|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
14-11-2019, 19:29 | #121 |
Reputacja: 1 |
|
15-11-2019, 14:43 | #122 |
Administrator Reputacja: 1 | - Daj mi znać, gdy ludzie będą gotowi do drogi - zwrócił się Tladin do Karla. - Brakuje nam jednego woźnicy, ale daj mi dzień lub dwa, a ogarnę to powożenie. Karl przez moment się zastanawiał. - Dwa dni dostaniesz bez problemu - odparł. - To powinno wystarczyć, by cała trójka doszła do siebie. Ewentualnie trzy dni... - Nie wyglądał na zachwyconego faktem, że nie mogą wyjechać. - Coś nam los nie sprzyja. - Pokręcił głową. - Ale nie wiem, czy przez te parę dni uda się nam znaleźć śmiałków, którzy zechcą z nimi ruszyć w góry. No i okazało się, że miał rację. Było co prawda paru chętnych obu płci, ale sakiewka Karla nie była na tyle zasobna, by podołać wymaganiom ewentualnych pracobiorców. Lub też ochotnicy niezbyt odpowiadali Karlowi. - Duch w narodzie ginie - mruknął do siebie Karl, gdy kolejny potencjalny uczestnik wyprawy odszedł, rzuciwszy wpierw kwotę trzydziestu sztuk złota jako zapłatę za miesięczne usługi. - Nikt przygód nie chce szukać... Świat na psy schodzi. A dziewuszka, co chciała przygód jeno, wyglądała na taką, co nawet piętnastu wiosen nie miała i sprawiała wrażenie, jakby właśnie wymknęła się prosto od stadka kur... na czole zaś miała wypisane "będą ze mną kłopoty". A że kłopoty i tak łaziły za Karlem jak wierne psy, więc odmówił. - Zobaczę, pomyślę... - Młodzian, na oko mający z osiemnaście lat, początkowo wyglądał na zainteresowanego poszukiwaniem Bastionu... ale tylko początkowo. - Może jutro się zgłoszę. Co, zdaniem Karla, miało oznaczać "pewnie się nie zobaczymy". * * * W dniu przed wyjazdem znalazł się co prawda nie chętny do wyprawy w dzikie góry, ale ktoś, kto poszukiwał chętnych do pracy. Kobieta nie wdawała się w szczegóły, ale nie wyglądało na to, że proponowana przez nią robota była całkiem zgodna z prawem. Tladin spojrzał na Karla i wzruszył ramionami. Karl z kolei ograniczył się do pokręcenia głową, jako że nie zamierzał się pakować w podejrzane interesy, nawet gdyby miało to napełnić ich sakiewki. - No dobra. - Dziewczyna nie zwlekała z reakcją. Skinęła głową, przyjmując niemą odpowiedź, po czym wstała i odeszła od stołu tak samo bez wahania, jak do niego podeszła. - Oferta pracy... - Karl pokręcił głową. - Czy wyglądamy na tak zdesperowanych? W zasadzie byśmy mogli ruszyć już teraz. - Nie czekając na odpowiedź zmienił temat. - Adolphus jest cały i zdrowy, a Dieterowi i Manfredowi też niewiele do pełni zdrowia brakuje. Chociaż jeszcze dzień i całkiem staną na nogi. Możemy poczekać, chyba że Ragnis wolałby ruszyć już teraz. Jeden dzień nas zbytnio nie opóźni. On sam miał dosyć siedzenia w mieście i wolałby jak najszybciej ruszyć na szlak, ale to nie znaczyło, że musieli od razu wyjechać. Poza tym zbliżało się święto, a po to bogowie dali święta, by odpoczywać. Na upartego można by powiedzieć, że odpoczywali już parę dni, ale... po co było się upierać? Była też szansa, że po świątecznym dniu znajdzie się parę osób, które zechcą ruszyć w stronę Lenkster. A w grupie zawsze raźniej, prawda? No i przyjechał cyrk, a to oznaczało możliwość darmowej rozrywki, której Karl nie zamierzał odpuścić. |
17-11-2019, 21:04 | #123 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 31 - 2519.VIII.11; ranek Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Pod odyńcem” Czas: 2519.VIII.11 Wellentag (1/8); ranek Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz umiarkowanie i pogodnie Karl i Tladin Poza drewnianymi ścianami “Odyńca” zaległ całkiem ładny i słoneczny poranek. Wyglądał zapraszająco jakby Tall był łaskawy podróżom dzisiejszego poranka. Niebo było błękitne a przez oszklone okna karczmy do środka wpadały zakosami promienie słoneczne. Znów, jak w każdej innej karczmie, zeszli się goście i z zewnątrz i z wewnątrz gospody aby posilić się przed nadchodzącym dniem. Jedni szykowali się do drogi inni, o czymś rozmawiali a jeszcze inni czekali na coś czy na kogoś. Karl, Tladin, Ragnis i Adolphus oraz ochroniarze młodego szlachcica zebrali się razem przy jednym stole by posilać się śniadaniem serwowanym przez uroczą kelnerkę. Zgodnie z imperialną tradycją jak zwykle trzonem strawy była kasza. Do wyboru były tym razem dwie, gryczana i jaglana. Do tego sos który dodawał smaku i wilgoci do tej dość suchej kaszy. I jeszcze trochę mięsa i surówki ze świeżych warzyw. Wyglądało na to, że póki operują po cywilizowanej okolicy gdzie jak na razie wszyscy respektowali list żelazny z wolfenburskiego ratusza to głód raczej nie powinien nikomu w ich służbie zaglądać w oczy. Podobnie było z noclegiem i paszą dla zwierząt. Tylko raz, w tą pierwszą noc po wyjeździe ze stolicy Ostlandu z powodu ulewy która skumulowała podróżnych w niesamowitej gęstwie, odmówiono im noclegi w pokojach bo wolnych pokojów już nie było. Ale nawet wówczas nie odmówiono im noclego jako takiego chociaż oznaczałoby to nocleg we wspólnej izbie razem z tymi dla których też zabrakło pokojów. Więc jak na razie pod względem wygody służba w służbie ratusza wyglądała jeszcze nie najgorzej. Co innego natomiast gdy szło o werbowanie nowych członków wyprawy. Jechać na koniec świata? Przynajmniej tego cywilizowanego. Jechać w górską dzicz? Nie, na to ani Karl ani Tladin nie znaleźli chętnych. Nie było się co dziwić. W górach nie było żadnych miast, zamków, stanic ani nic co zazwyczaj mogłoby skłonić kogoś aby przyłączył się dla wspólnoty interesów. Po prostu nie natrafili na kogoś kto by miał potrzebę i cel zasuwać tym późnym latem gdzieś w górskie pustkowia. Nawet nie było krasnoludzkich twierdz jak w górach otaczających murem Imperium do których można by podróżować w jakimś celu. Nie oznaczało to, że ten czy tamten nie wyraził zainteresowania propozycją. Propozycją pracy. Przez te parę dni zdarzyło się, że ktoś może i byłby skłonny ruszyć na szlak jako najemnik, karawaniarz, tropiciel czy czeladź obozowa. Ale oczywiście nie za darmo. Sprawa rozbijała się o pieniądze. Każdy chciał mieć swój żołd i wynagrodzenia za narażanie zdrowia i życia w tak niepewnej wyprawie. W końcu Karl i Tladin też nie jechali w taką podróż za darmo. I inni mieli podobne poglądy. Wystarczyło rozsupłać sakiewkę i ktoś do pomocy, w takiej czy innej roli pewnie by się znalazł. Zwłaszcza, że Ristedt nie było małym miastem. Przed górami jeszcze tylko Lenkster było większą miejscowością na trasie. A im bliżej gór tym powinno być puściej w okruchy ludzkiej cywilizacji. Na razie znajdowali się w całkiem uczęszczanej i ludnej okolicy. Więc jakoś dziwnym trafem nikt chętny dołączyć się za ładne oczy i chęć przygody nie trafił się przez ten wypoczynek w Ristedt. Ale wypoczynek się przydał. Manfred i Dieter wrócili do zdrowia więc byli zwarci i gotowi do drogi. I pobyt w mieście pozwolił na sycenie oczu i uszu pokazem cyrkowców. A z bliska okazało się, że jest to ten sam cyrk co dawał występy w samym Wolfenburgu gdy podróżnicy stacjonowali jeszcze we “Włóczykiju”. Znów można było cieszyć się z występów artystów wszelakich. A czego tam nie było! I tresowany niedźwiedź, i snotling na łańcuchu, i akrobaci, lalkarze, skecze, zagadki, dowcipy, satyry na znane i mniej znane publiczności osoby i wydarzenia. Można było się pośmiać, rozerwać, rzucić drobniaki do kapelusza i kupić jakąś przekąskę od przechodzących z nimi dzieci cyrkowców. Oczywiście gwiazdą programu była ciemnowłosa Astrid która znów dawała mistrzowski popis posługiwania się pejczem i łańcuchem. Kolejne deski, wiadra z wodą i dynie pękały pod uderzeniem jak nie bicza to łańcucha. Wydawało się, że ta egzotyczna broń, w rękach wprawnej artystki jest niepowstrzymana. Przedstawienie dawało dreszczyk emocji i grozy polanej kuszącą otoczką przyjemnej dla oka artystki. Tak, było na co popatrzeć. I to nie tylko w Angestag gdy Karl z Tladinem poszli na plac po raz pierwszy ale cyrkowcy nadal bawili w mieście dając przedstawienie zanim znów zwinął manatki i nie ruszą dalej w trasę. Ale to było wczoraj czy przedwczoraj. Dzisiaj poranek zakłóciła jakaś młoda kobieta która z impetem prawie zbiegła ze schodów prowadzących do pokojów na górze. W dłoniach trzymała jakąś suknie czy inne ubranie. Mówiła pełna goryczy i pretensji na tyle głośno, że pewnie wszyscy goście ją słyszeli, w tym też i ci co pracowali dla wolfenburskiego ratusza. Wyglądała na jakiegoś żaka czy kleryka sądząc po szatach jakie miała na sobie. Chociaż bez bogatości, raczej skromnie. I chyba coś z praniem było nie tak co właśnie ta kobieta w sile wieku wymownie reklamowała u karczmarza a ten starał się chyba dość co się właściwie stało. Niemniej dziewczyna o dziwnym akcencie, mówiła bardzo szybko i niezbyt gramatycznie do tego wstawiając jakieś dziwne słowa które Karl i Tladin rozumieli tak samo jak karczmarz. Przynajmniej sądząc po minie karczmarza. A kilka stołów dalej też siedziała ciekawa parka. Krasnolud z elfem. Obaj chyba byli tutaj i wczorajszego wieczoru chociaż wieczorem nie byli tak “zrobieni” jak teraz. Obaj bowiem ledwo siedzieli na swoich ławach. Krasnolud “przybił gwoździa” do stołu i ledwo coś tam mamrotał poruszał głową. Elf jeszcze siedział i kiwał trochę się przy tym kolebał. Trudno było z perspektywy paru stołów dostrzec czy usłyszeć czy o czymś rozmawiają, czy upijają się na smutno czy na wesoło, czy też może to tylko takie pierwsze wrażenie. Niemniej widok naprutego elfa i krasnoluda przy jednym stole codziennym na pewno nie był.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
21-11-2019, 21:48 | #124 | ||||
Reputacja: 1 |
| ||||
22-11-2019, 19:00 | #125 |
Administrator Reputacja: 1 | Czas płynął, jak woda przeciekająca między palcami. Teoretycznie jednak nigdzie się nie spieszyli - zamek uciec nie mógł, a o ewentualnej konkurencji nikt nie słyszał. Jedyne, co mogło doskwierać, to ewentualna nuda, ale jak można się było nudzić w mieście pełnym ludzi, wśród których, od czasu do czasu, można było natrafić na znajomych? Nie można było... Żywym tego dowodem był Tladin, który potrafił sobie załatwić towarzystwo nie tylko na wieczór, ale i na dłużej. Karl mu się nie dziwił ale i nie zazdrościł, bo sam również nie narzekał na samotność. * * * Przyjazd cyrku nadał pobytowi w mieście kolejne barwy. Nie dało się ukryć, że cyrkowcy byli prawdziwymi specjalistami w swym fachu, a ich występy całkiem słusznie przyciągały tłumy widzów. Karl, chociaż widział już niejeden cyrk, a dokładnie ten sam i tych samych artystów w Wolfenburgu, to i tak obserwował popisy z zainteresowaniem. Ale na prywatne pokazy się nie pisał. Kosztowałoby to nieco złota, a wyprawa w góry i lasy, chociaż częściowo finansowana przez władze Wolfenburga, okazała się na tyle kosztowna, że na dodatkowe płatne rozrywki szkoda było wydawać. Przynajmniej Karlowi, którego sakiewka co prawda nie pokazywała dna, ale... Skoro nie było go stać na wynajęcie paru ludzi, to tym bardziej nie było koron na... hmmm... rozrywki. * * * Cyrk cyrkiem, ale o przygotowaniach do dalszej podróży nie należało zapominać. I nie chodziło o gromadzenie zapasów czy inne tego typu sprawy. Wszak by bezpieczniej podróżować przez niebezpieczne tereny nie trzeba było zatrudniać ochroniarzy. Wystarczyło znaleźć kogoś, kto podążał w tę samą stronę w tym samym czasie. I udało się - mniej więcej. - Słyszałem - powiedział, gdy usłyszał życzenie Tladina - że na dniach rusza karawana w stronę Lenkster. Może byśmy spróbowali się do nich dołączyć? |
22-11-2019, 22:49 | #126 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 32 - 2519.VIII.12; ranek Miejsce: Ostland; Las Cieni; zajazd “Pod cepem i widłami” Czas: 2519.VIII.11 Wellentag (1/8); ranek Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz umiarkowanie i pogodnie Karl i Tladin Pogoda i dobrzy bogowie zdawali się sprzyjać podróżnym. Karlowi udało się złapać plotkę o karawanie zmierzającej do Lenkster. Co prawda plotka okazała się niezbyt precyzyjna. W Wellentag o poranku okazało się, że owa karawana to jeden, obładowany beczkami wóz z niziołkową załogą która zmierzała do Lenkster z ładunkiem wina. Niziołków było trzech więc było im nawet na rękę aby ktoś do nich dołączył. Trudno było powiedzieć który z nich jest najważniejszy bo wesoła gromadka na przemian mówiła do siebie i o sobie, że są kuzynami. Trudno było zgadnąć czy rzeczywiście łączy ich jakieś pokrewieństwo czy jest to jakaś niziołkowa tredycja. W każdym razie Tido wydawał się najważniejszy bo był najbardziej wygadany. Malo wydawał się najważniejszy bo był głównym woźnicą. A Barlo wydawał się najważniejszy bo był kucharzem. Razem więc wyruszyli w całkiem pogodny poranek pierwszego dnia tygodnia. Niziołki zgodziły się na współpracę no ale nie tak za darmo. Chcieli drobną przysługę. Skoro i tak razem mieli jechać do Lenkster a na dwóch dwukółkach było miejsca no to prosili by współtowarzysze też zabrali na swoje wozy po tej beczce czy dwóch. W zamian niziołkowa spółka zapraszała na swoje posiłki na czas wspólnej podróży a w Lenkster zabraliby swoje beczki z wozów towarzyszy. Droga okazała się kiepska. Typowa dla Ostlandu. O ile jeszcze trakt prowadzący do stolicy przypominał właśnie trakt to droga do Lenkster wyglądała koszmarnie. Wydawało się, że po prostu jakiś wąski pas puszczy został wykarczowany a potem rozjeżdżony licznymi wozami, pieszymi i konnymi. Ledwo kawałek przy Ristedt spełniał warunki traktu a reszta była już w typowym dla Ostlandu standardzie. W związku z czym jechało się kiepsko. Co chwila trafić można było na doły a wóz kolebał się na przemian wyjeżdżając lub zjeżdżając z jakiejś koleiny. Jechało się więc kiepsko. W siodle pewnie byłoby wygodniej. Może nawet pieszo póki błota nie było. Chociaż pieszo byłoby pewnie wolniej i trzeba by dźwigać całe brzemię własnego bagażu. Więc podróż na wozie i tak wydawało się, że jest przyzwoitym kompromisem pod względem prędkości i wygody w podróży. Dobrze, że deszczu nie było bo wówczas te stwardniałe koleiny zmieniłyby się w gęstą, mokrą i zimną masę wciągającą koła, buty i kopyta. No ale na razie pogoda była całkiem ładna. Było nawet ciepło i pogodnie. Chociaż o spiekotach z czasu żniw można było zapomnieć. Ale Las Cieni nie na darmo nosił swoją nazwę. Tą leśną przesieką do Lenkster jechało się jak w jakimś leśnym tunelu. Ponad głowami błyszczał błękit pogodnego nieba ale wszędzie wokół, na tym ziemskim, leśnym padole panowała kraina cieni. Puszcza wydawała się złowroga i nie zapraszała do zgłębienia swoich trzewi i tajemnic. Nie dało się ukryć, że schemat zasadzki mógł się powtórzyć na każdej kolejnej prostej i zakręcie. Zza każdego drzewa mogła nadlecieć strzała czy ciśnięta włócznia. Nawet odgłosy puszczy, te ptasie, zwierzęce, roślinne, wydawały się jakieś obce dla kogoś nie obeznanego z takim światem jaki rozciągał się na większą połać Imperium. W końcu podobno aż od samych gór na zachodzie można było przejść lasami aż na wschodnie kresy Imperium i kislevskie stepy nie wychodząc z jakiegoś lasu ani na chwilę. Podróż w towarzystwie niziołków okazała się całkiem przyjemna. Co prawda podczas samej podróże trudno było się porozumiewać bo trzeba by wrzeszczeć aby ktoś z jednego wozu usłyszał kogoś na sąsiednim. Ale na postojach można było już poznać się lepiej. A postoje niziołki robiły na każdy posiłek. A miały chyba ich jak ludzie czyli śniadanie, obiad i kolacje. Tylko ze trzy razy częściej. Więc tempo podróży nie oszałamiało. Ani kiepska, ostlandzka droga, ani częste postoje, ani przeładowany wóz niziołków nie miały tendencji na błyskawiczną podróż. A jednak dojechali pod wieczór do jakiegoś przydrożnego zajazdu. Wyglądało na to, że dla trójki niziołków to stała trasa więc z ich strony zaskoczenia nie było. Ich zdaniem jakby dobrzy bogowie pozwolili to może na drugi dzień powinni zajechać do Lenkster. Oby tylko nie padało przez ten czas. Pierwszy wieczór po opuszczeniu Ristedt spędzili w przydrożynym zajeździe. Szczerze mówiąc gdyby nie niziołki to pewnie nic by nie zapowiadało tego okrucha cywilizacji. Nie było tu żadnej wsi czy osady ale po prostu samo, pojedynczy zajazd przez co wyglądał jak ludzka stanica w tym leśnym, mrocznym i nieprzyjaznym gąszczu. Ogrodzone obejście obejmowało kilka budynków, w tym dwa główne czyli samą karczmę i stodołę. Wewnątrz można było spocząć, zjeść wieczorną strawę i wynająć wspólny pokój. Pokoje były obszerne ale policzone na 6 łóżek. No chyba, że ktoś miał list żelazny z wolfenburskiego ratusza no to wówczas nie płacić za wikt, paszę i opierunek nie musiał. Widząc to sprytne niziołki podbiły do Karla i Tladina z prośbą by ich też włączyli pod ten list żelazny. Mogliby trochę zaoszczędzić po drodze na te noclegi i pasze jakby po karczmach uważali wóz z baryłkami za część wolfenburskiej wyprawy. Podróżnych trochę w karczmie było ale i tak może jeden na trzy stoły gościły kogoś przy sobie. Trójka niziołków z miejsca przysiadła się do innej trójki innych niziołków zapraszając do siebie swoich współpodróżnych. Znów okazało się, że trójka dla Karla i Tladina nowych niziołków to jacyś znajomi i kuzyni. A przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Sercem drugiej trójki była Hilda która ponoć była jakąś kuzynką Milo. Też skończyli swój trakt na dzisiaj właśnie w tej gospodzie i chociaż jechali w przeciwną stronę no to jednak ten wieczór i noc mogli spędzić wspólnie, na wspólnej biesiadzie. Wśród gości wyróżniało się może ze dwie osoby. Pierwszą była jakaś kobieta ubrana w strój podróżny. Była już nie pierwszej młodości ale nadal przykuwała oko sprawną sylwetką. Pewnie dlatego co jakiś czas zerkały na nią różne męskie spojrzenia z innych stołów. Ale kobieta wydawała się być pochłonięta rozmową ze swoim towarzyszem. Drugim był chyba jakiś mężczyzna który chyba był kimś z leśnej głuszy sądząc po futrzanym obiciu swojego ubrania. Kaszlał często ale szukał kogoś do gry w kości albo w karty. Całkiem sympatyczną mieli też tutaj obsługę. Zza lady do gości wychodziła całkiem niczego sobie kelnerka o rudoblond włosach. Sprawiała bardzo wesołe i pogodne wrażenie, takie, że aż nie chciało się aby znów odchodziła za bar albo innych stołów. Na imię miała Gretchen i dość wyraźnie dała znać, że za niewielką opłatą może uprzyjemnić gościom kąpiel, wieczór albo i noc jeśli by mieli na to ochotę oczywiście. Miejsce: Ostland; Las Cieni; zajazd “Pod cepem i widłami” Czas: 2519.VIII.12 Aubentag (2/8); ranek Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz umiarkowanie i pogodnie Karl i Tladin Kolejny poranek znów okazał się słoneczny i pogodny. Ekipa trzech wozów zmierzających do Lenkster zaczęła się z wolna budzić i schodzić przy wspólnym śniadaniu. Przy stole zdecydowanie dominowali niziołki z dwóch ekip. Z tym, że to było ich ostatnie wspólne śniadanie bo się po śniadaniu mieli rozjechać w przeciwne strony. Ale na razie jeszcze byli wszyscy razem i w tej radosnej i hałaśliwej gromadce śniadali sobie wszyscy razem. Potem razem zaczęli się zbierać do wozów aby je zaprząc i przygotować do drogi. Ekipa pod wodzą Hildy uporała się z tym zadaniem nieco prędzej niż załoga trzech wozów. Po części dlatego, że Milo zgodził się przepuścić kuzynkę przed resztą aby jeden wóz nie czekał aż się trzy inne przygotują do drogi. Za co dostał ciepłego przytulasa od Hildy i osobiście przez nią upieczone pierniki co kompletnie rozkleiło trzy niziołki. Zresztą Milo nie był egoistą i podzielił się nie tylko ze swoimi pobratymcami tym podarkiem ale i z obsadą pozostałych dwóch wozów. No i rzeczywiście, co niziołkowy wypiek to niziołkowy wypiek. Dlatego gdy trzy wozy były tego pogodnego poranka gotowe do drogi u wyjeżdżały przez bramę napatoczyły się na trzech jeźdźców ubranych po wojskowemu. Jechali całkiem szybko i konie mieli nieźle zziajane jakby jechali z daleka albo bardzo szybko a przecież był nadal poranek. Jeden wyglądał na oficera a dwóch na jego przybocznych. Wszyscy mieli na sobie hełmy, kolczugi a przy siodle łuki i broń ręczną więc wyglądali na jakichś pancernych w ostlandzkich barwach bieli i czerni. - Pochwalony! - zawołał jeden z nich zatrzymując się tuż przed bramą i objechali trzy wozy po bokach uważnie lustrując ich zawartość i załogi. - Porucznik Cranz! W imieniu generała Kempfa rekwirujemy te wozy! Opróżnijcie je natychmiast i pojedziecie z nami! - oficer przedstawił się i obwieścił swoją wolę względem załogi trzech gotowych do drogi wozów. Wyglądał, zachowywał się i rozkazywał jak zawodowy szlachcic i oficer. Wygląd całej trójki też wskazywał, że sprawa jest na tyle pilna, że są pewnie w drodze skoro świt. I cała trójka nie sprawiała wrażenia by była skora na jakieś negocjacje. Trójka niziołków próbowała protestować tłumacząc, że zmierzają z ładunkiem wina do zamku Lenkster no ale porucznik był kompletnie nieczuły na te argumenty. Rozładowanie niziołkowego wozu wydawało się zadaniem na dobrą godzinę ciężkiej pracy z przetaczaniem tych wszystkich beczek. Ale dwie dwukółki były o wiele mniej załadowane więc roboty tutaj zapowiadało się o niebo mniej.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
27-11-2019, 20:25 | #127 | ||||
Reputacja: 1 |
| ||||
28-11-2019, 16:10 | #128 |
Administrator Reputacja: 1 | Podróż z trójką niziołków miała swoje plusy, ale i minusy. Zarówno apetyt niziołków, jak i ich zamiłowanie do jedzenia tudzież talent kulinarny okazały się zgodne z tym, co głosiły opowieści. Zdecydowanie lepiej było korzystać z ich kuchni, niż żywić... Jedzenie było pyszne, ale nie da się ukryć, że kucharzenie kosztowało dużo, dużo czasu. Jako że ich dzielna drużyna nigdzie się nie spieszyła, więc Karl nie narzekał. Również pozostali członkowie grupy poszukującej nie marudzili i zapałem pałaszowali wszystko, co przyszykowali ich mniejsi towarzysze. I trudno było się im dziwić. * * * Kuchnia "Pod cepem i widłami" prezentowała nieco niższy poziom, ale obsłudze nic nie można było zarzucić. Szczególnie jednej z przedstawicielek wspomnianej obsługi, która to przedstawicielka dała dość jednoznacznie do zrozumienia, iż jest gotowa świadczyć również inne usługi. Z której to oferty Karl postanowił skorzystać. Zaczęło się od mycia pleców, a potem okazało się, że balia jest na tyle duża, że zmieszczą się tam dwie osoby. Było co prawda dosć ciasno, ale żadna ze stron nie narzekała. A potem pewne przyjemności nieco się przeciągnęły... * * * Rankiem okazało się, że wyruszyli w drogę dużo za późno. Godzina wcześniej i pan porucznik i jego ludzie przyczepiłby się do kogoś innego. Oczywiście można się było z wojakami wykłócać i próbować odesłać ich z kwitkiem, machając przed oczami papierami wystawionymi przez ratusz, ale Karl doszedł do wniosku, zapewne słusznego, że z wojskiem się (na dłuższym dystansie) nie wygra. Spierać się nie warto było, ale porozmawiać - tak. - Karl von Schatzberg - przedstawił się. - Można zamienić kilka słów? Oficer spojrzał w dół na pieszego który do niego podszedł obrzucając jego sylwetkę taktującym spojrzeniem. - Mów - rzucił krótkim, zdawkowym tonem w którym pobrzmiewała irytacja albo coś podobnego. Jeździec razem z drugim i Karlem który do nich podszedł byli mniej więcej na środku dziedzińca przed frontem zajazdy. Gdzieś z boku trójka niziołków razem z Tladinem rozładowywała swój wóz, a przed samą karczma stało z kilku gapiów obserwujących to wszystko. z tego miejsca można było mieć widok na to wszystko, a o ile by nie krzyczeć, to raczej trudno byłoby komuś usłyszeć o czym rozmawiają pancerni albo z nimi o czym się rozmawia. - Można się dowiedzieć, co się tam stało? - spytał Karl. - Z kim się starliście? To chyba nie jest tajemnica wojskowa, a prędzej czy później i tak się dowiemy, skoro na końcu drogi czekają ranni. Oficer spoglądał z siodła na rozmówcę jakby zastanawiał się czy albo co opowiedzieć. Podniósł głowę spoglądając na pustą obecnie drogę jaką przyjechali i chyba znalazł w tym widoku natchnienie bo znów zwrócił się do Karla. - Minotaury. Dużo minotaurów. Sprawa nie poszła po naszej myśli - odpowiedział krótko, a jego towarzysz splunął przez ramię gdy to usłyszał. Obaj mieli ponure spojrzenia więc zapowiadało się, że lekko tego nie wspominali. - Minotaury? - Karl pokręcił głową. - Byłem przekonany, że już się wyniosły z gór. A ten cały Kalkengard? Gdzie to jest? A stamtąd dokąd? A w ogóle może coś zjecie? Wozów nie rozładują w dwie minuty. - Nie tak daleko. W południe będziemy na miejscu. Będziecie jechać za nami. - porucznik odpowiedział niechętnym tonem. Chociaż Karl miał wrażenie, że tym razem nie chodzi o niechęć do rozmówcy. - I chciałbym aby wszystkie wyniosły się w góry - sapnął ze złości poprawiając jakąś sprzączkę przy uprzęży. Spojrzał na drzwi do karczmy, bo akurat się otworzyły. Pierwszy wyszedł ten pancerny, jaki niedawno wszedł do środka. Ale nie wyszedł sam. Wyglądało na to, że zmobilizował gości zajazdu do pomocy przy beczkach, bo kierował grupą podróżnych właśnie do wozu niziołków. - No chyba faktycznie trochę to potrwa - ocenił oficer i podjechał do frontu budynku gdzie zsiadł z konia i tam go uwiązał. - Z konia! I za mną. - rzucił do swoich ludzi co ci przywitali z ulgą. Jeden zsiadł z konia, drugi podreptał zostawiając niziołkowy wóz w spokoju i też podążając za swoim dowódcą. Karl przez moment zastanawiał, czy iść za tamtymi, ale doszedł do wniosku, że wie wszystko, co powinien. I poszedł podzielić się zdobytymi informacjami z Tladinem. A potem wybrał się do karczmy, by spróbować dowiedzieć się czegoś o tym całym Kalkengard. |
29-11-2019, 01:28 | #129 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 33 - 2519.VIII.12; południe Miejsce: Ostland; Las Cieni; okolice Kalkengard Czas: 2519.VIII.11 Wellentag (1/8); południe Warunki: ciepło; jasno; zachmurzenie, hałas, zapach krwi, ognisk i ziemi Karl i Tladin Jednoosiowe wozy, zaprzęgnięte w konie i kuce telepały się po glebie rozjeżdżonej niezliczoną ilością kół, kopyt i butów. Przynajmniej nie padało i zrobiło się nawet przyjemnie ciepło. Chociaż w pobliżu samego południa słoneczne dotąd niebo zasnuło się chmurami. Trudno było zgadnąć czy coś z nich lunie czy nie. Dwie dwukółki jechały na czele małej karawany wozów. Za nimi jechał jeszcze jeden wóz. Ten był dużo większy, dwuosiowy i zaprzęgnięty w dwa zimnokrwiste konie. Trójka niziołków tym razem jechała swkaszona. Więc było dużo ciszej i żadnych przerw. Nawet nikt z trójki niziołków nie pofatygował się zapytać jeźdźców o postój dla napełnienia swoich żołądków. Ale dzięki temu, bez postojów, jechało się szybciej niż wczoraj. Na samym czele jechała trójka kawalerzystów. Jechali niejako przewodnicy i straż przednia dobre kilka a czasem i kilkanaście długości wozów przed pierwszym wozem. Przez co rozmawiać można było z nimi podobnie jak z obsadą któregoś z sąsiednich wozów. Czyli trzeba by krzyczeć. A przez tą różnicę odległości między konnymi i między wozami póki się rozmawiało zwyczajnym tonem to raczej ci na siodłach albo innych wozach nie mieli jak tego usłyszeć. A trójka jeźdźców prezentowała się okazale. Szyszaki, kolczugi, szable, łuki, tarcze nadawały im bardzo bojowego wyglądu. Oczywiście była to lekka jazda a nie pełnoprawne rycerstwo z kopiami. Ale i tak takich koni i reszty ekwipunku zwykły piechur mógł im tylko pozazdrościć. A po drodze nie tylko robili za przewodników ale też i za wzmocnienie eskorty wozów. Sam poranek w “Pod cepem i widłami” był dość nerwowy ze względu na tą niezapowiedzianą mobilizację. Z mobilizacją jeszcze nikt nie wygrał. I nawet nikt nie próbował. Konny oficer z regularnej jazdy i w ostlandzkich barwach przyjechał i zarządał od obywateli wsparcia wysiłku wojennego armii które miał prawo żądać i je uzyskał. I chociaż po karczmie rozszedł się szmer zaskoczenia i nawet niepokoju a także niziołkowy lament to jednak nikt nie odważył się nie wesprzeć wojska w chwili próby. Nawet nie było pewne czy żelazny list wolfenburskiego ratusza coś by pomógł w takiej sprawie. W końcu władze ratusza prosiły tam obywateli o pomoc okazicielowi takiego listu. I porucznik Cranz robił właściwie to samo. Tylko podlegał innej władzy. Nie wiadomo było czy miał rozkazy na piśmie czy nie, nikt nie odważył się go o to zapytać. Ale czy miał czy tylko przekazywał generalską wolę nic to właściwie nie zmieniało dla samych mobilizowanych zasobów obywateli Imperium. Tak samo jak karczmarze okazicielom żelaznego listu okazywali bezpłatną pomoc tak i teraz ci okaziciele żelaznego listu okazywali bezpłatną pomoc ostlandzkiej armii. Przez czas w jakim głodni kawalerzyści zjedli śniadanie to reszta zmobilizowanych podróżnych rozładowała niziołkowy wóz. Więc gdy trójka pancernych wyszła na podwórze zajazdu wóz był już pusty i gotowy do drogi. Obie grupki świetnie się zgrały. Oficer pancernych się nie patyczkował, widząc, że komplet wozów jest gotów do drogi zarządził “Za mną!” i cała kolumna przetaczała się przez bramę zajazdu na tą rozjeżdżone koleiny które tutaj na kresach udawały drogi. Trzeba było przyznać, że porucznik dowodził jak zawodowy oficer bo ani przez chwilę nikt nie odważył się go nie posłuchać. Dlatego nawet przeładunek wozu niziołków poszedł całkiem sprawnie a przez drogę nic specjalnie ciekawego się nie przydarzyło. Tladin za towarzysza podróży miał Ragnisa a Karl na drugim wozie ze swoimi ludźmi i Adolphusem jako woźnicą. I miał czas przemyśleć co mu o Kalkengrad powiedział karczmarz. Albo wspomnieć wieczorne zabawy z Gretchen które trochę go kosztowały. Ale chyba oboje wspominali ten wieczór miło. Sam karczmarz nie wydawał się zdziwiony tym pytaniem. W końcu Kalkengrad leżało całkiem niedaleko. Miasto. Miasteczko. No nie tak duże jak Ristedt ale jednak miasto a nie wioska. Trzeba było jechać w stronę Lenkster ale tylko kawałek. Potem na pierwszym zjeździe skręcić w prawo i jechać na północny - wschód. I tam jak wozem to po jakiejś dziesiątce, może tuzinie pacierzy powinno się dojechać do Kalkengrad. A całkiem często jeździli kupcy i kurierzy to się tutaj zatrzymywali. Albo jak jechali do Ristedt albo nawet samego Wolfenburga no albo jak wracali stamtąd. I podróż tymi zaschniętymi koleinami przez mroczny las wydawała się to potwierdzać. Bo ruszyli najpierw tak samo jak zamierzali czyli w kierunku Lenkster. Ale zaraz kawałek później był zjazd w prawo, dokładnie tak jak mówił Karlowi karczmarz i właśnie nim pokierowała się trójka jeźdźców i trójka wozów. Potem jechali czymś co udawało drogę przez ten mroczną, prastarą puszczę ale wydawało się być węższą przesieką niż ta z Ristedt do Lenkster. Wojna dała o sobie znać niespodziewanie. Najpierw konie nerwowo zaczęły strzyc uszami i parskać. Potem stopniowo zbliżali się do jakiejś polany co dało się poznać po jaśniejszych prześwitach między drzewami. Smród spalenizny dał się wyczuć jeszcze zanim wjechali na polanę. A właściwie nie polanę tylko wioskę. Spaloną wioskę. Widać było wciąż dymiące kikuty resztek budynków i ledwo kilka sylwetek jakie z mozołem i bez pośpiechu wrzucały ciała do wykopanego dołu. Ktoś ubrany na czarno, może kapłan Morra, trzymał księgę w dłoniach i chyba odprawiał ostatnie nabożeństwo za zmarłych. Ale droga wiodła skrajem byłej wioski więc nie szło dostrzec wszystkiego zbyt dokładnie. Adolphus przeżegnał się i splunął aby poprosić dobrych bogów o inny los no i odczynić zły urok. Ale trójka kawalerzystów nawet nie zwalniała. Przejechała dalej drogą znów zanurzając się półmrok pradawnej puszczy dając znać, że obsady wozów dalej mają jechać za nimi. Ale zapach spalenizny wydawał się towarzyszyć im już na stałe. Jakby osiadł na wozach, ubraniach, twarzach i nozdrzach. Znów jechali tym ciemnozielonym tunelem i wydawało się, że zrobił się on jeszcze ciaśniejszy, niższy i ciemniejszy. Nomen omen właśnie wtedy zaczęło ciemnieć niebo jakby chciało dać znać, że widzi co się dzieje na tym łez padole. Znów tak jechali przez bezimienny las. Pewnie kolejne kilka pacierzy. I wydawało się, że z każdego krzaka i zza każdego drzewa nastąpi jakiś atak. Przecież coś co rozgromiło całą wioskę i spaliło ją do gołej ziemi nie miałoby też kłopotów z powtórzeniem tego numeru z trójką wozów. A ta wioska mogła się spalić wczoraj, no góra dwie czy trzy doby temu. Całkiem niedawno. Sądząc po tym jak jeszcze dymiły się zgliszcza osady. I to całkiem spora wioska musiała być przed spaleniem. Ale wreszcie dojechali do kolejnej polany. Znów zwiastowały ją jaśniejsze fragmenty z ponurym niebem w tle, jakie prześwitywały między gałęziami obiecując skraj tej wiecznej puszczy. Tym razem po wyjeździe na równy teren okazało się, że są w jakimś obozie wojskowym. Znaczy pierwotnie stało tu pewnie kilka zabudowań, coś jak kilka farm skupionych w jednym miejscu. Zbyt niewiele aby uznać to chociaż za wioskę ale też coś więcej niż jakiś zajazd czy pojedyncza farma. Właśnie to miejsce armia wybrała na obóz. Powstała pstrokata zbieranina ludzkich sylwetek, ognisk, namiotów, wozów i te orginalne budynki gospodarstw wydawały się w tym tkwić jak jakieś ostańce skalne z innych czasów. Cały ten obóz czynił niesamowity tumult. Konie, woły, ludzie to wszystko wrzeszczało,parskało, rżało, kczyczało albo tupało. Ludzie się nawoływali, wrzeszczeli z bólu kto miał jeszcze siły lub jęczeli kto ich miał mniej. Większość widocznych sylwetek należała do piechurów. Koni też było sporo ale gdy wozy były rozprzęgnięte trudno było zgadnąć ile z tych koni jest pociągowych a ile należy do kawalerzystów. W regularnych oddziałach dominowała czerń i biel, barwy narodowe Ostlandu. Z piechoty z pewnym zaskoczeniem Karl rozpoznał Bycze Głowy. Ten oddział halabardników jaki tak dumnie maszerował ulicami Wolfenburga prawie dwa tygodnie temu tak rzewnie żegnany przez mieszczan. Teraz już “bycze chłopaki” nie reprezentowali się tak prężnie i dumnie. Byli zmęczeni, brudni, nieogoleni a sporo z nich nosiło biel opatrunków. Widać było, że cokolwiek działo się przez te dwa tygodnie dało im w kość. Byli też i inni. I sporo czeladzi obozowej krzątającej się po obozie. I kierowani przez poruznika Cranza wjechali w ten obóz. Teraz już musieli jechać bardzo wolno. Raz, że wjechali na błotniste klepisko w którym koła i kopyta grzęzły a dwa, że zrobiło się tłoczno. Przez to mogli się napatrzeć z bliska na te obrazy wojny. Na grupkę żołnierzy patrzących smętnie w ognisko przy jakim się zgrupowali. Na kogoś niesionego na noszach. Na wykopywany masowy grób do którego wrzucano ciała. Na wojaków grających w karty przy kolejnym ognisku. Na kapłana wzywającego do pokuty za grzechy i wytrwania w imię dobrych bogów. Na wrzeszczącego z przerażenia mężczyznę który bełkotał coś niezrozumiałego a dwóch innych starało się go uciszyć i uspokoić. Ale i na nich patrzono. Czasem z jakąś złośliwą satysfakcją malującą się na twarzach ludzi jakich mijali. Czasem ze złością, że sobie tutaj jeżdżą bez sensu i potrzeby. Czasem natrafiali na niedowierzające potrząsanie głową na swój widok. Ale zazwyczaj natrafiali na obojętność. Wyczerpani ludzie nawet jeśli na nich patrzyli to chyba niekoniecznie widzieli. Wydawali się wypruci z sił i emocji nawet jeśli byli w jednym kawałku i nie było po nich widać bieli opatrunków. A nie wszyscy byli w jednym kawałku. Dało się to poznać gdy dojechali do jednej ze stodół. Porucznik kazał im wjechać w dawną zagrodę dla bydła która stykała się tej stodoły. Tam zaś był już wykopany dół. A z tego dołu piętrzyła się sterta uciętych kończyn. Nogi, ramiona, dłonie… Wszystko w zakrwawionej, groteskowej kompozycji. Facet w zakrwawionym fartuchu rzeźnika niósł właśnie kolejne wiadro z kolejną porcją tych ludzkich odpadów. Facet musiał być zmęczony bo po opróżnieniu wiadra westchnął i otarł sobie czoło. Co było błędem bo zakrwawiona dłoń rozmazała tylko krew po czole. Facet machnął na to ręką i sięgnął pod skórzany i zakrwawiony fartuch i wyjął z niego woreczek. Z woreczka jakąś zwitkę i chyba chciał zrobić sobie skręta. Ale szło mu to kiepsko bo cienki pasek od razu nasiąkał krwią a grudki ziela przylepiały się do mokrych palców. Facet w końcu prychnął ze złością i cisnął to wszystko o ziemię. Schował twarz w tych swoich zakrwawionych dłoniach. Wtedy dało się dojrzeć, że dłonie mu się trzęsą. Właśnie do niego podjechał porucznik Cranz. Oficer coś do niego powiedział ale obsada z wozów nie słyszała co. Wtedy ten facet w fartuchu opuścił dłonie i spojrzał w górę na niego. Nie był to najlepszy ruch z jego strony bo dłonie zostawiły na twarzy krwawe ślady. Porucznik żachnął się i sięgnął do kieszeni po czym podał mu chyba własną chusteczkę aby ten mógł się wytrzeć. Przez chwilę wszyscy w milczeniu obserwowali jak ten w fartuchu ociera sobie z tej krwi twarz. Wtedy oficer znów coś powiedział i wskazał na trzy wozy jakie ze sobą przywiózł. Ten w skórzanym fartuchu zaczął kiwać głową i wymienili tak kilka zdań. W końcu oficer skinął dłonią, płynnym ruchem obrócił swojego konia w miejscu i wrócił do trójki “swoich” wozów. - To tutaj. Dalej Hugo was przejmie. Powie wam co robić. Zdążyliśmy przed obiadem. Możecie się z nami posilić. Po obiedzie macie stawić się tutaj i Hugo się wami zajmie. Albo będziemy wracać jeszcze dzisiaj albo jutro z rana. Jeszcze się okaże. - oficer najwidoczniej wydawał rozkaz a nie temat do dyskusji. Mówił jak zwykle wyżsi rangą zwracali się do podwładnych. Oświadczył swoją wolę, zasalutował, spiął konia i odjechał w głąb obozu a za nim jego ludzie. Został ten Hugo w skórzanym fartuchu który wciąż stał przy tym zakrwawionym wiadrze, dole pełnym ludzkich szczątków i chusteczką oficera. Przyzywał ich gestem dłoni do siebie.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
05-12-2019, 17:56 | #130 |
Reputacja: 1 |
|