Przejażdżka nie należała do udanych. Nie dość, że kompanii przydarzył się wypadek z kołem dyliżansu, następnie zaś złapała ich ulewa. Jak na złość derka Zinggera przemokła do szczętu i przestała dawać ochronę przed rzęsistym deszczem. - Reiklanndddd, jego mać, jak zimno - szczękał zębami łotrzyk, raz po raz zakrywając przemokniętym kociem. - Trzebba było w Talabheim ostać przy ojcu. Przedsiębiorstwo przejąć, to nie. Wędrówki mi się zachciało. To mam. Psi los! - Gunnar? Daleko jeszcze? - zakrzyknął rozpaczliwie do woźnicy. Ni stąd ni zowąd, jakby w odpowiedzi, rozległ się wizg koni, lejce pękły, a wóz pokolebał się dalej bez zaprzęgu. Zaskoczony całkowicie Bernhardt o mało zębów sobie nie wybił. Poderwał się ze skrzyni, chwycił oburącz barierki, starając ogarnąć sytuację. - Rrranaldzie, miej nas w opiece - wyjęczał na widok mutanta. A następnie zwymiotował prosto w kałużę drogi. |
Dość szybko Axel doszedł do wniosku, że przepłacił, i to bardzo, za nad wyraz wątpliwy luksus podróżowania dyliżansem, w warunkach znacznie odbiegających od komfortowych. Co prawda jechali w dobrym kierunku i nikt nie złamał karku podczas wypadku dyliżansu, ale i tak nie zmieniło to zdania Axela na temat kompanii przewozowej Zębatka w ogóle, a Gunnara i Hulza w szczególności. Gdy dyliżans po raz drugi się zatrzymał, chociaż tym razem nie w rowie, Axel przeklął najpierw przodków i potomków obu woźniców, a potem dopiero rozejrzał się dokoła. I pożałował tego natychmiast, bo nie był pewien, czy nie zdrzemnął się jednak i nie śni mu się jakiś koszmar. Bo to przecież było niemożliwe, by jego dawny kompan, Rolf, za mutanta robił i na dyliżanse napadał... Siedział więc Axel bez ruchu, z otwartymi ustami i oczami, i wygapiał się w to coś, co kiedyś było Rolfem, a teraz usiłowało zarzezać jednego z woźniców. |
|
Ostatnie dni były dla Lothara tak paskudne, że nie zaskoczyło go ani tempo ich jazdy, ani "wysiłki" woźniców, ani nawet urwane koło dyliżansu. Powiedzmy sobie szczerze - po napadzie bandytów, utracie konia, posiniaczeniu zarówno ciała (przy upadku) jak i ducha (w karczmie) nie wyobrażał sobie, by cokolwiek mogło mu popsuć humor jeszcze bardziej. Kiedy zaczął padać deszcz, wręcz się uśmiechnął - pff... typowe - ni to westchnął ni to mruknął niezrozumiale, sam do siebie. Uśmiechnął się tym bardziej, że sam był w środku, chroniony przed wodą i wilgocią. I samo to pozwoliło nieśmiało zakiełkować nadziei, że najgorsze już za nim... |
Rozprawa z mutantem przebiegła nad wyraz szybko. Nim Bretończyk uporał się z naładowaniem pistoletu, Szkiełko podbiegł do zaabsorbowanego wdrapywaniem się na dyliżans potwora i silnie zdzielił go pałką w nogę. Rolf zachwiał się i puścił, w tym samym momencie Wolfgang skończył magiczną inkantację i z jego ręki wystrzelił w kierunku mutanta ładunek eterycznej energii, który przybrał formę migotliwej strzały. Trafiony w głowę ludojad zawył i z dymiącą, osmaloną czaszką upadł w błoto, nieruchomiejąc. W tym samym momencie wydarzyły się inne rzeczy. Gdzieś z przodu, na drodze coś upiornie zawyło. Słychać też było odgłosy przedzierania się kogoś przez porastające pobocze drogi krzaki. Phillipe bez wahania uniósł naładowany już pistolet i wypalił w zarośla. Jego postać spowiła chmura gryzącego dymu, donośny huk wystrzału poniósł się echem po lesie. Na szczęście nie trafił, bo z krzaków wypadł poharatany, przerażony Hulz. - Nie strzelać! To ja! - krzyczał wymachując rękami. - Sacrebleu! - zakrzyknął Phillipe, zasłaniając usta w teatralnym geście przerażenia. |
Mutant padł, nim Axel zdążył włączyć się do walki. I bardzo dobrze, bowiem strażnik dróg miałby zapewne opory przed rozwaleniem głowy komuś, z kim opróżnił niejeden dzban piwa. No i dobrze, że nie poszedł w ślady Bretończyka, bo kto wie, czy nie ustrzeliłby Hulza. I nie o to nawet chodziło, że nic do woźnicy nie miał, ale zastrzelenie Hulza bez wątpienia ściągnęłoby na głowę Axela całe morze problemów. Zszedł na ziemię, sięgnął po pistolet, po czym, stale rozglądając się na wszystkie strony, ruszył w stronę truposza, którego wcześniej konsumował Rolf. Do znajomości z mutantem nie zamierzał się przyznawać, ale ciekaw był, kim był nieszczęśnik, którego były kompan dopadł. Zawsze lepiej wiedzieć więcej, niż mniej, a po dotarciu do Altdorfu a nuż ta wiedza się przyda, na przykład by poinformować krewnych. - Jest ich tam więcej? - zwrócił się do Hulza. - Mutantów, znaczy? Konie całkiem przepadły? Nie czekając na odpowiedź przyklęknął przy zwłokach, by sprawdzić zawartość kieszeni nieszczęśnika, bowiem ratować mu życia już nie można było. |
Leopold zdziwił się magicznym pociskiem, który rozłupał łeb bestii. Zwykle takie atrakcje towarzyszyły źle obmyślanym akcjom przeciwko posesjonatom na tyle zamożnym, bo gościć u siebie czarodzieja...W pierwszym odruchu chciał przeszukać to coś, ale przypomniały mu się nauki jego mentora, Ole Zmruż - Oczko: "chciwość zgubą frajerów". Nawet, gdyby potwór miał mieszek, to czy przekleństwo Chaosu nie przeszłoby na złodzieja? Niespodziewanego kolegę po fachu dostrzegł w towarzyszu podróży. Panowie strażnicy dróg, tak dostojni na swoich wierzchowcach, widocznie również nie gardzili złodziejską robotą. Jeszcze nieszczęśnik dobrze nie ostygł - zapewne - a tu już dobrano mu się do spodni. Tak, jak podpowiadał mu instynkt, Szkiełko wycofał się na ubocze i zajął obserwacją okolicy. Krzaki ostatnio były tak popularnym ośrodkiem aktywności, że nie mogły teraz tak po prostu nudnie nie posiadać innej zawartości do ujawnienia. |
|
|
Zingger w końcu doszedł do siebie, choć nie bez trudu. - Okropieństwo - splunął na pokiereszowane zwłoki mutanta. - Ile takiego ohydztwa się pałęta po tych mrocznych lasach? Lepiej tam nie właźmy zbyt głęboko. Ale konie trza nam prędko odnaleźć. Hę, Panowie woźnice, jak Wasze pociechy przywołać? Sprawdził kordzik u pasa czy lekko wychodzi z pochwy. - No, dobra, chodźmy bo się ściemnia. Konie się same nie znajdą. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:16. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0