29-05-2020, 14:56 | #141 |
Reputacja: 1 | “Where will we go?” “I hear hell is particularly nice at this time of year.” ― Sarah J. Maas, Queen of Shadows - Słuchaj. Wiem, na samym początku umawialiśmy się, że to Ty będziesz dyrygować tą potańcówką, ale... rozsądne to? Mamy na stanie czarodziejski odpowiednik dziesięciu głowic nuklearnych, a Ty chcesz się wybierać na tutejszy Woodstock? Nie lepiej byłoby zdać to w cholerę i mieć święty spokój? - zapytał z wyczuwalną nerwowością w głosie Valerius, któremu perspektywa noszenia ze sobą ich Śniętego Graala przez kolejne dwa dni nie przypadła szczególnie do gustu. Sułtan natomiast machnął dłonią, sprawiając, że z ciemności na wysokości głowy Nany wysunęła się, lewitując w powietrzu, srebrna szkatuła. Pojemnik posiadał skórzane pasy pozwalające na przerzucenie go przez plecy. Był także z każdej strony przyozdobiony grawerunkami przedstawiającymi niewieście twarze - owe pozbawione źrenic i tęczówek wizerunki, z oczyma gładkimi niczym tafla jeziora, jawiły się jako równie ponure co majestatyczne. - Możecie w tym skryć swój zakup przed ciekawskimi oczyma. - O tak, niekospiracyjne to jak cholera, napewno nikt nie zwróci uwagi - sarknął płomiennowłosy anioł w odpowiedzi na ofertę starca. - Hmm. Cóź, może nie tyle przed oczyma, co przed innymi, bardziej kłopotliwymi zmysłami - sprostował Fajuum, nie kryjąc rozbawienia przekornością skrzydlatego gbura. - Czy w kontrakcie było odesłanie nas do domu? - Shateiel podszedł do dziwnej szkatuły i sięgnął po nią. W odpowiedzi na wyciągniętą rękę, grawitacja przypomniała sobie o istnieniu kanciastego przedmiotu, posyłając go na spotkanie z podłogą. Dziewczyna, która w ostatniej chwili złapała za jeden z pasków, omal nie straciła równowagi. Ćwiczenia wprowadzone w grafik Nany przez jej anioła stróża okazały się jednak coś warte, bo opętana nie tylko zdołała powstrzymać się przed kompromitującym wyrżnięciem o podłogę, ale również uchronić szkatułę przed podobnym losem. - Nie oficjalnie, acz jeśli takie jest wasze życzenie, to nie będzie to żadnym kłopotem - uprzejmie zripostował brodacz, patrząc na kulturystyczne zapędy Nany. Taktownie nie obdarzył ich komentarzem. Valerius z kolei wymamrotał jakiś niesprecyzowany bliżej zlepek słów, stanowiący mieszankę pochwały i przyjemnego zdziwienia. - Pewna osóbka siedząca w mojej głowie nie da mi spokoju, jeśli chociaż nie mignę na widowni podczas tego wydarzenia. - Shateiel wsunął torbę z ukrytą w niej przesyłką do postawionej na stole skrzynki. Jego wzrok powędrował do wezyra. Miał obawy, czy i jak Nana zniesie zaplanowany pokaz. Jeśli jego podejrzenia były słuszne, spektakl mógł się jej nazbyt kojarzyć z tym, co wyczyniał z nią Lamoine. Choć tutejsze dziewczyny raczej nie miały - w odróżnieniu od niej - nic przeciwko takim "rytuałom". - Będziemy wdzięczni za pomoc. W sensie za odesłanie. Nasz wcześniejszy środek transportu uległ zniszczeniu - zeznała Nana. - Krrr... - rudy wydał z siebie dźwięk będący krzyżówką warknięcia, przekleństwa oraz odgłosu silnika walca drogowego. - Priorytety? Z jednej strony śmichy-chichy i konfetti, z drugiej wpływ na całą... ech. - Zanosiło się na ognistą tyradę, ale, co nie było w jego stylu, Val nagle odpuścił. - Po prostu martwię się, że coś spieprzymy. Jeszcze ta przyśpiewka, że Eshat kazał nam szybko brać tyłki w troki i wracać. - Tutaj rudy łypnął na koordynatora Czarnej Metropolii, jakby chcąc się upewnić, że ten nie opowiadał mu głodnych kawałków. Fajuum tylko ostrożnie przytaknął, potwierdzając, co powiedział wcześniej, ale zarazem nie chcąc aktywnie angażować się w sprzeczkę. - Kurwa, no. To może po prostu zarzuć mi na plery to puzderko. Ja wrócę pierwszy, a Ty jak już skończą się tutejsze balety - zasugerował ryży. - Też chciałam to zaproponować. - Nana zamknęła szkatułkę. - Nie będziesz musiał się tak denerwować moja obecnością. - Zakonnica podeszła do Vala i podała mu skrzynkę. Ten ujął ją w łapska, oszacował wagę, a potem przerzucił sobie przez bark, dopasowując długość pasków. Wyglądał trochę jak dzieciak wyprawiający się do szkoły. - Paczka *i* spokój ucha? Dobra nasza, same plusy. Ale jak znam życie, to od cholery ukrytych opłat. - Skrzywił się w (może kapkę przesadnym) uśmiechu. - Zobaczymy, jak twój przełożony zareaguje, kiedy wrócisz beze mnie. - Nana cofnęła się. - Nie wiem tylko, czy odesłanie nas oddzielnie nie będzie zbyt wielką zamotą - mówiąc te słowa spojrzała z powrotem w stronę wezyra. - Pewnie w jedną grabkę wciśnie mi zimny browar, a w drugą kubańskie.- Rozmarzył się anioł kuźni. Wezyr frenezyjnie zarzucił zarostem, najpewniej zadowolony, że upadli zdołali rozwiązać swój spór nie inspirując się przy tym Starym Testamentem. - W zasadzie żadną - zapewnił byłą zakonnicę. - Czy jesteś gotowy, Valeriusie? - zapytał, najwidoczniej chcąc upewnić się, że ryży nie zaplanował na tę okazję jakiegoś niezwykle poruszającego, piętnastominutowego monologu. Ale on tylko poprawił uchwyt mięsistych łap na swoim nowym “tornistrze”. - Dawaj pan, mocium panie. Szkoda dnia. Mam terminy do wbicia i mordy do obicia. - Uważaj na siebie i zadzwoń jak dojedziesz. - Nana uśmiechnęła się do rudzielca. - Jasne, na koszt odbior... - No i w zasadzie tyle zdążył powiedzieć nim z nieistniejącej podłogi wystrzelił tuman seledynowego kurzu, który owiał go od stóp do głow. Wir rozszerzył się, zwęził i - zaraz po tym jak Fajuum zmarszczył nos na wzór pewnej sitcomowej magini z lat sześćdziesiątych - odseparował od smolistego gruntu, ruszając w bezkres czerni. Unosząc głowę i wytężając wzrok, Shateiel był jeszcze przez chwilę zdolny wypatrzeć skrzący zielony punkcik. Zaraz potem emanacja błysnęła ostatni raz, pozostawiając za sobą tylko garstkę dogasających drobin. - Poczciwy młodzian. Zaprawdę - skwitował starzec na dowidzenia. - Nasza audiencja zdaje się z wolna dobiegać końca. Pozwolę sobie zawezwać kogoś z służby. Wskażą Ci twoje komnaty, kruszyno. Czy taki układ jest odpowiedni? - zapytał siwobrody anielicę. Nana jeszcze przez chwilę wpatrywała się w punkt, w którym niedawno stał Val. Dopiero po jakimś czasie dosięgły jej słowa wezyra. - Będę wdzięczna. Czy kłopotem będzie jeśli udam się do miasta? Jestem ciekawa, czy ludzie, którzy nas ocalili na pustyni, już dotarli. Wezyr zaśmiał się. W sposób, jaki pewnie jawił mu się jako dobroduszny, ale w uszach Nany pobrzmiewał zalążkiem megalomanii i starczej demencji. - Ciekawa z Ciebie istota, kruszyno. Ciekawa świata i... ciekawa sama w sobie. Zacna to cecha, a ja nie zwykłem odmawiać osobom wiedzionym zewem przygody. Możesz oczywiście zwiedzić miasto, ale... - Zawsze musiało być jakieś “ale”. - Pod warunkiem, że spełnisz także mój starczy kaprys i zgodzisz się, by towarzyszył Ci jeden z mych zaufanych dworaków. - W patrzałkach znów zatańczył mu ten błysk zarezerwowany dla przedwiecznego straganiarza. Ale przynajmniej tym razem obstawa dziewczyny ograniczyć się miała do pojedynczej osoby. - Oczywiście, nie chciałabym sprawić ci kłopotów, wezyrze. Shateiel uśmiechnął się do starszego mężczyzny. - Wierzę, że utrudni mi to zgubienie się. - Możemy tylko mieć nadzieję. - siwobrody również błysnął uzębieniem. Ostatnio edytowane przez Highlander : 04-01-2021 o 10:18. |
12-06-2020, 21:55 | #142 |
Reputacja: 1 | Po spotkaniu z wezyrem Nana wykończona, została odprowadzona do pokoju. Calica przyniosła jej jakąś herbatę i owoce. To wystarczyło by chwilę odpocząć przy lekkim posiłku i zastanowić się nieco nad tym wszystkim co się wydarzyło. Eshat wyraźnie zaplanował ich wypad, nawet wiedział o jej talentach i tym, że da radę zabrać czaszkę. Do tego jeszcze ten rytuał, który rzekomo, zupełnie nieświadomie odprawił Patrick. Była nawet ciekawa kogo teraz napadają z tą jego córeczką. |
17-06-2020, 15:28 | #143 |
Reputacja: 1 | Wędrowcy nie dotarli do miasta. Lub po prostu mieli inne priorytety i/lub miejsca, gdzie mogli się zatrzymać. W przypadku rytualnej mlódki oraz jej spróchniałej eskorty było to nawet mocno prawdopodobne. A niegdysiejszy przewodnik aniołów wspominał, że będzie urzędował w karczmie przed uroczystą ceremonią czy też po niej? Shateiel nie był co do tego pewien, napomknięta inofmacja niestety nie ostała się w umyśle Nany. Dziewczyna oraz jej anioł stróż postanowili więc spróbować dnia następnego i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Po nocy w pałacowych komnatach zapewnionych jej przez wezyra, opętana na powrót utorowała sobie drogę do karczmy. Było przed południem i, jak na taką wczesną porę, diablo tłoczno. Co jawiło się jako zrozumiałe - w końcu za niespełna godzinę miała rozpocząć się uroczystość na skalę całego państwa. Tłok okazał się po równo przekleństwem i błogosławieństwem - tym drugim dlatego, że pośród podchmielonych już lekko, beztroskich twarzy bywalców Nana nie rzucała się w oczy. Co więcej, lustrując je uważnie, dziewczyna zdołała wypatrzeć facjatę Alexa. Młody mężczyzna siedział przy stoliku w rogu sali. Mebel znajdował się zdala od okien, w cieniu oferowanym przez karczemy balkonik będący częścią pierwszego piętra. Widząc upadłą, blondyn uniósł dłoń na powitanie i gestem zaprosił dziewczynę do stolika. Halaku, starając się na nikogo nie wpaść w tłumie, podszedł do przewodnika. - Hej, jak minęła podróż? - Nana uśmiechnęła się stając przy stoliku. - Bez większych atrakcji. Tak jak lubię - rozpromienił się blondyn. - Widzę za to, że Ty nie marnowałaś ani chwili i od naszego ostatniego spotkania zdążyłaś poznać wpływowych przyjaciół - uniósł brwi w mieszance teatralnego zdziwienia oraz dobrego humoru, wskazując przy tym na sylwetkę otuloną purpurą. Postać Nanie znaną, choć... cały niemal poranek ignorowaną przez aktywną część jej (ich) świadomości. Był to wybrany przez wezyra opiekun, który - w paradoksalnej pozie łączącą nonszalancję oraz czujność - opierał się o drewnianą barierkę piętro wyżej. Obserwował wszystkich i nikogo zarazem. - Ciężko powiedzieć, że poznałam. Dostarczyłam przesyłkę, Val poleciał dalej, żeby dostarczyć jeszcze inną, a ja staram się dotrzymać obietnicy i być na tym festynie. - Nana dosiadła się do mężczyzny i odezwała się nieco ciszej. - Wezyr uznał, że trzeba mnie pilnować. To stwierdzenie rozbawiło chłopaka, jego potencjalna dwuznaczność sprawiła mu frajdę. - Bo możesz działać na szkodę Habroxii, czy też dlatego, że osoby nieprzychylne Czarnej Metropolii mogą chcieć zaszkodzić... Twojemu stanowi zdrowia? - dopytał z błyskiem w oku, snując (pozornie) rozbieżne scenariusze. - Lub zwyczajnie nie chciał, bym popsuła festiwal swoim zachowaniem. - Nana wzruszyła ramionami. Czego by się nie spodziewał po niej Wezyr, ona... a raczej Shateiel, chciał po prostu dotrzymać tej obietnicy i zapewnić spokój siedzącej w jego głowie zakonnicy. - A gdzie Kaala? - Razem z Ermą dopinają wszystko na ostatni guzik przed rozpoczęciem festiwalu. Choć zostało tak niewiele czasu, że... teraz zapewne siedzą jak na szpilkach i czekają na swoją kolej. Możemy tylko spekulować, gdyż... nikt oprócz kasty kapłańskiej nie ma wstępu do komnat śmiałków - śmiałkiń? - na dzień przed rytem. Taka kolej rzeczy. - stwierdził spokojnie, najwyraźniej akceptując ten element kulturalnego kolorytu. - Ale może Fajuum wie, co robi przydzielając Ci eskortę. Wczorajsze wydarzenia na placu były mocno niepokojące, a zdwojona straż nie jest żadnym gwarantem tego, że dzisiaj nie dojdzie do czegoś podobnego. To też jest naturalna kolej rzeczy - akcja rodzi reakcję, a władza tworzy sobie opozycję. - Z tym faktem był już wyraźnie mniej za pan brat, o czym zaświadczyła jego cierpka mina. - Ominęły mnie wydarzenia na placu.- Shateiel rozejrzał się za kimś, u kogo można by zamówić coś do jedzenia i picia. - Ale wezyr jest bardzo stanowczy i, z tego co się zdążyłam dowiedzieć, szybko radzi sobie ze sprzeciwem. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, jak sformułować kolejne pytanie. - Kaala prosiła, bym była obok… nie wiem, jak mam dopełnić tej obietnicy. - Powinnaś się cieszyć. Oczywiście odnośnie wydarzeń na placu, a nie niewiedzy. Chłopak uniósł dłoń i wykonał nią gest w stronę szynkarza. Mężczyzna za barem kiwnął energicznie głową - tak, że aż zafalowały jego trzy dodatkowe podbródki. Wrzasnął coś w stronę pomieszczeń kuchennych i za chwilę, zza prowadzących doń drzwi, wypadła jedna z karczemnych dziewek. Moment później stała już przy stoliku Alexa i Nany, wręczając tej drugiej menu. Dała upadłej czas, by ta mogła się namyślić, podczas gdy ona sama ruszyła w obchód z tacą wypełnioną po brzegi zagrychą oraz alkoholowymi trunkami. - A co do obietnicy... rytuał, gdy już ruszy pełną parą, ma charakter publiczny. Mogą go obserwować wszyscy chętni. Gdybyś porozmawiała z wezyrem od serca, pewnie zapewniłby Ci miejsce w pierwszym rzędzie. Albo, znając jego, zaciągnął Cię na miejsce obok siebie, w sekcji dla "VIPów". Fajuum lubi... rozwiązania z rozmachem. - Uśmiech powrócił na twarz złotowłosego, zdradzając, że chłopak miał już uprzednio jakieś interakcje z koordynatorem metropolii. - Może, ale… jestem ciekawa, na co się piszę.- Shateiela bardziej interesowało, jak często będzie musiał mentalnie mierzyć z Naną. Przywoływać ją do porządku. - Wiesz… w moich regionach składanie ofiar z ludzi raczej nie brzmi dobrze. - Pomyśl o tym jak o... Nie mogę uwierzyć, że robię to porównanie... jak o występie cheerleaderek. Dziewczyny zatańczą wariację tańca ludowego wokół posągu, zostanie im upuszczone trochę krwi. Może jedna lub dwie skończą z siniakiem bądź niewielką blizną. To chłopcy mają tutaj znacznie gorzej - pięcioetapowe zawody, możliwość nabawienia kontuzji, złamań, bogowie wiedzą, czego jeszcze. Turniej sztuk walki na samym końcu jest chyba najgorszy. Z tego, co pamiętam, w poprzednim roku był na nim wypadek śmiertelny. Ale... i to powtórzę Ci raz jeszcze, nikt tu nikogo do niczego nie przymusza. Ci ludzie, ta młodzież, chce brać w tym udział. Oni tym żyją, to część ich tradycji. Dzięki temu zyskują... nie. Dzięki temu są w stanie udowodnić swoją wartość społeczną, znaleźć dla siebie miejsce, zrozumieć swoją pozycję w porządku wszechrzeczy. Tam, skąd pochodzę, rytuały przejścia są koncepcją praktycznie wymarłą i możesz mi wierzyć, rasa ludzka tylko na tym straciła - ujawnił w głosie igłę głębokiego żalu. - Rozumiem, że to jakby… zawody? Jaka jest nagroda dla zwycięzcy? - Nana zerknęła na podaną kartę. Była pewna jednej pozycji - kawy. Co do reszty, nazwy wydawały się jej obce, podobnie jak składniki tworzące poszczególne dania. - Jako idealista z ezoteryczną mentalnością odparłbym, że sama możliwość udziału w tych zawodach, szansa na wspólne tworzenie tożsamości narodowej Habroxii oraz sposobność uroczystego wkroczenia w dorosłość są wystarczającymi nagrodami. Same w sobie.- Splótł palce w pajęczynkę i, patrząc zza nich na Nanę, oparł łokcie na stoliku. - Materialista z pragmatycznym nastawieniem pewnie powiedziałby, że główną nagrodą jest podwyższenie swojej pozycji społecznej. Dworzanie, kapłanki, wojskowi, namiestnicy, szefowie gildii - wszyscy oni mają za sobą rytuał przejścia. Muszą wziąć w nim udział, jeśli chcą być traktowani, jak osoby dorosłe i odłożyć na bok zabawki z okresu dzieciństwa. Ale, tak jak wspomniałem, to wymóg duchowy, nie prawny. Nikt tu nikogo przy pomocy bata nie ściga, a osoby bojkotujące święto, choć cieszą się odrobiną społecznej animozji, nie uchodzą za pariasów i nie padają na ulicach z głodu. Nana uśmiechnęła się. To naprawdę nie brzmiało (zbyt) strasznie. - To dobrze… choć Erma wyglądała na dosyć ponurą. - Shateiel odłożył kartę na stół. - Niestety nie znam tutejszych dań… może coś mi doradzisz? - Jasne, nie ma problemu. - Na powrót uniósł dłonie i przyklasnął w nie, sprawiając, że szynkarka zwróciła się w kierunku jego i Shateiela. Z nieco mniej obładowaną tacą ruszyła, by przyjąć ich zamówienie. Niestety, do stolika nigdy nie dotarła. W połowie drogi, gdy mijała drzwi wejściowe, jej sylwetkę pochłonął kołtun gazu i płomieni. Ściana oraz warstwa drewna eksplodowały odłamkami, raniąc bądź zabijając bywalców w bezpośrednim zasięgu wybuchu. Ci bardziej fortunni, jak Alex i Nana, zostali po prostu strąceni ze swych krzeseł i ciśnięci na ziemię. Salę karczemną wypełnił brudny, kosmaty dym. Choć Shateielowi dzwoniło w uszach, był w stanie zaobserwować, że przez kopeć przedzierają się jakieś sylwetki. Przynajmniej z pół tuzina, jak nie więcej. Nim jednak anioł dokładniej oszacował ich liczebność, pośród zadymy błysnęły ostrza i groty. Jeden z niemrawo wstających pijaczyn został skrócony o głowę, a jego bezwładne ciało gruchnęło ponownie na deski. Garść innych pechowców, w tym szynkarz, została naszpikowana strzałami, padając bez życia. Szum w głowie Halaku zaczęły zastępować paniczne błagania, wrzaski, oraz - niemal jednolity - skowyt atakujących fanatyków. Shateiel odkaszlnął i zaklął. Był ciekaw, jak teraz wykaże się jego opiekun. Do tego Nana już użalała się nad losem tych wszystkich ludzi. Tej biednej kelnerki. Szynkaża. Gości. Tylko, jakie właściwie upadły miał szanse, by ich pomścić? Nawet nie wiedział, ilu zwyrodniałych bydlaków czaiło się w tej kotłowaninie. Dobra… pani każe, sługa musi. Byleby tylko ciągłe i natrętne “zrób coś” w końcu przestało zalewać jego myśli. Anioł wyprostował się, po czym rozpostarł skrzydła. Ostatnio edytowane przez Highlander : 06-01-2021 o 13:36. |
23-06-2020, 21:03 | #144 |
Reputacja: 1 | Powoli wyprostował się rozpostarł skrzydła, po czym wykonał nimi zamach, chcąc przegonić dym. Działanie anioła okazało się nie tylko praktyczne, ale również zmyślne taktycznie - kierowane wykreowanymi podmuchami, dymne obłoki zbiły się w gęsty kołtun smolistego powietrza i - przyozdobione dodatkowo fragmentami szkła, drwa i budulca - zostały zdmuchnięte prosto w stronę wdzierających się do przybytku agresorów. Ci, jak diabli zaskoczeni, zaczęli kaszleć i krztusić się, nieudolnie zakrywając przy tym oczy i nos. Łucznicy zmuszeni zostali by poluzować cięciwy, miecznicy natomiast machali na ślepo orężem, wyrządzając więcej szkód i tak już mocno pokiereszowanej strukturze lokalu niż istotom żywym. Przerażeni bywalcy lokalu zdali się na swoją - zdawałoby się wrodzoną - płochliwość i, przeskakując na złamanie karku przez barową ladę, raz po raz dawali dyla przez kuchenne drzwi. Nanie pozostawało tylko mieć nadzieję, że te prowadziły do wyjścia na zaplecze. |
26-06-2020, 20:23 | #145 |
Reputacja: 1 | Zapędy w kierunku ograniczenia pochodu nowych agresorów okazały się jednak dość ciężkie do wprowadzenia w życie - przynajmniej bez pomocy ukrytego za stołem przewodnika. Niestety, jego własny efekt nadnaturalnego rozkładu zdawał się być trikiem jednorazowym, odbijającym się na samopoczuciu (a może i na długoterminowym stanie zdrowia) czkawką. Natomiast emanacja Shateiela, gdy zastosowana wobec bardziej hardych karków, przyniosła efekty skromniejsze niż anioł śmierci oczekiwał - zaledwie jeden z agresorów zwolnił kroku i przyklęknął na jedno kolano, sycząc przy tym z powodu entropii trawiącej jego odzienie i skórę. Pozostała trójka, w tym i przywódca bandy, parła twardo naprzód. Co więcej, mężczyzna ze złotym zdobieniem na kapturze prześcignął swoich kolegów. A zrobił to na tyle szybko, że nim Nana zdążyła zareagować, zamachnął się w jej kierunku kawałem zakrzywionego żelastwa, rozorawszy pożyczone ubrania. A przy tym chyba również tkanki żołądka, bo na kończącym atak ostrzu jawiła się teraz smuga czerwieni. Zaraz potem dał się słyszeć świst powietrza połączony z furkotem tkaniny. "Jakby spadało coś ciężkiego" - przemknęlo przez myśl upadłej. Najwyraźniej miała rację, bo gdzieś za atakującym ją zakapiorem, pośród wrzasków, dziewczyna wyłapała groteskowy zbitek dźwięków - trzaskających desek oraz pękających kości. Nową dozę zamętu uwieńczył jęk bólu zamierający w czyimś gardle. Dowódca ekstremistów najwyraźniej także zasłyszał owe odgłosy, bo odwrócił się gwałtownie do tyłu, przyjmując pozycję obronną. Dzięki temu Shateiel był w stanie zobaczyć, że mężczyzna, którego kilka sekund temu unieruchomił swoją aurą śmierci, leży teraz powykręcany na podłogowych deskach. Jego czaszka została zmiażdżona przy pomocy okutych butów należących do sylwetki odzianej w purpurę. Dalej, za pierwszym makabrycznym widokiem, znajdował się drugi - czwórka łuczników została przyszpilona do pozostałości ścian i połamanych belek. Z gardeł, oczodołów, barków oraz nadgarstków tych niefortunnych mężczyzn wystawały niezliczone srebrne igły, długie przynajmniej na kilkanaście centymetrów. Pośród chaosu walki anioł śmierci nawet nie zauważył, kiedy dzierżący łuki wojacy zostali zgładzeni. Jednak fakt, że przydzielony mu przez wezyra ochroniarz trzymał w lewej dłoni kolejną garść kuriozalnych szpikulców pozwalał przynajmniej określić sprawcę. Shateiel kontynuował rozprzestrzenianie rozkładu, skupiając się na podłodze i licząc na to, że pod spodem są piwnice. Sam zaczął z wolna się wycofywać. Mimo że nie miał pewności, czy Alex będzie w stanie go usłyszeć, na chwilę obrócił się w jego stronę. - Zwiewaj stąd! Niestety, choć jeden z wciąż żyjących "terrorystów" okazał się zbyt ciężki dla podłogowych desek - jego noga zagłębiła się po kolano w gnijące warstwy drewna - to udało mu się odzyskać równowagę. Najwidoczniej pomieszczenia piwniczne znajdowały się bezpośrednio pod tymi kuchennymi, co pokrzyżowało strategię Shateiela. Utrata równowagi przez zakapiora zaowocowała jednak utratą koncentracji, a ta, jak to zwykle w czasie konfrontacji bywa, utratą życia. Próbując wyciągnąć swoją uwięzioną gidyję, drągal nie zauważył fioletowego cienia sunącego w jego stronę. Po chwili nie miał już czym go zauważyć - głowa ekstremisty oddzieliła się od reszty ciała w akompaniamencie srebrnego półokręgu, który na moment zarysował się w powietrzu. Drugi z żołdackich ekstremistów - najwidoczniej jakimś cudem pojąwszy pełnię beznadziejnych okoliczności w jakie przemienił się jego niedoszły, religijny triumf, odrzucił swój oręż jak poparzony i, biadoląc na czym świat stoi, zaczął - jak sądziła Nana - błagać o darowanie mu życia. Wywołało to “praworządny” gniew w jego dowódcy, który, ściskając broń tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Herszt bandy rzucił się do przodu z bojowym okrzykiem... i z zamiarem rozpłatania na dwoje swojego podkomendnego. Celu nie sięgnął z dwóch powodów - pierwszym była znajoma już, okuta powierzchnia buta, która wypłaciła biadolącemu dezerterowi kopniak wystarczająco silny, aby wysłać go między roztrzaskane pozostałości karczemnych mebli. Kolejnym powodem było ostrze, które w akompaniamencie iskier zatrzymało to należące do przywódcy bandytów. Arcyłotr w złotym kapturze i “obrońca” Nany stali teraz naprzeciw siebie. Oboje próbowali przeforsować przeciwnika, jednak żaden z nich nie ustępował nawet na milimetr. Korzystając z okazji, Alex, zgodnie z zaleceniami swojej sojuszniczki, poderwał się do biegu, ale nagła zmiana szans i perspektyw w lokalu znacząco zachwiała jego chęcią ucieczki. Zatrzymał się po przeskoczeniu barku i... po prostu patrzył na próbę sił. Nie zastanawiając się długo, Nana posłała energię rozkładu wprost w kierunku butów dowódcy ekstremistów. Byle tylko się zachwiał. - Schowaj się. - Shateiel warknął na swojego dawnego przewodnika. Ten, wytrącony z transu wywołanego konsternacją i podziwem, zrobił, jak mu kazano. Może to deski trzasnęły pod wpływem aury Halaku, a może to kumulacja entropii wokół pięt drągala przeżarła się w końcu przez jego obuwie, trawiąc mięso i kości. Tak czy inaczej, szef zgładzonej bandy runął niespodziewanie w tył, czemu towarzyszył ryczący protest niedowierzania opuszczający jego gardło. Protest ów ustał, gdy kapturnik łupnął plecami o ziemię. Dlaczego? Ano dlatego, że jego furia ustąpiła miejsca całkowitej niewiarze, a mięsień sercowy szpikulcowi w odcieniu księżyca. Pies gończy wezyra siedział teraz okrakiem na swoim przeciwniku, z dłonią zamkniętą wokół iglicy. Ta uwalniała kolejne pokłady wybroczyn z ciała dogasającego wroga. Spojrzenie skryte na maską nie spoczywało jednak na zgładzonym, a na poranionej protagowanej. Co więcej, we wzroku tym kreowała się pewna niepokojąca intencja… Nana wyprostowała się, dociskając dłoń do krwawiącej rany. Shateiel pozwolił na chwilę przejąć kontrolę medycznej wprawie zakonnicy, gdy ta badała palcami otwór na swym barku. Kto wie, może nawet obeszłoby się bez szycia, jeśli sprawnie usnęliby grot... Zdziwienie dziewczyny musiało więc być całkiem spore, kiedy coś trafiło ją bezpośrednio w klatkę piersiową, zagłębiając się w fałdach ubrania. Zakrapiana paranoją mentalność Shateiela, która to natychmiast odzyskała kontrolę, spodziewała się uświadczyć kolejnego grotu w kolorze szlachetnego kruszcu - jak i kwiatu czerwieni rozkwitającego z trafionego miejsca. Miast tego anioł odnotował coś na kształt nalepki. Nie... był to raczej świstek zbliżony wyglądem do jednego z tych dalekowschodnich talizmanów, których, według stacji Discovery, używało się do odpędzania złych duchów. Biały papier z jasnozielonymi gryzmołami, które z każdą chwilą zdawały się pulsować coraz jaśniej. - Bardzo mi przykro, ale musimy zakończyć Pani wizytę przedwcześnie. Polecenie odgórne - skwitował mężczyzna w purpurze, kiedy jego dłonie wykonywały szereg niepojętych gestów, w jakiś sposób korespondujących z dziwnym przedmiotem. Zanim dziewczyna i tkwiący w jej wnętrzu anioł zdążyli zaoponować, pochłonął ich wirujący pilar zieleni. Nana zdołała jedynie nerwowo zerknąć w kierunku kryjówki Alexa. Chwilę potem odruchowo zwinęła skrzydła. Otuliła się nimi, gdy coś poderwało ją ku górze. Ostatnio edytowane przez Highlander : 14-01-2021 o 20:14. |
10-07-2020, 09:38 | #146 |
Reputacja: 1 |
|
17-07-2020, 09:15 | #147 |
Reputacja: 1 | - Materiał ten sam. Podwykonawca mniej pierdolnięty - ocenił anioł kuźni, przyglądając się pogonowi mającemu miejsce za murami barykady. - Poza tym... znak firmowy też nie ten - zwrócił uwagę, wskazując na kikuty skrzydeł wystające gnającym na czworaka karykaturom z grzbietów. - To albo byli kiedyś upadli albo, i nie ukrywam kurwa, że taką mam nadzieję, ktoś zwyczajnie dał swoim zabawkom trademark niemożliwy do pomylenia z jakąkolwiek inną mitologią. Plus ten manicure, to uzębienie, te patrzałki srające czarnym smarem... już to wszystko widziałem. Niedługo po tym, jak dobry stary Jahwe zatrzasnął za nami drzwi i wyrzucił klucze. Poza tym, gdyby to była tamta blond ku- Słowa ugrzęzły mu gardle, bo ziemia pod stopami upadłych aniołów zaczęła się trząść. Trząść w rytm kroków, z każdym coraz mocniej, tak że ustanie na równych nogach stanowiło teraz nie lada wyzwanie. Na dystansie kilkuset metrów, spomiędzy kotłujących się sylwetek mięsa i kości, wyłonił się jakiś kształt. Wysoki niczym posąg i odziany woalą utkaną ze wzniesionych tumanów kurzu. - Widziałaś kiedyś Spętanych, Nano? - zapytała Quasu, biorąc głęboki oddech. - Zbierałaś mnie z chodnika, więc założę, że to pytanie retoryczne. - Nana rozglądała się zastanawiając się czy źródłem owych wstrząsów jest ziemia czy coś innego. - Zawsze mogłaś... nieważne - zreflektowała się kobieta z koralami we włosach. - Dzisiaj będziesz miała okazję. Halaku przytaknął ruchem głowy i spojrzał na to, co pozostało po enklawie, oczekując nadchodzących wydarzeń. No i faktycznie, coś - jakieś ucieleśnienie koncepcji zagłady - zmierzało w stronę barykady, a każde stąpnięcie pokracznych kończyn odbijało się echem zarówno od ścian świątyni, jak i w samych kościach obrońców. Nie ulegało wątpliwości, że drżenie podłoża także miało swe źródło w tych monstrualnych krokach. Sylwetka nadchodzącego antagonisty przypominała Nanie centaura. Tylko że komponując jego wizerunek, ktoś mylnie użył dolnych kończyn jakiejś bestyji z okresu jurajskiego. Sam tułów, łepetyna i kończyny górne jawiły się jako człekokształtne, choć ich wykończenie w postaci tkanek wierzchnich stanowiła połatana, ociekająca ropą i śluzem amalgamacja skóry, łusek i futra. Tu i ówdzie przebijały się kawałki kośćca. Roztaczany przez kolosalne cielsko smród, mimo dystansu, jaki dzielił bydlę od obrońców przybytku Lucyfera, był niemal nie do zniesienia. Shateiel poczuł, że do oczu Nany zaczynają napływać łzy. W gardle narastała mu gula niestrawności. Któryś z pozostałych skrzydlatych - o znacznie słabszym żołądku niż anioł śmierci - począł zwracać śniadanie, a ktoś jeszcze inny kaszlał i rzęził, krztusząc się nadmiarem fetoru. Korpus był parodią kobiecej formy, z trojgiem piersi naznaczonych strupami, czyrakami oraz kolczastymi naroślami. Obraz groteski wieńczyła zniekształcona głowa, z jednym czarnym jak smoła okiem oraz gębą pełną chaotycznie rozmieszczonych kłów. Te, swym rozmiarem, kształtem i rdzawym kolorem, przypominały Nanie połamane fragmenty dachówek. - Pozwólcie jej wejść w zasięg! Przycelujcie jak należy! Wyślemy szmatę w niebyt zanim pokona chociaż pół dystansu! - krzyknął Val, który (całkowitym przypadkiem?) zapomniał, że Eshat miał dla Spętanej zgoła inne plany. Plany, których rezultatem był wycieczka ryżego i Shateiela przez miejsca dziwne i niezwykłe, a których ukoronowanie stanowiła skrzynia z tajemnym kruszcem w środku. Ale po rzuceniu okiem na pozostałych strażników świątyni, Nana zdała sobie sprawę, że Valerius nie był jedynym przedstawicielem takiego nastawienia - pozostałym aniołom także nie w smak było ryzykować własnym istnieniem, by wziąć żywcem coś, co mogło zakończyć ich byt pojedynczym machnięciem łapska. Rozprawianie o humanitarnych rozwiązaniach było okej podczas salowych obrad. Kiedy wizerunek śmierci ostatecznej odbijał się w tęczówkach, idealistyczne farmazony schodziły na dalszy plan. Zwłaszcza, że wróg nie miał podobnych obiekcji. Zakonnica przytaknęła obserwując nadchodzący twór. Głowa podsuwała jej wspomnienia innego życia. Widziała kiedyś coś takiego, choć wtedy jej żołądek nie próbował reagować w ten sposób. Nie miała broni, którą mogłaby się posłużyć w walce z istotą wprost z mitu. Pozostało jej więc oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń i usilnie pracować, by wypita jeszcze w zupełnie innym świecie kawa nagle się nie uzewnętrzniła. Odlany z koszmarów gigant wyrwał się do przodu. Stratował przy tym kilka kotłujących się wokół jego łapsk pomniejszych wynaturzeń, gruchocząc ich kości. Bestia poruszała się znacznie szybciej niż winna pozwalać na to jej masywna sylwetka. Pulsujące i napinające się sploty mięśniowe niemal skrzyły wypaczoną mocą, która stanowiła domenę aniołów dziczy, pozwalając cielsku na ruch będący zwieńczeniem dalekich susów oraz dudniącego galopu. Rozjuszone i zagitowane - bo przecież nie moralnie podbudowane - mniejsze herezje natury także zaprzestały pasywnego krążenia wokół twierdzy. Wyjąc i zawodząc, podjęły szarżę na pozycje obronne skrzydlatych. W odpowiedzi aniołowie otworzyli ogień. Ich salwa stanowiła frapujące połączenie różnorakich technik mordu - zarówno tych technologicznych, jak i magicznych. Ołów i mistyczne wyładowania złączyły się w jeden podmuch, który odparował dobrze ponad ćwierć atakującej masy nim ta zdążyła chociażby pokonać połowę dystansu dzielącego ją od przybytku światła. Tu jednak urywał się cienki strumyk dobrych wieści. Ruchy mięsnego taranu, jaki zmierzał w stronę barykady, były na tyle chaotyczne, że sięgnęła go zaledwie garść kul oraz mistycznych wyładowań. Te pierwsze albo odbiły się niegroźnie od jego wypaczonego pancerza albo utkwiły w nim jak źle wprawione ćwieki, nie przebiwszy nawet pojedynczej warstwy tkanek. Z wyładowań tajemnych najskuteczniejszym okazało się to Quasu - fala ciśnienia trafiła bestię na wysokości żołądka. Celem dziewczyny z koralami we włosach było zapewne rozpłatanie przeciwnika na dwoje, ale zdołała jedynie otworzyć szeroką na pół tułowia ranę, przez którą nieśmiało wyglądały wnętrzności. Obrażenia tego typu wystarczyłyby do natychmiastowego zgładzenia śmiertelnika, bądź nawet pomniejszej istoty nadnaturalnej, ale gigantyczne monstrum nawet ich nie odczuło. - Chowamy się?! - Nana próbowała przekrzyczeć wszystkie otaczające ją odgłosy. Wywrzaskiwane przekleństwa, recytowane zaklęcia i strzały z wszelkiej broni palnej. W polączeniu z dobiegającymi z zewnątrz rykami oraz jazgotem były one niemal nie do zniesienia. Jednak mimo kakofonii zachowała opanowanie i myślała taktycznie. Nurtowało ją, czy uda się jej dosięgnąć do bestii falą rozkładu i na ile takie wyładowanie entropii byłoby skuteczne wobec gigantycznej kreatury. Kolejna salwa. Tym razem nie ostała się nawet połowa koszmarów na jawie szarżujących na Shateiela oraz jego pobratymców. Pocieszeniem było to jednak marnym - do czynienia mieli w końcu z bezmózgimi machinami do zabijania, z istotami, których jedyną rolą, sensem istnienia, było pozbawiać istnienia innych. Lub położyć na szali własne tak, by ochronić przewodzącą im bestię. Co część z nich uczyniła bez chwili wahania, zasłaniając Spętaną swymi pokracznymi sylwetkami niczym mięsna tarcza. Choć ich odporność na anielską kanonadę okazała się znikoma - o czym zaświadczyły rozbryzgi juchy oraz kończyny o zwiększonym poziomie lotności i samodzielności - bestie spełniły swą powinność należycie - dyrygująca nimi aberracja nie doznała najmniejszego szwanku. Zaradności także nie dało jej się odmówić, gdyż powykręcanych trucheł swych podnóżków użyła jako... cóż, improwizowanego podnóżka, bądź też punktu wybicia. Trampolina z padliny zagłębiła się w ziemi w akompaniamencie sejsmicznego tąpnięcia, a byt zań odpowiedzialny wzbił się w powietrze, drwiąc z przeszkód trywialnych - takich jak chociażby brak skrzydeł. Gdy grawitacja raczyła sobie o nim przypomnieć, kolos runął w dół ciężko, choć upadek ten niepozbawiony był swoistej celowości. Na cel wzięto bowiem zewnętrzną barykadę, wraz z trojgiem stojących tam skrzydlatych. Wzniesione naprędce bariery zostały sprasowane pod kilkoma (kilkunastoma?) tonami żywej masy, tak jak i dwoje z tercetu nieszczęśliwych upadłych. Ostatni rzucił się do ucieczki. Chciał dać drapaka w stronę świątynnych drzwi, jednak nie zdążył nawet należycie się rozpędzić, kiedy mocarne łapsko opadło mu na głowę, miażdżąc jego osobę z siłą oraz machinalną bezdusznością prasy hydraulicznej. Skrzydlaci po drugiej stronie barykady - widząc, że przez wyrwę w murze wlewa się dodatkowo chmara pomniejszych strzyg, usłuchali sugestii Nany i zaczęli wycofywać się w stronę wrót przybytku. Ci z podwyższenia natomiast - mimo widocznego roztrzęsienia - kontynuowali ostrzał. Najgorzej rozwój wypadków zniosła chyba Quasu - oblicze upadłej przesłaniała teraz skalcyfikowana maska piewotnego lęku, a dłonie zdębiały na tyle, że jej ostatni strzał, całkowicie niecelny, miast wrogów rozpłatał niemal jednego z wycofujących się pobratymców. Ostatnio edytowane przez Highlander : 05-02-2021 o 13:28. |
12-08-2020, 11:15 | #148 |
Reputacja: 1 | Nana wiła się we wnętrzu głowy anioła śmierci. Czuł jej ból, jej strach. Chciała pomóc, ale sama nie wiedziała co ma czynić. Krocząca na nich bestia, była czymś czego umysł zakonnicy ująć nie potrafił, mimo iż współdzieliła wspomnienia z Halaku. Shateielowi z trudem udało się ją przekonać, by skryła się we własnych wspomnieniach. Obiecał że zawoła jeśli tylko to przeżyją. Spomiędzy sterczących jak kotwy zębisk stwora wydobył się bulgotliwie groteskowy rechot. Potwór postąpił do przodu - ciężko i powoli. Zdawał się chłonąć atmosferę złamanego morale oraz rosnącej desperacji obrońców. Niemal taplał się w strachu istot, które przecież, w pierwotnym planie Wszechmogącego, całkowicie pozbawione były takich drobnostek jak wątpliwości, lęk czy instynkt samozachowawczy. Nana nie do końca potrafiła zrozumieć zachowanie tego potwornego umysłu skrytego za niezliczonymi warstwami powykręcanych tkanek - z tego, co wyjawili jej pobratymcy, byt ów słynąć miał z taktycznego geniuszu, jego intelektualna sofistykacja miała nie mieć sobie równych - jednak tytan z pulsujących mięśni nie przejawiał tych cech. Operował przede wszystkim na instynkcie. Owszem, był sprytny, wykorzystywał swe ciało do granic możliwości, znał jego najskuteczniejsze zastosowania na tym polu mordu, ale... obeznanie to przywodziło na myśl raczej polujące zwierzę. Czy taką właśnie cenę płacili Spętani zamieniając więzienie nieożywionych przedmiotów na cielesną powłokę? Ich wyższa świadomość zalewały pierwotne instynkty, sprowadzając ich do roli dzikich bestii? Możliwe. Całkiem możliwe. Shateiel nie mógł jednak poświęcić więcej czasu tym rozmyślaniom. Reszta anielskich piechurów zdążyła już opuścić przedświątynny plac - ostali się na nim tylko Shateiel i Valerius. Mieli co prawda wsparcie kanonierów z okien powyżej, ale... ręce owych miotaczy były i tak już pełne roboty, koncentrując ogień broni palnej i mistycznych pocisków na stworzonej przez monstrum wyrwie w murze. Mimo ich starań, do środka stopniowo napływało coraz więcej powykręcanych karykatur z kikutami miast skrzydeł. Natomiast przewodzący im gigant naprężał właśnie dolne łapska. Płyty świątynnego dziedzińca zajęczały w proteście, trzaskając i pękając pod jego naciskiem. |
03-09-2020, 09:45 | #149 |
Reputacja: 1 | Ocalali - zwycięzcy? - odsunęli się nieco dalej od zapory, jaka dzieliła ich od placu. Nie zanosiło się na to, by wrota miały lada chwila stanąć w płomieniach, jednak biorąc pod uwagę wszystkie zdarzenia ostatnich paru godzin, obrońcy woleli dmuchać na zimne. Quasu skierowała się szybkim krokiem na schody prowadzące piętro wyżej. Podobnie jak innych ciekawił ją stan placu boju i sił nieprzyjaciela - jednak w jej przypadku ostrożność zeszła na drugi plan, ustępując chęci uzyskania całkowitej pewności. Pewności odnośnie czego? To Shateielowi trudno było rozpracować. Valerius próbował w tym czasie dobudzić nieprzytomnego sojusznika, którego skórę uratował nie tak dawno temu. Jego metody cucenia pozostawiały wiele do życzenia, a ich efekty twarz strzelca odczuwać miała jeszcze przez kilka dni. Trzech innych obrońców obrało kurs na zachrystię i jej podziemne kondygnacje. Mieli zamiar powiadomić Eshata, zdać mu raport. Pozostali siedzieli niepozornie w ławach, starając się nie okazywać swojego skołatania i roztrzęsienia. Przewodzącego wspólnoty szukać jednak nie trzeba było. Pojawił się sam, z charakterystycznym dla siebie spokojem otwierając oszklone drzwi zachrystii i, jakby nigdy nic, kierując się na środek świątyni, zaraz przed ołtarzem. W lewej dłoni trzymał szpikulec. Prawa, starannie usuwała z narzędzia pozostałości złotej cieczy. - Doskonale się spisaliście, przyjaciele! - zakomunikował ogółowi. - Na opłakiwanie poległych, jak i na świętowanie naszego zwycięstwa przyjdzie czas potem. Teraz jednak winniśmy udać się na plac i... zobaczyć owoce naszych starań. Z pobocznych ław odezwały się pomruki niepewności. Najwyraźniej poturbowani wojacy nieszczególnie mieli ochotę na owoce. Wciąż odczuwali w ustach cierpki posmak swojej “wygranej”. Niektórzy otwarcie się wzbraniali, kręcąc defensywnie głowami, inni skurczyli się tak znacznie, że ledwie było ich widać z zajmowanych miejsc. - Kamraci. Bracia. Zapewniam was, że to już koniec. Nic już nie zagraża naszej wspólnocie. Stojące przed nami zadanie to czysta formalność... jeśli nie oczywista nagroda za poniesiony trud! - zapewnił podległych mu piechurów. Jego charyzma na powrót dała o sobie znać. Słuchacze, niechętnie bo niechętnie, zaczęli się przełamywać. Słowa uderzyły w czuły punkt - każdy, kto przeżył dzisiejszy bój chciał zapewnienia, że przelane krew i pot nie poszły na marne. Że poświęcenie miało sens. Obolali i poobijani, upadli zaczęli więc gramolić się z ław w stronę wciąż zamkniętego wyjścia. - Bardzo dobrze. To właśnie dzięki temu niezmordowaniu dotarliśmy tak daleko - wyraził swoje uznanie mówca. Uniósł głowę, kierując spojrzenie w stronę wybitych witraży oraz stojącej przy nich sylwetki Quasu. - Ufam, że na zewnątrz wszystko dobrze? - zapytał przewodnik wspólnoty z nutą profilaktyczności w głosie. Odpowiedź znał bowiem aż za dobrze. Grzecznościowo poczekał na skinienie głowy podkomednej, po czym dał sygnał do otwarcia wrót. - Ostatnio, gdy tam byliśmy, wszystko płonęło. - W głosie Shateiela pojawiła się niechęć. Dla niego to gadanie o wspólnocie i koniecznych ofiarach raczej nie było wystarczającym wyjaśnieniem, choć Nanie zdawało się niepokojąco bliskie. - Nie wiem też, na ile ta ruina może być czymś dobrym - mruknął nieco ciszej. Valerius, który właśnie pomagał spoliczkowanemu żołdakowi wstać, przytaknął ponuro, najwyraźniej podzielając obiekcje anioła śmierci. - Facet, wydaje mi się, że nie może. Herr Fuhrer po prostu ubzdurał sobie, że fant, jaki wpadnie nam dzisiaj do kieszeni, wynagrodzi te wszystkie kopy w rzyć, jakie zebraliśmy do tej pory. Bo widzisz, on chyba nadal myśli, że coś... - Obrońcy otworzyli drzwi, a wnętrze świątyni zalały fale złotego światła. Intensywność blasku okazała się z początku zbyt mocna dla lwiej części zebranych. Zmuszeni byli odwrócić wzrok, dając czas ślepiom na dostosowanie się. - ...że coś tam mogło przeżyć to pierdolnięcie - dokończył myśl rudowłosy, patrząc przez podciągnięte na wysokość twarzy palce. Widząc tyle co nic, ale butnie wzbraniając się przed targnięciem makówki na bok. Alle warten auf das Licht Fürchtet euch, fürchtet euch nicht Die Sonne scheint mir aus den Augen Sie wird heut Nacht nicht untergehen Rammstein - Sonne Blask w końcu zelżał. A może po prostu aniołowie przypomnieli sobie, jak należy weń spoglądać. Otoczenie na zewnątrz faktycznie przypominało ruinę. Wszędzie walały się gruzy. Improwizowana barykada została praktycznie zdmuchnięta przez eksplozję, jej pogruchotane fragmenty ciśnięte hen daleko. Kawałki witrażowego szkła oraz chodnikowych płyt tkwiły w wysuszonej na pieprz jusze. Poskręcane, na wpół spopielone szkielety niedoszłych agresorów zaścielały scenerię jak jakieś koszmarne, odarte z liści kikuty krzewów. A pośrodku tego wszystkiego, tkwił krater - głęboki i ziejący niczym pierwotna szczelina wiodąca do samych trzewi ziemi. Na wszystkie strony rozchodziły się zeń pęknięcia gruntu, jak i ohydny kwiat podeszłej ropą posoki. Gnieniegdzie w tej brei dało się dopatrzyć poszarpanych fragmentów skóry, mięśni i wnętrzności. Roztaczany przez owe bagno smród uderzał w nozdrza z taką siłą, że trudno było powstrzymać odruchy wymiotne, które z każdą chwilą zdawały się nasilać. Halaku, czując owy aromat, szybko zakrył usta i nos materiałem rękawa. Rękawa należącego do stroju, z zupełnie innego świata. Wszystko wydarzyło się tak szybko i było tak irracjonalne przy okazji. Zobaczył tyle miejsc, tyle istot, a nawet nie był w stanie oszacować czasu, jaki mu to zajęło. Zdawało mu się, że jeszcze kilka chwil temu leżał martwy na pewnym parkingu. Ale przemyślenie te musiały poczekać, ustąpić miejsca pilniejszym kwestiom. Nad szpecącą świątynny dziedziniec szramą oraz jej wybroczynami znajdowała się właśnie taka zagwozdka - zawieszone w powietrzu źródło wcześniejszego blasku, dorodna kula pulsujących energii. Bijące od niej ciepło napełniało Shateiela spokojem, a buchające z wnętrza eteryczne zawirowania zdawały się powoli odparowywać zmurszałą breję nieczystości poniżej - jak światło dnia przeganiające nocne mary. - Tak. Tak! - rzekł Eshat, a intensywność w jego głosie była na tyle nieposkromiona, że zadała kłam postawie mentora i guru, którą kultywował przez te wszystkie lata. Teraz biła od niego postura młodego, nieutemperowanego życiem śmiałka. Takiego, który złapał cały świat za rogi. Zachłysnął się własnym śmiechem, który rozszedł się po całym placu. Ale mimo iż zdołał opamiętać się niemal natychmiast, to jego rozradowanie okazało się zaraźliwe. Niektórzy z upadłych zaczęli wiwatować, inni przyklaskiwali z uznaniem i uśmiechali się promiennie. Widok ten ogrzewał serce, ale i podświadomie kąsał świadomością, że obrońców ostało się tak niewielu. Oraz, że pozostałym upadłym - tym odseparowanym od wspólnoty kilometrami i ideałami - nie dane było go uświadczyć. - Uhm... - Nawet Val, który zawsze miał pod ręką jakąś cyniczną, ordynarną pyskówkę, zapomniał języka w gebie, światopoglądowo storpedowany przez to, na co spoglądał. Z kolei Shateiel miał mieszane uczucia. Z jednej strony było w tej kulce coś... coś co przynosiło mu ukojenie i spokój. Czy właśnie to uczucie towarzyszyło mu, gdy jeszcze mógł wpatrywać się w oblicze Pana? Nie pamiętał. Czy warte było tej ceny? Tych zniszczeń? Ofiar? Tego nie wiedział. Jednak nie to pytanie cisnęło się mu na usta. - Co to, do cholery, jest? - Mruknął cicho, co ożywiona nagle Nana podsumowała kopiąc go myślowo w głowę. Pomysły na odpowiedź zapewne były różne, ale nikt nie kwapił się, by je wypowiedzieć. Samemu aniołowi śmierci na myśl przychodziły jaja, łożyska płodowe i inne rzeczy związane - w sposób bardziej biologiczny niż symboliczny - z narodzinami. Czym by jednak nie była, sfera ta nie zachowała swojego kształtu (ani konsystencji) na długo. Zaczęła topić się jak coś na siłę wyjęte z surrealistycznych obrazów Dalego. A zarazem jak oczekiwania dotyczące skrzydlatych ideałów, które miała sobą uosabiać. Potem z każdą mijającą chwilą było już tylko gorzej. Niczym fragmenty taniego sreberka, złocista warstwa zaczęła łuszczyć się i opadać w kierunku uschłych pozostałości czarnej mazi. Wraz z nią w zapomnienie uleciały również uczucia spokoju, słuszności i prawości, którym do niedawna podatny był jeszcze zbitek anielskich gapiów. Sama sfera... ostała się, jednak teraz przypominała bardziej zielonkawą, na wpół przeźroczystą membranę - jakiś mistyczny kokon, wokół którego leniwie lewitowały niewielkie błędne ogniki w odcieniu kościanej bieli. Okupujący ciało byłej zakonnicy anioł poczuł, zapewne podobnie jak pozostali, że z jakiegoś powodu przeszedł go dreszcz. Ostatnio edytowane przez Highlander : 19-03-2021 o 12:03. |
03-09-2020, 18:44 | #150 |
Reputacja: 1 | Przez membranę, trochę jak przez taflę wody, wyłoniła się dłoń. Niewieścia, o czarnych paznokciach, blada jak kreda. Na powlekającej ją skórze zaczęły manifestować się niezliczone rzędy małych, niepojętych dla upadłych umysłów symboli. Za ręką podążyło ramię oraz reszta sylwetki. Całe ciało kobiety pokryte było enigmatycznymi liniami zapisków oraz mosiężnymi ozdobami w postaci paciorków, pierścieni i bransolet. Jej kształty opasały dwa fragmenty czarnego aksamitu, a całość wyglądu wieńczył diadem w kształcie księżycowego sierpa, także wykonany z mosiądzu. Wspomniane wcześniej błędne ognie ulokowały się za jej plecami, poruszając się po sobie tylko znanych szlakach. Kobieta nie dotknęła bosymi stopami ziemi - wciąż tkwiła na wysokości, nieopodal swojego niedawnego schronienia, które... zaczęło z wolna więdnąć i zanikać. Rozwiewać się niczym nocna mara ugodzona światłem poranka. Tyle tylko, że prawdziwy koszmar - ten na jawie - mógł się dopiero zaczynać. Największym szokiem dla zebranych był chyba brak skrzydeł. A może aureoli? Harfy? Właściwie to jakiegokolwiek symbolu związanego a anielskością, z tymi wszystkimi książkowymi ilustracjami oraz ściennymi rycinami, jakie przez wieki kojarzone były przez ludzkość z boskimi posłańcami. Ale nie, jedyną aureolą był sierpowy diadem, spod którego spoglądała para oczu w kolorze zakrapianego krwią bursztynu. A podciągnąć płomienną biel ogników pod formę upierzenia mógł tylko mistrz nadinterpretacji i okłamywania samego siebie. Realizacja ta odcisnęła swoje tłamszące piętno. Jakby kontrastując z niezdrowym, skrzącym blaskiem zmanifestowanej postaci, resztki niedawno wykrzesanego morale anielskiej braci zaczęły dogasać. - Pamiętasz, co powiedziałam, nim tamten Spętany upadł? - Nana odezwała się cicho do stojącego obok Vala. Halaku miał złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. Może to były te mdłości, które wywoływała w nim nowa istota, a może fakt, iż był świadkiem jej dosyć... nietypowych narodzin w tym bardzo nieprzyjemnym miejscu. - Czuję, że to zaraz jebnie. - To... niemożliwe. To niemożliwe, do cholery (!) - syknął pod nosem rudy, nie mogąc pogodzić się z tym, co donosiły mu patrzałki. Z narastającym niepokojem Nana uświadomiła sobie, że Valerius był teraz zupełnie głuchy na jej słowa. Rozgrywającą się scenę znosił ciężej niż jakikolwiek inny obecny upadły - oni po prostu patrzyli w niedowierzaniu. Val natomiast trząsł się jak osika, kręcił głową w stanie bliskim katatonii i próbował powstrzymać napływające mu do oczu łzy. Kwestię Shateiela z pewnością usłyszała jednak kuriozalna reinkarnacja “anielskości” zawieszona nad głowami zgrupowania. Leniwe ślepia w odcieniu łączącym zaschniętą juchę oraz gęsty miód zatrzymały się na chwilę na Nanie. Zaraz jednak wróciły do ospałego - choć naznaczonego zaciekawieniem - lustrowania pozostałych zebranych. - Dzię... dziękuję wam za pomoc. Pomoc w porzuceniu tej uwłaczającej ułudy, jaką był żywot Spętanej. Jaką było życie przez wieki, jeśli nie tysiąclecia, w kłamstwie. Nawet jeżeli owa pomoc udzielona została przypadkiem, w kaprysie losu, a rezultaty waszych działań miały być... zgoła inne - powiedziała, przełamując niemożliwą do zdzierżenia ciszę i przyglądając się wymownie Eshatowi. Ktoś inny mógł zinterpretować jej mimikę jako niewinną, wdzięczną i pogodną. Dla Shateiela trąciła jednak sardonicznością. - Teraz, kiedy zły sen się skończył, mogę nareszcie powrócić do tego, co naprawdę istotne. W mojej prawdziwej formie - uniosła palce na wysokość oczu - oraz z pamięcią nieskalaną murami więzienia, które nam zgotowano. Czy też dogmą, jaką ono nasiąkło. - Nie ma za co - Shateiel odezwał się cicho. On wciąż miał w pamięci całą tę trasę oraz ofiary, które ponieśli w ostatniej potyczce i kpina u nowego gościa w tym pokracznym towarzystwie niezbyt go cieszyła, by nie powiedzieć, że lekko irytowała. - Może wypadałoby się przedstawić? - mruknął, tym razem nieco głośniej, widząc że nowonarodzona i tak już obdarzyła go swoją uwagą. - Spajając... nie. To było dawno temu - istota zaczęła odpowiadać z marszu, ale rozmyśliła się wpół słowa, mimo iż słowo to rezonowało niebywałą pewnością siebie i determinacją. Oraz czymś jeszcze. Po prawdzie bliżej było mu do uniwersalnej prawdy istnienia niż do banalności osobowego określnika. - Może winnam powołać się na coś z tej judaistycznej kałuży, tego bagna, w którym brodziliśmy przez te wszystkie lata? Sahaquiel? Samyaza? Nie, to byłoby obraźliwe. Dla mnie, dla was... dla reszty świata - zreflektowała się ponownie. - Moje prawdziwe imię wszyscy już zapomnieli. W tym wy. A skoro nikt go już nie pamięta i nie pasuje ono do tych... ciekawych czasów, może lepszym rozwiązaniem byłoby wybrać nowe? Sadie, Stella, Skylar, Samantha, Scarlett... Samantha. Sam. Sammy. Tak. Samantha - zdecydowała, z zadowoleniem ucinając imienną wyliczankę. Please don't ask me my name. Does it matter? I'm just here for you. - Mów mi więc Samantha, Nano. Względem ciebie pragnę wyrazić szczególną wdzięczność, bo bez twojej zaradności zwyczajnie by mnie tu nie było. Lub raczej... byłoby moje nieprzebudzone, odarte ze świadomości alter ego. Zgodzisz, się, że obydwie skorzystałyśmy na obecnym rozwoju wypadków, prawda? - Kobieta uśmiechnęła się do Shateiela. Był to uśmiech dziwny, w którym koleżeńska sympatia mieszała się z jadem złośliwości. To, co jej dawna persona najchętniej zrobiłaby ze skrzydlatymi obrońcami, Sammy taktownie pozostawiła niewypowiedziane, pozwalając aniołowi śmierci na samodzielne uzupełnienie opisowych luk. Z jej bladego lica trudno było wyczytać, czy za decyzję tę odpowiedzialna była empatia czy też czysty pragmatyzm. - Samantho - wtrącił się Eshat. - Jeśli naprawdę chcesz się nam odwdzięczyć, dołącz do nas. Dołącz do naszej wspólnoty i razem budować będziemy chwałę Lucy- - Nie ma żadnego Lucyfera - skontrowała go wpół słowa “Sammy”, a ciężar i dosadność jej słów spowodowały powrót niemożliwej do zniesienia ciszy. Ta jednak zaczęła pękać pod naporem emocjonalnego poranienia oraz niewiary zebranych. Ktoś mógłby założyć, że tego typu stwierdzenie spłynie po upadłych nie wywarwszy na nich jakiegokolwiek wrażenia. Że te istoty mające demagogię oraz religijne matactwa we krwi, te byty, które żerują na naiwności szarego człowieka i pasożytują na jego wierze, zdołają przyjąć wyjawioną im prawdę (?) z zimną krwią. Nic bardziej mylnego. Ideologiczna bomba - bo inaczej nie dało się tej werbalnej kontry określić - trafiła na niezwykle podatny grunt. Ktoś z grupy opadł na kolana, bijąc pięściami o ziemię. Kilka innych osób zaczęło cicho kwilić. Jeszcze inni płakali całkiem otwarcie, wyjąc przy tym w niebogłosy. Eshat, rażony niemożliwością skonsolidowania wypowiedzi Samanthy ze swoim światopoglądem, otworzył lekko usta. Jego umysł odpłynął gdzieś daleko. Był też oczywiście Valerius. Val, który wyrwał się do przodu z rykiem pogrążonej w obłędzie bestii i, wzbijając skrzydłami w niebo, zaszarżował na nowo przebudzoną, rycząc parodię jednego słowa: “łżesz”. Ostatnio edytowane przez Highlander : 19-03-2021 o 12:05. |