|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
29-09-2018, 16:05 | #1 |
Reputacja: 1 | [Warhammer] Kroniki Ostermarku Kroniki Ostermarku Marius Nie były to łatwe czasy dla poborcy podatkowego. Bechafen, stolica Ostermarku, miasto mroczne i ponure, pełne wąskich budowli z ciemnego drewna Wielkiego Lasu, którego brzydoty nie były w stanie ukryć ani jasne, często kruszące się już tynki, ani stosowane aż do przesady i bez jakiegokolwiek wyczucia gustu kolorowe, krzykliwe ozdoby... To tu przyszło Mariusowi praktykować swój fach. Miasto samo z siebie nie było jednak takie złe, to powojenna rzeczywistość spowodowała, że jego życie stało się znacznie trudniejsze. Wysokie wojenne podatki mocno ogołociły kiesy zarówno prostych mieszczan jak i wszelakich handlowych i rzemieślniczych organizacji, które prowadziły swoją działalność w Bechafen. Do tego dochodziła powszechna niepewność jutra wywołana niejasnymi wieściami dochodzącymi z Północy. Czy wojna była ostatecznie wygrana, czy należało jednak trzymać oszczędności głęboko ukryte, w razie gdyby przyszło szybko składać kram i uciekać? Może lepiej było przez jakiś czas nie płacić podatków, ryzykując, że miasto najwyżej w końcu odbierze nieruchomość? Wszak i tak cały gród mógł niedługo spłonąć, a zaoszczędzony srebrnik w kieszeni był zawsze sprawą pewną. Wydawało się, że powoli zmieniała się też mentalność wielu Ostermarkczyków, zmuszonych do kombinowania w nowej rzeczywistości. Dumny i uparty naród niegdyś zazwyczaj albo honorowo płacił podatek albo uparcie płacenia odmawiał. Sprawa była więc jasna. Obecnie jednak miejscowi coraz to częściej kombinowali, szukali wykrętów i luk prawnych. A tych ostatnich niestety nie brakowało. Winna temu była obecna niejasna sytuacja prawna w prowincji. Zaraz przed wojną zaczęto bowiem uchwalać duży pakiet ustaw i rozporządzeń, zawierający w sobie również znaczne zmiany w prawie podatkowym. Niestety, wojna zatrzymała nagle prace, powodując, iż wiele z dekretów wprowadzono tylko połowicznie, bądź w niedopracowanej, skleconej na szybko formie. Chaos prawny utrudniał pracę zarówno poborcom, jak i samym obłożonym podatkami organizacjom handlowym. Wszystko wskazywało jednak na to, że obecnie Urząd Kanclerza zupełnie nie radził sobie z przepracowywaniem płynących do niego ponagleń i zapytań prawnych. Co mogło, ale nie musiało mieć coś wspólnego z tym, iż sam Kanclerz zaginął na wojnie, a nad urzędem władzę sprawował jego młodszy, najwyraźniej niezbyt rozgarnięty, brat. Nie pomagały też powszechne niepokoje w mieście. Nie tylko czysto polityczne, bo wichrzycieli nigdy tam nie brakowało, ale sięgające nawet spraw religijnych. Miejscowa wielka świątynia Sigmara ledwo egzystowała finansowo, liczne grupy wzburzonych wiernych od tygodni domagały się głowy posądzanego o konszachty z Niszczycielskimi Siłami Lektora Hugona Bergsbluta, co bardzo skutecznie ograniczało ilość zbieranych datków. Niekoniecznie dlatego, że większość wiernych faktycznie w te bzdury wierzyła, ale dlatego, że bali się chodzić do świątyń, pod którymi często zbierał się wściekły tłum i można było łatwo zarobić w łeb. Jak to zwykle bywało świątynia dzierżawiły część swoich budynków od miasta, toteż i z tej strony ratusz notował znaczną utratę przychodów. Wszystko to powodowało, że i dochody Mariusa powoli acz pewnie zaczynały spadać. Nie dość, że niekończące się dyskusje i spory prawne powodowały, że jego pracownicy musieli poświęcać znacznie więcej czasu na wykonywanie swoich podstawowych zadań, to jeszcze sam Ratusz zaczynał coraz bardziej na niego naciskać, by - zapewne za sprawą jakiejś magii - jeszcze bardziej zwiększył ściągalność na swoich terenach. Z niezbyt solidnego źródła słyszał nawet, że rozważano renegocjację jego kontraktu, by obniżyć jego udział w zyskach z zebranych kwot. Wszystko wskazywało na to, że nadchodziły ciekawe czasy. Arnold W Remer żyło się trochę jak w królestwie z bajki. Nigdy nie wiadomo było co też wymyśli władający miastem "oświecony inaczej" Oswald von Cranach. Wśród dość fikuśnych jak na te strony kamienic coraz to przechadzały się grupki jakichś dziwolągów. Gdzie nie splunąć, pewnikiem trafiłoby się w jakiegoś filozofa i jego szkółkę zafascynowanych nim młodzików. Pełno tam było niespełnionych wizjonerów, szalonych inżynierów-wynalazców, niedołężnych rewolucjonistów i innego nieprzydatnego społeczeństwu tałatajstwa. Było to idealne miejsce, by ukryć się ze swoimi własnymi przekonaniami. Zaprawdę cała ta barwna zbieranina dla Arnolda była na swój sposób fascynująca. Czy taki szalony wywrotowy kocioł faktycznie zebrał się tam jedynie za sprawą sprzyjających im dekretów władcy, czy może maczał w tym palce sam Pan Przemian? A może sam Cranach był jego narzędziem? Jeśli Kruczy Bóg zesłał Arnoldowi jakieś ku temu wskazówki, to młody kupiec nie był w stanie ich odpowiednio zinterpretować. A przecież czasem miewał prorocze sny, zlepki chaotycznych obrazów, tajemniczych znaków i liter, kakofonie głosów mówiących tysiącami obcych języków i dialektów. Czy były to wszystko zagadki do rozwiązania, czy ich znaczenie miało objawić się dopiero z czasem? Tego młodzieniec nie wiedział. Nawet bez kierownictwa swojego Patrona dostrzegał jednak ogromny potencjał w hrabstwie, w którym przyszło mu mieszkać i handlować. Jednocześnie było bowiem szykującą się do wybuchu beczką prochu. Wszystko wskazywało na to, że prości, niepewni jutra ludzie mieli dość panujących tam zwyczajów. Kwieciste, naukowe przemowy ich pana i jego krzykaczy nie trafiały do prostych głów, dziwaczne socjologiczne eksperymenty irytowały zwykłych ludzi, spragnionych prostych rozwiązań. Podburzani przez niechętnych nowym "nowoczesnym" porządkom kapłanów, z których wielu również sfanatyzowało się w czasie wojny, oburzeniem odpowiadali na marnowanie podatków na coraz to nowe wymysły. Robiło się coraz bardziej gorąco. Z jednej strony sprzyjało to zamiarom Tzeentcha, z drugiej jednak czasami utrudniało pracę samemu Arnoldowi. I wtedy szanowny margrabia wymyślił ten cały program edukacyjny. Arnold wielokrotnie analizował sytuację. Z jednej strony mógł on służyć za narzędzie do rozbudzenia w prostym ludzie jeszcze bardziej anarchistycznych myśli, z drugiej jednak aż strach było się w to angażować, nie wiadomo bowiem było kiedy poirytowany lud takich edukatorów porozwieszałby na najbliższych drzewach. Handel też szedł całkiem nieźle. Dziwaczni wynalazcy, którzy ciągnęli pod patronat margrabiego jak muchy do miodu częstokroć gotowi byli wydawać znaczne kwoty ze swych stypendiów na rzadkie, ponoć potrzebne im do pracy, towary i materiały. Niestety zdarzało się, że nim towary dotarły, ich już nie było, albo w swoim roztrzepaniu obiecane złoto wydali już na coś innego. Na szczęście kompleksowe umowy i zaliczki dość dobrze chroniły Arnolda przed tego typu stratami, ale te mimo wszystko się zdarzały. Dla bezpieczeństwa łączył więc normalny handel z tego typu zleceniami wysokiego ryzyka, które zazwyczaj miewały też znacznie wyższy potencjał zysku. Ostatnio edytowane przez Tadeus : 29-09-2018 o 16:10. |
29-09-2018, 21:24 | #2 |
Reputacja: 1 |
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 29-09-2018 o 21:59. |
29-09-2018, 23:39 | #3 |
Reputacja: 1 | Sytuacja w Gaju Cudów na błoniach skutecznie odciągała uwagę zebranych od ponurej rzeczywistości. Marius spoglądał na oazę spokoju, Cerwina, który w otoczeniu pachołków kata wygłaszał mowę, zagłuszaną przez dwie krzyczące, złorzeczące, płaczące i wyjące na przemian, hoże dziewoje. W pobliżu zebrała się grupa obszarpańców i kilku dandysów, spragnionych rozrywki. Humory im dopisywały, pomysłowość w gestach i zapowiedziach również. Cerwin, prawa ręka Gustava Helmholtza, miejskiego kata i właściciela zamtuza, miał raczej flegmatyczną i odporną na wszelkie wpływy naturę - dlatego spisywał zeznania ludzi na mękach i prowadził papiery domu uciech bez ulegania nadmiernym emocjom. Erwin, chłopak przyuczany do zawodu, jak zwykle wiercił się i kręcił, odwrotnie Zagryź - oaza ziewającego spokoju, pobliźniony weteran psich walk umiał cenić spokój. Duży - ex-gladiator ze skomplikowaną historią i nieskomplikowaną psychiką - jak zwykle mamrotał coś pod nosem, budząc nieco konsternacji i obawy w…. Miażdżycielu i Krwawym Łowcy….. o ile Marius dobrze spamiętał. Dla ludzi Witruwiusza (właściciela Szkoły Gladiatorów i przedsiębiorczego mieszczanina) , najętych na tą okoliczność, była to nowość. Cóż, ich szef dogadał się z katem i chciał wejść do biznesu, Marius miał dopilnować szczegółów, a oni, by nie doszło do zbędnych komplikacji. Wszyscy wiedzieli, że karą za nielicencjonowany nierząd jest wyprowadzenie pań negocjowalnego afektu do Gaju Cudów, obdarcie z odzienia i pozostawienie….. publika dopełniała reszty kary. Stąd ożywienie obszarpańców, czekających na swoją kolej. Cerwin monotonnym głosem przedstawiał przewiny dwóch uchodźczyń z Ostlandu. Tak naprawdę chodziło o to, że nie chciały pracować u żadnego patrona, tylko na własną rękę, a konkurencji kat nie lubił…. w mieście wszystko było opodatkowane. Lamenty i oznaki radości publiki weszły na wysokie tony, gdy pachołkowie obdzierali niewiasty z odzienia. Kiedy Marius z ludźmi podchodzili do miejsca zdarzenia, a pachołkowie kata sie nie wycofywali, paru co bystrzejszych gapiów zaczęło głośno wyrażać swe oburzenie. Wówczas Cerwin oznajmił kobietom, iz możny pan Witruwiusz pokryje ich grzywnę i koszty procesu, jeżeli zgodzą się pracować dla niego. Marius odegrał teatrzyk, potrząsając pękatą sakiewką z gmerkiem szkoły gladiatorów, a Miażdżyciel i…. ten drugi pogardłowali na niezadowolonych i pobrzęczeli bronią - a z racji profesji, robili to efektownie. Kobiety poszlochały i się zgodziły, gapie burzyli się, ale gladiatorzy i pachołkowie kata to było za dużo na nielicznych śmiałków - co innego bezbronne kobiety, co innego grupa drabów. Wszystko szło dobrze…. -Stop! Ja je biorę! - rozległ się pijacki tenor. Tłum przerzedził się, płazowany mieczami zbrojnej eskorty, ukazując chwiejącą się i podekscytowaną grupkę szlachty. Jeden z nich - zapewne śmiałek dążący na wojnę z Chaosem, który zamarudził w swej podróży do Ostlandu - właśnie pokazywał prostaczkom, kto tu rządzi. -Jestem szlachcic i moje słowo tu prawem! Kto się przeciwi - wyrezać! Dawać te włóczęgi! - wrzasnął, zyskując poklask reszty herbowych i grupki klakierów. Słowo szlachcica mówiło, że kobiety karane to ludzie luźni, nie miejscy obywatele. Że była to prawda, nieistotne - ważne było słowo szlachcica. Co prawda były przedmiotem postępowania miejskiego za przewiny podległe miejskiemu prawu - ale jako luźne mogły być osądzane przez szlachtę, a ten je właśnie zamierzał ukarać za włóczęgostwo. Sprawa dyskusyjna - gdyby był tu ktoś ze statusem, który pozwoliłby nad taką sprawą dyskutować Na pewno nie był to Marius, niższy urzędnik Ratusza, poborca podatków w - ładnie mówiąc - mniej renomowanych okolicach. Poza tym, po strojach i jakości zbrojnych sądząc, panowie szlachta byli majętni, a kto by się im narażał? Marius musiał szybko coś wymyślić, albo zarobek przeleci mu koło nosa. -Możny panie, na kogo stawiacie w najbliższych szrankach gladiatorów? - Na Łupacza Czaszek! - rozdarła się szlachecka hałastra, co było do przewidzenia. Witruwiusz robił dobry interes na liderze ostatnich walk. - Rzeknij słowo, panie, a te dwie włóczęgi umilą mu wieczór…. oczywiście po szanownych panach, jeżeli zechcecie tak przed prostaczkami…. - wskazał na podochocony tłum. - Łupacz Czaszek to gladiator Witruwiusza, a on doceni Twoją łaskę, panie… - skłonił się kornie. Pomimo podchmielenia wizja spółkowania pod oczami miejskiej biedoty otrzeźwiła szlachciców na tyle, by łaskawie darowali kobiety do zabawy Łupaczowi Czaszek, w zamian żądając pozdrowienia ich z areny. Gnąc się w ukłonach, Marius kazał czym prędzej zabrać kobiety do Witruwiusza i przekazał mu żądanie szlachciców. Ledwie wyszedł ze szkoły gladiatorów i dotarł do domu, musiał zjeść obiad doprawiony utyskiwaniami wdowy Vanleuven, że bez Dużego mieszkańcy kamienic nie chcieli regulować zaległych czynszy. Wdowa była pełnomocnikiem Mariusa, prowadząc mu dom i jednocześnie pobierając czynsze z podległych mu w tym celu kamienic, oficjalnie należących do faktora Spółki Lustryjskiej, Erazma Janwillena. Pomstując w duchu, Marius wziął Erwina, Zagryza i Dużego i do zachodu słońca chodzili od drzwi do drzwi, wyciskając miedziaki, a jak trzeba, zabierając nędzne garnki, płaszcze i łapcie tym, których nie stać było na opłaty. Wstyd było Mariusowi iść z takimi fantami do szwagra, kazał więc je zrzucić w magazynku i poszedł, utopić nieco smutki z kompanami u Cerwina. Szwagier, Dieter Knapp, był oficjalnie złotnikiem, a faktycznie platernikiem, i prowadził lombard w nadziei wzbogacenia się na tyle, by podnieść swój status w cechu. Marius miał niewielkie grono zaufanych kompanów. Należał do niego Cerwin, człowiek kata, Galenus, cyrulik ze Szkoły Witruwiusza, i Kaletka, jedyny skryba na tyle odważny, by założyć własne skryptorium, łamiąc monopol Głównego Skryby Bechafen. Zwykle spotykali się na zapleczu zarządzanego przez Cerwina zamtuza, chyba, że temu obowiązki nie pozwalały na poświęcenie im czasu - wówczas szli do “Pod Piórem i Pergaminem” Wieczór spędzili w minorowych nastrojach - czas wojenny odbił się źle na interesie każdego z nich. Eskorta dwóch pań sprzedajnych nie była dużym zarobkiem, a z czynszy, które udało mu się ściągnąć, ledwo wychodził na swoje. Pocieszyłby się, wpadając do Passiflory, ale na takie delicje musiał zapracować ekstra. Passiflora pracowała w jednym z najlepszych domów publicznych, pojawianie się tam Marius traktował jako podnoszenie swego statusu, ale ostatnio coraz rzadziej było go na to stać. Jeszcze mógłby tam spotkać swojego zwierzchnika, głównego jurystę Ratusza, Moritza Feuerbacha, który nie byłby zadowolony z poziomu ściagalności danin - od dawna nie był zadowolony z pracy żadnego z poborców, nie przyjmując do wiadomości, że nie da się strzyc wełny z zabiedzonej owcy w takiej ilości, jak ze zdrowej. Wróciwszy do domu, Marius zaplanował na następny dzień wizytę u siostry Brigitt - Shallyanki, która wsparła go podczas, gdy matka umarła w połogu przy najmłodszym dziecku, i była najbliższa temu, co można by było nazwać rozwojem duchowym u większości ludzi, a co w wypadku poborcy podatków, istoty bez litości i sumienia, co powszechnie wiadomo, nie występuje. Ostatnio edytowane przez Reinhard : 29-09-2018 o 23:45. |
30-09-2018, 13:56 | #4 |
Reputacja: 1 | Marius Następnego dnia obudziło go głośne szczekanie jego psów. Sny miał niespokojne i raczej ponure, pamiętał z nich tylko niewyraźne postrzępione obrazy i echa silnych emocji. Zmatowione fragmenty szkła starego okna wpuszczały do środka błyszczącą mozaikę chaotycznych refleksów. Niewiele było jednak przez nie widać. Ostrożnie uchylił okno wpuszczając do środka zimne poranne powietrze. Podwórze na dole i alejki w pobliżu zasnute były mroźną mgłą, wyjątkowo gęstą, nawet jak na przedwiośnie w tych stronach. Wyglądało na to, że nie działo się nic złego. Wymagające stanowczego samca alfa potężne psy strażnicze wyraźnie wykorzystywały fakt, że ich opiekun, stary Rufus, nie miał już tyle sił i stanowczości co kiedyś. Psy były dobrze ułożone, ale jako zwierzęta stadne zawsze wykorzystywały nadarzające się okazje, by wspiąć się chociaż trochę wyżej w jego hierarchii. W końcu jakoś udało mu się uciszyć. Marius po wstępnej toalecie zszedł na dół, gdzie czekało na niego już skromne śniadanie, pozostawione mu przez wdowę Vanleuven. Jeszcze niedawno dbała o niego jak króla, przyrządzając mu co rano szeroki wybór wspaniałych, świeżutkich smakołyków. Obecnie nie miała do tego czasu, ani głowy. Siedziała w pokoju obok, przy zaimprowizowanym sekretarzyku, skrobiąc coś w papierach i mamrocząc gniewnie pod nosem. Wyraźnie boczyła się na niego, za poprzedni dzień, gdy zmuszona była zbierać należności bez ochrony Dużego. W następnych piętnastu minutach do posiadłości poborcy podatkowego przybyła dwójka gońców. Później wparował tam i poddenerwowany Erwin. Zapowiadało się na dzień pełen zadań i obowiązków. W planach miał wizytę u swojej zaufanej Shallyanki, właśnie dowiedział się, że chciałby spotkać się z nim też jak najszybciej jego szwagier platernik, do tego dostał jakieś pismo od Czcigodnej Gildii Kanclerskich Notariuszy żądającej od niego najwyraźniej jakiejś opłaty członkowskiej i stawienia się na egzamin i... Jakby tego było mało... Również i Erwin zdawał się mieć niepokojące wieści. - To prawda! - wysapał nadal zziajany. Jego rozbiegane oczy na zmianę sondowały to twarz poborcy, to stół z marnym śniadaniem. - Potwierdziło się! - rzucił wyraźnie pobudzony znaną tylko sobie szokującą nowiną. - Rozgadał to po pijaku Hanz Barnsdorf! Faktycznie Rada Miejska w przyszłym tygodniu głosować będzie nad renegocjacją kontraktów poborców miejskich! - wydeklamował szybko i z przejęciem, jednocześnie sięgając, jak gdyby nigdy nic, po leżący na stole plaster marnej mielonki. Hanz Barnsdorf był prawdopodobnie najzamożniejszym z poborców miejskich. Miał prawo do ściągania podatków przy bramach i części w porcie, jeśli prawdą było, co się gadało, miał też dostęp do dobrych źródeł w Ratuszu. - Ani mi się waż, łazęgo! - zawyła nagle postawna wdowa, sprzedając ulicznikowi donośnego klapsa w dłoń. Pojawiła się jakby znikąd, dorywając w mig dłoń myszkującego po talerzach złodziejaszka. Zadyszała ciężko z oburzenia. Sigmarycki różaniec podskoczył gwałtownie na jej piersiach. - Nie dla psa kiełbasa, a w ogóle gdzie z tymi brudnymi buciorami!!! Warknęła dziko, wskazując nadal trzęsącym się z oburzenia paluchem specjalnie ustawioną przez nią przed drzwiami wycieraczkę. Erwin zrobił się nagle mały jak kociak. Niby był zaradnym, doświadczonym życiem ulicznikiem, który nie powinien się lękać byle czego, a jednak Ryk wdowy trafiał najwyraźniej prosto do jakichś pierwotnych zakamarków jego chłopięcej duszy. Cóż, nie tylko na niego tak działała. W końcu wdowa miłosiernie odsunęła wzrok od skarconego młodzieńca i skierowała go na Mariusa i leżące przed nim listy. - Rozumiem, że macie panie pełno niezmiernie ważnych spraw na głowie, ale mam nadzieję, że wiecie, iż dzisiaj trzeba będzie odwiedzić kantor Czterech Pór Roku? Wczoraj... gdy was nie było... - rzekła to bardzo dobitnie - ...przyszła wreszcie ta opinia prawna do ich umowy z miastem. Ponoć jest korzystna dla nas, ale prawdę mówiąc chyba coś pomieszali, bo ja tego tam nie dostrzegam! - oburzyła się. - Do tego pewnikiem jakiś nieuk i fantasta to pisał, bo co trzeciego z nakreślonych tam słów nawet zrozumieć się nie da! - rzekła mając najwyraźniej absolutną pewność, iż musiał to być efekt głupoty autora, a nie jej własnych braków w edukacji - Dobrze by było byście sami na te bzdury swym uczonym okiem zerknęli i dzisiaj udali się tam z nimi pogadać. Cóż, to była ciężka sprawa. Kompania działała w wielu prowincjach i przez ostatnie miesiące twierdziła, że zwolniona jest z podatku miejskiego, bo Cesarz obiecał jej różnego rodzaju upusty podatkowe, za usługi transportowe dla wojska w czasie wojny na Północy. A zaległego podatku nazbierało się tam już sporo. Kompania wynajmowała w Bechafen dwa magazyny i jedną wozownię, razem winni byli miastu około siedemdziesiąt złociszy plus odsetki. |
30-09-2018, 15:00 | #5 |
Reputacja: 1 | -Pokażcie tę opinię, pani Vanleuven - zwrócił się uprzejmie do wdowy. -Erwin, dobrze, żeś tę nowinę tak szybko przyniósł - podsunął chłopakowi jakiś smakowity kąsek - ubierz dobry płaszcz, pójdziesz ze mną niebawem. Ciekawe czasy nastały, dużo się będzie działo, to i dużo się nauczysz - zamaskował uśmiechem niepewność wynikającą z niewystarczającej ilości informacji. Rozważał chwilę kiepska widoczność wynikającą z mgły. -Duży, szykuj się. Weź mój zapasowy miecz i tarczę, ulicznicy mogą być rozzuchwaleni pogodą. -Pani Vanleuven, pod moją nieobecność proszę przejrzeć rzeczy, które wczoraj zarekwirowaliśmy jako czynsz. Te, które nadają się na sprzedać oczyścić. Resztę poprać i zrobić z nich bandaże. Jak będzie sensowny domokrążca, możecie mu sprzedać, jeśli nie, i tak będę się wybierał do zajazdu pod murami, żeby coś się wywiedzieć o warunkach na trasie poza miastem, to wezmę resztę i sprzedam obwoźnemu handlarzowi. Jest przednówek i fatalnie będzie się zbierać daniny, ale mogę nie mieć wyjścia. Jak zapoznam się z dokumentem, zdecyduję, gdzie pójdę w pierwszej kolejności. Marius odwołał się do swojej pamięci, by przypomnieć sobie, czy do jednego z miejsc, do których musiał się udać, nie było daleko, lub czy jedno leżało blisko drugiego. Planował najpierw odwiedzić szwagra, potem pójść do Notariuszy w sprawie opłaty i egzaminu, a następnie albo naradzić się z Kaletką, w kwestii tego, co dowie się u Notariuszy i opinii prawnej, a następnie iść w sprawie opinii prawnej do Kompanii. Być może w Ratuszu dowie się czegoś więcej na temat renegocjacji? Zamierzał następnie wrócić na obiad do domu, wziąć rzeczy i pójść do zajazdu, by uzyskać informacje co się dzieje poza miastem i sprzedać rzeczy - chyba, że coś było wystarczająco dobre, by zanieść je do lombardu szwagra. Jeżeli mu starczy czasu, pójdzie do Witruwiusza - może będzie miał dla niego jakąś robotę. Siostra Brigitt….może uda się ją odwiedzić po tym wszystkim, może nie. To mogło poczekać. |
01-10-2018, 00:52 | #6 |
Reputacja: 1 | Arnold - Witaj złociutki, piękny mamy dziś dzień! - powitała go promiennie jego niziołcza gosposia Eildith. - Naszykowałam ci dużo gorącego sadzonego jajka na ziemniaczkach i skwarkach! Mroźno na zewnątrz, tedy dużo ciepła ci w trzewiach trzeba, coby się żadne choróbsko nie przypałętało! Po nałożeniu mu wielkiej, parującej porcji wskazała wieszaki przy drzwiach wyjściowych. - Wyprałam i przygotowałam ci też wełnianą czapkę! Babka Moorshoe zawsze gadała, że licho to głównie od głowy bierze, tedy zawsze cosik tam trzeba nazuć, choćby nawet i beret cienki, byle by ino był! Matkowanie mu wyraźnie sprawiało jej radość. Ach, gdyby tylko wiedziała z kim miała do czynienia... Tego dnia nie miał jednak czasu na przydługie przesiadywanie przy śniadaniowym stole. Musiał udać się do portu, sprawdzić, czy wreszcie dotarł jego - i tak już srogo spóźniony - ładunek. Już miesiąc temu udało mu się zamówić trzy tony wełny pierwszej jakości w bardzo korzystnej cenie. Niestety, powojenne zawirowania w dolnym biegu Talabecu spowodowały, że dostawa ciągle się opóźniała. Problemem było to, że kończyła się już zima i powoli robiło się ciepło, więc i zapotrzebowanie na ten surowiec malało. Jeśli nie chciał zamrozić środków w ładunku, który będzie w stanie sprzedać korzystnie dopiero w następnym roku, to musiał szybko go odzyskać i znaleźć odpowiednich odbiorców. Na szczęście dostał cynk, że towar jest już w drodze i powinien przybyć lada chwila. Droga nie zajęła mu zbyt dużo czasu, jego dom ulokowany był wszak nad wyraz korzystnie. Przed wejściem do portu minął jakąś zbieraninę cudaków, grających na pokracznych popiskujących dziko instrumentach. Jeśli wierzyć jednemu z nich, który robił za naganiacza i prezentera zespołu była to grupa żaków-kulturoznawców, którzy powrócili z Gór Krańca Świata, gdzie studiowali kulturę Zielonoskórych, a dziwaczne kolczaste piszczałki były rekonstrukcjami goblińskich i orczych instrumentów. - Ludziska!!! Zostańcie i radujcie swoje uszy! To jedyna w swoim rodzaju goblińska ballada godowa! Prawdziwy ewenement! Zmysłowa uczta dla koneserów! Nie znajdziecie tego nigdzie indziej w Imperium! Piszczałki na potwierdzenie jego słów zaświdrowały dziko, aż Arnoldowi zapchało się coś w uchu i musiał przełknąć ślinę, by odzyskać pełnię słuchu. Po odstaniu dziesięciu minut w kolejce do biura zarządcy portu w końcu otrzymał odpowiedź na swoje pytania. Jego ładunek zatrzymany został w Reitwein, średniej wielkości przyrzecznej osadzie znajdującej się jakieś dwa dni drogi od Remer. Mógł go sobie tam odebrać. Najwyraźniej łódź, która wiozła towar zatrzymana tam została przez patrol rzeczny, który miał do niej jakieś zastrzeżenia, nie dotyczyło to jednak ładunku. Dostał też urzędniczy kwit, który pozwalał na odbiór i najwyraźniej wystawiony był na okaziciela. Jeśli chciał, mógł więc wysłać po ładunek kogoś innego. Nagle jego uwagę, nie wiedzieć czemu, zwróciła grupa kilku szlachcianek. Z perlistym chichotem przeglądały sprzedawane na pobliskich straganach korale i kolorowe tkaniny. Wyglądały raczej na niezamożną szlachtę, brakowało im dystansu okazywanego mieszczanom przez najwyższe sfery, a i ich ochrona, składająca się z zaledwie dwóch niezbyt imponująco wyglądających młodzików raczej świadczyła o niezbyt wielkim bogactwie. Nagle jedna z nich przestała się śmiać i interesować towarami, jakby tknęło ją jakieś przeczucie. Podniosła głowę i obróciła się, spoglądając prosto na niego. Była ładna, ale raczej nie była pięknością. Jej płowe włosy związane były w nieskomplikowany kok. Ani za wysoka, ani za niska o ciężkim do opisania kolorze oczu... W sumie nie wyróżniała się niczym szczególnym. Przekonywanie (rozpoznawanie emocji) = 16 porażka Wydawało się, że spotkanie się ich spojrzeń było zupełnym przypadkiem. Szybko wróciła do rozmów z koleżankami. Marius Wiedza encyklopedyczna d20(+5 za obycie z tematyką)= 11 porażka Faktycznie otrzymane od wdowy pismo okazało się nad wyraz zawiłe i spisane ciężkim do zrozumienia językiem. Najwyraźniej sporządzone zostało raczej przez akademickiego teoretyka prawa, który czerpał wielką przyjemność z ubierania swoich wniosków w jak najbardziej skomplikowane i hermetyczne konstrukcje znaczeniowe. Było tam też pełno wstawek z języka klasycznego i odniesień do nieznanych Arnoldowi aktów prawnych. W skrócie chodziło chyba o to, że Kompania podatki musiała zapłacić i najwyżej mogła potem otrzymać rekompensatę z Altdorfu, Arnold obawiał się jednak, że cała obfita argumentacja, która stała za tym wnioskiem była dla niego niezrozumiała. Podróż przez zalane mleczną mgłą alejki przebiegała wolniej, niżby sobie tego życzyli. Przy ograniczonej widoczności ciężko było stwierdzić kim były wyłaniające się nagle z białej ściany sylwetki i grupy. Duży coraz to powarkiwał nerwowo i co jakiś czas chwytał niepewnie rękojeść miecza. Zdecydowanie wolał zagrożenie widoczne, od ukrytego, mogącego kryć się za każdym rogiem. Dwa razy nadrabiali drogi, słyszeli bowiem przed sobą gniewne nawoływania większych grup ludzi, a to oznaczać mogło wściekłe tłumy zebrane przez jakiegoś wichrzyciela, czy wrogich Lektorowi ludowych trybunów. Lepiej było nie ryzykować z nimi spotkania, szczególnie, że wąskie alejki miasta nie za bardzo pozwalały na ich wyminięcie. W końcu zalany mgłą labirynt wąskich uliczek doprowadził ich do lombardu szwagra. Pierwszym, co tam nie pasowało, były zamknięte drzwi i wiszący na nich napis "Zamknięte". O tej porze siostra Mariusa zawsze już dawno stała za ladą, a interes kręcił się w najlepsze. Drugim co, zwróciło ich uwagę były gniewne krzyki w środku. Nagle drzwi otworzyły się i ze środka wypadła załzawiona Marianna. Marius kojarzył ją, w lombardzie była pomocnicą jego siostry. Dziewczyna trzymała się za policzek, na którym widać było czerwony ślad uderzenia. Dostrzegając ich speszyła się i zawstydziła, spuściła głowę, chcąc jak najszybciej stamtąd uciec. - Wynoś się stąd! Nie masz już pracy! Zobaczyli też wyłaniającego się z drzwi Dietera. Był czerwony na twarzy. Marius jeszcze nigdy nie widział, by tak stracił nad sobą kontrolę. Sam lombardnik chyba też zobaczył to w oczach przybyszy. Speszył się. Rozejrzał po alejce. Jakby chciał upewnić się, że żaden z sąsiadów nie zaobserwował jego zachowania. - Wchodźcie, szybko - syknął już ciszej i z desperacją w oczach. Gdy już usiedli w niewielkim biurze nad lombardem głośno wypuścił powietrze, jakby próbując pozbierać myśli i wyzbyć się gwałtownych emocji. - Nie ma jej! Etelka zniknęła! - rzucił drżącym głosem, łapiąc się za głowę. - Jak mogła mi to zrobić! Jak mogła zostawić dzieci! - zawył. Nie tego spodziewali się kompani Mariusa. Erwin spojrzał zdezorientowany na swego szefa, zaś Duży nie wiadomo czemu zapatrzył się w wiszący na ścianie obraz słonecznika. Gapił się na niego z taką werwą i fascynacją, jakby objawił się tam nagle sam Pan Sigmar Wiekuisty. Cóż, w stresie wielkolud robił różne dziwne rzeczy. |
01-10-2018, 12:37 | #7 |
Reputacja: 1 | Dokument był skomplikowany. Marius zabrał go z sobą, by przy okazji zajrzeć do Kaletki i poprosić go o pomoc w jego zrozumieniu. Cóż, mógł się bardziej przykładać do nauk, a nie urwisować z grupką rówieśników. To były szczęśliwe czasy, największym zmartwieniem było, czy da się świsnąć jabłko albo przewrócić pijaczka i uciec nierozpoznanym... Wychodząc, zajrzał do Edmunda do jego warsztatu i go pozdrowił. Rzemieślnik nie uznawał gadek po próżnicy, ale warsztat wynajął mu jeszcze ojciec Mariusa i zawsze okazywał mu szacunek, wobec czego i młody Wallenberg czuł się do tego zobowiązany. Poza tym, sznury Edmunda były chwalone nawet przez wymagającego we względzie narzędzi miejskiego kata. Prawdziwy mieszczanin poważa dobrego fachowca. Mgła działała na nerwy. Podniesione głosy znikąd... tak chyba czuł się człowiek na wojnie. To była rzecz, której Marius za wszelką cenę chciał uniknąć. Starał się nie pokazywać po sobie dyskomfortu. Dla Dużego było to bez znaczenia, ale Erwin był bystry, a Marius miał wszak otaczać go opieką w zamian za jego służbę. Tak był świat zbudowany. Sytuacja ze służką nie podobała się Mariusowi. Dieter nie powinien publicznie okazywać tak silnych emocji, to oznaka słabości. Miał już zapytać, co uczyniła, lecz nowina od szwagra zaparła mu dech. -Wyjdźcie - powiedział Marius do swoich kompanów. - I odganiajcie ciekawską służbę. Nalał swojemu szwagrowi wody. Sobie też, bardziej dla zyskania czasu na ochłonięcie, niż z rzeczywistego pragnienia. -Od kiedy jej nie ma? Przeszukałeś jej rzeczy? Tylko szantaż albo zastraszenie mogłyby sprawić, żeby opuściła rodzinę. Zwracała się do ciebie może z jakimś problemem a potem tuszowała, że nic się nie stało albo już się rozwiązało? Rozmawiałeś z jej służącą? - zwykle Marius nie bombardował tak pytaniami, ale teraz chciał odciągnąć uwagę Dietera od rozpaczy i sprawić, żeby myślał o faktach.Zaginięcie w rodzinie było priorytetem. Ostatnio edytowane przez Reinhard : 01-10-2018 o 14:21. |
01-10-2018, 20:47 | #8 |
Reputacja: 1 |
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
01-10-2018, 22:49 | #9 |
Reputacja: 1 | Marius - Szantaż? - rozpaczający mężczyzna chwycił się tego słowa jak brzytwy. - O Bogowie! Co za nieszczęście, a ja pewnym był, że to z mojej winy, że po wczorajszym... Nie pomyślałem, że ktoś mógłby... Nakrył znowu głowę dłońmi, widać było, że wstyd mu było mówić o sprawie, o której wspomniał. Ale następne pytania poborcy wydawały się dla niego jeszcze bardziej kłopotliwe. - Ja... - niemal załkał, gdy wezbrała w nim fala emocji. - Po prawdzie to nie wiem... Ostatnio rzadko tu bywałem, rzadko się interesowałem... Widzisz, udało mi się wreszcie znaleźć niedrogie miejsce pod warsztat, ludzi najmowałem, sprzęty gromadziłem, problemy się różne pojawiły, głowy po prostu nie było do... - uniósł przekrwione oczy i spojrzał na Mariusa szukając u niego zrozumienia. - Z Etelką ostatnio... Prawie tylko się kłóciliśmy, dziwna była, jak nie ona. Gadała, co też jej się nie należy, że żaden ze mnie mężczyzna, że nie dbam... Ja... Wczoraj sporo wypiłem, kłóciliśmy się i... Bogowie, chyba za dużo powiedziałem, chybam ją uderzył za mocno... - spojrzał na niego przepraszającym wzrokiem. - Obiecuje ci, szwagrem moim jesteś, to tylko raz było, zapomniałem się! Ja ją kocham! Całą noc mnie koszmary ze wstydu i żalu trawiły!- załkał, zupełnie się już rozklejając. Na wspomnienie służącej wezbrał w nim gniew. Przez łzy ni to warknął, ni zawył. - To wszystko przez tę wywłokę! Zawsze pyskata była, niewdzięcznica jedna! Zawsze jad Etelce do ucha sączyła! A dzisiaj najwyraźniej jej wyspać się zachciało, ponoć przyszła spóźniona i obaczyła tylko, że ktoś tu w kantorku był, że brakowało niemal całej zawartości kasy i rzeczy paru ze sklepu, w tym jednego palta zimowego i butów ciepłych! A drzwi i zamek cały! To musiała być Etelka! Gdyby tylko ta niewdzięczna zdzi... - ugryzł się w język. - Chciałem ją wypytać, przycisnąć, bo to przecie nie przypadek, że akurat zaspała, a ta pyskować zaczęła! Że ona nic nie wie, a jak uciekła ode mnie, to mi się pewnie należało!!! - wykrzyczał oburzony. Marius musiał przyznać, że nie widział jeszcze szwagra w takim stanie. Zawsze wydawał się raczej rozsądny i opanowany. Cóż, najwyraźniej kłopoty małżeńskie były w stanie zniszczyć każdego mężczyznę. - Ale teraz, jak żeś rzekł... Z tym, że ją ktoś zmusił. Możliwe to, żeby to był przypadek? Że po kłótni akurat ? - widać było, że był zupełnie skołowany, nie wiedział już w co wierzyć i co właściwie byłoby w tej sytuacji gorszą wersją. Arnold Widać było, że dwójka dzierżących lekki oręż młodzików, którzy stanowili ochronę młodych panien wyraźnie zaniepokoiła się grupą przybyszów. I nie chodziło tu koniecznie o Arnolda, ale raczej o hardo wyglądających żołdaków, stanowiących jego obstawę. Przekonywanie d20=2 sukces Wydawało się jednak że dworski ton młodzika i jego dobre maniery rozwiały ich wątpliwości. Pozwolili zbliżyć mu się na odległość naturalnej rozmowy. - Bądź pozdrowiony młody kawalerze. - głos zabrała, a jakżeby inaczej, dziewka, która wcześniej na niego spojrzała. Ton miała lekko rozbawiony i wyzywający. - Niestety spóźniony jesteś w poszukiwaniu przyjaźni i przyjemności, albowiem najszlachetniejsza z nas, czarująca panienka Elizabeth von Harndorf - wskazał niezbyt wysoką i niezbyt urodziwą piegowatą młódkę, która faktycznie miała na sobie najbogatsze, choć nadal średniej klasy odzienie - ...właśnie przyobiecana została możnemu lordowi z dalekich stron, a my wierne przyjaciółki poprzysięgłyśmy wyzbyć się wszelkich ziemskich przyjemności, nim owa Elizabeth nie odnajdzie przeznaczonej sobie sukni. Tedy widzisz, że w takiej sytuacji zupełnie niemożliwym jest by... Przerwała jej sama domniemana narzeczona. - Ależ Ingrid, nie godzi się tak naigrywać z tego grzecznego szlachcica, jego obecność jest nam ze wszech miar miła. - ogłosiła, przysłaniając się zalotnie fikuśnym wachlarzykiem. Cóż, wyglądało na to, że dworskie powitanie zadziałało przynajmniej na jedną z dziewczyn. - Życzę sobie, by nas jeszcze odwiedził. - wydeklamowała dumnie, jakby była co najmniej cesarską księżniczką, po czym zwróciła się do Arnolda. - Pozostajemy jeszcze dwa dni w zajeździe pod Złotym Rogiem... - szepnęła teatralnie i puściła do niego oko zza wachlarza. Po czym tyknęła nieznacznie głową i cały orszak zaczął przesuwać się ku dalszym stoiskom z jeszcze droższymi towarami. Po minie Ingrid widać było, że zdecydowanie nie w smak jej była decyzja jej przyjaciółki. |
02-10-2018, 00:00 | #10 |
Reputacja: 1 | -Uspokój się, postaram się coś wywiedzieć. Ty zajmij się warsztatem. Ja użyję swoich kontaktów, ale to potrwa…. - przerwał, jakby się zastanawiając. - Jak się już opanujesz, idź do Siostry Brigitt ze Szpitala Dobrej Pani. Mówiłeś, że Etelka dziwnie się zachowywała...Ona była przy porodzie każdego z nas, widziała nas, ilekroć poważnie chorowaliśmy. Przekaż jej swoje obserwacje, masz oko do detali z racji profesji. To osoba duchowna i kobieta, do tego uzdrowicielka. Kto lepiej zrozumie, co się stało z Etelką...i uspokój dzieci.Mama musiała pilnie wyjechać, mają wrócić do swoich obowiązków, bo po powrocie będzie o nie pytała. Wiem, że jest Ci ciężko, ale jak chcesz się komu pożalić, idź z tym do siostry Brigitt. Idę dowiedzieć się czegoś, jak coś ustalę, dam ci znać. Marius miał już swoją teorię, ale Dieter nie był na nią gotowy. Faktycznie zamierzał rozpuścić wici, by zlokalizować swoją siostrę, uciekając we wzburzeniu mogła nie przygotować sobie schronienia, albo, nie myśląc jasno, nie zadbać o swoje bezpieczeństwo. Lepszy już skandal niż śmierć w rodzinie. Po opuszczeniu platernika Marius rozejrzał się, ale po co niby wyrzucona służka miałaby tu stać? -Erwin - powiedział do swojego ucznia, gdy już się oddalili od siedziby Dietera i mieli warunki do dyskretnej rozmowy - poszukaj służki wyrzuconej przez Dietera, daj jej to - wręczył słudze sześć szylingów - i powiedz, że cenię to, że broniła swojej pani a mojej siostry. Postaraj się ją zaprowadzić do kamienicy, powiedz wdowie, że dziewczynę trzeba nakarmić i się nią zaopiekować. Będę chciał z nią porozmawiać. Może później wytłumaczę ci, o co chodzi. Rozpytując o nią, unikaj podawania mojego nazwiska. W końcu jesteś młodzieńcem, któremu taka panna mogła wpaść w oko. Jeżeli nie będzie chciała ci towarzyszyć, wywiedz się, gdzie mieszka i gdzie chadza. - mrugnął do niego porozumiewawczo i uśmiechnął się. - spotkamy się w domu Marius liczył na żywa inteligencję Erwina, poza tym, podobnie jak większość uczniów szkoły skrybów Kaletki, był on ulicznikiem. Pewnie wiele mógłby się od niego o znikaniu nauczyć. Poborca śpiesznym krokiem podążył z Dużym do siostry Brigitt. Mogła wiedzieć, gdzie uciekła Etelka. Na pewno wiedziała natomiast, czym jest urażona niewieścia duma i jak z nią postępować. Poza tym, o ile dobrze pamiętał, była też położną Etelki, może wiedziała, co musiało być tak straszne, by opuściła ona dzieci? Zapewne też znała inne kobiety, które opuszczały mężów, mogła wiedzieć, gdzie takowej szukać. Bicie żony nie było niezgodne z prawem, ale nie licowało z godnością człowieka uznanej pozycji, chyba, że publicznie podważała władzę i godność męża. Marius miał przeczucie, że to jego przekonanie nie powinno być wypowiadane na głos przy siostrze Brigitt. Jeszcze by mu przyszło do końca życia żywić się jedynie cienkimi, nie wymagającymi gryzienia zupkami i kleikami…. |