowe i faktycznie działały uspokajająco, to ostatnia wypowiedziana przezeń kwestia, mimo - a może z powodu - swojej nonszalancji sprawiła, że Nana zaczęła się lekko zastanawiać nad jego osobą. Val też spojrzał na swojego nowego rywala spode łba, chociaż tematu nie podjął. - Wobec tego chyba nawet nie nadaję się na taką ofiarę. - Nana odchyliła się i spojrzała na niebo. Nagle w jej głowie pojawiła się szalona myśl. A raczej w jego - anioła - bo sama dziewczyna zaczęła entuzjastycznie protestować kopiąc wspomnieniami z zakonu. - Tylko….czy to umożliwiłoby mi spotkanie z Wezyrem? Słysząc słowa anielicy, Erma poczerwieniała na pokrytej zmarszczkami twarzy. Wyglądała tak, jakby zaraz miała wpaść w istną furię. - Śmiesz szydzić z naszych najświętszych tradycji, dziewczyno?! Wykorzystywać je do swoich błahych, przyziemnych celów?! Trochę po - - Jeśli mogę... - w tym miejscu Alex przerwał starszej niewieście. Uniósł pojednawczo dłonie, wsuwając się pomiędzy kobiety nim dzielący je dystans stał się zbyt mały, a agresja nie do okiełznania. Erma, dość niechętnie, pozwoliła mu na kontynuację wywodu. - Świątobliwa, zapewniam, że ta dziewczyna nie miała nic złego na myśli. Podobnie jak ja przybyła z bardzo daleka. Ale w odróżnieniu ode mnie, nie zdążyła jeszcze zapoznać się z historią i obyczajami tego miejsca. Proszę więc, pokornie, o wybaczenie jej tego nietaktu. Erma ważyła przez chwilę słowa chłopaka. Fakt, że ten z szacunku zgiął się wpół, kiedy zwracał się do staruchy, ślepia cały czas wbijając w piasek obok trzaskającego ognia, zdołał ją udobruchać. Z fuknięciem przyzwolenia machnęła dłonią, po czym wróciła do ogrzewania sękatych palców przy płomieniach. Nadal wyglądała na wielce rozgniewaną. - Bardzo Panią przepraszam. - Nana także się skłoniła. - Jak powiedział Alex, nie miałam złych intencji. To jedynie moja niewiedza. Chwila ciszy. Ciężkiej ciszy. A potem... - Hrmf. Nic się nie stało. Ja także niepo... nadmiernie się uniosłam - skwitowała starsza pani, poprawiając się wpół zdania. Najwidoczniej stwierdziła, że potrzeba reakcji, sama w sobie, była. Co najwyżej mogła przesadzić z buchającą żarem ekspresją. Ale, koniec końców, takt Nany w połączeniu ze (szczerą bądź nie) pokorą, zniwelowały kamienną aparycję przyzwoitki niemal całkowicie. Nawet towarzysząca jej młódka mogła odetchnąć z ulgą. Alex, korzystając z okazji, dorzucił swoje dwa centy. - Ehm... to ja pójdę dalej niż Kaala i powiem, że podejście masz zbyt “zdroworozsądkowe” jak na tutejsze realia. Nie wiesz, w jakie szambo prawie się wpakowałeś - szepnął blondyn, nachylając się Nanie do ucha. - Ale pomysł... pomysł miałaś niczego sobie.- Uśmiechnął się, do niej, ostatnie zdanie wypowiadając prawie że na bezdechu. - Nadal go mam - Wyszeptała Nana, upewniając się, że starsza kobieta nie patrzy w ich kierunku. - Opowiesz mi jeszcze co nieco o waszej kulturze? Ostatnio edytowane przez Highlander : 16-04-2020 o 12:35. |
17-04-2020, 14:08 | #130 |
Reputacja: 1 | - Mógłbym, ale opowiedzenie wszystkiego byłoby trochę jak spisywanie epopei - stwierdził przepraszająco blondyn. - To nie “Wojna i pokój”, a ja nie jestem Tołstojem, ale... mamy chyba jeszcze trochę czasu, zanim Torg wróci z jedzeniem - założył, zagryzając górną wargę. - Umówmy się w ten sposób - zadasz mi trzy dowolne pytania na temat tego miejsca, a ja postaram się odpowiedzieć tak wyczerpująco, jak tylko będę potrafił, nie zanudzając przy okazji wszystkich na śmierć. Brzmi uczciwie? - Chłopak wraz z wysnutym pytaniem uniósł do góry trzy palce lewej dłoni, sugerując dziewczynie, taką samą ilość “prób” w swojej improwizowanej “grze”. Valerius, mimo wciąż wysokiego poziomu markotności w obombaniu, przysunął się bliżej płomieni i skinął koleżance po fachu głową, jakby zachęcając ją do podjęcia tego impromptu przesłuchania. Ostatnio edytowane przez Aiko : 17-04-2020 o 14:14. |