Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-03-2013, 23:59   #171
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Przeszukiwania kuchni niewiele wniosły. Mara dobrych kilka lat spędziła z Dietrichem pracując jako kelnerka w dobrej, bo dobrej, bo halflińskiej, ale przecież tylko karczmie. Z natury zresztą też była osobą porządną. Poukładaną. Typ nienagannej pani domu... jak się również okazuje nienagannej adeptki nauk uznanych za heretyckie. Kilka razy myśleli, żeby się przenieść z ciasnej klitki. W której mieszkali. Było to jednak ściśle powiązane z tematem, na który nawet Shalya nie chciała wpłynąć mimo szczodrych ofiar. Rozchodziło się więc zawsze po kościach. Ale stukając każdymi drzwiczkami pięknych kuchennych mebli, na jakie nigdy by nie było go stać, jakoś tak przypomniało mu się jak byli u jednego z “współpracujących” z Fritzenem sztukatorów. Niby w interesach. Ale długo oglądała misternie zdobione owoce pracy rzemieślniczej mistrza...
Znalazł kilka wyschniętych podpłomyków, parę słoików z przetworami wyglądającymi na owocowe i w najciemniejszym, najzimniejszym i najwilgotniejszym zakątku jednej z szafek owiniętą lnianą szmatą, gomułkę zapaszystego sera pokrytego nieco podejrzanie niebieską warstwą pleśni.
Ponadto kilka antałków ciężkiego wina, którym już zaczęli się raczyć wszyscy pozostali. I nic ponadto.

Konrad postanowił przed daniem ciału odpocząć generalnie przeszukać całą wieżę. Wielkie domostwo jednak nie ujawniło przed nim żadnych swoich sekretów. Jeśli oczywiście jakieś miało. A może po prostu młody Sparren nie za bardzo wiedział czego szukać. Tak czy inaczej jedyne co przykuło na dłużej jego uwagę to laboratorium dietrichowej żony. Pani Spieler dysponowała sprzętem o jakim taka Elvira, czy w ogóle każdy kogo Konrad znał, mógł sobie tylko pomarzyć. Retorty z grubego krasnoludzkiego szkła, mosiężne alembiki, porcelanowe moździerze... Wszystko poukładane. Czyste. Noszące znamiona używania, ale nie zaniedbania. I coś czego młody Sparren nigdy wcześniej nie widział. Szklana komora pełna kolb; takich pożółkłych, czasem okopconych i jakby przydymionych. Dwa otwory jakie w niej wykonano przyłączone były do skórzanych rękawic, które bezczynnie spoczywały między laboratoryjnym szkłem.

***


Noc. Morrslieb świeci bardzo jasno. Jaśniej niż wczoraj, czy przedwczoraj. Przedziera się przez warstwę deszczowych chmur. Czeka na coś. Odwieczny leniwy obserwator Starego Świata. Nie kierowany dziś niczyją poza własną wolą. Z dala od uwagi Wielkiego Mutatora. Poczuł czyjąś bliskość. I wzdrygnął się jasnym uniemożliwiającym dłuższe przyglądanie mu się światłem. Wychodzący na dach wieży Dietrich aż przymknął oczy mierząc się z nim przez krótką chwilę na spojrzenia. Nie po to jednak tu przyszedł. Znalazł ją. Odzianą w suknie jego żóny. Marznącą w pijackim śnie. Opartą o komin, do którego się przywiązała. Żeby pospać chwilę by choć trochę trzeźwość wróciła i dopiero zejść na dół. Gdyby nie ochroniarz pewnie spałaby tu całą noc. Rozwiązuje ją. Podnosi w ramionach. Przed zejściem spogląda jeszcze w dół. Niczego nie widać. Sprowadza nieprzytomną dziewczynę do jednego z pokojów gościnnych wieży.
Wiele mil dalej na północ Mika Tonn nakrywa się mocniej płaszczem. Wiejący po wzgórzach wiatr nie rozpieszcza przypadkowych podróżnych. Najemnik dla rozgrzania raczy się wiejskim bimbrem nabytym jeszcze w Unterbaum. W ustach zostaje mu tylko gorący wrzosowy posmak. Cały czas patrzy na śpiącą obok czarodziejkę. Coś jej się śni. Rusza się. Krzywi. Kręci głową. Koszmar przeznaczenia. Najemnik znów pociąga z piersiówki. Po chwili wstaje i podchodzi do śpiącej Mary. Broń zostawił przy posłaniu. Stoi tylko nad nią. Krótką chwilę. W uważnych śledzących go oczach jej kota mieni się intensywnym kolorem światło Morrslieba. Mężczyzna mija kobietę i budzi Stauba.
- Twoja kolej - mówi i położywszy się na swoim posłaniu od razu zasypia.

***

Rankiem po goblinach nie było śladu. W każdym razie tych żywych. Bo martwe leżały tam gdzie położyły je bełty, lub ciosy krasnoludzkiego miecza. Wśród nich również znajdowało się to co zostało z Guthbaga. Ograbione przez kompanów, naszpikowane strzałami okaleczone i pozostawione na pastwę może jakiś zdesperowanych padlinożerców, a napewno niewybrednych ścierwojadów, ścierwo. Cierpiącej na potężnego kaca Sylwii widok ten ścisnął trzewia na tyle mocno, że zmusił do szybkiego biegu w kierunku drzew gdzie zwróciła zagrabione Marze Herzen wino. Nawet mimo rzygania wyglądała pięknie i stylowo. Zupełnie nie pasując do swoich towarzyszy, którzy czekali oglądając w milczeniu pobojowisko. Do tego odwiedziny w wieży mogła zaliczyć do najbardziej udanych. Łup sam w sobie może nie dorównywał temu co ukradła na imperialnym galeonie, ale zupełnie dobrze rekompensował poniesione obrażenia. Kolczyki, pierścienie, w tym ten z pięknym czarnym minerałem i kilka innych mniejszych. A pośród nich drobny sygnet. Z wizerunkiem inkrustowanej czerwonej korony.
Wróciła. Nikt nie chciał zwlekać dłużej niż to niezbędne. Gdziekolwiek gobliny nie odeszły mogły wrócić. Nawet jeśli rzeczywiście tak jak mówił Gomrund za dnia bywały mniej aktywne.
Ruszyli kilka chwil później.
Dziś przynajmniej nie padało.

***

Mijało południe gdy dotarli do Grissenwaldu. Szarej mieściny jakich wiele w całym Imperium. Nie było ich w niej tylko jeden dzień. A jednak już z oddali widzieli, że nic nie wygląda tak jak wcześniej.

Kordon oblegających opustoszał. Niedbale i pośpiesznie wykopane, a teraz pełne brudnej deszczówki doły i koślawe palisady zostawiono samym sobie. Tłum jednak tak całkiem nie przepadł. Sporo sylwetek kręciło się przy bramie miejskiej. Krasnoludzkich w dużej mierze. I pozostałych ludzkich w barwach straży grissenwaldzkiej. Bardzo szybko wszyscy choć częściowo mieli okazję dowiedzieć się co stało za tą niespodziewaną zmianą.

***

- O rany! Naprawdę myślałem, że już po Was! Mieliście przed wieczorem wrócić! Czekaliśmy! Potem ta okropna noc! Od rana tu siedzę i Was wyglądam.
Szczur był jednym z ludzi u bramy zastawionej pokaźnym szlabanem. Był też jedynym człowiekiem nie należącym do zbrojnych Grissenwaldu. Wyglądał nienajgorzej, ale spojrzenie i zachowanie miał iście niespokojne. Wystraszone i zaniepokojone. Mówiąc, dużo gestykulował rękoma. Zdań często nie kończył i zbyt wiele słów starał się powiedzieć na jednym tchu.
- Spokojnie szczeniaku - mruknął Gomrund, któremu takie relacjonowanie nie poprawiało wcale humoru - Zacznij może od tego co tu się teraz dzieje?
Pytanie iście było słuszne i na miejscu. Grupka krasnoludów z Khazid Slumbol, która stała przy bramie nie wydawała się skora do wymiany zdań. Rozprawiali tylko o czymś półgębkiem w swoim języku i co i rusz, któryś wyglądał za bramę na plac miejski gdzie stolarze właśnie sprawdzali stojącą tam szubienicę. Strażnicy zaś w liczbie co najmniej kilkunastu, powitali ich tylko krótkim. “Miasto jest dziś zamknięte dla brodaczy na rozkaz kapitan Hess”.
- Będą wieszać jakiegoś krasnoluda. Nie za bardzo wiem jak to się ma do tego - wskazał barykadę - Ale od rana trąbi o tym całe miasto. Ale to nie najważniejsze! Julitę pobili...
- Cooo?
- Wczoraj wieczorem gdy wracała z karczmy. Nie mówiła, że wyszła to i nie wiedziałem, że jej nie ma. W nocy znalazłem na nabrzeżu. Strasznie wyglądała. Teraz u medyka jest, a Świt zajęli strażnicy! Nie pozwalają mi wejść ani do niej ani na pokład!

Przez zaciśnięte zęby Gomrunda wydobyło się tylko jedno słowo mocno przypominające w brzmieniu “Strassdorfera”. Nim jednak Norsmen cokolwiek zrobił, podszedł do niego niespodziewanie jeden z górników z Khazid Slumbol. Krasnolud pękaty był jak kołacz. Rumiany na buzi z otłuszczonymi jak serdelki dłońmi i perkatym nosem.
- Gomrund Ghartson, prawda? - mówił po krasnoludzku choć z typowym szarogórskim akcentem - Z gildii inżynierów? Pamiętam Cię z przedwczoraj... Jeśli nie masz nic przeciw i jeśli nie żywisz ku temu urazy, nasz... wódz rad by był z Tobą zamienić kilka słów.
Gdzie jak gdzie, ale w tej chwili norsmenowi do “błotnych lepianek” się nie śpieszyło. Sierżant straży grissenwaldzkiej jednak za nic miał jego zapewnienie, że Gomrund ma upoważnienie pani kapitan. Odznaka konstablera wszak przepadła wraz z khazadzkim mieczem.
Ostatecznie zgodził się na kilka chwil.

***

Wielki Hall. Sala Starszych. Sztolnia Ojców. Każdy klan zwyczajowo miał jakieś miejsce gdzie gromadziła się starszyzna i gdzie przesiadywał obecny wódz, lub jak w Norsce jarł. Klan Wielkiego Młota miał szopę. Inaczej tego Gomrund nie umiał nazwać. Rozległy zbity z grubych drewnianych pni budynek będący połączeniem biedy, błota i honoru. Tu zmarł Gorim Wielki Młot. I stąd swoim ludem zarządzał jego syn.
Gomrundowi asystowało przez całą drogę dwóch innych brodaczy. Grubas, który go zagaił i czerwonobrody wojownik, który choć się nie odzywał, widać było że miał ochotę. Szczególnie w temacie smętnych pozostałości norsmeńskiej dumy, które powiewały u podbródka Ghartssona. Przyprowadzili go do drzwi, przy których wartę pełniło dwóch niemniej obdartych, ale całkiem tęgich krasnoludzkich strażników i wskazało, że ma wejść sam.
Wszedł.

Wnętrze pachniało opiłkami żelaza i krzemieniem. Dzięki obiciu ścian skórami było ciepłe. Podzielone na liczne przepierzenia sprawiało też wrażenie większego niż w rzeczywistości. Tu i tam widać było ozdobne tarcze i hełmy. Pamiątki z dawnych czasów, gdy klan zapewne przelewał krew w walkach z hordami zieleńców i skavenów, a nie przepijał dziedzictwo taplając się w błocie niczym kundel u drzwi ludzkiego domostwa. Odchylił kilka skórzanych kotar przesuwając się w kierunku domniemanego centrum izby. Szybko dotarł do “sali tronowej”. Ciasnej, lecz tworzącej przez to wrażenie większej jedności. W centralnym miejscu stało krzesło. Solidne, duże. Ale krzesło. Puste. Obok wspaniała runiczna tarcza. I miejsce na broń. Tak samo puste jak krzesło.
- Witaj w Khazid Slumbol. Jestem Gudrun. Z klanu Wielkiego Młota.
Głos... Głos sprawił, że Gomrund zdębiał. Nie ważył się odwrócić z początku.
- Masz dla nas złoto, za które mamy stąd wyjechać. Pewnie również jakieś słowo od miastowych khazadów. Powiedz jednak Norsmenie. Tak od siebie. Widzisz jak żyjemy. Wiesz za jaką cenę byśmy chcieli by ta hańba była. Wyjechałbyś?
Odwrócił się.


*****


Podjęła urwany ślad. Trop wiodący poprzez kemperbadzkich rzemieślników był lichy. Stary. A do tego mógł ją zwieźć na manowce. Ale innego nie miała. A sprawa wyglądała niepokojąco... niestabilnie. Po jej karku kilka razy przeszły ciarki. Czy to możliwe by kult nią zamanipulował? Po co miałby to robić? Więc może ktoś podrzucił fałszywy trop kultowi? Ale i tu pytanie. Kto? Skaveni? Więc co by tu robili w takim niewielkim składzie? Czy możliwym było by... ktoś... jedna osoba... uknuła to wszystko? Oszukała oświeconych... Zwiodła skavenów... I znów pytanie. Po co? Kusiło ją by ruszyć do Middenheim. Ale wróciłaby z niczym. A kolejny trop mogła podjąć już w Kemperbadzie. Sama. Potrafiła. Los potrzebował znacznie więcej niż tylko bohatera Rogatego by ją odwieźć od powziętego zamierzenia. Jechała więc.
Mika odnalazł jakieś stare pozostałości drogi, po której wóz mógł się potoczyć na południowy wschód do stirskiego gościńca. Omijając tym samym Unterbaum. Prowadził. Za nim Staub z wozem. I ona.

- Ktoś za nami podąża - mówi do niej cicho na jednym z postojów Tonn - Myślę, że to on. Ten szczurak.
Mara spogląda w ciemności. Jeśli ochroniarz ma rację, to gdzieś w nich czai się ten co zwać się kazał Crotem Scrabakiem. Role się odwróciły. Teraz skaven chce, żeby ona mu pokazała gdzie jest spaczeń. Ironia. Będą teraz jak wspierający się krasnoludzcy gońcy. Dyktować sobie tempo. Zmieniać się w przewodnictwie gdy nastąpi potrzeba. Być może wspólnie pozbywać się przeszkód. Tylko po to jednak, by u celu rzucić się sobie do gardeł.
Taak. Asasyn klanu Eshin okazał się właśnie elementem tej misji, którego użyteczność będzie musiała bezbłędnie ocenić i uważać by w najodpowiedniejszym momencie usunąć. A może nie ryzykować? Jedno było pewne. Scrabak podjął tę samą decyzję co ona. Z niczym nie zamierzał wracać do swojej śmierdzącej nory.
- To na pewno on - szepnęła.

Do Kemperbad dotarła po niecałych trzech dniach. Zmęczona i zdeterminowana. Nie traciła czasu na odwiedziny w sklepie z dewocjonaliami. Jeszcze nie teraz. Udała się prosto do gildii rzemieślniczej. Nie zawiodła się.

- Oczywiście, że znam ten znak - powiedział Oskar Lutman, wysoki mężczyzna z rysikiem zatkniętym za ucho. Z początku krzywił się, że nie ma czasu. Prawdopodobnie istotnie nie miał, ale Mara miała na takich swoje sposoby. Teraz szła z nim przez zakład grawerski gdzie kilku młodych ludzi i ze dwóch krasnoludów w pocie czoła spełniało swoje czeladnicze obowiązki. Herr Lutman doglądał właśnie roboty jednego z nich. Przerwał gdy pokazała mu magiczny klucz - Wie pani... to nawet trochę niesamowite.
- Może pan mówić jaśniej panie Lutman? Bardzo potrzebuje tej informacji...
Majster kiwał głową, ale chyba nie do końca słyszał. Bardzo zdawał się być zafascynowany przedmiotem.
- Niezwykle rzadko się zdarza by rzemieślnik po sprzedanie swojego produktu jeszcze miał go kiedyś oglądać. No chyba, że odpukać w nielutowane jakaś reklamacja będzie.

Mara zamrugała oczami.
- Pan...?
- Nieee... oczywiście, że nie. Ale tym znakiem firmujemy się od dawna. Kiedyś byliśmy jedynymi metalurgami w Kemperbad. Teraz jest trochę gorzej, ale zwierzchnictwo lokalnej gildii nadaj jest nasze.

- Czyli ten klucz powstał właśnie tu?
- A to klucz? -
spytał, ale machnął ręką widząc jej złe spojrzenie - Tak. Tutaj. Za mojego dziada... a może pradziada. Wie pani jak to jest. Rodzinny interes.
Nie wiedziała. I wiedzieć nie chciała.
- Może mi pan więc powiedzieć coś więcej na temat tego zlecenia?
- W zasadzieee.... -
zawahał się przygryzając dolną wargę - W zasadzie to tajemnica zawodowa. Ale tyle minęło czasu...
- Doskonale.

Klucz był jednym z... sześciu kluczy jakie w tutejszym zakładzie zlecił wykonanie arystokrata imieniem Dagmar Wittgenstein. W księdze rachunkowej figurowało jednak znacznie więcej przedmiotów i opiewały on na kwotę iście nie małą. Były tam ołowiane płyty, uchwyty, łomy, trochę narzędzi i... skrzynia. Inna od tej jaką zamówiła Mara, ale stosunkowo podobna. Miejscem dostawy była jakaś posiadłość Wittgensteina na północy, ale na ten temat już informacji brakowało.
Wysłała Tonna i Stauba na miasto po zapasy i po wieści i ogólne informacje o rodzie Wittgensteinów. Sama poszła w końcu odpocząć do sklepu z dewocjonaliami. Bezpiecznego schronienia...
Obaj mężczyźni szybko wrócili.
Staub w zasadzie twierdził, że nie dowiedział się niczego ciekawego w co gotowa była uwierzyć, gdyby nie to, że nie wspomniał potem od razu o mężczyźnie z purpurową dłonią, który wieczorem zastraszył kilku mieszkańców z tydzień, albo dwa temu. Purpurowa Dłoń również była kultem Pana Zmian. Ale ich metody odbiegały od dążenia do wyzwolenia Imperium z jarzma zabobonu. Czy i oni byli zainteresowani spaczeniem?
Praktyczniejszą informację przyniósł Tonn. Był to bowiem herbarz z lokalnej biblioteki i... wieść, że w Kemperbad akurat wizytuje niejaki Gottard von Wittgenstein, który ma dziś i jutro prowadzić jakieś rozmowy z Radą Kemperbad i przebywającym aktualnie w mieście baronem Otto von Boormanem z cesarskiego dworu w Altdorfie.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 26-03-2013 o 01:04.
Marrrt jest offline  
Stary 27-03-2013, 14:11   #172
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Spenetrowanie wieży niewiele dało Konradowi. Nie znalazł nic ciekawego, a dokładniej - nawet jeśli coś znalazł, to nie potrafił tego odróżnić od rzeczy mało wartościowych.
Nie było sensu, by włóczył się piętrach i marnował czas.
Wypił jeszcze łyk wina i poszedł spać.

Gobliny rozpłynęły się w mrokach nocy.
Nie było ich ani w okolicy wieży, ani też po drodze do miasta. A szli powoli i byle goblin na krzywych nóżkach mógłby ich dogonić. A co dopiero wilki.
Na pamiątkę walki, i jako dowód istnienia goblinów, Konrad chciał zabrać kilka strzał, ale Gomrund miał zdecydowanie lepszy pomysł. Faktycznie - o strzałach można by dyskutować, a gdy się pokaże komuś odcięty łeb, wtedy już żadnych wątpliwości nie ma. A kilka takich łbów całkiem wyklucza jakąkolwiek dyskusję.


Do miasta wrócili mniej więcej cało, niektórzy mniej niż więcej zdrowo. Ale wszyscy.
- A gdzie macie konia? - spytał strażnik, równocześnie zdecydowanym gestem powstrzymując Gomrunda przed wejściem do miasta. Pod pretekstem, że krasnoludom wstęp wzbroniony. Pewnie dlatego, że szykuje się egzekucja krasnoluda. - I gdzie jest wóz?
- Wóz stoi pod wieżą, a konik, jeśli go gobliny nie zżarły, to pewnie gdzieś sobie biega koło jakiejś z farm
- odparł Konrad.
- Gobliny? Jakie... - Nie dokończył, gdy Gomrud podetkał mu pod nos jeden z odciętych łbów.
Jakby nie dość było informacji o egzekucji, to wieści przyniesione przez Szczura również były mało przyjemne.
- Kto pobił Julitę? - warknął Konrad. Cholerna pani kapitan nie dość, że zajęła ich barkę, to jeszcze nie raczyła pilnować porządku w mieście. Po diabła zatrudniała strażników? Dla ozdoby?
- Nie wiem. - Szczur opuścił głowę. - Ja ją znalazłem już pobitą, w środku nocy. Nieprzytomną. A potem strażnicy zabrali ją do medyka. I wejść do niej nie można. Zapuściłem żurawia przez okienko. Ona leży, a ten medyk przeklęty siedzi w tym samym pokoju.
- Wiesz coś jeszcze na ten temat?
- spytał Konrad. - Tylko szczerze, bez kręcenia.
- Ja?? - Szczur stał się nagle uosobieniem niewinności.
- Ano napyskowało jej paru takich tutejszych łachmytów - powiedział po chwili. - Że niby krasnoludy za bardzo lubi. Krasno... coś tam ją nazwali. Więc im się odgryzła. Nawet nie wiedziałem, że ona zna takie słowa - dodał z mimowolnym podziwem.
- Słyszałeś i widziałeś... - powiedział cicho Konrad. - Czyli w razie czego byś ich rozpoznał?
- Jak że by nie.
- Szczur skinął głową. - Wystarczy, że ich zobaczę. Takie charakterystyczne mordy.
- Zobaczymy zatem, co powie Julita. A potem połamiemy kilka kości
- obiecał Konrad. - Poczekaj tu.
Podszedł do jednego ze strażników.
- Którego krasnoluda będą wieszać? I za co? - spytał.
- Powieszą tego kurdupla, co go trzymali w ciemnicy - odpowiedział obojętnie strażnik. - Wreszcie się zdecydowali.
- Kiedy?
- Równo z trzecim dzwonem Sigmara.
- Dzięki.
- Konrad skinął głową i wrócił do swego towarzystwa.

Przejął od Gomrunda worek z łbami goblinów.
- Do egzekucji mamy trochę czasu - powiedział - dokąd zatem idziemy najpierw? Do Julity, czy do pani kapitan? - spytał.
 
Kerm jest offline  
Stary 29-03-2013, 09:34   #173
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Jak mawiało stare porzekadło z Ostlandu „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Bladym rankiem Erich z resztą kompanów stał przed wieżą. Noc minęła im spokojnie na lizaniu ran, a potem okazało się, że gobliny zniknęły.

Oldenbach cały spięty w oczekiwaniu na atak zaczął przeszukiwać pobojowisko w nadziei odzyskania choć kilku bełtów. Pociski były dość cenne i gobliny mogły je sobie wziąć, choć z drugiej strony były dość niechlujne i mogło im się nie chcieć.

Ciągle miał wrażenie, że ktoś się na niego gapi i nerwowo się rozglądał. Dopiero jakieś dwie mile od wieży nieco się rozluźnił. Wyglądało na to, że i tym razem udało im się wykaraskać z opresji. Ronald zdecydowanie zasłużył na ofiarę. Erich obiecał sobie w duchu, że coś tam da bogowi hazardu.

Nawet nie spodziewał się, że tak bardzo ucieszy go widok Grissenwaldu do którego dotarli wymęczeni około południa.
- Nie wiem jak wy, ale ja chcę tylko coś zjeść, zalać się w trupa, walnąć na wyrko i spać do końca świata. – powiedział zmęczonym głosem.

Marzenia ściętej głowy. Już przy bramie spotkali Szczura, który podzielił się rewelacjami. Erich miał ochotę go udusić.

Akurat Oldenbach nie dziwił się, że pyskata baba dostała po dziobie. Nie każdy potrafi się powstrzymać. Pamiętał jeszcze jak go załatwiła na Świcie. Chciał powiedzieć „dobrze jej tak”, ale wolał tego nie robić przy Gomrundzie.

Z resztą wkrótce krasnolud spotkał pobratymca i poszedł z nim do reszty brodaczy. Początkowo Erich chciał z nim pójść, ale że nikt go nie zapraszał nie chciał się wcinać między krasnoludy. Niech swoje sprawy sami załatwiają.

Konrad zadał bardzo dobre pytanie „gdzie idziemy?”

- Do knajpy urżnąć się. – odpalił Erich.
- Wiem, wiem … żartowałem. – stwierdził widząc spojrzenia kompanów – Ja bym poszedł do kapitan Hess. Akurat nie zależy mi specjalnie na mszczeniu Julity. Uważam jednak, że nie powinniśmy się już więcej rozdzielać, bo z tego tylko same problemy, więc jak chcecie wpierw do medyka, to idę z Wami. Po za tym nie zaszkodziłaby nam wizyta u kogoś kto zna się na ranach i potłuczeniach.
Jęknął Erich łapiąc się za nogę. Nie czuł się najlepiej. Zmęczony, połamany, rozbity. Potrzebował odpoczynku i dobrego posiłku, a nie kolejnych kłopotów.

Teraz jedyny luksus na jaki mógł sobie pozwolić to zapalenie fajki. Zdecydowanie nie miał ochoty na bójkę z miejscowymi.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 29-03-2013, 18:31   #174
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
To był jeden z tych bolesnych poranków w jeszcze dość krótkim krasnoludzkim życiu Gomrunda Ghartssona. Niestety kac po tym cholernym winie nie był jego największym zmartwieniem. Głowa oczywiście bo… napierdalała. Gardło było otchłanią mogącą pomieścić wody Morza Szponów i wszystkie lodowce po nim pływające. Zjedzona uprzedniego dnia sucha kiełbasa próbowała za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz… a jakby tego było mało to brodacz pocił się jak wieprz w saunie. Jednak nie to był główny problem. Norsmen czuł się jakby przetoczyło się po nim koło młyńskie. Kilka razy. Rany rwały i paliły… pomimo, że się zagoiły praktycznie w pełni. Ból jednak został i jakby się zwielokrotnił. Pomstował zatem na ten eliksir ile się dało i nade wszystko alchemika który go pewnikiem oszwabił sprzedając fiolki z zepsutym towarem. Kto to widział, żeby eliksiry leczące nie uśmierzały również bólu… takie badziewie to tylko ludzie mogą robić!

W przeciwieństwie do Sylwii jemu na widok zielonoskórego nawozu zrobiło się lepiej. Wszystkie krasnoludy wiedzą, że smrodliwy goblin przestaje tak cholernie śmierdzieć po śmierci… i te już nie cuchnęły. Nawet rany już tak nie doskwierały. Trochę tego robactwa gryzło ziemię! Krzepiący widok, nawet bardzo. Rzucił do Sylwii pytanie czy dziewczyna jest wstanie zamknąć wieżę tak żeby może nie dorwały się do niej resztki watahy a on sam w tym czasie zabrał się do zbierania dowodów. Upierdzielił cztery takie bardziej okazałe łby i wrzucił je do worka. Worka z dowodami niewinności brodaczy z Khazid Slumbol.

Droga do miasta była delikatnie mówiąc ciężka… ale przynajmniej wysiłek fizyczny przegonił kaca po którym został już tylko nieprzyjemny zapach wypoconego i nieprzetrawionego alkoholu… pragnienie i głód.

***

Gomrund ostatnio dość często odbijał się od bram miast, wież czy sadyb do których chciał się dostać dlatego te w Grisswaldzie wzbudziły w nim raczej zdziwienie niż złość. Krótka chwila na rozmawianie ze ścianą i odpuścił. Pomaganie komuś na siłę czy przebijanie głową mury w jego obecnym stanie było po prostu ponad siły. Miał to w tyle… Sięgnął do wora i wyciągnął pierwszą lepszą goblińską łepetynę. Kiedy luźno zwisała, dyndając na posklejanych kudłach i brocząc krwią przykuwała skutecznie uwagę. Zarówno strażnika przy bramie, krasnoludzkiego posłańca jak również Szczura.

Worek z pozostałymi trzema dowodami podał Konradowi. – Pokażcie to pani kapitan. Może to ją do czegoś przekona. Będę czekał albo przed murami albo u tutejszych khazadów. Na barce jest młot Imraka i bomba… no i księga. Jak wam się uda to wytargać to fajnie… jak nie to trudno. Uważajcie na siebie… aha… i tarczą bym nie pogardził, ani jakimś kompletnym orężem. Aha... podszedł do Dietricha i konfidencjonalnie zagadał. - Dowiedźcie się co z tym brodaczem i na ile złoto i opuszczenie przez krasnoludy Khazid Slumbol pomogłby uratować mu skórę. Zawsze można trochę przesadzić z ilością zieleńców. No i może Szczur w razie czego robić za posłańca bo ja do miasta chyba nie wejdę.

Spieler kiwnął po prostu głową, ale zdało mu się widać, że to trochę przy tym wszystkim mało, bo zaraz kiwnął powtórnie i otworzył gębę:
- Zobaczymy, za ile mają na tym zadupiu rozsądek. Pewny jesteś tych krasnoludów?

- Pewnym tego, że ten Strassdorferow to kawał kutasa i ta śmierć nikomu oprócz niego samego służyć nie będzie. Dodatkowo skomplikuje opuszczenie okolicy przez krasnoludy i wytępienie goblinów. Dlatego jeżeli jest możliwość odkręcenia tego to bym próbował. Odrzekł brodacz. – Nawet przepłacając.

- Powodzenia i do zobaczenia.
Uśmiechnął się na pożegnanie i podreptał za brodaczem. – Nie pakujcie się w jakieś szambo… beze mnie i zostawcie coś dla mnie jak już dowiecie się kto tykał Julę.



***

Płonący Łeb od chwili kiedy dowiedział się o zielonskórych pod wieżą wiedział co będzie chciał powiedzieć. W jakie dzwony uderzy. Teraz przyszedł gniewny i z zamiarem ciskania zielonoskórego czerepu pod nogi tutejszemu przywódcy. Obelgami na temat odwagi jaką ktoś miał, że do tego dopuścił. Ale kiedy rozległ się głos zdębiał. Urżnięta goblinska łepetyna upadła z plaśnięciem na podłogę. Ghartsson cofnął się o krok. Zdziwiony. Z otwartą gębą. Gapił się i własnym oczom nie wierzył. Baba. Najprawdziwsza krasnoludzka baba. Stała przed nim i mało tego… wynikało, że tutaj przewodzi. Ręka jakby sama próbowała ukryć hańbę i powędrowała w stronę pozostałości gęstej brody. Kiedy dostrzegł, że tak naprawdę tylko przykuł jej wzrok tym zachowaniem rozeźlił się na samego siebie. Głupiec.

- Gomrund Ghartsson zwany Płonącym Łbem. Przedstawił się. – Ty tu przewodzisz jak rozumiem… Bardziej stwierdził niż zapytał. Po chwili podjął wątek.

- Nie jestem członkiem Gildii ani nawet człekiem uczonym. Jestem prostym wojem. Więc jeżeli mnie pytasz to dostaniesz szczerą odpowiedź.
Suszyło go jak diabli po tym piekielnym marszu. – Tak mam pieniądze dla was. Mnie jednak honor nie pozwoliłby tak odejść. Może Norsmem bez brody jest kiepską osobą by o tym prawić ale cóż. Zapytałaś to poznasz prawdę.


- Kiedy do was podróżowałem dowiedziałem się to i owo o waszym klanie i waszym wodzu. Niestety chwała i świadectwo męstwa Wielkiego Młota od jakiegoś czasu topi się w bajorze błota i gówna. Źle zrobiliście, że nie wyjechaliście. Straconego czasu nie da się cofnąć. Ale tych co ostali trawi choroba, większość z nich jest marniejsza niż ludzie. Zabija ich bezczynność, poczucie krzywdy i zżera robal zepsucia. Krasnolud musi walczyć albo pracować… inaczej gnije!


Głośno przełknął ślinę. - Wieża jest opuszczona. Kopalnię zajęły gobliny. Trochę ich utłukłem ale nie za wiele mogłem zrobić. Serce woła o pomstę kiedy trud naszych braci sprzeniewierzają zielonoskóre pierdy. A wy tu gnijecie w błocie… Wstyd i hańba!

- Zbierz wojowników. Chodźmy wyrżnąć tę zarazę… Przywróć im honor. Dumę. Męstwo. Daj im zwycięstwo! Można dogadać się z ludźmi, że w zamian za kopalnie oczyścicie okolicę. Można spróbować. Można pochować w niej Wodza i ją zasypać. Ale na Grungniego oddaj im dumę!

Podeszła do niego. Stawiała mocne kroki. Zupełnie odmienne od tych Sylwii. Nie stanęła jednak przed nim, a obok niego. I spojrzała na tarczę obok krzesła tronowego. A potem na uchwyt bez broni.
- Dziękuję - powiedziała - Nie przebierasz w słowach. Ale osada z gówna i błota nie jest miejscem by w nich przebierać.

Podniosła tarczę i odwróciwszy ją spojrzała na swoją odbijajacą się w wypolerowanej powłoce twarz.

- Gorim Wielki Młot sam ukopał sobie swój grób. Pochowałam go w nim. Niespełna dwa tygodnie temu. Azaghal powinien był wtedy objąć dowodzenie. Uparty i nieprzejednany jak ojciec. I nienawidzi ludzi. Poprowadziłby nas do kopalni. Przegnałby, lub zabił tych, którym ją wcześniej sprzedaliśmy. Ale złożyło się inaczej jak widzisz. Sprzedałam Wielki Młot jeszcze zanim umarł. Bezcenny oręż naszych przodków. Tutaj warty dwie setki złotych monet. Tyle, żeby nabyć tratwę i popłynąć po lekarstwa i trochę zapasów do Nuln. A potem daleko stąd. Nie zdążyli wrócić na czas. No i Wielki Młot ma teraz nowego wodza. Sęk w tym, że gdy tu przybyliśmy była nas setka. Teraz zostało ledwie trzydziestu. A wśród nich, albo ci najwierniejsi, albo najbardziej ludziom wrodzy. Krzywo patrzyli na moją decyzję o odejściu klanu. Pozwoliłam więc by Durak Dimholt poszedł do kopalni. Zobaczył co tam się dzieje. Nie wrócił. A teraz ty przychodzisz i mówisz, że gdy my tu żebrzemy niemal w przededniu wznowienia tułaczki, w naszej kopalni siedzi robactwo...

Odłożyła na swoje miejsce tarczą, która jednak z brzękiem się przewróciła i ciężko opadła na krzesło tronowe. A potem odwróciła się w stronę Gomrunda. W jej spojrzeniu był żal. Może trochę zmęczenia. Napewno też zgnilizna, która toczyła całe Khazid Slumbol. Ale i coś jeszcze...

- Nie potrzebuję Twojej litości, ani zrozumienia Norsmenie - powiedziała cierpko - I nie po to ci to wszystko mówię. Myślisz, że to broda dodaje honoru? Ludzie chcą powiesić dziś mojego klanbrata. Już wcześniej wymierzyli sprawiedliwość. Śmierć za śmierć. To co robią teraz nie jest sprawiedliwością, a lżeniem nas. Dlatego klan jak mówisz ruszy do kopalni. Wypleni robactwo. Potem zaś odejdzie z tego przeklętego miejsca. Ale jeśli jakiś człowiek rzuci choć jednym kamieniem... Nie będziemy się już wtedy chować w błocie i gównie. Złoto zwrócisz gildii.

Przez chwilę jeszcze patrzyła na niego ostro. Zgnilizna zaś jakby trochę ustąpiła zostawiając miejsce czystemu krasnoludzkiemu gniewowi. Spuściła oczy. Znów na tarczę.

- Zanim jednak wrócisz do Altdorfu... będę rada jeśli to Ty poprowadzisz moich wojowników.

Gomrund uważnie się przyglądał Gudrun. Dawno nie miał okazji podziwiać prawdziwej kobiety i teraz nie potrafił sobie tego odmówić. Cóż. Gdyby z taką pięknością wrócił do rodzinnego Sjoktraken to pewno wszyscy by mu zazdrościli a rodzina ozłociłaby go wręcz. No ale to nie był czas na marzenia o szczęściu małżeńskim, potomstwie czy innych miłostkach.

- Nie wiem czy się nadaję na dowódcę. Zapewne znajdziesz kilku bardziej doświadczonych wojów niż ja. Powiedział szczerze. Chociaż skłamałby nie twierdząc, że ta propozycja go mocno połechtała. – Niemniej jednak z całą pewnością mam coś tam do dokończenia i chętnie się trochę rozerwę. Pewnie i moi przyjaciele pomogą… nadadzą się chociażby do tego żeby wyłapać jakiś uciekinierów z pogromu.

- Co się zaś tyczy Duraka Dimholta to niewykluczone, że to jego znaleźliśmy. Niestety gobliny go tak urządziły że nie udało się go uratować. Przekazał smutne wieści. – Dlatego myślę, że nie ma co spisywać jeszcze na straty tego pojmanego brodacza. Złoto może co nieco zdziałać, tak samo jak zagrożenie ze strony goblinów czy zapewnienie opuszczenia miasta. Zobaczymy, ta kapitan wydaje się mieć więcej rozumu niż niejeden mężczyzna z Grissenwaldu.

- Durak Dimholt... Oddany Gorimowi jak mało kto - powiedziała cicho - Ziemia ta jak dotąd tylko nas zatruwała. Teraz widzę, że i zabijać zaczęła...

- Nie wiem jakim dowódcą jesteś, ale klan potrzebuje otrząsnąć się z gnuśności. I najlepiej będzie gdy stanie się to przy kimś z zewnątrz. Za dużo żółci narosło w niektórych sercach. Zbyt twardym kamieniem obrosły. Wierz mi. Wiem co mówię. Azaghal jest pierwszym wojownikiem klanu, ale zostanie tu ze mną dbać o moje bezpieczeństwo. Pójdziemy do ludzi. Porozmawiam z tą kobietą. Złota jednak nie chcę brać. Ludzie nas nienawidzą. A my za ich miłością nie mamy powodów tęsknić. Kupować jej więc nie będziemy. Tym bardziej za złoto, na które klan nie zapracował. A nawet gdybyśmy się na to zdobyli... jeśli ta kobieta jest prawa, to nie weźmie kruszcu. Jeśli zaś jak pozostali to weźmie go i i tak w taki czy inny sposób poleje się w tym mieście khazadzka krew.

Kiwnęła głową trochę jakby sama potwierdzała swoje słowa. A potem spojrzała na Gomrunda. Trochę niepewnie. Może szukając wsparcia. Może czegoś innego.
- Myślisz, że można uczynić więcej?

Gomrund trochę zmieszany bo nieco źle się wyraził albo źle go po prostu zrozumiano. – Zawsze idzie coś więcej zrobić. Podrapał się po rudej łepetynie. W gardle już solidnie go drapało. Od rana suszyło, po drodze nawdychał się pyłu z traktu… a teraz jeszcze tylko gada i gada. Odkaszlnął. – Miałem na myśli zapłacenie jakiejś główszczyzny czy czegoś takiego, biegły w prawie nie jestem ale u długonogich co i rusz przewiny może odkupić złotem. Te rzekome i te prawdziwe.. Jak to nie pomoże to jest jeszcze może jakaś możliwość załatwienia tego z lokalnym szampierzem… czy coś. No ale może zróbmy tak - wy jako wyższa instancja porozmawiacie potem. Najpierw ja się dowiem o możliwości. Kapitan Hess wie, że zostałem tutaj wysłany przez Gildię Inżynierów to i dla miasta nie po myśli będzie im wchodzić w konflikt. Mieszkańcom zależy na tym żebyście opuścili miasto, jej na spokoju… a nam na życiu jednego z nas. Zieloni są dla nas dodatkową kartą do zagrania.

- Co się zaś tyczy pieniędzy to jak ich nie chcecie to ja nimi dysponować będę a życie krasnoludzkie nie pierwszy raz będzie od złota zależało. Zdobywając go od wieków życie narażamy to i używając go życie możemy nim ratować. Odrzekł prawie, że filozoficznie. Bardzo już mu ciążyło to brzemię a konieczność powrotu z nim do stolicy byłoby już prawdziwym wrzodem na dupie i traceniem czasu. Nie tamtędy mu droga… - Natomiast nie traktujcie tej sumy jako łaski czy ujmy. Nie zapracowaliście i nikt pracować wam na nie, nie kazał. Przyjmijcie je jak dar. Jak pomoc krewniakowi w potrzebie. Będziecie mieli to pomożecie innym brodatym braciom.

- A jeżeli chodzi o obrońców to chyba warto by było abyś jednak więcej miała pod ręką niż jednego. Powiedział Płonący Łeb z troską w głosie. – Nie wybaczyłbym sobie jakby coś ci się stało… a dwie dziesiątki w zupełności wystarczą do rozwiązania tego problemu. Tym bardziej, że jak znam moich druhów to pewnikiem też będą chcieli pogonić im kota. Ja jeno muszę jakiś topór wynaleźć bo ten brzeszczot, który mam to dobry jest jak się o życie walczy… ale gorszy jak idziemy czynić rzeź i krzywdy mścić.

Z uśmiechem poklepał się po zatkniętym za pas ułamanym bastardzie. Potem już bez ogródek skierował się w stronę stołu i stojącego na nim dzbana. Powąchał mając nadzieję, że może jakie piwo to jest lecz niestety jeno woda. Ale zawsze to lepiej niż jakby na nocnik trafił. Przechylił naczynie i począł wlewać w siebie spore ilości płynu. Trwało to chwil kilka. A kiedy skończył odrzekł z zadowoleniem. – Ależ mnie suszyło…

Krasnoludka zaśmiała się na ten widok.

- Już zapomniałam, że można się tak cieszyć z dzbanka wody.


Wstała z krzesła tronowego i ruszyła za skórzane przepierzenia, za którymi zniknęła na kilka chwil. Wyszła po chwili z imponującej wielkości czaszą wypełnioną jakimś spirytuśnie zalatującym wiktuałem i upiwszy zgodnie z tradycją z jednej strony by pokazać gościowi, że częstowany jest tym co sam wódz pije, podała jemu.

Z bliska poznał zapach nalewki na górskim gruszyczniku. - Wybacz ubytki w naszej gościnności. Zapomnieliśmy ostatnimi czasy wielu rzeczy, które musimy sobie teraz przypomnieć. Broń się u nas znajdzie dla Ciebie. Wielu, z tych co odchodzili z klanu, by choć trochę naprawić wstyd, zostawiało swój oręż. Co do złota... mądrze mówisz. Weźmy je zatem. Nie zaszkodzi napewno. Ale co się tyczy mojego bezpieczeństwa... Azaghala nie zostawiam przy sobie ze strachu. Klan podupada, ale jest w nas jeszcze honor, którym niejednego Norsmena moglibyśmy zawstydzić. Azaghal po prostu to dobry syn Grungniego. Ale boje się, czy by nie chciał wywrzeć swojej zemsty na ludziach mieszkających w okolicy kopalni. Dlatego zostanie przy mnie. Nie odmówi mi swojej pomocy. Skoro jednak uważasz, że jak baba to zaraz słabująca i łamliwa, to Ci powiem, żeś Ty także Gomrundzie zapomniał trochę o tym jak wygląda nasz lud. Przyjmę jednak Twoją pomoc. Ale tylko dlatego, że reprezentujesz tu głos Gildii.

- Żywię nadzieję, że nie tylko dlatego
. Odparł Płomienny. - i uwierz mi, nie zapomniałem jakie jesteście. Dawno nie spotkałem na swej drodze prawdziwej kobiety i przez to na chwilę wyleciało mi ze łba, że na wszystko macie swoje zdanie i potraficie na nim postawić.

- I jak potraficie krew wzburzyć w mężczyźnie. Dodał już po chwili. Nieco ciszej.

***

Chętnie się pozbył brzemienia jakim była taka fura złota. Nie zapominając jednak o formalnościach jakich w gildii od niego wymagano. No i nie zamierzał już więcej czasu tracić bo trzeba było zacząć ratować tego nieboraka przed stryczkiem.
 
baltazar jest offline  
Stary 30-03-2013, 23:38   #175
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
oraz pozostali wraz z Mistrzem, wyjąwszy Gomrunda

Świt przywitał grubszym słowem, przed wieżę w celu wiadomym wylazł niechętnie, jakby przez noc uświadomił sobie na nowo, ile ma lat. Ktoś złośliwy – gdyby już się zbudził – mógłby uznać, że nie przypadkiem przez tę, którą spędził w jednym pokoju z Sylwią. I chociaż nawet czatując pod drzwiami, niewiele by się ów ciekawski ktoś o szczegółach dowiedział, może nawet miałby trochę racji. Tyle że nie w takim sensie, który usprawiedliwiłby znaczące uśmieszki...

Troskliwie ułożył ją w łóżku, pogładził z westchnieniem po włosach, napatrzył się smętnie w słabym blasku nocnej lampki na dziewczęcą twarz, naznaczoną goblinią strzałą. Przytargał nawet z dołu cebrzyk świeżej wody i czysty kubek na rano. Ale zasnąć nie mógł, zapadał się tylko coraz głębiej w miękkie posłanie. Z łokciem pod głową, bez ruchu, choć nawet przemarsz goblinów przez sypialnię nie obudziłby zmożonej alkoholowym snem dziewczyny, ubranej w sukienkę Mary. Ładną. Przyjemną w dotyku. I pewnie dużo droższą niż wszystkie, w których swoją żonę kiedykolwiek oglądał.

O poranku sprawdził czujność kompanów skrzypieniem kuchennej pompy i bulgotem w rurach. W mniej więcej trzech na pięć altdorfskich lokali potrafił dojść do podwórzowego koryta, w ogóle nie otwierając oczu, ale mógł tylko się domyślać, ile łatwiejszą może uczynić konfrontację ze światem w ciężki poranek balia gorącej wody.
Pytanie o to Sylwii byłoby chyba jeszcze głupsze niż sztubacka chęć poobserwowania efektów osobiście.
Z obowiązku – ma się rozumieć – zaangażowanego badacza.

*

Nie pamiętała, jak znalazła się w tej pościeli, w sukience, bez butów. Z jękiem podniosła się, żeby spojrzeć, gdzie jest jej plecak. Stał przy łóżku, obok niego nogi w męskich butach. Wolno podniosła wzrok na ich właściciela. Znad balii, do której Dietrich nalewał wodę, buchała gorąca para.
Powoli sobie przypominała. Pijaństwo. Wspinaczkę i to, że postanowiła zdrzemnąć się na chwilę na dachu. Podniosła się z łóżka.
– Jest rano? – zapytała. Zmęczyła się nawet tym jednym zdaniem. Wzrok sam wędrował do bali z wodą. – Mogę?
W odpowiedzi uśmiechnął się ciepło, kiwnął głową i podał Sylwii kubek chłodnej wody. Dobrze zaznajomiony z przyjemnościami, których właśnie zaznawała, nie sądził, żeby w tej chwili bardziej doceniła jakiekolwiek słowa.
Nie dała mu w żaden sposób znać, że chciałaby zostać sama, więc bez fałszywego skrępowania patrzył, jak zdejmuje sukienkę i w krytycznym momencie wyciągnął ramię, żeby miała czego się przytrzymać. Potem pomógł jej bezpiecznie wleźć do balii, a kiedy już solidnie się wymoczyła, podsunął miękki ręcznik. I dwie pomocne dłonie.

Tylko na śniadanie zabrakło już czasu. Czym zresztą niespecjalnie się zmartwił, bo prowiantu i ochoty – przynajmniej w niektórych wypadkach – też.

*

Nowe porządki w Grissenwaldzie chyba na nikim nie zrobiły dobrego wrażenia, zwłaszcza uzupełnione relacją Szczura z wypadków ostatniej nocy. Spieler – osobnik zatwardziale miejski, który cenił sobie bruk pod stopami i przysłaniające horyzont mury – pożałował nagle, że marsz przez spokojne, wiejskie krajobrazy nie mógł potrwać dłużej. Owszem, wszyscy byli głodni i – niektórzy w dwójnasób nawet – zmęczeni, nic jednak nie wskazywało na to, że za bramą będą mogli w spokoju odetchnąć albo choćby się dobrze posilić.
Pozostało tylko życzyć Płomiennemu powodzenia w układach z brodaczami, zaklepać udział w szykującej się być może zabawie i zaraz trzeba było gnać do naczelnej, taka jej mać, kluczniczki miasta; potem wywiedzieć się, kto i jak wielką krzywdę wyrządził Julicie, przy okazji połatać fachowo tych, którzy tego potrzebują, wreszcie dostać się na Świt po zabawki dla Gomrunda, a jak się nadarzy okazja, to samemu też dozbroić się w jakiś zgrabny kawałek stali. No i przegryźć coś w biegu.
Nie miał nawet serca pogniewać się na Ericha za jego błazeńską propozycję, bo sam z przyjemnością by na nią przystał, gdyby nie pilne obowiązki wobec Gomrunda, wobec Julity... I Mary Herzen. Czuł wprawdzie, że wyprawa do wieży coś zmieniła, ale noc rozmyślań to było jeszcze za mało, żeby potrafił choćby sobie samemu jasno wytłumaczyć co.

*

Strażnika przed budynkiem sądu do ruszenia leniwego zadu przekonała dopiero zawartość Konradowego worka. Kiedy jednak już do niego zajrzał, sprawił się lepiej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. A przynajmniej Spieler, przez lata przestane przy najróżniejszych altdorfskich przybytkach świetnie zaznajomiony ze sposobami na wszelkich natrętów. Nieznośna opieszałość była jednym z najlepszych, zaraz po uporczywej głupocie.
Może właśnie dlatego na pojawienie się przedstawicielki prawa najszybciej – w swoim niepowtarzalnym stylu – zareagował Erich:
– Co Pani robi dziś wieczorem po wieszaniu? Może byśmy wyskoczyli potańczyć? Lubi Pani wolne kawałki? Nie czuje się Pani czasami samotna na szczytach władzy? Wiem, co Pani czuje, kiedyś powoziłem końskim zaprzęgiem.

Kapitan Hess obdarzyła wozaka spojrzeniem ani rozbawionym, ani rozgniewanym. Jakikolwiek efekt chciał osiągnąć, zdawała się nijak nie wytrącona ze spokojnej równowagi, jaka cechowała ją już przy ich ostatnim spotkaniu. Coś zresztą w tym, jak patrzyła nie tylko na niego, ale i na innych, zdawało się ogłaszać wszem i wobec: „umrę niezwiązawszy się z żadnym mężczyzną”.
– Powiedziano mi, że wróciliście i że macie ze sobą... coś na potwierdzenie bytności zielonoskórych w okolicy...
Widok goblińskiego łba za to dokonał tego, czego nie zdołał własny urok Ericha. Kapitan, zbladłszy, odwróciła wzrok i przykryła usta. Znać było, że strażnik nie powiedział jej, jaki to dowód ze sobą przywieźli. Szybko jednak zebrała się w sobie i na jej twarz powróciła „biała kartka”.
– Czy to gobliny stoją za mordowaniem farmerów?
– Na farmach znaleźliśmy ślady pobytu goblinów i ich cholernych wilków – powiedział Konrad. – Zanim dotarliśmy do wieży, natrafiliśmy na trupy dwóch konstabli i krasnoluda. Nafaszerowani strzałami. – Konrad podał pani kapitan jedną z zabranych strzał. – No i ślady zębów wilczych też nosiły. Gdy dotarliśmy do wieży maga, to nas te zielonoskórce zaatakowały. Siedziały w kopalni i robiły wypady we wszystkie strony.
– Too... dużo zmienia –
stwierdziła, ważąc słowa Konrada, po czym spojrzała na szubienicę. – Niestety nie wszystko. Ale będę mogła ukrócić to szaleństwo, jakie rozpętał Strassdorfer wokół krasnoludów. O ile, oczywiście, one nie zrobią czegoś nierozważnego. A czy znaleźliście w wieży Marę Herzen?

– Nie – odparł z tyłu Spieler, posyłając pani kapitan krótkie acz przenikliwe spojrzenie, i zaraz wrócił do niezobowiązującej obserwacji skupionych na placu gapiów. Jakby miał absolutną pewność, że w tym jednym słowie zawarł wszystko, co mogłoby ją zaciekawić.
Chcąc nie chcąc, zauważył wśród gawiedzi tykowatą sylwetkę Strassdorfera. Kilkoro ludzi właśnie pozdrawiało go, klepiąc po ramieniu.
Kapitan kiwnęła głową.
– Będą musiały wystarczyć Wasze zeznania. Przyjdźcie proszę po egzekucji do tego budynku. Sędzia na pewno dzięki temu zakaże dalszego nękania krasnoludów.
Spieler odwrócił się powoli, ale mało kto nabrałby się na jego pozorny spokój, kiedy ignorując ostrzegawcze spojrzenia strażników, przepchnął się między chłopakami, żeby z bliska spojrzeć władzy w nozdrza i wycedzić ponuro:
– Popraw mnie, słonko, jeśli się mylę, ale konopny krawat za niewinność to całkiem elegancki sposób nękania.
Grissenwaldzcy strażnicy poruszyli się nerwowo na te słowa, ale kapitan pokazała im, że mają zachować spokój.
– Krasnolud ma zawisnąć za to, że pomógł swojemu kompanowi zabić mieszkańca Grissenwaldu. Tak orzekł sąd.
– Sram na taki sąd –
warknął na to Spieler, ale cofnął się zaraz od schodów, żeby nie drażnić już bardziej tej durnej kwoki na grzędzie i jej kogucików. Nic dobrego by z tego nie wyszło, tylko kolejne problemy.
Wozak posmutniał i zaczął ronić łzy. Nic nie mógł na to poradzić, to był o ile można to tak określić, nerwowy płacz.
– A na podstawie jakich dowodów tak orzekł, jeśli można wiedzieć?

Na widok roniącego łzy Oldenbacha kobieta westchnęła ciężko.
– Panowie... Miasto jest wam wdzięczne za pomoc w odkryciu, że w okolicy grasują gobliny, ale w sprawie krasnoluda wyrok już zapadł. Karel Strassdorfer ostatecznie przekonał sędziego do swojego punktu widzenia. Krasnolud zapłaci za to, co zrobił. Wśród świadków jest zbyt dużo zwolenników tego podżegacza. Przykro mi. Prywatnie się z nim nie zgadzam, co właśnie oznajmiałam sędziemu, ale formalnie wyrok może podważyć tylko wysoki kapłan Sigmara, nulneński asesor lub książę Pfeifraucher. Żadnego z nich nie spodziewamy się tu w najbliższym czasie.
I po tych słowach chciała już odejść, gdy nagle zatrzymała się i dodała.
– Byłabym zapomniała. Wasza przyjaciółka została dotkliwie pobita przez, niestety, miejscowych mieszkańców. Natenczas kazałam pilnować dostępu i do niej, i do waszej łodzi, aby nikt niczego nie ukradł. Skoro już wróciliście, to zwolnię swoich ludzi. Jako rekompensatę przekażę właścicielowi Czarnych Szczytów, by nie liczył Wam za nocleg i przygotował trochę prowiantu na dalszą podróż. A teraz wybaczcie. Muszę przekazać złe wieści dwóm nowym wdowom i przygotować swoich ludzi do oczyszczenia kopalni.
- A kiedy odbędzie się proces owych mieszkańców? -
spytał Konrad. - Jak rozumiem, za sam pobyt w miejscu przestępstwa krasnolud zawiśnie, a tym, co pobili członka naszej załogi, nic się nie stanie?
 
Betterman jest offline  
Stary 02-04-2013, 21:17   #176
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Post napisany wspólnym wysiłkiem.

Sylwia nie lubiła żadnych przedstawicieli władzy. Ci nieuczciwi, stokroć gorsi od zwykłych szubrawców, nieporównywalni w honorze do najlichszego ze złodziei, chciwością dorównujący poborcom podatkowym, budzili jej odrazę. Ci uczciwi, tak samo głusi na jęki własnego sumienia jak cudzy płacz, ślepi na wszystko poza prawem, filtrowanym przez własne ograniczone zdolności pojmowania budzili w niej grozę. Wszyscy oni sprzedali swe dusze i rozsądny człowiek mógł zrobić tylko jedno. Unikać władzy za wszelką cenę. Dlatego dziewczyna odezwała się dopiero teraz.
-A gdybyśmy nie podważyli wyroku, tylko go zamienili? Na wniosek pogrążonej w żałobie wdowy, albo matki, albo dziatek. Jest ktoś taki? My dowiemy się, jaki ekwiwalent w złocie ukoi część bólu, a wdowa poprosi sędziego. Słyszałam o takich przypadkach, raz nawet widziałam jak delikwenta odcinali od stryczka. No właśnie i to pytanie, co je zadał Konrad, ono też jest bardzo ciekawe.
- Moglibyście spróbować...- powiedziała powoli Hess jakby samej się nad tym zastanawiając - Matka Herpina zdaje się mimo swojego wieku bardzo lubić błyskotki. Ale mało możliwym jest by sędzia wystąpił teraz przeciw Strassdorferowi. Przykład pobicia waszej przyjaciółki nie jest tutaj bez znaczenia. Winni zaś za to zostaną ukarani dopiero wtedy jak ich złapiemy. Przy obecnych nastrojach może to trochę niestety potrwać.
- Czyżby Julita nie powiedziała, kto ją pobił? - spytał Konrad. - Chyba ktoś ją przepytał, skoro strażnicy tkwią nad jej głową. Chyba nikt nie czeka na przeprowadzenie śledztwa aż poszkodowana wyzdrowieje i odpłynie, prawda?
- Obudziła się dziś rano. Powiedziała, że... - tu Mathylda Hess znów westchnęła i obejrzała się na towarzyszącego jej strażnika.
- Że gówno widziała i żebyśmy się od niej odpierdolili - dokończył pod znaczącym spojrzeniem pani kapitan, zbrojny.
- Daj spokój, Konrad - wtrącił Spieler. - Jula nie z tych, co całują straż po odznakach. Wiesz, jak to jest w tej branży.
Konrad uśmiechnął się krzywo, ale skinął głową.
- A ta matka Herpina gdzie mieszka? - zadał kolejne pytanie. - Jak się zwie?
- Hilda Baumer. Mieszka w domu na tyłach karczmy.
Trudno było nie przyznać, że Julita miała rację. Rezultaty długiej rozmowy były nader mizerne, i Sylwia w końcu straciła cierpliwość. Tylko widoczny na twarzy rozmówczyni smutek, powstrzymywał trochę złodziejkę i sprawił, że jej słowa nie zabrzmiały ostrzej.
- Zastanawiam się, pani kapitan…, co będzie jak to wszystko zostawimy. Krasnoludy wypną się na miasto, co je morduje pod pozorem prawa, a pani zostanie konieczność obrony miasta przed goblinami. I co zrobi wtedy ten wasz bezkarny kurwi syn, Strassdorfer? Poprowadzi ludzi do kopalni? A co zrobi przekupny sędzia? Zabarykaduje się w domu, kiedy gobliny wejdą tu którejś nocy żeby spalić parę chałup? A pani, pani kapitan, licząc potem trupy, nie pożałuje pani, że nie zachowała się jak należy i nie postawiła na szli swego stanowiska i nie wypuściła niewinnego. Może wtedy krasnoludy odchodząc zajęłyby się goblinami. Tak tylko głośno myślę – Sylwia uważnie, żeby nie pobrudzić sukienki, splunęła pod nogi – bo ogólnie to mam kaca i wszystko w dupie.
Mathylda Hess, która właśnie się odwróciła i miała odejść, dając do zrozumienia, że i dla niej ta rozmowa niewiele wnosi, stanęła nagle jak wryta. Jakby słowa złodziejki były zawartością spluwaczki, którą wylano jej na głowę. Odwróciła się powoli. Po “białej kartce” nie było śladu. Niedomknięte usta jej drżały jakby miały wypowiedzieć bardzo dużo zdań na raz, a przez mięśnie prostej, aczkolwiek nadal niebrzydkiej twarzy przechodziły mimowolne skurcze. Dwóch strażników w mig znalazło się za plecami Sylwii, gdy kobieta podeszła do niej tak blisko jak przed chwilą przed nią stał Spieler.
- Nie masz - mówiła bardzo powoli - Nie masz głupia dziewczyno. Najbledszego pojęcie. O żałowaniu.
Sięgnęła za urzędniczy pas gdzie spoczywała jej jedyna broń. Buława kapitańska. Odpięła ją i wcisnęła w ręce Sylwii.
- To moje stanowisko - powiedziała - Uwolnij go, jeśli zdołasz.
Strażnicy spojrzeli po sobie oniemiali.
- A może któryś z was chce spróbować?! - tu jej spojrzenie i głownia buławy spoczęły kolejno na Erichu, Dietrichu i Konradzie.
- Nie. Ja. – Sylwia wyciągnęła rękę po buławę. – Pani kapitan? Rozumiem, że zamierza podać się Pani do dymisji? – Poczekała na potwierdzenie – Nie przyjmuję jej. Proszę zebrać ludzi. Zaraz dokonamy zaległego aresztowania. I, zapomniałabym – uśmiechnęła się, kac nagle minął i Sylwia, czując, że robi największe głupstwo swego życia, no, jedno z największych głupstw swego życia, czuła się jak młody bóg - Pani kapitan, proszę za mną. Niech strażnicy napną kusze. Idziemy.
Po tych słowach do oniemienia strażników dołączyła również Hess. Patrzyła nerwowo to na buławę, to na Sylwię. Na tę drugą jakby z żalem.
- Macie sierżancie wykonywać rozkazy tej kobiety - powiedziała po chwili do jednego z towarzyszących jej zbrojnych.
A potem odwróciła się na pięcie i skierowała prosto do gospody Czarne Szczyty. Złodziejka patrzyła na szerokie plecy odchodzącej kobiety. Ogień w jej oczach zgasł, uśmiechnęła się ponuro. Cały jej demoniczny plan bez pani kapitan nie był wart funta kłaków.
Spieler wzdrygnął się, kiedy Sylwia wspomniała o kuszach, ale obawy podstarzałego ochroniarza zachował na razie dla siebie. Przesunął się za to bliżej, żeby w razie potrzeby służyć Sylwii swoimi umiejętnościami. A we właściwszej chwili mruknąć cicho do ucha:
- Nie drażnij ludzi. Zrobisz to szybko albo wcale.
-Nie zrobię. Nie aresztuję Strassdorfera bez kapitan Hess, nie bez rozlewu krwi, nieważne szybko czy powoli. Nie jestem rzeźnikiem. Sierżancie, możecie opuścić kusze – Sylwia zwróciła się do strażnika – Proszę zaprowadzić mnie do skazańca. Nie musicie iść ze mną – znowu odwróciła się do Dietricha, Konrada i Ericha – nie ma powodu żebyście się narażali. Trzeba zaczekać na Gomrunda, zająć się statkiem, Julitą. Nikogo nie zniechęcam, ale zrozumiem, jeśli sobie odpuścicie to …
Szaleństwo – uśmiechała się znowu. Tym razem dużo ładniej, łagodnie, wręcz czarująco. Jak przystało na dziewczę w pięknej sukience.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 02-04-2013, 21:38   #177
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kemperbad. To miasto... a raczej przerośnięta portowa wioska z jej nieustannym zgrzytem kołowrotów, nawoływaniem robotników, krzykiem mew i wszechobecną wonią soli i (niekoniecznie świeżych) ryb już zawsze będzie jej się kojarzyło z upokorzeniem, którego doznała. Ze zdradą, poczuciem bezsilności i chęcią zemsty.
Rzeka Stir załamywała się z nieznośnym hukiem i spadała wiele metrów w dół, by po drodze w rospryskach piany namalować promieniami wschodzącego słońca malownicze tęcze nad portem. Mara przypomniała sobie odlatującego w dal rudzika i uśmiechnęła się. Może to miejsce nadaje się na nowy początek?
Potrząsnęła głową i położyła rękę na brzuchu. Coraz ciężej jej było podróżować konno, choć nadal upierała się, że na wóz zapakować się nie da. Potrzebowała odpoczynku. Nie minął nawet tydzień od nieudanych poszukiwań pod jeziorem, ale noce spędzone na nasłuchiwaniu zagrożenia dały się im wszystkim we znaki. Przez całą drogę niemal nie odzywali się do siebie. Bo i nie było o czym rozmawiać, wszystko zostało już powiedziane.
Ale... czy na pewno?
Coraz częściej przyłapywała Tonna na przyglądaniu jej się, gdy myślał, że nie patrzy. Miał wtedy taki dziwny wyraz twarzy, jakby... nie. To nie mogło się tak skończyć.

Prawda?

***

“Ex Corde” był już zamknięty, kiedy do niego dotarła ale na całe szczęście pamiętali ją. Zostawiła po sobie dobre wspomnienia, a dziś mogła się też odwdzięczyć za okazaną pomoc i spłacić dług, który zaciągnęła w imieniu Korony. Z ulgą rzuciła się na wąskie łóżko, jakie jej zaproponowano i natychmiast zapadła w głęboki sen bez marzeń. Wiedziała, że tu jest bezpieczna, do tego nie potrzebowała żadnych zapewnień, których też nie było. Martwiłaby się, gdyby były...

***

Obudziła się natychmiast, gdy tylko skrzypnęły drzwi od jej małej sypialni. Z uwagą wysłuchała wszystkiego, co mieli jej do powiedzenia najemnicy i zasępiła się. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi, choć każdy trop wydawał się teraz na wagę złota. Tylko co miała teraz z tym zrobić? Pójść jakby nigdy nic na spotkanie Rady? Dorwać Gottarda i... co? Miała swoje sposoby na takich, ale co on jej może powiedzieć, skoro zamówienie zostało złożone i wykonane ponad wiek temu? A co, jeśli on nie z tych Wittgensteinów o których mówił mistrz Lutman?

Za dużo pytań, za mało odpowiedzi.

Odprawiła obu, choć Mika wyraźnie się ociągał. Musiała pomyśleć. Kiedy wyszli, zabrała się za kolację, którą właścicielka sklepu postawiła jej na niskim stoliku przy łóżku. Uśmiechnęła się, kiedy poczuła w brzuchu delikatne kopnięcie. Nie wiedzieć czemu nagle przypomniała jej się kołysanka, którą dawno temu śpiewała jej matka. Zanuciła kilka wersów, ze zdumieniem stwierdzając, że pamięta wszystkie słowa.

Uśnij, oczka swe zmruż, śpij synku wśród róż,
niech pachnie Ci kwiat, kołysze Cię wiatr.
Jutro znów, jutro znów
z miłych zbudzisz się snów...


Ukołysana własnym śpiewem i wspomnieniem z dzieciństwa, usnęła ponownie. Tyle, że tym razem sny przyszły i nie dawały jej spokoju. Śniła o tym, że nadszedł dla niej czas rozwiązania. Wezwana do rodzącej shallyitka miała jednak coraz gorsze przeczucia. Mara słyszała, jak rozmawia z Tonnem i coś mu gorączkowo tłumaczy. Coś o złej mocy, klątwach, czarach i mutacjach. I o tym, że nie należy o tym mówić matce tylko wmówić, że dziecko urodziło się martwe. Tak będzie lepiej dla nich wszystkich.
Próbowała stamtąd uciec, ale była przywiązana do łóżka. Widziała, jak kapłanka wznosi nóż i tłumaczy, że dziecko jest owinięte pępowiną, którą trzeba przeciąć. A przecież nic takiego nie miało miejsca, wiedziała to...

Obudziła się z krzykiem, zlana potem. Świtało, choć dzień nie zapowiadał się zbyt pogodnie a słońce nie potrafiło się przebić przez zwartą masę chmur. Długo leżała na łóżku nie próbując nawet powstrzymać płynących nieprzerwanym strumieniem łez.
Wiedziała już, co powinna zrobić.

Wyszła do miasta uprzedzając, że może jej nie być kilka godzin, a nawet kilka dni. Wiedziała, że Tonn będzie ją śledził, ale nie miało to znaczenia. I tak jej nie powstrzyma.

***

Chłodna cisza kamiennych murów przybytku Shallyi w pierwszej chwili ją przeraziła. Mara otuliła się ciaśniej płaszczem i już miała odwrócić się na pięcie, gdy usłyszała dochodzący zewsząd szept: czekałam na Ciebie, moje dziecko.
W wejściu do dalszych pomieszczeń stała bardzo stara kapłanka i kiwała na nią ręką. “Chodź”, zdawała się mówić całą sobą. “Chodź, moja córko”...

Poszła.

- Już dobrze, nic nie mów. - staruszka zdawała się czytać w jej myślach więc Mara położyła tylko błagalnym gestem dłonie na brzuchu. Poczuła kopnięcie, po którym skrzywiła się boleśnie. Jej syn nie chciał tu być. Czuła jego złość. Czy to możliwe?

Shallyitka oderwała jej ręce od brzucha i poprowadziła do małej celi w podziemiach. Zamknęła za sobą drzwi i przekręciła klucz w zamku. Wskazała wąski siennik na środku komnatki, na którym czarodziejka z wahaniem się położyła. Wiedziała, że nie ma już odwrotu. Zamknęła oczy i wsłuchała się w głos kapłanki, zaczynającej właśnie inwokację z prośbą o uzdrowienie.
Nie ma już odwrotu.

***

Ból był potworny.
Jakby żywcem rozrywano jej duszę na strzępy.
To, co zrobiła...
Bez mocy czuła się...

Wolna.

Po policzkach spływały jej łzy, ale tym razem były to łzy radości.
Była wolna.

Z niepokojem dotknęła brzucha, ale on nadal tam był. Czuła jego spokój, jakby usnął po długiej nocy pełnej koszmarów.
Kapłanki nie było w celi, choć drzwi - jak się okazało, nadal były zamknięte na klucz.
Kiedy odważyła się wyjść ze świątyni, słońce chyliło się ku zachodowi. Przy wyjściu ze świątyni czekał na nią zdenerwowany do granic możliwości Mika. Od razu wiedział, że coś się zmieniło. Oczy mu rozbłysły kiedy uśmiechnęła się do niego. Skinęła głową i pozwoliła się przytulić.

A jednak mu zależało...

***

Rzeczy pozostawionych w “Ex Corde” nie żałowała. Nie było tego dużo, poza tym większość z nich nie była już jej potrzebna.
Wiedziała, że Tzeench się zemści. Prędzej, czy później. Choć... może jednak nie? Któż mógł przewidzieć wyroki bogów?
Uśmiechnęła się do jadącego obok mężczyzny a ten odwzajemnił uśmiech i podjechał bliżej, by czułym gestem musnąć jej policzek.

Mieli dość pieniędzy, by zacząć nowe życie a o resztę...
o resztę zatroszczą się na miejscu.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 09-07-2013, 23:44   #178
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Droga wiła się wyżej i wyżej. Tutejsze wzgórza i wsie znane były z uprawy winorośli. I w zasadzie z niczego innego. Mara Herzen wychyliła zza grubego koca nos. Poranek był zimny. Mika obejmował ją przez sen. Jego silna, pokryta bliznami dłoń leżała lekko oparta o jej wypukły brzuch, a ona uświadomiła sobie, że chce już zawsze budzić się wtulona w niego plecami. I że pierwszy raz w swoim życiu podjęła słuszną decyzję. Że nigdy tak naprawdę nie była obłąkaną kultystką. Że jak głupia chowała się w objęciach Tzeentcha bojąc się tego co może ją czekać gdy nie będzie mieć niczego. Że to nie ona krzywdziła tych wszystkich ludzi, a bóg chaosu. I że była wolna. W końcu
Diet przeciągnął się łypiąc na nią nieprzyjemnym jak zwykle spojrzeniem. Nieprzyjemnym, ale jakby takim jej. Jej własnym
Słońce mimo chłodu wyszło już ponad linię otaczających niewielką polanę drzew. Ziemia i koce pokryta była warstwą szronu.
Uśmiechnęła się i przeciągnęła. A potem wstała delikatnie by nie budzić Miki i zabrała się za przygotowanie śniadania.

To było zabawne. Infantylne. Głupie pewnie. Ale miała straszną ochotę śpiewać. Czuła się rześko. Żywo. Nie mogła się doczekać kiedy smażące się na patelence zetną się jak należy, a skwierczące obok plastry słoninki nabiorą pożądanej barwy. Kiedy Mika otworzy oczy. Kiedy zjedzą śniadanie i ruszą dalej w podróż. Nieopodal była wioska Grauweindorf. Dobre miejsce by zacząć. Mogłaby być balwierką. Mika ze swoją krzepą mógłby robić niemal wszystko.
Uśmiechnęła się do jego śpiącego oblicza...

Diet prychnął groźnie, aż się sierść zjeżyła na jego karku, a Mara wstała gwałtownie na równe nogi. Coś zaszeleściło w zaroślach od strony ścieżki. Skaven? Mutanci? Zbójcy?
Odruchowo sięgnęła po sztylet.
- Mika! - syknęła ostrzegawczo do śpiącego mężczyzny. Otworzył oczy. Nawet nie wiedziała skąd, ale zrywając się w dłoni trzymał już miecz. Dał jej znak dłonią by się nie ruszała. Nie zamierzała.
Z zarośli wynurzył się mężczyzna. Za nim drugi i trzeci. Potem czwarty. Wszyscy w liberiach jakiegoś rodu, którego herb, chyba skądś kojarzyła. Wszyscy gładko ogoleni, przystrzyżeni, ładni jak piękni chłopcy. O krokach jednak pewnych i stanowczych, a spojrzeniach pozbawionych skrupułów. Z zaczepionymi za pasy mieczami i bandoletami. Na końcu wyszedł piąty. Szlachcic jakiś niechybnie. W sile wieku. Odziany w adamaszkową szubę i kapelusik na bretońską modłą. Wąsik i bródka przystrzyżone na taką samą. Ale coś jeszcze. Coś w oczach. Coś zmienionego. Wyuzdanego. Na tym świecie swój pozna swego. Mara nie miała wątpliwości, że chaos odcisnął swoje piętno na duszy tego mężczyzny.
- Tonnenberg! - zawołał szlachcic - No proszę! Byłem już pewien, żeś gdzieś uszedł daleko stąd! To ta dziewka? Ouuuu... śniadanko?
Nie mogła nie zauważyć, że oblizał się na jej widok. Tym bardziej gdy jego spojrzenie obmacało jej wypukły brzuch. Podkecił swój wąsik.
- Ta - kiwnął głową Tonn chowając skwapliwie miecz do pochwy.
- Mika... Co tu się dzieje? - Mara nie wytrzymała. Serce biło jej szybciej i szybciej. Niewyobrażone pomysły nakręcały spiralę zdenerwowania.
Najemnik stanął między nią, a szlachcicem. Tyłem do niego.
- Tak musi być - powiedział patrząc jej poważnie w oczy - Są okoliczności. Gdyby nie one... Wiesz, Maro. - patrzył na nią przez długą chwilę nic nie mówiąc. Zupełnie nic. Aż w końcu... - Dziękuję.
I to było ostatnie co powiedział nim odwrócił się do niej plecami i ruszył ku szlachcicowi.
- Kim ty w ogóle jesteś???? - rzuciła do jego niewzruszonych pleców.
- Masz to? - spytał rozczarowany wąsacz Tonna.
- Mam - odparł krótko tamten.
- A dziewka?
- Da sobie radę.
- Tonn!!!! Mika Tonn!!!! -
krzyknęła równie wściekle co płaczliwie za nim gdy znikał z nieznajomymi w zaroślach.
Upadła na ziemię czując nagły skurcz w podbrzuszu.
- Mika Tonn!!! - wrzasnęła ponownie. Poczuła płynące po policzkach łzy.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Słoninka zczerniała od przypalenia, a jajka wyschły na wiór. Nikt nie odpowiedział na jej wołanie.

***

Julita zebrawszy w ustach, z wprawą jakiej nie powstydziłby się najtwardszy żeglarz i charakterystycznym dla tegoż samego odgłosem, krwistą flegmę, splunęła nią za burtę. Syknęła przy tym tylko czując ból opuchniętej szczęki po czym okryła się szczelniej wełnianym kocem.
- Wiosna - mruknęła - Wiosna srosna...
Istotnie. Wiosna zrobiła mieszkańcom tej części Imperium tego dnia nielichego psikusa. Nocą bowiem gdy większość Grissenwaldczyków, oraz krasnoludów z Khazid Slumbol spała snem mniej, lub bardziej zasłużonym, z nieba spadł śnieg. Drobny i rzadki, ale jednak śnieg. Właściwie nadal padał, ale były to już pojedyncze drobinki, które zdawały się topnieć jeszcze przed opadnięciem na lekko tylko przypruszoną ziemię. Można było sobie wyobrazić jak kląć musieli okoliczni farmerzy.
Dziewczyna podrapała się po tyłku po czym przeciągnęła się głośno. Jej wzrok na chwilę przykuł idący po nabrzeżu stróż portowy. Mężczyzna raczej pośledniej postury mogący gdyby nie noszona peleryna z miejskim herbem, być uznanym raczej za pospolitego rezuna niż funkcjonariusza. Wyglądało na to, że robił właśnie obchód i sprawdzał, czy do przystani nie dobiła od wczorajszego wieczora żadna nowa łódź, z której należałoby ściągnął stosowną opłatę cumową.
- Ahoj - zawołał na odczepnego do żeglarki gdy zobaczył, że mu się przygląda.
- Ahoj - odparła - Ahoj ci w dupę kutasie.
To już dodała ciszej pod nosem, choć nie na tyle by strażnik niczego nie usłyszał. Zmierzyli się złym spojrzeniem.
“Taaak, pamiętam cię łajzo. Żeś się gapił tylko.”
Skrzywiła się i patrząc na niego splunęła powtórnie, choć po prawdzie nie za bardzo już było czym. Okrutnie ją suszyło. Gomrund dobre-serduszko jako jedyny zrozumiał jakiego specyfiku było jej naprawdę trzeba i skombinował ku niezadowoleniu Konrada całkiem zgrabny bukłaczek. A i to dopiero gdy rozbiła piątą chyba miskę z tym siuwaksem w którym ten konował zalecał jej “maczanki” robić. Pierdziel jeden. A i Gomrund z Dietrichem nie lepsi. Rycerze od świętej Turyngii. Do żadnego z tych zakutych łbów nie mogło dotrzeć, że to jej zasrana sprawa. Poużywało sobie kilku miejscowych chłopców. Wielkie rzeczy. Znała dziewczyny, które za mniejsze gówno żegnały się z życiem w jakimś zawszonym rynsztoku. Grisenwaldczycy zaś nawet jak ją kopali to znać było, że bez przekonania. Że ino im ktoś nakazał. A i przecież nie szło o byle dupczenie. Julita wiedziała o co się w mieście rozchodzi. Na co się kroi. I czyja krew naprawdę może się polać. Cóż. Na wrażliwą nie trafiło.
Suszenie nagle zrobiło się nieznośne. Trzęsącą się dłonią chwyciła przytroczony do niej bukłaczek sprezentowany jej wczoraj przez Gomrunda. Konrad nie chciał wówczas pić więc piła sama. A że po tych ziółkach szybko ją zwaliło to dziś trochę jeszcze na dnie zostało.
W sam raz by uspokoić skołatane ciało. Z zimna.

Wychodzący spod pokładu przecierający oczy Konrad zastał ją gdy z westchnieniem ocierała usta.
- Czółko panie kapitanie - powiedziała uśmiechając swoją obitą do przechodzącej w gnilny seledyn fioletowości buzię.

***

Późna wiosna w grisenwaldzkich Czarnych Szczytach za sprawą figli pogodowych miała jednak kilka pozytywów. Chłód nocny sprawił bowiem, że sieci lokalnych rybaków, były od kilku dni co ranek pełne wszelakiej maści niezadowolonych z pogody ryb i rzecznych skorupiaków. Gospodarz za bezcen niemal nakupił tych owoców rzeki i zanosiło się, że od dziś goście będą raczeni w końcu czyś innym niż jak dotychczas, kaszanką i ciecierzycą ze szpekiem. A gości zaś był komplet.
Jeden z dwóch największych pokoi na poddaszu zajmowała pani kapitan honoris causa Sylwia Sauerland. Tuż pod nią mieściła się kwatera zajmowana przez Gomrunda i Erichem, który jednak ostatnią noc spędził nie wiadomo gdzie za to wiadomo iż w towarzystwie blondwłosej piekareczki. Obok nocował jakiś kupiec z Averheim, nieco dalej altdorfski bakałarz z trójką żaków, na przeciw równie chudy co ponury sigmaryta sąsiadujący z niejakim Markusem Oppelem, a na samym końcu korytarza nocował Dietrich Spieler. Drugi natomiast z największych pokoi na poddaszu zajmował Iustus Schwerter. Rycerz nulneński dowodzący kompanią pięćdziesięciu pieszych tarczowników stacjonujących obecnie w barakach straży grisenwaldzkiej.

***

Jak się okazało nulneński zbrojny kontyngent miał za zadanie wspomóc ochronę szlaku kupieckiego prowadzącego z Nuln do Altdorfu. Zajmujący się tym do tej pory kemperbadczycy, jak widać, nie radzili sobie z problemem narastającego zbójectwa i płynące z siedziby cechu kupieckiego zażalenia zmusiły w końcu księżną do podjęcia poważniejszych kroków. A pierwsze buty tych kroków nosił właśnie Iustus Schwerter. Srogo wyglądający mężczyzna z blizną po oparzeniu na twarzy i szyi, na której dumnie nosił medalion wilka. To co jednak najbardziej w nim odstręczało to głos. Tak nieprzyjemny, że gdy Sylwia usłyszała go po raz pierwszy ujadający nieopodal pies zaskamlał i schował się do budy. Rycerz niestety od razu wyraził zainteresowanie grisenwaldzką bolączką.
- Cztery baby - mruknął tego samego jeszcze poranka, którego przybył. A było to cztery dni temu. - Pijaczka, brodaczka, przybłęda i ten piskliwy eunuch w rajtuzach - to ostatnie dotyczyło oczywiście lokalnego sędziego - Jak tu kurwa ma niby być porządek?
I zaczęło się. Świt ponownie został zajęty przez zbrojnych, a załoga musiała gęsto tłumaczyć się ze swoich poczynań w Grisenwaldzie. Szczęśliwie i ostatecznie, wczorajszego dnia Iustus uznał ich za wolnych. Nie omieszkał jednak dodać, że im szybciej stąd odejdą tym lepiej dla nich. Zdecydowanie bardziej zaś oczy mu lśniły jakimś takim złoworgim płomieniem gdy przechodził do tematu krasnoludów. Rozmowa jaką odbył z Gudrun była krótka. I sprowadzała się do tego, że Nulneńczyk kazał krasnoludom zwyczajnie spierdalać w pierwsze lepsze góry gdzie jak się wyraził jest ich miejsce. I oczywiście zapomnieć o jakiejkolwiek zbrojnej khazadzkiej interwencji na ziemiach należących do obywateli Imperium, choćby i ci co wieczór zapraszali do siebie gobliny na herbatkę. Gudrun zaś oczywiście miała jego nakazanie głęboko w dupie. Gomrund wiedział, że krasnoludy kończyły pakowanie manatków i znał ich plany. Jutro ruszały na południe. Po drodze mając zamiar zahaczyć o kopalnię Czarne Szczyty. Gdzie on, Gomrund Ghartsson miał się czuć zaproszony.
Iustus również planował opuszczenie Grissenwaldu dnia następnego. Przyobiecał mieszkańcom, że z Nuln na dniach nadejdzie drugi oddział i zrobi z goblinami porządek. On sam nie mógł się tym zająć, bo jak się wyraził nie mógł ryzykować uszczuplenia swojego oddziału w wyniku incydentów niezwiązanych z jego misją. Czym jak łatwo było się domyślić nijak nie zaskarbił sobie wdzięczności grisenwaldczyków. Ku jednak zaskoczeniu niektórych zrobił jedną rzecz, którą już nie wszyscy potępiali. Mianowicie wtrącił do miejskiego aresztu Karola Strassdorfera. Tak jak z początku słuchał relacji niedoszłego verenity raczej w skupieniu, tak gdy tamten zaczął mówić o rzeczach, które rycerz musi uczynić w związku konkretnie z Sylwią Sauerland, rycerz wstał i przyłożył mu pancerną rękawicą w gębę. Potem drugi raz, potem trzeci w brzuch i na koniec kopniakiem wysłał biedaka w gęste uliczne błoto. Nikt się nawet nie zająknął. Tego samego dnia rycerz dał Sylwii spokój o to, że podszywając się poniekąd pod urzędnika miejskiego zwolniła z ciemnicy dwóch więźniów. Dwóch, bo jednym był krasnolud Hulfi, a drugim właśnie goszczący obecnie w gospodzie Czarne Szczyty, Markus Oppel.

***

Jeśli dobrze zastanowić się nad sytuacją, cztery dni temu Markus Oppel uratował Sylwię i Dietricha przed dość ponurym losem. Rzecz rozegrała się właśnie w miejskiej ciemnicy. Sierżant, którego imienia złodziejka już nie pamiętała, zdawał się wówczas zdecydowany wykonywać jej rozkazy. Pech chciał, że jego zarządzający aresztem kolega nie dzielił jego poglądów, a na domiar złego o zajściu szybko zwiedział się właśnie Strassdorfer, który z kilkoma swoimi poplecznikami i popleczniczkami uzbrojonymi w pałki wpadł do lochu i jął wrzeszczeć o zdradzie, gwałcie i bezprawiu. Wymierzone kusze podziałały na tyle, że otwarto kratownicę lochu. Ale tu pojawił się problem. Krasnolud był przez kogoś poważnie pobity i właściwie nieprzytomny. A że chłop był na schwał, Dietrich nie był w stanie go sam unieść. Straż zaś mimo rozkazów Sylwii nie kwapiła się by pomóc Spielerowi. Oboje wówczas i ochroniarz i złodziejka wyczuli niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Niezdecydowanie kuszników, którzy na pewno myśleli czy nie lepiej będzie posłuchać Strassdorfera i skierować broń w Sylwię i Dietricha. Satysfakcję niedoszłego verenity, który wiedział już, że to on ma wszystkie atuty i że nikt mu się nie postawi, a kto to zrobi zapłaci, tak jak ta dwójka tu. To, że za chwilę w lochu nie ubędzie, a wręcz przybędzie lokatorów. I wtedy Markus Oppel wstał ze swojego zgniłego posłania i ujął Hulfiego pod drugie ramię. Obaj mężczyźni stęknąwszy nielicho unieśli wówczas krasnoluda i w milczeniu wyprowadzili go na zewnątrz. Sylwia pamiętała z jaką wściekłą nienawiścią patrzył na nią samozwańczy wódz miasta Grissenwald. Zdążyła tego dnia podpisać papiery zwalniające obu aresztantów, co w świetle prawa czyniło ich wolnymi ludźmi i porozmawiać z Gudrun. Jako jedna z niewielu dowiedziała się wtedy, że wodzem krasnoludów jest kobieta, gdyż publicznie córka Wielkiego Młota pokazywała się wyłącznie w pełnej zbroi rodowej, której jednym z elementów był hełm z maską przedstawiającą surowe, acz szlachetne krasnoludzkie oblicze. A nazajutrz przybył hufiec Schwertera.

***

Na śniadanie zeszli z lepszym, lub gorszym humorem wszyscy goście włącznie z Iustusem Schwerterem. Przyszli też ze Świtu Julita, Konrad i Szczur strzepując z głowy pojedyncze drobinki śniegu. Na szynkwasie czekały już półmiski z uwędzonym przeglądem rzecznym Reiku, gomułka twardego jak kamień sera i dzbanki z cienkim winem i chyba mocniejszym od niego piwem.
Załoga Świtu zebrała się przy największym stole. Jakby nie patrzeć czekało ich podjęcie decyzji. Ślad jaki zostawiła za sobą Mara Herzen był właściwie ledwo widoczny, a i to tylko dla tych co bardzo chcieli go widzieć. Z materiałów jakie Dietrich znalazł w gabinecie Mary w wieży Czarnych Szczytów i nulneńskich akademików, wynikało, że interesował ją rejon Jałowych Wzgórz, a także przepowiednie i obserwacje astronomiczne dotyczące czegoś co miałby jakoby setki lat temu wypluć Morrslieb na ziemie Imperium. Wynikało też, że ktoś stał za nią. Albo z nią współpracował. I zważywszy na stan wieży, nie szczędził środków. Czy jednak i oni mieli ruszać za dietrichową żoną na te zapomniane wzgórza i szukać jej bogowie wiedzą gdzie i po co? Te pytania mogły przez dłuższy czas pozostawać bez odpowiedzi. Gdyby nie Szczur. Chłopak długo przysłuchiwał się rozmowom, aż w końcu nie wytrzymał i sam zabrał głos.
- Wiecie... Pamiętacie ten semafor co go krasnoludy budowały? Masę papierzysk z niego zabraliście. Nudne i niczego z nich nie rozumiałem, ale były też mapy. Przeróżne. A najwięcej właśnie map Jałowych Wzgórz i pozaznaczanych tam jakichś wykresów i znaczków jakby ktoś tam dawno temu szukał skarbów. I sobie myślę, czy ten co kiedyś mieszkał pod semaforem nie szukał tego samego czego szuka teraz pani Spieler?
Poza tym, że właśnie okazało się, że ich ulicznik i majtek pokładowy Szczur, umie czytać, okazało się też, że ciężko było zaprzeczyć jego teorii. Jakkolwiek oczywiście niedorzecznie to brzmiało. Jeśli jednak zawierzyć Szczurowi, powstawało pytanie co zrobi Mara Herzen gdy dowie się, że to czego szukała zostało już wcześniej przez kogoś zabrane? I czy napewno było? I co zrobi jeśli dowie się kim był ów ktoś, który ją uprzedził? I co zrobi z krasnoludami, które nieświadome urzędują na zapieczętowanej ołowianej komnacie?
Ano na te pytania odpowiedzieć już się nie dało nawet będąc Dietrichem. A i poszlak było nader mało, bo z rzeczy, z których być może dałoby się wyciągnąć jakiej informację był tylko stary rozpadający się notes tajemniczego czarownika zabrany spod semafora, choć do jego przestudiowania niestety potrzeba było kogoś kto choć trochę liznął wiedzy magicznej. Była też przepowiednia i obserwacja astrologiczna z pokoju Mary w Nuln. Trochę map. I kostur wspomnianego czarownika, który walał się w ładowni Świtu. Dietrich był pewien, że miał też jeszcze jeden świstek, ale nigdzie nie mógł się go doszukać. Na koniec była też propozycja Gudrun Wielki Młot. By Gomrund pomógł jej odświeżyć i umyć honor klanu Wielkiego Młota w goblińskiej krwi. I by wyruszył wraz z nią na południe.

Markus Oppel przysłuchiwał się rozmowie tej grupy trochę z zaciekawienia, ale i niemniej z pewnej nader palącej potrzeby. Chcąc nie chcąc bowiem znalazł się w niezbyt sprzyjającej sytuacji. Jego zwolnienie z ciemnicy zostało co prawda uprawomocnione słowem rycerza Schwertera, ale pozostawanie w Grissenwaldzie dłużej niż do czasu opuszczenia miasta przez nulneńskich tarczowników było mocno ryzykowne. Markus Oppel bowiem przez nieostrożność i pecha, który ostatnio go prześladował otrzymał w tej mieścinie łatkę osoby parającej się czarną magią. On. Czarną magią. Gdyby nie te dwa tygodnie w lochu to by mu się śmiać chciało. A wszystko przez to, że wprawiona w stan Gaudens Delectabuntur kowalowa zaczęła drzeć mordę tak głośno, że i w Nuln ją pewnie słyszeli. Mistrz Raube ostrzegał go co prawda przed poddawaniem zabiegowi jej podobnych matron. Ale po tym jak zwiewał właśnie z Nuln bez grosza przy duszy nie za bardzo mógł sobie pozwolić na przebieranie w środkach. Tym bardziej, że i dyliżanse i barki tanie nie były, a samotna droga gościńcem do Altdorfu to, jak się dowiedział od tutejszych, samobójstwo. Dotychczasowe mutactwo, zwane dziś zgodnie z prawem grasanterią, tak się rozpleniło, że nie sposób było uświadczyć karawany bez chociaż pół tuzina najemników.
Przysłuchiwał się więc tej grupce bardzo, bardzo uważnie.

***

Dotarła do Grauweindorfu późnym wieczorem. Ledwo. Resztką sił. Nogi trzęsły się jej na równi z zimna co ze zmęczenia gdy oszczekiwana przez kundle minęła rozpadający się ostrokół otaczający zabudowania. Podbrzusze promieniało kłującym bólem. Jakby jakiś nóż był wbity w jej otrzewną i celował w dziecko grożąc mu śmiercią. Jemu i jej. Od południa po udach zaczęła ciec jej krew. Teraz okrywała jej całe nogi. Ale doszła... Upadła dopiero gdy zobaczyła jak drzwi jednego z domostw się otwierają. Nie dała jednak rady zemdleć. Wiedziała, że dziecko umiera. Że ona sama pozbawiona jest mocy. Ale że i tak może je uratować. Że potrzebny był eliksir. I co najważniejsze... By uratować życie, trzeba poświęcić życie. Dziecko za dziecko.
Ktoś z łuczywem w dłoni pochylił się nad nią.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 10-07-2013 o 12:53.
Marrrt jest offline  
Stary 12-07-2013, 13:44   #179
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Swego czasu w aldorfskiej knajpie „Pod Knotem” była taka jedna dziewka, ponoć estalijka. Która każdego wieczoru przychodziła ze swoim fagasem, by potem przysiadać się do innych gości i wręcz kleić się do nich. Co skutkowało tym, że ów fagas ją bijał, smagał, poniewierał i ogólnie znęcał się nad ciałem jej zepsutem. Każdego wieczora dodajmy. Najwyraźniej ta dziewka to lubiła. Erich spotkał się z takim przypadkiem raz, a teraz drugi.

Julita bowiem pomimo obitej gęby nie miała pretensji do miejscowych, którzy tak ją urządzili. Przynajmniej tak się zachowywała. Cóż … najwyraźniej i ona to lubiła. Erich nie lubił tej pindy i chyba z wzajemnością. Nie lubił ludzi, których nawet kopanie nie uczy rozumu.

Na szczęście mieszkał z Gomrundem w gospodzie i nie musiał oglądać posiniaczonej facjaty Julity. Ostatnią noc zaś spędził w ciepłych ramionach piekareczki. To był cud, że w ogóle udało mu się ją poderwać. Na szczęście napady śmiechopłaczu trochę mu odpuściły, a drobny, ale gustowny prezencik w postaci srebrnego łańcuszka pomógł mu przełamać dziewczęcy opór.

Sytuacja w Grisenwaldzie wyglądała zgoła inaczej, niż parę dni wcześniej, a to za sprawą Iustusa Schwertera, który mówiąc kolokwialnie wziął wszystkich za mordy. I pod osłoną kilku dziesiątek zasranych tarczowników zaczął się zachowywać, jak udzielny książe i wymówił im gościnę. Gnojek. Jego Erich też nie lubił. Co gorsze, gdy schodził na śniadanie, ta menda już była na Sali, a że nieszczęścia chodzą parami, to i przywlokła się Julita ze Świtu.

Takie towarzystwo na trzeźwo było nie do zniesienia. Nic zatem dziwnego, że Erich na dzień dobry chlapnął sobie przy szynkwasie sznapsa do wędzonego węgorzyka. W ogóle gospodarz, zacny człek, serwował frykasy wprost z rzeki.

Zmiana jadłospisu wywołała w Erichu nerwowy chichot, który jednakże trwał dość krótko przerwany wpakowaniem sobie do ust kawałka wędzonego reikowego okonia.
- Mhmmm … dobre, aż żal stąd wyjeżdżać, ale cóż. Jak nas nie chcą … tylko dokąd?
Spytał popijając piwem. Tym mocniejszym.
- Po prawdzie, to nie uśmiecha mi się wycieczka do miejsca, gdzie coś spadło z Morrslieba na ziemię, bo nic dobrego z tego nie może wyniknąć. Z drugiej strony iść na południe bić się z zielońcami? - westchnął - Nie ma już dobrej roboty dla najemników, czy jak? A może pohandlujemy na Reiku, jak dawniej bywało?
Spojrzał z ukosa na Oppela i zagadnął ściszając głos.
- Marcus, miejscowi gadają, że znasz się na … no wiesz takich zakazanych rzeczach. - Erich zachichotał nerwowo - Może mógłbyś mi pomóc? Śmieje się i płaczę jak kretyn bez powodu. Już mnie to męczy. Nie mówiąc o tym, że dziewki płoszy.
Podzielił się swoimi zmartwieniami.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 12-07-2013, 15:38   #180
 
kymil's Avatar
 
Reputacja: 1 kymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputację
Markus łykał rybną polewkę bez pośpiechu, wszak nie była to jego pierwsza dzisiejszego dzionka. Pobyt w tiurmie nikogo nie pozostawiał obojętnym na uroki wolności. Od samego ranka tedy Oppel starał się zaspokoić apetyt jakby na tydzień naprzód. Mężczyzna, mimo że na pierwszy rzut oka chudy jak szczapa i długi jak gówno pelikana, wpychał w siebie strawę niczym halfling podczas Święta Żniw. Jednym słowem nie żałował sobie.
Miarkował już niedługo prysnąć z Grissenwaldu. Ostatnią rzeczą jakiej chciał był powrót do ciemnicy. Ostatnie cztery dni śnić mu się miały przez parę ładnych tygodni. Jako, że mutancka grasanteria się rozpleniła w lasach okolicznych, najrozsądniej było przyłączyć się do tej gromadki, której celów nie znał, ale widać było, że nie zamierzają osiedlać się tu na stałe.

"Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie" - pomyślał sobie w duchu.

Toteż błysnął uśmiechem w odpowiedzi na nagabywania Ericha i mimowolnie, jakby na szczęscie pogładził się po włosach, w które powoli wkradało się srebro. Wszak czwarty krzyżyk miał już za sobą.

- Ha, miejscowi gadają, mówicie? Miejscowi gadają, żem mistrz iluzji i konfabulacji, panie Oldenbach. Nic z tych rzeczy niestety i na szczęście bacząc na okoliczności. Sami przeto widzicie, że głupota ludzka granic nie zna. Dopomóc Wam jednak mogę, ale nie odbędzie się bez paru spotkań. Hipnoza wszak to sztuka trudna, oporna, ale daje rezultaty... - zawiesił znacząco głos i przejechał wzrokiem po pozostałych.

- Wy zaś opuszczacie to urocze miejsce, prawda? Tedy musiałbym się zabrać z Wami. Jak Wam to pasuje, hę?

- Nie “panuj” mi Markus, bo czuję się stary. - powiedział Erich wyciągając fajeczkę - Nie ma to jak zapalić po posiłku. Jeśli chcesz się przyłączyć do nas, to nie widzę przeszkód. Każdy się przyda na mięso armatnie. Zwłaszcza taki, co nie potrafi walczyć. - poklepał mężczyznę po ramieniu. - Będziesz szedł w szpicy. He, he. - tym razem jego śmiech nie był nerwowy.

Oppel przyjął żart jako dobrą monetę.

- Czuję się zatem zaproszony, pomogę jak potrafię. Powartuję, upichcę coś na ciepło. Nie pożałujecie, zapewniam. W szpicy widzę, że wielu ze mną pójdzie. Na zabijakę mi wszak Erichu nie wyglądasz, ha. Ale na gawędziarza, to i owszem. Gwoli ścisłości, ten tasak co przy pasie przytroczony noszę ostry jest, ale wiadomo nie od dziś, że i rycerz dupa kiedy wrogów kupa.


Oppel był gotowy do drogi, gdziekolwiek by ona nie wiodła. Worek podróżny leżał przy stole, kij podróżny wsparty o ścianę, kałdun Markusa był pełen jedzenia. Czego chcieć więcej?
 

Ostatnio edytowane przez kymil : 15-07-2013 o 21:54.
kymil jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172