30-03-2018, 00:00 | #71 |
Reputacja: 1 | - Dość! - warknięcie które wydarło się ze śmiertelnego gardła bynajmniej nie było ludzkie - Zamiast rzucać się na fantasmagorie, spójrz na prawdziwą pułapkę. - zatoczył ręką szeroki łuk, od tytanicznego wulkanu po fałszywe słońce - Dostrój się do świata, poczuj gdzie jest twoje miejsce, a nie daj się wepchnąć w rolę. Trochę kontroli nad tym co ci sugerują - prychnął, patrząc na zakrwawiony miecz. Umysły Pierworodnych z natury poznawały rzeczy takimi jakie były i nie poddawały się zewnętrznym wpływom - ale wciąż można było je oszukać. I właśnie takie oszustwo Celine tutaj podejrzewał. Tak jak w oknie z widokiem na atrium na samym początku, tyle że teraz obejmujące znacznie większy fragment otaczającej go przestrzeni - A ty... odpowiesz mi na pytania - zwrócił się do stworzenia po drugiej stronie Zasłony. Mechanoid przez chwilę patrzał na Latynosa nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. Pająkopodobny byt nie posiadał twarzy, z której dałoby się wyczytać emocje, jednak rytm w jakim rozszerzały się i zwężały soczewki na jego poligonalnym łbie sugerował... otępienie? A może zdumienie? Monotonny zgrzyt mechanicznych części wskazywał na to pierwsze. Czy w przypadku tego dziwadła dało się w ogóle rozprawiać o jakiejkolwiek formie aktywnej świadomości? A może zwyczajnie zakres wbudowanych weń algorytmów nie obejmował komunikowania się z istotami z drugiej strony zasłony? [Int+Emp, Sukces] Garść sekund wystarczyła upadłemu, żeby zyskać pewność co do drugiego przypuszczenia. Wiedział, że spogląda na zlepek bezmyślnych, zaprogramowanych odgórnie czynności, skonsolidowanych w duchową formę. Przez zwoje mózgowe prześlizgnął mu się termin “robotyka”, ale nie miał teraz wystarczająco czasu, aby zgłębić jego znaczenie. Aktywna komunikacja z tym czymś była równie możliwa, co próby nawiązania pozytywnych relacji dyplomatycznych z kuchenną zastawą - osiągalne dla co bardziej zdeterminowanych Annunaki z nadmiarem fachowego zacięcia, ale nie dla Celine, nie na tę chwilę. Latynosa naszła jednak pewna refleksja - mechaniczny arachnid na swój sposób przypominał bezduszne imitacje człowieczej formy, które zaczęły objawiać się jemu i innym Halaku jeszcze przed końcem wojny przeciw Wszechmogącemu. Te powykręcane skupiska silnych, niejednokrotnie bolesnych emocji, również nie posiadały własnej świadomości. Utkwiwszy - zarówno w Krainach Cienia, jak i w narzuconych schematach - powtarzały tylko określone czynności zaczerpnięte z życia śmiertelnej powłoki. Ale była to kolejna rzecz, której nie było w Wielkim Zamyśle - a przynajmniej w tej jego części którą ogarniał umysłem. Kolejny chwast w Edenie. Wszystko to, co widział za Zasłoną było jak patrzenie through a glass darkly, tyle że tutaj najwyraźniej fikcja utrwaliła się jako nowa warstwa rzeczywistości. Skoro świat mógł sam nabrać nowych głębi, poza światem dla żywych i bezpieczną przystanią dla zmarłych, to czy było coś co było nietykalne? [Int+Awareness, Sukces] A skoro już mowa o królestwie umarłych, to rastrowy pejzaż w niczym go nie przypominał. Choć przez nasączone Otchłanią palce przesypały mu się tysiące lat, Celine wiedział, że zmiany w stworzonym przez Jedynego świecie nie mogły zajść aż tak daleko. Działająca w okolicy moc, ta nadal rezonująca od stalowego kolosa w oddali, musiała jakoś wypaczyć umiejętności anioła, zmienić sposób ich dostrojenia do rzeczywistości… - Er, dostroić się do świata, jasne - dziadyga przypomniał sojusznikowi o swoim istnieniu. Miecznik starał się zamaskować swój brak zrozumienia dla tyrady Benona, ale ogłupienie było praktycznie wymalowane na jego twarzy. Fluorescencyjną farbą. - Nie wiedziałem, że kręcą cię klimaty New Age. Ja nie osądzam, broń bo... (!) - coś świsnęło dwójce uciekinierów nad głowami i zagłębiło się w piasku. Anioł uniósł wzrok, napotykając sylwetkę jednego ze strażników, który mierzył w ich stronę z najbliższej wieży. - No, chłopcze. Teraz to już nie mamy wyjścia. Naprzód, ku zwycięstwu! Ani kroku w tył i niech diabli porwą ostatniego! - krzyknął starzec, najwyraźniej nieświadomy ironii swoich słów. Wystrzelił jak z katapulty, pędząc poprzez grad kul. Jego cel - schody prowadzące na szczyt strażnicy, a tym samym do zbitki potencjalnych ofiar - Benon odgadnął z łatwością. I widział wyjście. Zawsze było inne wyjście. Niekoniecznie łatwe, niekoniecznie nawet lepsze - ale zawsze istniało inne wyjście. Ich rebelia też wydawała się niemożliwa - a jednak to zrobili. On także ruszył pędem w kierunku wieży - ale bynajmniej nie między gradem kul. Prześlizgnął się między światami, by tylko wyłonić się za plecami strzelca i zamknąć sprawę karcącym ciosem w potylicę. Zagrożenie - bo kule były śmiertelnym zagrożeniem dla jego cielesnej powłoki - było jednym z powodów. Drugim było sprawdzenie jakie - dopóki nie była to sprawa życia i śmierci, dopóki mógł się wycofać - są perspektywy po drugiej stronie Zasłony.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
08-04-2018, 17:33 | #72 |
Reputacja: 1 | Nana i ważne decyzje "Won't go to Heaven She's just another lost soul, about to be mine again Leave her We will receive her It is beyond your control Will you ever meet again." - Disturbed , Inside Fire - No, wychodzi na to, że stara przyśpiewka się sprawdza - uśmiechnął się do zakonnicy. - Pozory często mylą. Czy coś. W papierach śnięta niewiasta, ale w gadce przypomina raczej włoskiego cyngla. Znając nasze kurewskie szczęście, w tym pełnym przykazań łebku zagnieździł się jeden z psycholi na posyłki robiących kiedyś u Abaddona. Ale ok. Informacje. Koleżanka ma coś przeciwko, żebym to teraz ja trochę porobił za biuro turystyczne? - to pytanie, stanowiące zdawałoby się czystą proformę, skierował do Quasu. - Dobrze. Proszę tylko, abyś powstrzymał się od niepotrzebnych prowokacji. - Prowokacji? Mua? Wypraszam sobie!- kpiąco zadarł nos ku górze, zapewne naśladując scenę z jakiejś telenoweli. - Dobra. Starczy teatrzyków. Do rzeczy. Przysłał nas Szycha. Albo Eshat. Zależy jak kto woli. Jest, uh... “duchowym przywódcą naszej wspólnoty”. Ta. Z angielskiego na nasze to po prostu koleś od zasobów ludzkich z dogmatyczną otoczką i togą zamiast krawatu. Pamięta wystarczająco sztuczek z czasów przed wojną, żeby wiedzieć kiedy i gdzie pojawią się kolejni wykolejeńcy z Otchłani. Przydatny trik, nie powiem... - Valerius spojrzał obojętnie na rozżarzony czubek papierosa. Nana podświadomie czuła, że dawny anioł chciał powiedzieć coś więcej, ale w porę zatamował swój słowotok. Shateiel skupiła wzrok na rudzielcu. Jeśli dobrze zrozumiała było im wszystko jedno czy była od Abadonna czy nie, bo gdyby to było istotne nie zacząłby jej tego tłumaczyć. Kim mógł być anioł, którego nie obchodziło, pod kim służyła podczas wojny? Palce na dłuższą chwilę zatrzymały się na oddzielnym paciorku. Wojna… Znów poczuła gorzki smak w ustach, ale teraz towarzyszył mu nie smak wina na podniebieniu, a delikatne pieczenie pod powiekami. Przestała się bawić różańcem. To było dziwne. Jej palce układały się odruchowo w konkretnym rytmie, przesuwając się po paciorkach w doskonale sobie znanym kierunku. Jak do modlitwy. Jak często modliła się Nana? Była zakonnicą, więc często. Tyle że ten różaniec... Ten różaniec to było jakby coś dodatkowego, innego. Taki dziwny sposób na uspokojenie myśli i ciała. Zerknęła na trzymany przedmiot i po chwili wrzuciła go do kieszeni. No i ta dziwna przerwa. Co jeszcze chciał powiedzieć? Ile będą przed nią ukrywać? Zdała sobie sprawę, że na zbyt długo zapadła między nimi cisza. - Po co wam upadli z Otchłani?- Nana rozejrzała się po pomieszczeniu szukając jakiegoś wyjścia. Wypatrzyła je bez trudu, ale między nią a drzwiami znajdowała się wiadoma przeszkoda w postaci pierzastego palacza. - A są jacyś upadli nie z Otchłani?- skontrował jednym pytaniem drugie. Wyraz twarzy Nany podpowiedział mu jednak, że dla niej odpowiedź może nie być zupełnie oczywista. Potwierdziły to także ganiące ślepia Quasu, toteż demon westchnął niczym załamany rodzic w stronę niereformowalnego dziecka i przyłożył się do sprawy bardziej. - Nie licząc Gwiazdy Poranka - Nana wyczuła w słowach Valeriusa pokłady szacunku do przywódcy rebelii, o które zwyczajnie nie podejrzewałaby zblazowanego, cynicznie nastawionego Valeriusa względem kogokolwiek - wszyscy wygrzebujemy się z tej czarnej, mistycznej dupy w taki czy inny sposób. Większość teraz, kilka garści za czasów największych hitów inkwizycji, a te najgorsze życiowe łazęgi jeszcze przed tym, jak Chrystusowi nałożono na łeb cierniową koronę - ponownie napełnił płuca dymem. - Przyzywają ich, zostają porwani przez odpływ albo, jeśli są dostatecznie zdeterminowanymi sukinsynami, wyczołgują się sami. A potrzebujemy każdego, kto się nawinie, z prostego powodu - bo w kupie siła, kupy nikt nie ruszy. Zbieramy na powrót kapelę z przed przymusowych wakacji w pierdlu i potrzebujemy zdolnych grajków, żeby zagrać wszystkie kawałki jak należy. Banał, nie? Ale rzeczowy - przytaknął samemu sobie. Świeżo rozbudzonej opętanej to wszystko się nie podobało. A już zupełnie ta dwójka, która pojawiła się znikąd i ten ich cały szef. Musiała się jednak dowiedzieć jak najwięcej, jeśli chciała przeżyć. Kimkolwiek byli, wiedzieli kim była Nana. Ba! WIedzieli też chyba co ją spotkało. Czyli stanowczo za dużo. Trzeba było choć przez chwilę być miłym i współpracować. Uśmiechnęła się do rudego “biura turystycznego”. - Co za zasoby ludzkie? - A jakie niby...- zaczął Valerius w znajomy sposób, ale szybko się opamiętał, zdając sobie sprawę, że coraz bliżej mu w zachowaniu do zaciętej płyty. - Er, tego. Wiara, siostro. Wiara! Jakbyś nie przyuważyła, świat za oknem prawie całkiem z niej wywiało. Współczesny człowiek wykastrował się z jej posiadania dzięki frajerom w laboratoryjnych kitlach, a sama rzeczywistość nie jest już tak żyzna bez Stwórcy, który regularnie wzmacniałby ją swoim wszechmogącym mumbo-jumbo. Ale, ale! To się wyklepie, to się naprawi. Są też i widoki pozytywne. Brak lojalistów dyszących nam na karku oznacza, że możemy bez problemu wrócić do realizacji wizji Lucyfera, wyrwać człowieka z więzienia, jakie sam dla siebie stworzył, wynieść go pod niebiosa, żeby osiągnął pełnię swojego potencjału, a potem... - im dłużej trwał jego monolog, tym mniej Valerius przypominał ordynarnego zakapiora, jakim jawił się do tej pory. Tył pomiętej kurtki stał się nagle jakby wypuklejszy, a Nana była gotowa przysiąc, że pod luźnym kołnierzem mężczyzny zauważyła garść piór w kolorze nocnego nieba. Nad głową zatańczyła mu obręcz utkana z migoczących ślepi drapieżnych ptaków, po czym... Quasu kaszlnęła. Sztucznie. Wymownie. Jej wspólnik natychmiast wyrwał się z objęć usnutej przez siebie wizji, a towarzyszące mu przed chwilą emanacje zniknęły. Nie licząc oczywiście czerwonej jak cegła twarzy, która stanowiła jedyne świadectwo zalewającego go od wewnątrz zawstydzenia. Lucyfer… gwiazda poranna, jak to ładnie go określił wcześniej rudzielec. Nana powstrzymała grymas, który chciał ukazać się na jej twarzy. Lepiej było nie okazywać tej dwójce co sądzi o przywódcy buntu - przyczynie ich upadku. Lata, wieki… wieczność w Otchłani, zrobiły swoje. Nagle to wszystko jakby straciło sens, było zbyt nieistotne w obliczu bólu i straty, którego doświadczyła. Jeśli ta parka nadal tkwiła w tym bagnie to ona tym bardziej nie chciała mieć z nimi do czynienia. Nadal jednak czegoś nie rozumiała. - Potrzebujecie wiary? Wiary w Niego, czy w coś innego? - Przeczesała włosy, zdając sobie sprawę, że jej ciało rzadko to robiło… no tak zazwyczaj miała na głowie welon. Musiała dowiedzieć więcej o Nanie. Odwiedzić zakon. Trzeba jednak było zadać trudne pytanie. - Co planujecie ze mną zrobić? Dwójka posłańców odbyła między sobą wzrokową naradę - szybką i rzeczową. Valerius, którego poliki odzyskały już normalny kolor, zrobił krok do tyłu, wracając na niedawno opuszczony stołek. Werbalne lejce ponownie przejęła Quasu. - To zależy od Ciebie, my nie mamy zamiaru Cię do niczego zmuszać - powiedziała dobrodusznie, chcąc rozwiać wątpliwości co do swoich intencji. - Możesz dołączyć do naszej wspólnoty, razem z nami wrócić do budowania świata, o który walczyliśmy. Możesz też ruszyć własną drogą, w pojedynkę. Żyć na swój rachunek, nie krępowana przez nikogo... ale i bez dalszej pomocy z naszej strony - słowa padające z ust wysokiej kobiety były dokładnie wyważone. Bez wątpienia chciała, aby Nana miała jasny obraz sytuacji. Wyrazy niosły też dobrze odczuwalną ostateczność, sugerowały jednorazowość przedstawianej oferty, a jednocześnie nie brzmiały jak otwarte ultimatum. - Wiem, że decyzje tego typu nie należą do łatwych. Proszę, zastanów się. Nie ma pośpiechu - dlaczego więc brzmiało to tak, jakby właśnie została postawiona pod ścianą ? - Czy chciałabyś najpierw spotkać się z Eshatem i zadać mu kilka pytań, aby rozwiać swoje wątpliwości? A może wolałbyś wcześniej zobaczyć nasz Akropol na własne oczy? Czemu brzmiało to jak: Albo idziesz z nami albo zatrujemy ci życie? O ile pomoc w ogarnięciu się w tym świecie brzmiała kusząco, to był problem. Nie podobało się to jak bardzo czule Valerius wypowiadał się o Lucyferze. Czy cała banda Eshata była taka? Czy może zbierał w swoim najbliższym otoczeniu każdego upadłego, który mu się nawinął? - Tak… fajnie by było się dowiedzieć kto jest papieżem w tym kościele - Nana wewnątrz niej aż skuliła się na to porównanie, jednak z drugiej strony było to coś, co wspomnienia podsunęły jej jako pierwsze. Akropol… głowa zakonnicy podsunęła jej co nieco informacji. Tylko czemu Quasu użyła akurat tego porównania? Czy Valerius nie wspominał o togach? - Chętnie obejrzałabym też ten Akropol. Nie wiem czy mogę skorzystać z obu opcji, a do tego wstrzymać się z decyzją - uśmiechnęła się, pozwalając by twarz ułożyła się w dobrze zapamiętany, życzliwy sposób. Będzie musiała spędzić chwilę przed lustrem i w ogóle ocenić jak wygląda. Ale nawet bez zaglądania w magiczne zwierciadło mogła stwierdzić, że z jej cywilnym strojem, tym założonym, aby nie utrudniać życia innym rezydentom klasztoru, coś było nie w porządku. Wcześniej, przetrzepując spodnie w poszukiwaniu dokumentów i powiązanego z profesją talizmanu, nie zwróciła na to uwagi. Teraz jednak odnotowała, że tylna część ubrania - w szczególności obszar pleców - była nadzwyczaj... sztywna? Wyschła i chrupka? Przy każdym ruchu uszy dziewczyny rejestrowały mętne chrzęsty i trzaski. Kiedy zaciekawiona odwróciła się w tył, zobaczyła garstkę zbrązowiałych płatków krwi mknących ku podłodze. Kości i narządy wewnętrzne Nany nie nosiły co prawda żadnych śladów tego, że ich właścicielka targnęła się na własne życie, ale jej ciuchy były mniej skore do zachowania tajemnicy. Tylko jak to było możliwe? Jeśli rzeczywiście miała spotkanie pierwszego stopnia z betonem, który jak podpowiadała jej Nana nawet w upały potrafił być dosyć śmiercionośny mimo względnej miękkości, to jakim cudem była, żyła i gadała? (Zauważanie ST 7 - Sukces) Lewa powieka Quasu drgnęła obserwując groteskowy balet nowej podopiecznej, ale kobieta natychmiast zabiła w sobie zarodek obrzydzenia - nie była to jej pierwsza rozmowa rekrutacyjna. Samobójcy stanowili jej chleb powszedni, toteż ani myślała dać się wyprowadzić z równowagi odrobinie zaschniętej juchy. Przełknęła z głuchym pogłosem. - Ja... oczywiście, że tak. Jeżeli nasze cele się rozminą, odejście zawsze jest op- - Może niech ona najpierw “odejdzie”, żeby doprowadzić się do stanu używalności, co? Po skoku na główkę do betonowego basenu wygląda jak trzydniowy tam- - Valerius! - dziewczyna o kasztanowych włosach syknęła w stronę swojego ochroniarza - Obiecałeś mi, że będziesz unikał ordynarnych spostrzeżeń, prawda? W ramach riposty anioł uśmiechnął się bezkarnie, po czym kopnął między dwie dziewczyny kartonowe pudło, które dotąd, całkiem niepozornie, spoczywało u podstawy okupowanego barku. Rozwarte płaty tektury ujawniły Nanie, że ma do czynienia z paczką świeżych ubrań. - Dalej siostro, jeśli jesteś wstydliwa, możesz się przebrać na przedpokoju. Do toalety bym nie wchodził - syf, karaluchy wielkości małych psów i te sprawy. Gorącej wody niestety też brakło, ale w pudle znajdzie się kilka paczek nawilżonego Cleanexu i jakiś antyperspirant. Warunki polowe w wielkiej metropolii, kumasz - wyjaśnił niedbale mężczyzna, wracając do męczenia szluga. Zbita z pantałyku, ale okazując faktyczne zatroskanie, Quasu dodała: - Chciałabyś może, żebym Ci pomogła? Z doświadczenia wiem, że przez pierwsze kilka godzin po zadomowieniu się w śmiertelnym ciele lepiej nie zostawać samemu..- oferta może i wydawała się szczera, ale objuczony psychicznym bagażem umysł zakonnicy od razu zaczął wywlekać na wierzch najróżniejsze scenariusze seksualnego wyzysku. Wstydliwość to było stanowczo za słabe słowo jak na emocje, którymi obrzuciła ją Nana choćby na sugestię tego, że miałaby się przy kimś rozbierać. Shateiel westchnęła ciężko. Powoli przejrzała wybrane dla niej ubrania. Nie było to coś co biedna siostrunia by wybrała. Wąskie jeansowe spodnie poprzecierane w miejscach których na pewno nie chciałaby eksponować, a do tego raczej obcisła koszulka z grafiką jakiegoś zespołu. Podrzucone wspomnienie charakteryzujące się dosyć ciężkim brzmieniem nawet przypadło upadłemu do gustu. Poczuła przerażenie Nany, a po słowach Quasu dużo więcej. Zakonnica zaczęła się wycofywać, obrzucając Shateiel całym asortymentem ciekawostek. Wyobraźnia od razu dodała seledynowym oczu rozmówczyni odrobinę perwersyjnego charakteru. Niemal poczuła na swoich plecach dotyk delikatnych kobiecych palców wędrujących pomału w dół i zanurzających się w… No, no… - Będzie chyba szybciej jak spróbuję się ogarnąć sama. - Zakonnica uniosła karton z ubraniami. Czuła na policzkach delikatne palenie. Rumieniec, nad którym nie była w stanie zapanować. - Sama i na osobności. Ale z drugiej strony, czy można było ich winić? Dwójka skrzydlatych wysłanników zapewne miała (mgliste) pojęcie o wzorze, jaki krew samobójczej zakonnicy utworzyła na chodniku, ale szczegóły tego, co skłoniło ją do podjęcia tak drastycznych środków osobistej ekspresji pozostawały dla Quasu i jej ochroniarza równie niesprecyzowane, jak obecne miejsce pobytu Porannej Gwiazdy. Jako że rozpromienienie Nany nie uszło jej uwadze, wysoka anielica bezsłownie wbiła wzrok w podłogę i machnięciem dłoni wyraziła zgodę na prośbę koleżanki. Wiedziała, że dalsze zgłębianie tematu skieruje ją na emocjonalne pole minowe, a zbyt ceniła własny spokój ducha, aby pochopnie podjąć się takiej wycieczki. Z kolei Valerius był zbyt zajęty sprawdzaniem wiadomości tekstowych na swoim telefonie, żeby zauważyć nerwowość, jaka znikąd owiała zakonnicę - o zrozumieniu jej natury nie wspominając. Przedpokój przywitał ją podmuchem taniego wina i zaschniętych wymiocin. Szczęśliwie nigdzie nie zauważyła osób odpowiedzialnych za ten uroczy bukiet zapachowy. Mogła więc się przebrać nie nękana zberźnymi spojrzeniami losowych alkoholików. Właściwie... mogła też wiele innych rzeczy. Przez myśl przemknęła jej opcja porzucenia dynamicznego duetu w pomieszczeniu obok i poznania świata śmiertelników na własną rękę, bez bycia targanym na smyczy. Wiedziała, że gdyby rzuciła się w stronę schodów i uciekła w nocne odmęty, nigdy by jej nie znaleźli. Ale w głowie tliła jej się także świadomość tego, że wolność rzadko związana jest z bajkową beztroską. Wspólnota wspomniana przez pierzastą dwójkę ofiarowała sobą jakiś punkt zaczepienia w uniwersum, o którym dopiero co wyrwana z Otchłani anielica nie miała bladego pojęcia. Jakąś formę wsparcia, punkt wyjściowy, od biedy miejsce do namysłu. Przyśpiewki o swobodzie nie mogły pochwalić się tym samym. Do tego było coś jeszcze. Ciekawość. Potworne, nie dające spokoju, uczucie które męczyło zarówno Shateiel jak i Nanę. Jak urządziły się Anioły na ziemi? Jak radzili sobie ci, których Pan odrzucił? Zaczęła się rozbierać przezwyciężając nieodpartą chęć zakonnicy by obrócić się w stronę ściany. To idiotyzm! Tak każdy głupi może zajść cię od tyłu. Niemal warknęła na samą siebie. Nana wycofała się, jednak i tak nie pozwalała o sobie zapomnieć. Gdy tylko chłodne powietrze dotknęło bladej, nagiej skóry, momentalnie znów jej policzki pokrył rumieniec. Szybko zaczęła się wycierać mokrymi chusteczkami, wrzucając je do kartonu, tuż obok nowych ubrań. Nana z jakiegoś tylko sobie znanego powodu upierała się by nie śmiecić. Toż to miejsce tonęło w syfie! Shateiel złośliwie ścisnęła swoje piersi, sprawiając, że całe ciało zadrżało, a zakonnica z powrotem wycofała się w tył głowy. To znacznie ułatwiło dalsze czyszczenie się. To ciało było takie miękkie, wrażliwe. Za nic nie nadawało się do walki. Wywoływało to w aniele trudne do zniesienia rozgoryczenie. Te dłonie nie będą nawet w stanie unieść miecza! A co dopiero nim się zamachnąć. Po odnalezieniu bielizny, na którą Nana się upierała, Shateiel nabrała pewności, że to Valerius wybierał jej ubrania. Czerwone koronkowe majtki i stanik ewidentnie by były czymś co zazwyczaj nosiła zakonnica. Chwilę zastanawiała się na ile jest sens je zakładać. Przekonał ją fakt, że bluzka na pewno będzie się mocno opinać, a spodnie wrzynać jej w tyłek. Szybko skończyła się ubierać, zarzucając na wierzch bluzę, która przyniosła Nanie choć odrobinę ulgi. Przełożyła do kieszeni nowych spodni zawartość starych i była gotowa. Wrzuciła do kartonu stare ubrania i wróciła z nim do pomieszczenia, w którym zostawiła Quasu i Valeriusa. - To jestem gotowa. Ostatnio edytowane przez Aiko : 12-04-2018 o 10:14. |
24-04-2018, 01:03 | #73 |
Reputacja: 1 | Po drugiej, mniej owładniętej fizycznością stronie rzeczywistości perspektywy wydawały się marne. Oczywiście zakładając, że zwiedzający chciał uniknąć przetrącenia karku i skończenia jako posiłek jakiegoś technologicznego maszkarona. Kiedy Benon przekroczył umownie określony próg między światami, zbudowany z kompozytów pająk momentalnie odbił się od swojego siedziska i rzucił na nieproszonego gościa. Para wrzecion chybiła. Ledwie. Jedno napotkało tylko powietrze, drugie zdołało rozedrzeć chłopakowi kołnierz kurtki. Zaatakowany nie marnował oczywiście czasu na ocenianie strat wizerunkowych. Miał pilniejsze sprawy na głowie. Kilka giętkich susów doprowadziło go do podnóża strażnicy. Kolejne dwa i znalazł się na półpiętrze, gdzie jeden z uzbrojonych w karabiny mężczyzn oddawał właśnie kolejny strzał w stronę drugiego z nadnaturalnych uciekinierów. Żołdak nie zauważył przeciskającego się między światami nastolatka, toteż nijak nie był przygotowany na rząd kłykci, który rąbnął go w tył głowy. Zanim zmienił stan świadomości na przytomny mniej, zdołał jeszcze chwycić się barierki i stęknąć w proteście. Jeden skreślony - to zostawiało ilu? Dwóch? Może trzech? Tak, ale tylko jeśli uciekający załatwią sprawę szybko, unikając spotkania z dyszącą im na karku pogonią. Pośpiesznie oceniając więc od nowa swoje otoczenie, Benon wypatrzył przy pasie znokautowanego urządzenie przypominające pilot od samochodu - ale kolorystyka przedmiotu bardziej pokrywała się z oznaczeniami na pobliskiej bramie niż z lakierem jakiegoś nieistniejącego Rolls-Royce’a. Nim jednak ów wichajster zmienił właścicieli, do uszu chłopaka dotarł także odgłos, który już raz zasłyszał tego wieczora - zlepek agonalnego krzyku i rozlewanych wnętrzności. Niespełna pół piętra niżej uzbrojony w miecz tetryk znowu pozbawił kogoś życia.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
26-04-2018, 14:23 | #74 |
Reputacja: 1 | If you can't get with it, you'll wind up sweatin' it Then you'll get a beatin' just like an egg It's so hard to run when you got a broken leg But we can have a run off, the House of Pain'll come off House of Pain - Top O' the Morning to Ya Obawy miały uzasadnienie – chociaż wciąż był w stanie unieść umorusany juchą kawał żelastwa, starzec doznał widocznej wentylacji ołowiem. Ta odbiła się echem zarówno na jego sprawności fizycznej, jak i na uroku osobistym. Nawet stojąc w odległości kilkunastu metrów od sojusznika, Benon wyłapał ubytki na jego skórze głowy i podziurawioną jak sito klatkę piersiową. Wady te traciły jednak na groteskowości gdy przyrównać je do barku tetryka – ten został w dużej mierze odparowany, jego strzępy niesione teraz w dal przez morską bryzę. Ostatnią kroplą goryczy był ubiór. Zakropione juchą, świszczące luźno pasma materiału dopełniały wizerunku cmentarnego wygrzebańca lub innego elektronicznego mordulca z podstarzałej kasety VHS. Gdzie też podział się ten dystyngowany starszy pan? Kto i kiedy podmienił go na emigranta z trylogii George’a A. Romero? Może i przed upadkiem anioł zdołał rozgryźć wiele ezoterycznych zagadek opracowanych przez stwórcę, ale ta, wysnuta zdawałoby się od niechcenia za pomocą ludzkiej technologii, przekraczała jego pojmowanie. Ponownie dał nura przez drzwi między światami, po czym wyłonił się po drugiej stronie. Sam, bo inaczej nie mógł. O kompanie nie zapomniał, ale furtka, którą mu uchylił miała charakter stricte mechaniczny, materialny. Utorował ją tuż przed skokiem. Jak? Dzięki kiepsko pojmowanej mocy fal radiowych, które jakimś cudem zdołały przewalczyć opór mechanizmu zabezpieczającego ogrodzenie. Czy starzec kiwnął głową w podzięce? Być może. A może po prostu mięśnie jego karku były kolejnym z cielesnych elementów, który odmówił mu posłuszeństwa. To kuśtykając to biegnąc, miecznik dosięgnął bramy z szybkością, która zaskoczyła demonicznego obserwatora po drugiej stronie Zasłony – a także co żwawszych uczestników pogoni, których nie zraziły wcześniejsze salwy ołowiu ze strony Benona. Jednak nawet te charty musiały obejść się smakiem, gdy starzec w końcu znalazł się za progiem nadnaturalnej membrany zmapowanej wcześniej przez młodzika. Nie chodziło o to, że fizycznie nie mogli jej przekroczyć. Nie ciążył nad nimi żaden nadnaturalny geas, który by tego zabraniał. Nie, im na drodze stawało coś znacznie bardziej błahego i powszechnego, a mianowicie wzrok szarego śmiertelnika – wszędobylskie, wiecznie ciekawe patrzałki, które mogły zwrócić się w stronę goniących w najmniej odpowiednim momencie. Zwłaszcza, gdy ci wyglądali jak mieszanka Orwellowskiej policji i technofilów z prozy Gibsona. Pochód czarnych mundurów zmuszony był więc zakończyć swoją wędrówkę przedwcześnie. Kiedy miecznik był już w połowie drogi do bezpiecznej przystani, jaką jawiła się Benonowi oddalona o kilkaset metrów stacja benzynowa, Latynos przypomniał sobie o czymś – a może raczej kimś – istotnym. Odruchowo poderwał głowę ku górze i zobaczył kompozytową maszkarę, która nie tak dawno próbowała rozerwać go na strzępy. Pająk siedział teraz na zdobytej przez uciekinierów strażnicy, ale najwyraźniej stracił wszelkie zainteresowanie niedoszłą ofiarą. Obyło się bez dramatycznych skoków z wysoka oraz rozpruwanych wnętrzności. Bucząc sam do siebie w ośmiobitowym rytmie, chodzący toster zajął się snuciem sieci i łataniem uszkodzeń odniesionych przez strukturę. Dziury po kulach, powyginane barierki, stłuczone reflektory – wszystko to musiało zostać przywrócone do pierwotnego stanu, stanu używalności. Stacja benzynowa składała się trójki ciasno ściśniętych budynków. Na przodzie stała biała sklepowa kanciapa, przed którą zamontowano parę dystrybutorów. Prócz niej była jeszcze wymalowana na zielono jadłodajnia oraz parterowy szeregowiec podzielony na kilkanaście pokoi motelowych. Benon w pierwszej chwili uznał skupisko budynków za opuszczone. Co nie byłoby takie dziwne biorąc pod uwagę krach gospodarczy, z którego nawet sławetny Złoty Stan nie zdołał ujść bez szwanku. Dopiero stojący butnie przed pompą paliwa SUV wyprowadził chłopaka z błędu. Wyłaniające się zza horyzontu słońce odbijało się falami po barwionej szybie pojazdu; jego właściciel wychodził właśnie przez frontowe drzwi sprawdzając coś na smartfonie i przetrzepując kieszenie w poszukiwaniu kluczyków. Był wystarczająco pogrążony w swoim prywatnym światku, aby zupełnie zignorować pokiereszowanego starca, który właśnie go wyminął. Ten ostatni miał jeszcze wystarczająco oleju w głowie, by próbować nie rzucać się w oczy – ominął okna głównej kanciapy szerokim lukiem i podreptał do bocznych drzwi jadłodajni. Obserwujący wszystko zza bariery anioł stróż mógł w końcu odetchnąć, kiedy zamek ustąpił bez oporu. Teraz wystarczyło tylko znaleźć parę fartuchów lub innych szmat, może jakąś apteczkę pierwszej pomocy… Błysk światła. Srebrne rozdarcie w strukturze świata i szara smuga, która rzuciła się na starca, wpadając wraz z nim na zaplecze przydrożnego bistro. Wszystkiemu towarzyszyła fala nadnaturalnej energii, która obmyła młodego Latynosa i sprawiła, że haust powietrza ponownie utknął mu w krtani. Nim wyrwa zasklepiła się w pełni, przestąpiła przez nią jeszcze jedna osoba. Żółty dres, potargane jeansy oraz lewa kostka, która nigdy w pełni się nie zagoiła. Ameth. Dziewczyna oparła się o framugę w parodii dyskotekowego bramkarza i uniosła dłoń na powitanie. A chociaż Benon znajdował się po drugiej stronie egzystencjalnego parawanu, to nie miał wątpliwości, że gest był adresowany do niego. What the fuck is this? Madness, pick up my bones Erase my name from off the tombstones Alive and kickin', breathing the air Call out my name, punk, and I'll be there House of Pain – Back From the Dead Trójka skrzydlatych wyszła na parking, zatrzymując się w pobliżu klatki schodowej. Śródmieście. Byli w śródmieściu, a konkretniej w Santee Alley, dzielnicy paskudnej, przeludnionej i prześmierdłej. Jeden z najwyższych wskaźników bezrobocia w mieście, nielegalny handel żywymi zwierzętami, masowa produkcja fałszywych banknotów, pogłoski o bliżej niesprecyzowanej grupie przestępczej zajmującej się dziecięcą prostytucją – te wspomnienia odnośnie okolicy jawiły się Nanie jako najbardziej „barwne” i nasunęły się na myśl pierwsze; była jednak świadoma, że stanowiły one jedynie wierzchołek góry lodowej. Pod wpływem impulsu odwróciła się i uniosła oczy, napotykając wiejące ciemnością, powybijane okna oraz schody przeciwpożarowe grożące nagłym zawaleniem. Blok, który opuścili, miał raptem siedem pięter. Plakietkę na drzwiach oznajmiającą przeznaczenie do rozbiórki oświetlał dogorywający neon z baru naprzeciwko. Dlaczego zakonnica wybrała właśnie takie miejsce, żeby odebrać sobie życie? Dlaczego nie? Było równie dobre jak każde inne, bijąca zeń poświata rozkładu świetnie uzupełniała bezsilność i beznadzieję popełnionego czynu. No i ten uschły kwiat wypłowiałej czerwieni na pękniętej płycie chodnikowej, który rzucił jej się w oczy od razu po opuszczeniu kamienicy. Tak, w odróżnieniu od setek rozżalonych osób każdego dnia żegnających się z tym ziemskim padołem, Shateiel miała okazję dopełnić retrospekcji i spojrzeć na miejsce „swojej” niedawnej śmierci. Quasu, obserwująca koleżankę z rozmaitymi odcieniami wątpliwości wymalowanymi na twarzy, nie zabrała w tej sprawie głosu. Postawiła czujność nad empatię i profilaktycznie stanęła obok zakonnicy, w każdej chwili gotowa złapać ją za barki, aby zdusić potencjalną histerię w zarodku zanim ta ściągnie na grupę niechcianą uwagę. Valerius podobnych obiekcji nie przejawiał, o lękach nie wspominając. Po prostu wyjął z kieszeni klucz zbliżeniowy i zaczął powoli kierować się w stronę rzędu samochodów. - Jak tam, głodne? Bo ja opieprzyłbym konia z kopytami. Zanim zobaczymy się Szychą, moglibyśmy podjechać gdzieś po drodze i zatankować trochę węgli. Co wy na to? Jakieś preferencje? – rzucił lekkodusznie za siebie, kręcąc brelokiem wokół palca. Shateiel wpatrywała się w krwawą plamę. Czuła wstyd, obezwładniający i potwornie irytujący wstyd. Nana żałowała, że nie poradziła sobie, że to wszystko co zdarzyło się w jej życiu doprowadziło do właśnie takiego końca, na zawsze przekreślając jej związek z bogiem. Anielica czuła jak zakonnica w jej głowie wycofuje się. Wraz z nią znikały uczucia – ten wstyd i smutek, który szybko do niego dołączył. Shateiel przetarła twarz, nagle czując się potwornie zmęczona. Obcowanie ze śmiercią nie było dla niej niczym nowym, ale przy takim gospodarzu… - Ogarnij się Nana, potrzebuję ciebie i twoich wspomnień - szepnęła cicho, nie mając wątpliwości, że stojąca obok Quasu pewnie to usłyszy. Miała ich lekko gdzieś. Teraz ważne było by postawić na nogi tą delikatną osóbkę, która siedziała w jej głowie. - Możemy się gdzieś przejechać - obejrzała się na Valeriusa -byleby była tam kawa, najlepiej dobra. - Zależy co rozumiesz przez „dobra”. Potrójne frappuccino to nie będzie, ale powinno postawić nas na nogi – najwyraźniej grzywacz też miał już słabe baterie, chociaż jego zdecydowany marsz w stronę auta zdawał się temu przeczyć. Dzięki owej wymianie zdań anielica uświadomiła sobie, że upadli czasy nieskończonych pokładów energii mają już dawno za sobą – teraz musieli polegać na przejętych ciałach śmiertelników, a to wiązało się z jedzeniem, spaniem i… innymi czynnościami biologicznymi. Była też kwestia zasobu, o który szarzy ludzie się nie martwili, ale tego tematu Shateiel jeszcze nie zgłębiła… Auto okazało się starym fordem w ciemnowiśniowym kolorze. Jego numer silnika upamiętniał datę zabójstwa Kennedy’ego, a słońce dawno już odarło tapicerkę z resztek kolorów. Mimo to w środku panowały względny porządek i czystość – żadnych papierków, okruchów, czy niedopałków. - Wsiadać, wsiadać, drzwi zamykać – poinstruował Valerius i usadowił się za kółkiem. Quasu zajęła miejsce obok kierowcy, a Nana wylądowała na tyłach. Tak, para rekruterów ufała jej przynajmniej na tyle, żeby odwrócić się do niej plecami. Kluczyk obrócił się w stacyjce, a maszyneria pod maską zamruczała równo i miarowo. Zaskoczyła bez szemrania. Ktoś musiał dbać o ten czterokołowy antyk jak o własne dziecko. - Dobra, to gdzie jedziemy? Który lokal ze śmieciowym jedzeniem zawojujemy dzisiaj? Five Guys? Jack in the Box? Nawet Wendy’s przełknę, byle tylko nie do Ronalda McD. - Hmm. Może niech Nana zadecyduje? – wtrąciła Quasu, która w końcu przestała nakręcać ozdoby włosowe na palec i powróciła do rzeczywistości. Teraz zdawała się pewniejsza swego i trochę pogodniejsza, jej uśmiech prawie jak u psotnej dziewczynki. - Bo skoro już zdecydowałeś się ją podtruć trans tłuszczami, to mógłbyś przynajmniej pozwolić jej wybrać truciznę na ten wieczór, prawda? – mrugnęła porozumiewawczo do koleżanki, zachęcając ją do przejęcia pałeczki. Shateiel rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Była na tyle niska, że mogła bez trudu rozprostować nogi. Zapach starej skórzanej tapicerki coś jej przypominał, jednak Nana nie wychodziła z żadną podpowiedzią. Cisza, która nagle zapadła w jej głowie zaczynała ją wkurzać. Dobra, popełniła samobójstwo, stało się, koniec piosenki. Gdy Valerius odpalił silnik, całe jej ciało spięło się. Nigdy dotąd anielica nie doświadczyła tak nieprzyjemnego i obejmującego całe ciało drżenia. Sytuacja pogorszyła się, gdy ta maszyneria zwana autem ruszyła. Potrzebowała Nany, jej wiedzy wspomnień. Odpowiedziała jej znów cisza. No daj spokój! Żyjesz… no dobra może nie do końca można nazwać życiem, ale siedzimy w tym bagnie razem. Samobójstwo to była głupota, ale najwyraźniej nie widziałaś innej opcji. Tylko pomyśl, możemy zrobić teraz coś większego. Przybliżyć ten świat choć odrobinę w stronę raju. Głos Quasu wyrwał ją z trwającego w głowie monologu. Niechętnie podniosła wzrok na anielicę. Mijana okolica mogłaby dla Shateiel być piekłem. Oślepiające światła, brud, snujące się wzdłuż ulicy szare sylwetki i budynki, które wyglądały ucieleśnienie ludzkiej tragedii. Jednak w tym wszystkim było coś, co spowodowało delikatne drgnięcie w głębi jej świadomości. - Dwie przecznice dalej jest niezły bar kanapkowy… i mają normalny ekspres do kawy, a nie te przelewowe g… – poczuła delikatne tupnięcie, świadomości zakonnicy. Dobrze, przynajmniej była gdzieś tam. Chyba będzie musiała co nieco porozpieszczać to dziecko, jeśli chciała mieć choć odrobinę wsparcia w walce z tym syfem. Lokal “U Thomasa” składał się z jednej sali, której podłoga niemal w całości była zastawiona metalowymi stolikami i plastikowymi krzesełkami. Większość z nich, mimo późnej godziny, była teraz zajęta. Co ciekawe większość osób była w lekarskich kitlach, u dwóch mężczyzn dojrzeć można było wystające spod fartuchów koloratki. Kilka osób spojrzało w ich stronę i skupiło wzrok na Shateiel. Część osób wydawała się jej nawet znajoma, ale to nie było teraz istotne dla świadomości zakonnicy. Unoszący się w powietrzu zapach świeżo palonej kawy sprawił, że szybkim krokiem pokonała dystans dzielący ją od krótkiej lady. Wszystko w jej głowie wołało: kofeiny! - Poproszę podwójne espresso – uśmiechnęła się do stojącego przy kasie faceta, który wydawał się wyraźnie zbity z tropu. Jego wzrok przeskakiwał od twarzy dziewczyny do ubrania, które miała na sobie. Shateiel sięgnęła do tylnej kieszeni i wydobyła z niej kilka monet. Nawet nie musiała patrzeć na rozpiskę z cenami. |
13-05-2018, 00:50 | #75 |
Reputacja: 1 | Ze strony Benona, przekroczenie progu było malutkim kroczkiem. Dla całej ludzkości, fakt że kolejny z Upadłych wrócił w pełni do ich świata miało odrobinę większe znaczenie - i to wcale nie tylko metafizyczne.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
22-05-2018, 21:04 | #76 |
Reputacja: 1 | - Robi się, za chwilę podamy! – odpowiedział jej pogodnie chłopaczyna za ladą, poprawiając swój papierowy berecik. Odebrał metalowe krążki, po czym wziął się do przygotowywania wywaru. Z kuchni odezwał się dzwonek, a jedna z pracujących na wieczorną zmianę kelnerek podbiegła, żeby odebrać zamówienie – kilka plastrów bekonu, jajka na miękko i dwa kawałki tostu. Fakt, niektórzy jedli kolacje, ale dla innych zbliżała się pora śniadaniowa. Ludzie żywoty wiedli różne, ale kalorii wszyscy potrzebowali tak samo. Ścisk, jaki Nana poczuła w żołądku nie omieszkał jej o tym przypomnieć. - Życzy sobie pani coś jeszcze do kawy? Mamy bogatą ofertę zestawów kanapkowych, w tym wegetariańskie – na wpół zapytał, na wpół zasugerował wracający z filiżanką płynnej czerni kasjer. Nadal dość uważnie przypatrywał się klientce, jakby nie mogąc dokładnie umiejscowić jej twarzy. Bo przecież na pewno ją tu już widział, prawda? - Kanapkę… z serem. - Shateiel sięgnęła znów do kieszeni spodni, była pewna, że pieniędzy wystarczy tylko... Przyglądała się chłopakowi za ladą. Powinna go znać. Nana go znała, tylko z jakiegoś powodu nie chciała jej powiedzieć. W ogóle nie chciała się odezwać! Zirytowana rozejrzała się po knajpie, upijając łyk kawy. Ludzie patrzyli na nią. Ci z białymi kołnierzykami pod szyją w pewien szczególny sposób. Znali ją… obsługa ją znała. Co, to za miejsce do cholery. Nana! Twarz anielicy wykrzywił grymas. Szybko obróciła się tyłem do lady, opierając się o nią. Wcisnęła dłonie w kieszenie zbyt ciasnych spodni, rozglądając się po pomieszczeniu. Atmosfera w knajpce była przyjemnie powolna. Pozwalała oddzielić się od całości emocjonalnego bagażu, jakiego zakosztowały zakonnica oraz jej nowa mentalna współlokatorka. W powietrzu roznosiły się zapachy silnej kawy i zatopionych w tłuszczu kawałków ziemniaka, delikatny szmer wykreowany przez rozmowy klienteli oraz ostatnie podrygi szafy grającej. Obity drewnem odtwarzacz przygrywał jakiś skoczny, podszyty orkiestrą dętą kawałek. Quasu i Valerius zabarykadowali się przy stoliku w jednym z rogów lokalu, mając widok zarówno na kuchenną szamotaninę, jak i na drzwi wejściowe. Pomysł wyszedł zapewne od anioła o zmierzwionej grzywie – mimo leniwej aury tego miejsca, Val wciąż pozostawał czujny, lustrując wszystko i wszystkich w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń. Podane przez jedną z kelnerek menu ściskał jak tarczę, łypiąc zza niej nieufnie. Jego koleżanka zachowywała się swobodniej, spokojnie kartkując listę dań. Dwa pstrokate paznokcie uderzały na zmianę w blat, podrygując do rytmu muzyki. Shateiel smakowała przyjemną gorycz kawy, czując jak kofeina przyjemnie wypełnia jej żyły. Gdzieś tam z tyłu głowy poczuła, że Nanie też się spodobało. Tyle, że nadal siedziała cicho, a Shateiel zaczynała czuć przez skórę, że nie powinna tu być. Anielica zgarnęła swoją kanapkę, zostawiając na blacie jeszcze kilka drobnych i ruszyła w kierunku swoich towarzyszy. - Wybraliście coś? - spróbowała się uśmiechnąć, ale znów niezbyt to wyszło. -Chyba mam mały problem - dorzuciła po chwili zasilonej niepewnością refleksji. Valerius, którego antagonistyczna dyspozycja odstraszała wszystkie ciekawskie patrzałki od stolika upadłych, sam nie przestawał sondować otoczenia. Zdawałoby się, że doszedł do identycznych wniosków co i Nana, bo odłożył na bok kartę dań tak, jakby chciał rozpłatać nią na dwoje okupowany mebel. Trzask menu sprawił, że siedząca obok para nastolatków podskoczyła ku górze, wlepiając wzrok w zestaw z przyprawami. - Ta, mamy mały problem. Bo z tego, co widzę, jesteś - albo do niedawna byłaś - bardzo tutejsza, siostro. Powinniśmy byli jechać do Wendy’s. Knajpy takie jak ta są pamiętliwe, wszyscy wszystkich znają. Ludzie gadają, a ploty bywają żarłoczne i potrafią upier... - Val. Daj proszę spokój - Quasu dołączyła do konwersacji, nadal wybijając rytm szafy grającej. - Ja wezmę herbatę malinową i pół porcji naleśników z owocami. Wyglądają naprawdę pysznie, ale muszę uważać na kalorie - zamknęła folder. Stanowczo, nie dając samej sobie szansy, żeby się rozmyślić. Widząc jej beztroskę, militarysta aż się zająknął. - Czy ty naprawdę jesteś taka głupia, że chcesz tę całą sytuację zamieść pod- - Jaką sytuację? - ucięła dziewczyna z koralami we włosach. Na jej twarzy wzory kreśliły bezpardonowość i zdystansowanie - Nie zaistniał tu żaden zgrzyt. Jeszcze. Nie musimy się nikomu tłumaczyć ani unikać palących pytań. Jeszcze. A ty, mój przyjacielu, nie zrobiłeś z siebie największego prostaka na sali. Jeszcze. Pilnuj proszę tej ostatniej kwestii, a ja zatroszczę się o dwie pierwsze - uniosła dłoń. Szczebiot bransoletek zwrócił uwagę jednej z krążących kelnerek. - Usiądź, Nana. Val, ty namyśl się lepiej, co zamierzasz zamówić. - Burgera i frytki, a do tego rozwodnioną kolę, kurwa twoja mać... - skwitował półgłosem pieniacz, tak żeby szpila dosięgła koleżanki, ale umknęła zbliżającej się pracownicy. Shateiel usiadła przy stole i ustawiła na nim posiłek oraz niedopitą kawę. Zaczekała aż jej towarzysze złożą zamówienie u kobiety, która cały czas ukradkiem na nią spoglądała. Upadła odezwała się dopiero, gdy ta sobie poszła. - Co z tego, że mnie… ją tu znają? Nana źle zniosła widok tamtej plamy i gdzieś się schowała - anielica wgryzła się w kanapkę, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak bardzo głodna była. Podjęła kwestię ponownie dopiero, kiedy połowa porcji zniknęła. - Czułam, że lubi tutejszą kawę, a chciałam sprawić jej trochę przyjemności, by wróciła. Potrzebuję jej wspomnień, a póki jest taka, nie mam do nich dostępu. Kątem oka Shateiel zauważyła jak jeden z obserwujących ją mężczyzn z dziwnym białym paskiem na szyi wstaje i rusza w ich kierunku. “To ksiądz”. Myśl pojawiła się, gdy tylko oczy Shateiel spotkały się ze ślepiami mężczyzny. Ojciec Marek. W głowie pojawił się niepokój, ale anielica uśmiechnęła się. Nana wróciła! - Czy nie uważasz, że to nieprzyzwoite pojawiać się tutaj…. - Ojciec Marek ocenił jej ubiór, a Shateiel była pewna, że jego wzrok zawisł na części, która raczej nie powinna interesować duchownego. - … w takim kostiumie, siostro Suzanne? - Chyba mnie ojciec z kimś pomylił - Nana sięgnęła spowrotem po kanapkę, jednak widziała w oczach duchownego, że jej nie uwierzył. - Będę w obowiązku poinformować ojca Lemoine, o tym zajściu - mężczyzna nie ustępował, a na imię nieznanego anielicy duchownego, przez ciało Nany przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Skrzywiła się czując, jak nagle traci apetyt. O co chodziło zakonnica nie chciała zdradzić, ale to imię… Lemoine, Henry Lemoine. Czuła, że jej ciało tężeje, a na twarz stara się wypłynąć rumieniec. Spróbowała się na tym skupić, całkowicie ignorując stojącego obok księdza, który także robił się czerwony na twarzy, tyle że na skutek irytacji. Valerius bawił się denkiem solniczki, które co rusz wydawało z siebie ciche *plink*. Miało się wrażenie, że pokrywka zaraz wystrzeli przez długość zajmowanego stołu i zagłębi się w zmarszczonym czole duchownego. Gdyby w pobliżu nie było tylu ciekawskich par oczu, kto wie? Może właśnie tak by się stało. Gniew i naburmuszenie malowały się już jaskrawo na dwójce twarzy, ale ta należąca do dzikiego anioła była zadziwiająco gładka. Tylko żyła pulsująca mu na skroni zdradzała, że najchętniej rozniósłby cały lokal na kawałki, a potem, tak dla spokoju ducha, spalił je w zaprószonym ogniu. Nie mówił. Jedynie patrzał. - A do tego jeszcze to podejrzane towarzystwo! Z kim właściwie się zadałaś, siostro Suzanne, co to za sekta? Kim są ci ludzie i skąd ich... - Może raczy ojciec spocząć? Jestem pewna, że zdołamy wyjaśnić to nieporozumienie bez zbędnych... komplikacji. Jak cywilizowani ludzie, reprezentujący różne wyznania - słowa wypłynęły z ust, które właśnie skończyły przeżuwać pierwszy kęs naleśnika. Quasu odłożyła widelec i uśmiechnęła się półgębkiem do kleryka. Pozornie niewinnie, ale pod cienką taflą ułudy spoczywała wzgardliwa pewność siebie, wycelowana wprost w ego podstarzałego choleryka. Początkującym księżom i zakonnicom raz po raz wałkuje się, aby unikać polemiki - a najlepiej jakichkolwiek interakcji - z podejrzanymi ugrupowaniami religijnymi. Ale wielebni ze sporym stażem często obrastają w nadmierną pewnością siebie, zdobytą poprzez wieloletnie grzmienie na ambonie. Zapominają, że ich huczne wystąpienia przed ołtarzem są monologami, a nie otwartą polemiką, gdzie druga strona może przedłożyć swoje racje. Ojciec Marek, niekwestionowany autorytet dla wielu młodych mężczyzn w koloratkach, których wyczekujące spojrzenia ciążyły teraz na nim bardziej niż jakikolwiek grzech, także o tym zapomniał. Pewnie dlatego pozwolił na ułamek sekundy zaślepić się dumie i usiadł naprzeciw kobiety z wplecionymi we włosy ozdobami. Nana uświadomiła sobie, że jadłodajnię spowiła cisza, oraz że wszyscy łypią na ich stolik tak, jakby ten stał się sceną. Nie, nie sceną. Areną. - A niby jakie wyznanie reprezentujecie? No i co to ma wspólnego z siostrą Suzanne? Czy w ogóle powiedziała wam kim jest? Macie świadomość jak… - zamyślił się, spoglądając jeszcze raz na ubiór siedzącej obok Nany - nieodpowiedni ma obecnie na sobie strój? Shateiel tylko zerknęła na ojczulka. Miała teraz inny problem na głowie, a dokładniej w głowie. Nana, do cholery, kim jest Lemoine? Jeśli tak ci zalazł za skórę, mogę się nim zająć. Jej czaszkę wypełniło przerażenie tkwiącej gdzieś w głębi świadomości. To skoro nie chce, by się pozbyć tego typa, to co jest nie tak? Co, jak go spotkam? Będziemy mieć taką imprezę, jak ta tutaj? Ponownie spojrzała na siedzącego obok księdza, który chyba zaczynał swoją tyradę na poważnie. - To nieodpowiednie, by osoba, która ślubowała Bogu, pojawiała się w takim stroju. Już od jakiegoś czasu siostra Suzanne zachowywała się dziwnie, jednak przejściowe słabości nie upoważniają do czegoś takiego - ojciec Marek machnął dłonią, przybierając tak zgorszoną minę, że gdyby Nana nie siedziała obok, można by uznać, że widział ją nagą. - Nie wiem jakie jest wasze wyznanie, ale siostra wierzyła w jednego Boga, jednego w Trójcy Świętej i przysięgała przestrzegać zasad narzuconych przez Kościół Święty! Zachowywała się dziwnie? Nana… co się działo? Strumień wspomnień nieśmiało otworzył się, a Shateiel zobaczyła złoty świecznik. Lichtarz. Płonęły na nich świece, jednak to nie na nich skupione były myśli zakonnicy. Jej nagie piersi dociśnięte były do zimnego blatu, ręce w przytrzymywała jakaś silna dłoń. Czuła ból, potworny przeszywający całe ciało ból. Bolały ściśnięte nadgarstki, biodra obijające się o krawędź biurka, bolała jej kobiecość atakowana przez... Wspomnienia uciekły. - Kurwa, Nana… - Shateiel mruknęła pod nosem. - Co się tam działo? - Widzicie?! - ksiądz Marek prawie podskoczył na krześle. - Takie słownictwo! Jeśli to za waszą sprawą siostra zachowuje się w ten sposób... - człowiek wiary podniósł prawicę w karcącym geście, ale nie dokończył nagany. Być może wolał, aby jej adresaci luki wypełnili przy użyciu własnej wyobraźni. Jednak większość z nich wyobraźnię miała zajętą czymś zgoła innym. Valerius wizjami mordu, Shateiel wspomnieniami tego, jak splugawiono (wtedy jeszcze nie) jej ciało, a Quasu... Quasu swoje bujne fantazje przekuwała właśnie w zimną, niepodważalną rzeczywistość. |
27-05-2018, 23:44 | #77 |
Reputacja: 1 |
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
31-05-2018, 16:37 | #78 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Aiko : 31-05-2018 o 16:41. |
12-06-2018, 22:22 | #79 |
Reputacja: 1 | I had heard of thee by the hearing of the ear, But now my eye sees thee; therefore I despise myself, and repent in dust and ashes. Job 42:5-6 Choć słowa wygłoszone przez Celine zdawały się uspokoić starca, tworząc między katem a skazańcem głęboką - acz chwiejną - więź emocji, to jednak jakaś nieznana siła stanęła na drodze anielskiego planu udzielenia spowiedzi ofierze. Gdy tylko ostrze zbliżyło się do ciała mężczyzny, nie zadawszy nawet pełnoprawnego ciosu, coś wyrwało się zeń w towarzystwie łamiącego świat na dwoje pisku. Energia zagłębiła się w klatce piersiowej skazańca, a ten wygiął się jak napięty łuk, niemal odtrącając Benona na bok. Gdyby nie obecność pokrytej futrem bestii, która wciąż asystowała swym żelaznym chwytem przy wykonaniu wyroku, pewnie tak by się stało. Jazgot nie ustawał - zagłuszył sobą głosy, myśli, a nawet uderzenia serca. Szklanki i naczynia zaczęły pękać od natężenia rozchodzących się fal energii, jeden ze stojaków kuchennych runął na ziemię. Ciało starca wiotczało, usychało. Jego skóra przybrała kolor oraz konsystencję pożółkłego papieru. Ślepia tkwiące w trupiej niemal twarzy zasyczały, a następnie pękły, rozpryskując wokół skwierczące białko. Scena odbiła się echem jej własnych wspomnień. Celine spotkała już kiedyś taką broń, tworzoną dla największych spośród Upadłych, kiedy Wojna przestała toczyć się według zasad fair play – gdy sięgnięto po wszystkie, nawet najstraszniejsze narzędzia, byle tylko uzyskać przewagę. Istota działania była taka sama: entropia unicestwiała cały byt, na jaki natrafiła. Tyle że dawniej była nad tym jakaś kontrola, a sztuka tworzenia takich artefaktów stanowiła jedną z najbardziej precyzyjnych wśród Halaku. Tutaj jawiło się to jako bliższe wybuchowi granatu - niszczycielskie, ale finezji za grosz. Cała wciąż pozostała przy życiu trójka patrzyła na to z trzymanym w ryzach niepokojem, choć jego przyczyny były różne. U tubylczej dwójki mieszał się z pokorą i czcią. U Celine pokory i czci nie było - było za to przekonanie, że broń została zużyta słusznie. Zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem - by usunąć z tego świata to, co sprowadzało już tylko szkodę. I było też ciche szczęście, że w rękach innych istot ostała się jedna sztuka oręża mniej. Anielica wsunęła nóż za pasek, celem późniejszego zbadania. Nie miał w sobie już mocy, tego była pewna. Skrzydlata już nosiła się, by zadać przybyszom pytanie, kiedy... ... cisza. Dopadła ją cisza opadająca jak błoga kurtyna nad farsą roztrwonionego żywota. Benon stanął na nogach i zauważył, że z pustych już oczodołów starca wydobyło się teraz czyste, błękitne światło. Jego blask - kojący zszarganą psychikę Celine, świadczący o słuszność podjętej decyzji - utrzymywał się jeszcze przez chwilę po tym, jak kończyny skazanego zaprzestały ruchu. Co najgorsze, Celine wiedziała, że było to dobre. Że było to dobre, ale nie było częścią Planu – ani tą którą znali jeszcze przed Upadkiem, ani później. Anielski byt rozumiał, że jestestwo wiekowego mężczyzny, jego jaźń, została całkowicie unicestwiona, rozszarpana na strzępy przez emanację uwolnioną z wnętrza trzymanego narzędzia. Ostatki tego, kim był miecznik i jak wyglądał jego żywot, tańczyły teraz przed oczyma Celine niczym liście na nieśmiałym, jesiennym wietrze - jednak bardziej kruche, delikatniejsze. Jeden fragment dotknął podłogi. Jego blask zanikł, dołączając do innych w niebycie. Następna drobina została pochwycona przez niewielki zlepek eterycznej czerni, który wystrzelił w jej kierunku z pod jednej z szafek, zapewne wiedziony głodem. Maleńki cień zaczął obracać zdobycz w swoich szczurzych łapach jak kawałek padliny. Jednak dzięki błyskawicznej reakcji anioła, szkodnik nie zdążył nacieszyć (nasycić?) się trofeum. Przestraszony ludzką dłonią mknącą dokładnie w jego stronę - co zapewne nie zdarzało się często - pierzchnął z powrotem do nory, wypuszczając niematerialny skrawek historii. Ten, podczas swojej drogi ku zatraceniu, napotkał wskazujący palec chłopaka. ~***~ Walka. Zapach krwi i gorąco trawiące skórę. Półmrok pośród palmowych drzew. Dwie sylwetki przemieszczające się między konarami wymieniają ciosy. Błyski, zgrzyty, iskry. Gdzieś w oddali głosy płaczących dzieci dopełniane zawodzeniem zapłakanych matek. Saraceński miecz mijający o włos kark czarnej, humanoidalnej pantery. Masywnej, niepowstrzymanej… skądś znajomej. Widzianej całkiem niedawno? Nie, bzdury. Para złotych ślepi buchająca nienawiścią. Kły umorusane we krwi oraz zakrzywione ostrze o kolosalnych rozmiarach, tonące we wnętrznościach obserwatora. A na sam koniec, tuż przed nadejściem ciemności, gardłowy zlepek warknięć i prychnięć, zapewniający słuchacza, że za popełnione tej nocy zbrodnie przeciw niewinnym będzie uśmiercany raz po raz, ścigany przez kolejne pokolenia, aż w końcu zemsta plemienia dopełni się w momencie jego ostatecznego odejścia w niebyt. Kiedy wizja śmierci dobiegła końca, oswobodzona z transu Celine nie traciła czasu na dojście do siebie. Zignorowała wywołany widzeniem ból w klatce piersiowej. Odtrąciła na bok fakt, że mimo woli doznała wybebeszenia starca na własnej skórze i natychmiast zanurkowała w stronę kolejnego skrawka tożsamości. A było ich coraz mniej... ~***~ Kobieta przytwierdzona do podstawy blokowego komina. Z widokiem na Hudson i Liberty Island. Piękna twarz, której rysy na stałe wykrzywił grymas bólu. Zieleń oczu odarta z blasku - pozbawiona życia, utkwiona gdzieś w oddali, w słońcu schowanym za horyzontem. Dłoń obserwatora zaciska się na rękojeści. Powoli, opanowanie. Tkwiący w piersi zamordowanej młódki miecz zostaje wyszarpnięty w znajomym geście starego miecznika, rwąc na strzępy pozostałości balowej sukni. Jakiś inny przedmiot, chyba metalowy okrąg, uderza o bruk, po czym, tocząc się, znika z pola widzenia. Niewyraźny komentarz, goniony przez rubaszny śmiech. Dwie rozmazane sylwetki mężczyzn – petentów z bladą skórą i nadkompletem uzębienia – rozluźniają haki oraz łańcuchy, a później zbierają narzędzia tortur do sportowych toreb. Taktownie, kat czeka aż skończą się pakować. Ciałem, na które zaczynają kapać pierwsze krople deszczu, nikt się nie przejmuje. Kiedy cała trójka zmierza w stronę zejścia pożarowego, jeden z nich przypadkiem następuje na obręcz, na srebrną koronę, miażdżąc ją ciężarem swej prostackiej stopy. Tym razem chichoczą wszyscy. Gdy anielska jaźń trafiła na powrót do “swojego” ciała, skóra chłopaka zdawała się mokra od deszczu. A może od potu wywołanego intensywnością wizji? Ten szczegół nie obchodził jednak Celine – nie teraz, nie w tym momencie, gdy mogła coś jeszcze ocalić. Jakąś myśl, wspomnienie, uczucie – cokolwiek. Ostatnia drobina dotknęła strzaskanych kafelek, ale zanim zdążyła rozwiać się na dobre, upadły anioł wdarł się do jej wnętrza. ~***~ Zobaczył... dłonie małego, chuderlawego chłopca, przyglądającego się przez palce orszakowi pogrzebowemu. Procesja oddalała się na tle piaszczystych wzniesień i glinianych domostw, zmierzając w stronę grobowca. Na proporcach zdobiących kamienną trumnę rysowały się rozmaite egipskie hieroglify. Był także dym. Wstęgi z kadzideł przesłaniały niebo, a stojący po bokach drogi poddani żegnali swojego patriarchę rzewnymi łzami. Panicznie się bali. Nie o niego. Jego miejsce było zagwarantowane przez bogów. Bali się siebie. O przyszłość, jaka ich czekała. Celine czuła strach także w obserwującym dziecku, ale lęk ten jawił się jako odrobinę inny. Chłopiec grozę odczuwał przed życiem, przed zaakceptowaniem w nim swojej roli. Przed odpowiedzialnością i dorosłością. Po prawdzie, nigdy nie zdołał stłamsić w sobie tych obaw. Przeciwnie, to one w końcu go zdusiły. Dysząc tak, jak to ciało nie dyszało nigdy za życia - poprzedniego żywota - Benon przyklęknął, żeby ponownie wziąć się w garść. Dwie dusze w jednym ciele to było coś, co wymagało … przyzwyczajenia, lekko mówiąc. Natomiast trzeci pasażer wprowadzał samochód w taki rezonans, jakby maszyna miała się rozpaść śrubka po śrubce. Wspomnienia potwierdzały to, co wiedzieli. Starzec był kim był. Robił to co robił. Wyrok przestawiał się jako słuszny, nawet jeżeli spóźniony o wiele inkarnacji. Czy cokolwiek, co zobaczył anioł, było okolicznością łagodzącą? Być może. Czy tak już zostanie? Sędzia, jury oraz kat w jednej osobie? Pierwsza godzina i pierwsza ofiara? - Po co tu wciąż jesteś? – pytanie Celine zostało zadane tak, jakby Ameth zapomniała o czymś obciążającym. Anielica sondowała ją niczym stary policjant, który wie, że rozmówczyni ma coś na sumieniu – wie też, że grzeszek zapewne nie dotyczy obecnego śledztwa, ale i tak czeka na przyznanie się. Poza tym, musiała przecież zamaskować jakoś chwilę własnej słabości - i tej fizycznej, podnosząc się z kolan, i tej duchowej. Stojąc już wyprostowana, uważnie analizowała reakcję obojga tubylców. Medytowała nad tym, jak ich nastawienie zmieniało się z minuty na minutę – od przejścia przez srebrną barierę, przez moment zwolnienia entropicznej bomby, aż do teraz. Dlaczego? Bo wciąż nie zdecydowała, co z nimi zrobić. A journey is a person in itself; no two are alike. And all plans, safeguards, policing, and coercion are fruitless. We find that after years of struggle that we do not take a trip; a trip takes us. ― John Steinbeck, Travels with Charley: In Search of America Val pożegnał robotnika skinieniem głowy. Pierwszy z mężczyzn wydał się Shateiel trochę rozczarowany - jak scenarzysta, któremu właśnie obcięto budżet do połowy obiecanej sumy. Dzięki dyktatorskim zapędom Quasu, cała knajpa patrzyła na trójcę aniołów jak na młode, byczące się bóstwa, ale upadły o rozczochranej czuprynie nadal czuł niedosyt. Jak mały chłopiec, który nie popisał się wystarczająco przed kolegami z podwórka. Zapewne dlatego, kiedy Nana wspomniała o zabraniu rzeczy z klasztoru, płomienie na powrót rozbłysły w jego źrenicach. - To rozumiem! Znam dobry myk na takie okazje. Dawaj adres, a ja zajmę się resztą - jak powiedział, tak zrobił. Pięć dolców zmieniło ręce, ktoś w papierowej czapeczce otworzył drzwi na zaplecze, a skrzydlaci znaleźli się w tylnej alejce, obok kontenera na śmieci oraz garści przeterminowanych produktów spożywczych. Valerius przykucnął na jedno kolano. Jego prawa dłoń dotknęła betonu, a lewa złapała za rękaw byłej zakonnicy. Sama Q próbowała udawać zupełny brak zainteresowania kuglarstwem sojusznika, ale w końcu capnęła go śmiało za bark, stając się częścią spektaklu. Shateiel poczuła dziwną chęć by się cofnąć gdy mężczyzna ją chwycił, powstrzymała ją jednak ciekawość. Co tym razem kombinował rudzielec? Wokół palca wskazującego anioła pojawił się krąg złotego światła. Świat poszarzał, stając się mieszanką czerni i bieli. Coś sprawiło, że zatracił ostrość, wraz z resztkami odgłosów tła. Wszystko w pobliżu było teraz mętne, jakby ktoś oglądał rzeczywistość przez dno butelki, w delirycznym upojeniu (urojeniu?). Wszystko poza kolistym symbolem, który nadal emanował czystym blaskiem słonecznych promieni. Jedna z owych iskier wystrzeliła zeń jak z ogniska, a następnie zaczęła rozciągać się na długość całego zaułka. A potem jeszcze dalej. - Za mną, ku zwycięstwu - rzucił przez bark Val z pompatycznym uśmiechem, po czym sam zaczął stąpać za oddalającą się emanacją. Dwie kobiety poszły w jego ślady. Ludzie, samochody, migające skrzyżowania - to wszystko mijało ich tak szybko, było tak błahe. Nazwy ulic zlały się w jeden, niemożliwy do ogarnięcia ciąg znaków, a Shateiel miała wrażenie, że złota ścieżka doprowadzi ją do samych (zamkniętych na głucho) bram Niebios. Trafiła jednak przed inną parę drzwi - tę klasztorną. - Jesteśmy - dał znać grzywacz, podnosząc kurtynę szarości. - Dobrze. Zaczynałam już odczuwać kłucie w łydce - skwitowała Quasu, wymownie masując nogę. Jakby to, przez co właśnie przebrnęli, było wypadem po zakupy. Shateiel w skupieniu przyglądała się Valeriusowi. Był niebezpieczny. Ta dwójka była niebezpieczna, a ona nadal nie miała pewności, czy powinna im ufać. Nana szalała w jej głowie, zalewając umysł falami ciekawości. Westchnęła i przeniosła wzrok na drzwi do klasztoru. Miały teraz inny problem. O sztuczki Valeriusa będą mogły zapytać później. - Dziękuję, tak było dużo szybciej - podeszła do drzwi i uchyliła je. Powitały ich kolumny szarego gipsu oraz łuki i ściany wykonane z gołej cegły. Był też sporych rozmiarów ogród, a w nim rozmaite okazy pustynnej flory. Siostra Teresa, niezmordowana służbistka po siedemdziesiątce, która zasady zakonu przedkładała nad dobre samopoczucie swoich podopiecznych, właśnie prowadziła resztę dziewcząt przez rzadką zieleń. Kolisty zegar, umiejscowiony przy wejściu, zdradził Nanie, że pozostałe zakonnice musiały kierować się na śniadanie po porannej modlitwie. Świetnie! To znaczyło, że zdołała się prześlizgnąć przez kontrolę siostry przełożonej, a w pokojach pewnie nie będzie nikogo! Lemoine także nie zdołał jeszcze dotrzeć na miejsce - zawsze stawiał swojego czarnego Bentleya przy gościńcu, ale teraz wszystkie miejsca były puste. - Dwa i pół kilometra w niecałe dwie minuty. Nieźle, nie?- powiedział dumnie Valerius, z rękami na biodrach łowiąc za komplementami. Shateiel dopiero teraz zauważyła, że jego oddech jest niemiarowy, a małe perełki potu spływają mu po skroni. - Jesteś niesamowity - sformułowanie było wypowiedziane bez przekonania, choć wybrzmiała w nim nutka zachwytu podsunięta przez Nanę. - Zaczekacie tu na mnie, czy wchodzicie? To nie zajmie długo. - Wezmę “Słynne Ostatnie Słowa” za 1000$, Alex - odpowiedział ryży anioł, zwracając się do nieobecnego prezentera z Jeopardy. Quasu, niechętnie, skinęła mu głową. - Muszę się zgodzić. Będzie bezpieczniej, szybciej i łatwiej, jeśli się nie rozdzielimy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, pójdziemy razem z tobą - wtrąciła, rzeczowością zastępując markotność, jaka towarzyszyła jej od momentu opuszczenia knajpki. Shateiel przytaknęła tylko i ruszyła szybko korytarzem. Najkrótsza droga prowadziła przy kapitularzu i refektarzu, ale w tej chwili wolała nadłożyć drogi. Nana w jej głowie znowu zaczynała szaleć. Odgłosy kroków, ściany, nawet głupie rysy na posadzce przypominały jej o decyzji, która zapadła poprzedniego wieczoru. O tym jak załamana kroczyła tym korytarzem by dotrzeć do miejsca, w którym postanowiła zakończyć swoje życie. Co jeśli ich spotka? Klarę… Co jeśli zaraz pojawi się Lemoine? Anioł czuł, że zaraz odejdzie od zmysłów. Ta panika była nie do wytrzymania. Rozumiał… Nanę. Znów wracał. Jego jaźń starała się zdominować zakonnicę. Jestem aniołem śmierci. Wojownikiem! Delikatna świadomość gdzieś wewnątrz jego głowy na chwilę się zawahała. Ochronię cię. Czy to była ulga? Odrobina nadziei? Skręcił w wewnętrzny korytarz, prowadzący do dormitorium nowicjuszek i dalej do cel zakonnic. Na samym końcu korytarza był gabinet przełożonej, tak by mogła siedząc za biurkiem i mając otwarte drzwi widzieć jak siostry wychodzą i wchodzą do swych pokoi. Teraz powinna być w refektarzu. Nigdy nie odmawiała sobie jedzenia. Jednak Nana bała się. We wspomnieniach anioł niemal słyszał donośny głos starszej kobiety, karcący, nieprzyjemny… chrapliwy od palonych potajemnie papierosów. Dopadła do drzwi swojej celi. Nie wolno im było ich zamykać. Ba! Nawet nie miały w drzwiach zamków. Zatrzymał się z ręką na klamce, Nana go powstrzymała. Co jeśli ktoś jest w środku? Obiecał. Obiecał, że ją ochroni. Nikt już nie tknie jej ciała bez jej i jego zgody. Nacisnął klamkę, a potem wkroczył do środka. Była tam. Klara siedziała na łóżku, jej nogi nonszalancko założone jedna na drugą. Dzięki temu doskonale widać było, że nie założyła rajstop, a tym bardziej popularnych w zakonie leginsów. Nana była pewna, że pod habitem brakuje dużo większej części ilości garderoby. Wpatrywała się w sufit wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Gdy opuściła wzrok, Shateiel poczuł, jak w jego głowie zaczyna się piekło. Te oczy.. szare przeszywające na wylot. Jej wzrok przesunął się po kostiumie Nany, zatrzymując się bez skrupułów na opiętych przez koszulkę piersiach. - Suzanne… gdzie zniknęłaś. Siostra Teresa się zamartwiała – Klara podniosła się i podeszła do opętanej, stając tak, że ich ciała niemal się dotknęły. - A ja tęskniłam… całą noc – podbródkiem wskazała łóżko. Pościel była zrzucona na podłogę, prześcieradło w nieładzie. Leżało na nim kilka sztuk bielizny Nany. - Odchodzę – Shateiel niemal warknął. Nie mieli czasu na zabawy z napaloną zakonnicą. Wyminął ją i ruszył do łóżka, aby wydobyć leżącą pod nim walizkę. Cela nie była duża, ale całkiem przytulna. Było w niej miejsce dla szafy, niewielkiego regału, łóżka i biurka z krzesłem. Ściany pobielono, ale drewniane meble sprawiały, że nie raziło to zbyt bardzo. Nie mieli też zbyt wiele rzeczy. Nie licząc wyciągniętej przez Klarę, skromnej bielizny, było kilka świeckich ubrań, cieplejsze okrycia oraz dwa habity. Jakiś zeszyt, w którym notowała, gdy chciała później sprawdzić coś w podręcznikach do medycyny. Zaczęła wrzucać rzeczy chaotycznie do walizki. - Nie masz prawa! – Klara podeszła i chwyciła ją za ramię. - Jesteś moja! Moja! Shateiel obejrzał się na kobietę. Nie chciał… nie chciał jej zabijać. Była delikatna wobec ich ciała, nie to co ten dupek Lemoine. Jedyny problem z Klarą był taki, że stanowiła kawałek zachłannej, napalonej suki, która powinna siedzieć w psychiatryku, zamiast w zakonie. Chociaż… pasowała tutaj. - Odwal się, Klara – odtrącił rękę zakonnicy, czując w głowie, jak panika zostaje zastąpiona dziwną ulgą. Radością wręcz. Szybko wrócił do pakowania rzeczy. |
02-07-2018, 16:17 | #80 |
Reputacja: 1 |
|