lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WFRP 2ed.] Popioły Middenheim (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/18475-wfrp-2ed-popioly-middenheim.html)

Kerm 27-07-2019 23:50

Walka się skończyła, a zysk... No cóż, zysk nie zawsze musi być w brzęczącej monecie. Słowo bohater też brzmiało dobrze, chociaż żołądka nie dało się nim napełnić. Ale głodni spać nie poszli, bowiem mieszkańcy swą wdzięczność okazywali nie tylko klepiąc po plecach, ale i dzielili się tym, co mieli.
Do pełni szczęścia brakowało co prawda paru drobiazgów, ale narzekać Konrad nie mógł.

* * *

Ranek przyszedł zbyt wcześnie, ale świadomość tego, że nadciągała banda zwierzoludzi raczej nie zachęcała do pozostania w łóżku i wylegiwania się do południa czy dłużej.
Konrad sprawdził dokładnie, czy na pewno spakował wszystkie swoje rzeczy (jakoś nie wierzył, by miał tu kiedyś jeszcze wrócić), po czym zszedł na dół, by zjeść coś, a potem pomóc innym w przygotowaniach do podróży.

* * *


Miał to szczęście, że jechał na czele i że od czasu do czasu mógł się wybrać na polowanie.
Zdecydowanie nie rozumiał obaw niektórych ludzi. Dopóki jelonek miał cztery równe nogi i jedną tylko głowę, to się nadawał do kotła. Ale ich strata była jego zyskiem.
I wszystko było dobrze, dopóki nie okazało się, że bycie bohaterem ma swoje ujemne strony. Bo kto, jak nie bohaterowie, mają ruszyć w las w poszukiwaniu zaginionej staruszki. Wszak trzeba dbać o dobre (własne) imię i nie można zawieść zaufania...

Lechu 29-07-2019 23:47

Dziękuję za dialog
 
Walka z nekromantą nie należała do specjalnie długich, ciężkich bojów gdzie wojowników zalewała nie tylko krew – ich własna i przeciwnika – ale też żrący pot pchał się do oczu, a rękojeść miecza chciała wysunąć się ze śliskiej dłoni. W tej walce ekipa obrońców Untergardu miała przewagę taktyczną. Tym razem Myrmidia stała po ich stronie. Nekromanta został całkowicie zaskoczony i spacyfikowany zanim zdążył komukolwiek zrobić krzywdę. Jedyny cios jaki zadał zatrzymał się na okutej tarczy zabijaki. Schultz lekko odetchnął z ulgą albowiem nie miał pojęcia jakie obrażenia mogła zadawać magiczna kosa czarownika. Mógł otrzymać zwykłą ranę, a mógł też zostać zatruty jakąś trucizną.

Wojownik musiał przyznać, że Erika i Konrad walczyli bardzo dobrze. Gerwazy nie brał udziału w zwarciu, ale wystrzelił w przeciwnika jakiś magiczny pocisk, którego efekt – podobnie jak trafienia strzałą czy bełtem – pewnie mógł być różny. Od trafienia w ucho i dostania się do mózgu, po otarcie o poły płaszcza ku uciesze celu. Rudiger z tej walki wywnioskował, że przewaga taktyczna była nieocenionym partnerem i mogąc przygotować sobie plan, pole bitwy czy odpowiednie warunki do boju można było pokonać bardziej bitnego czy licznego wroga.

Schultz był nieco rozbawiony kiedy Gerwazy rzucił się na ciało nekromanty niczym portowy złodziejaszek jednak po przemyśleniu sprawy wojownik go rozumiał. Gerwazy był młody, narwany, a doświadczony nekromanta mógł posiadać przedmioty magiczne, które przyciągały takich młodzików jak świeże gówno muszyska. Po pochwaleniu drużyny Schultz ruszył do Untergardu z delikatnym uśmiechem spoglądając na Erikę. Ta kobieta miała w sobie „coś” czego na próżno szukać u drobnych, delikatnych ślicznotek jak Cassandra. Wojownik nie znał się na kobietach, ale podejrzewał, że z uwagi na swoje zdolności i atletyczną budowę ciała Kraus nie miała wielu „adoratorów”…

Rudiger z Cassandrą, mimo jej wielu zalet, chciał pozostać w przyjacielskiej relacji. Jej sposób prowadzenia się nie pozwalał mu się do niej zbliżyć bardziej niż dotychczas. Schultz podejrzewał, że Cassandra została skrzywdzona przez ojca. Albo facet zmuszał ją do nierządu albo ją gwałcił… Schultz miał jedynie podejrzenia, ale miał nadzieję, że kiedyś Cassandra się bardziej przed nim otworzy i wyzna mu dlaczego jej relacja z mężczyznami, w tym z nim, jest tak niecodzienna.


Schultz nie był przyzwyczajonym do pochwał i gratulacji. Wiedział jak reagować na radosne okrzyki i radość mieszkańców Untergardu, ale nie mógł zaoferować nic poza uśmiechem. Branża, w której pracował nie była dobrym środowiskiem dla bohaterów. Nie godzi się aby w jednym miejscu być rozpoznawanym z obijania pysków poborców podatkowych, a w drugim jako bohater walk z chaosem i nieumarłymi. Jednego dnia rzezimieszek sabotował interesy kupca, a drugiego ratował bezdomne rodziny z opresji… Jedynym wytłumaczeniem dla Rudigera było społeczeństwo, w którym nie było popytu na ekskluzywne usługi, które świadczył. Zdawało mu się, że dopiero w Middenheim wróci do gry. O ile do tamtego czasu nie wydarzy się nic co przekona go na zmianę dotychczasowych sposobów pozyskiwania Karli.

Kiedy Rudiger zawitał do karczmy sprawdził co u Cassandry zamieniając z nią kilka słów. Kobieta spisała się niemniej niż walczący z czarownikiem członkowie oddziału. Schultz wyobrażał sobie jak musieli panikować zebrani w karczmie skoro kilku ochotników pierzchło z murów miasta niczym spłoszone kundle. Zabijaka wierzył jednak, że ta atrakcyjna kobieta potrafiła skupić na sobie uwagę tłumu i całkiem skutecznie przemówić do jego rozsądku. Miała ona w sobie współczucie, które spowodowało chęć niesienia pomocy tym ludziom i wyruszenia na pomoc matce.

Przed snem wojownik nie miał sił ani na umycie się ani na modlitwę. Myrmidia jednak wiedziała, że był jej wdzięczny. Rudiger padł niemal bezwładnie na siennik. Jego zmęczenie tego dnia sięgało zenitu i podświadomie wiedział, że choćby spał dłużej niż mógł nie dałby rady się zregenerować.


Schultz wstał dość wcześnie aby bez pośpiechu i dokładnie się umyć i uwolnić od śladów dnia poprzedniego. Poza swoim ciałem wojownik doprowadził do odpowiedniego stanu swój pancerz i broń. Po śniadaniu mężczyzna nie zapomniał o krótkim treningu, którym zwykł zaczynać dzień. Nie było to nic wyjątkowego, bo kilka serii pompek, przysiadów, brzuszków i szybszych biegów po bezpieczniejszej części Untergardu. Każdy kto znał Rudigera dłużej widział na własne oczy, że facet był dobrym sprinterem co przydawało się nie tylko w treningu, ale też w walce. Chociaż Schultz nie był zagorzałym zwolennikiem szarż to czasem je wykorzystywał. Na przykład w walce z nekromantą.

Do Miasta Białego Wilka było jakieś sześć dni marszu o ile grupa będzie się trzymać głównego traktu nie wykorzystując skrótów przez niebezpieczny Drakwald. Schultz nie był zadowolony ze sposobu w jaki przedstawił go tutejszym kapitan Schiller. Wojskowy był mistrzem w podnoszeniu morale ludzi, ale prawienie o bohaterach i wojakach, którzy „w razie czego was ochronią” było ostrzem obusiecznym. Ludzie słysząc coś takiego opuszczali gardę, a w razie napadu reagowali bardzo nierozsądnie. Lepsze było zmaganie się ze strachem, który wzmagał czujność i często poprawiał tempo marszu.

Schultz zajął w pochodzie dość charakterystyczne miejsce. Osłaniał boki w pobliżu jednego wozu, na którym jechała staruszka wraz ze starcami i sierotami. Dzieciaki raz po raz zagadywały do rzezimieszka, który robiąc śmieszne miny wywoływał u nich salwy śmiechu. Po jednej z nich spojrzała na niego Erika z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Albo kobieta myślała, że w robocie nie wypadało się wygłupiać co by pasowało do doświadczonej wojowniczki albo… nie. Ona na pewno nie chciała zobaczyć wykręconej twarzy Rudigera. Wojownik wzruszył ramionami. Te dzieciaki przeszły naprawdę wiele. Przez głód, poprzez bezdomność, a na utracie rodziny kończąc. Część z nich nie była nawet świadoma co się działo. Rudiger był świadom i dlatego odwodził ich myśli od czarnej rzeczywistości. W końcu sam spędził pierwsze kilka lat w przetłoczonym sierocińcu…


Rudiger korzystając z pierwszego postoju od wyruszenia z Untergardu zdecydował się przejrzeć swoje wyposażenie. Jego miecz mimo całkiem zwyczajnego wyglądu był mistrzowskiej jakości narzędziem mordu, za które zapłacił kilkadziesiąt Złotych Karli. O takie cacko musiał dbać. Odchodząc na ubocze prowizorycznego obozowiska zabijaka chciał znaleźć atrapę spokoju, ale trafił zdecydowanie lepiej. Pod jednym z drzew, oparta plecami o pień siedziała Erika ostrząc swój miecz.

- Widzę, że ktoś ma niezły sposób na stres. - powiedział do wojowniczki Schultz podchodząc i pokazując ręką na pień drzewa obok niej. - Mogę? - Kraus domyślała się, że pytał o posiedzenie razem.

- Jasne, ale jeśli chcesz pogadać, to trafiłeś pod zły adres. Nie jestem najlepszym rozmówcą - odpowiedziała, zerkając na niego.

- Podejmuję wyzwanie. - odpowiedział mężczyzna siadając i wyciągając powoli klingę. - Ze mną jest zupełnie tak samo. - dodał zaczynając polerować miecz. - Pewnie dlatego zostaliśmy wojownikami, a nie gawędziarzami. Chociaż przyznam, że kobieta walcząca na równi z facetami to miły, ale rzadki widok. - Rudiger skinął głową lekko się uśmiechając.

- Zawsze możemy posiedzieć w ciszy. Lubię ciszę, pozwala pomyśleć i się skoncentrować - odparła, również uśmiechając się lekko. - A co do tego drugiego, wychowałam się w grupie najemniczej i macham mieczem, odkąd tylko byłam na tyle silna, by go podnieść. Dlatego wiem, jak się nim posługiwać. Ty też dobrze walczysz, razem nieźle żeśmy pocięli tego czarownika.

- Zapewne masz dużo większe doświadczenie niż ja. - rzucił wojownik. - Ja wychowałem się w Nuln. Początkowo uczyłem się jeździectwa, targowania i kilku innych rzeczy, a walka jakoś tak przyszła sama z siebie. Preferuję pięści jak to facet, ale mieczem też dziergać coś umiem. - dodał Rudiger. - W sumie wspólnie odbyliśmy kilka pierwszych razów, bo nigdy wcześniej nie walczyłem ani ze zwierzoludźmi, ani z nieumarłymi, ani z nekromantą. - wojownik zamilkł na chwilę. - Pochodzisz gdzieś z okolic Middenheim? Przy pierwszym spotkaniu odniosłem wrażenie, że Biały Wilk może być ci bliski. Mi przybrany ojciec przekazał doktrynę Myrmidii chociaż chyba bardziej jest popularna w Tilei czy Estalii.

- Urodziłam się w Schoninghagen, to właściwie rzut kamieniem do Middenheim. Ojciec był zagorzałym Ulrykaninem, od małego wpajał mi wiarę w Pana Wilków i nie wyobrażam sobie, bym mogła teraz prosić o siłę czy szczęście jakieś inne bóstwo. Ulryk prowadzi mnie całe życie, gdybym była mężczyzną, pewnie próbowałabym dostać się do Rycerzy Białego Wilka. Niestety, kobiet nie przyjmują - powiedziała, krzywiąc się nieznacznie. - Z drugiej strony nie wiem, czy bym się nadawała, słabo znoszę dyscyplinę i próby ograniczania. Chyba jestem taką Dziką Wilczycą. - Posłała Rudigerowi lekki uśmiech.

- Kolejne co nas łączy, bo mnie z podobnych powodów nie chciała zaprosić do interesu rodzina przybranego ojca po jego śmierci. - powiedział Schultz. - W końcu opuściłem Nuln na dobre… - zastanowił się chwilę. - Zatem jesteś członkinią grupy najemnej. Nigdy za gośćmi nie przepadałem. Zarabiali więcej ode mnie przy mniej brudnej robocie, a poza tym zawsze mieli branie. Był taki jeden tileańczyk, sporo ich wśród najemników... No, ale co się dziwić. Egzotyka zawsze była w cenie. - mężczyzna schował miecz po czym z cholewy buta wyciągnął sztylet i zaczął się nim bawić.

- Byłam członkinią grupy najemnej. - poprawiła go Erika. - W czasie Burzy Chaosu walczyliśmy tu i tam, większość towarzyszy zginęło, a ci, którzy przeżyli, poszli swoimi drogami albo poprzestawiały im się klepki w głowach po tym, co widzieli na wojnie. Teraz działam na własną rękę… no, ostatnio trzymam się z wami, ale zobaczymy, na jak długo nas los ze sobą połączy. Co do tileańczyków, mieliśmy jednego takiego w oddziale. Przymilał się do mnie, a był tak gadatliwy, że nie mogłam z nim wytrzymać. Zginął pod Wolfenburgiem, rozerwany przez centigora. - Erika zmarszczyła brwi, wracając niechcący pamięcią do tamtych wydarzeń. - Ale zmieniając temat… widziałam, że zawitałeś do Untergardu z tą małą… - Erika wskazała podbródkiem na Cassandrę kręcącą się akurat w obozie przy dzieciach. - Jesteś jej ochroniarzem? Bratem? Kochankiem? Nie żeby mnie to specjalnie interesowało, ale całkiem nieźle się z tobą gada, więc podtrzymuję po prostu rozmowę. - uśmiechnęła się lekko.

- To przykre. - powiedział Schultz na wieść o towarzyszach. - Cassandrę poznałem zaraz po opuszczeniu Nuln. Akurat też wyruszała w podróż życia i zabraliśmy się razem. Nie płaci mi więc nie można nazwać mnie ochroniarzem. Nie spaliśmy ze sobą ani nic z tych rzeczy zatem kochankami też nie jesteśmy. Ja uważam ją za przyjaciółkę i mam nadzieję, że ona mnie również. Martwię się o nią przez jej… sposób prowadzenia się. - Rudiger zamilkł na chwilę. - Obawiam się, że ktoś ją kiedyś skrzywdził i aby sobie z tym poradzić czasem podejmuje dziwne decyzje. Może kiedyś uda mi się dowiedzieć od niej czegoś więcej. Póki co obiecałem jej doprowadzić ją do Middenheim. Zdaje się, że wszyscy idziemy tam razem więc liczę na pomoc w tym temacie. - dodał wojownik chowając nóż i wyciągając z plecaka skórzaną rękawicę z metalowymi okuciami na palcach, kostkach i knykciach. Wyglądała na drogą, spokojnie konkurując ceną z mieczem. Schultz ubrał ją na lewą dłoń i szmatką zaczął polerować stalowe elementy. - Zatem ten tileańczyk denerwował cię słowotokiem? - zapytał z uśmiechem. - Zatem ktoś liczący na poznanie cię bliżej powinien powoli kończyć ten dialog?


- Tak, słyszałam to i owo odnośnie Cassandry - odpowiedziała Erika, nie drążąc tematu i nie oceniając młodej kobiety. W obecnych, ciężkich czasach, każdy zarabiał, jak umiał. - Lubię ją, jest miła i taka… delikatna, mówi prosto z serca, ale nie idiotyzmy, jak ten tileańczyk, o którym ci wspomniałam. Póki jesteśmy w jej towarzystwie, możesz na mnie liczyć. Włos jej z głowy nie spadnie. A odnośnie tego słowotoku, nie lubię ludzi, którzy “nawijają makaron na uszy”, jak to kiedyś powiedział jednemu z moich towarzyszy z oddziału ten tileańczyk, licząc, że się na to nabiorę. Nie nabrałam się. Makaron to ponoć takie danie u nich w Tilei, takie długie włosy z mąki i jajka, czy jakoś tak. - Machnęła ręką. - W każdym razie nie cierpię ładnych słówek gloryfikujących moje umiejętności i mnie samą, jako kobietę, bo znam swoją wartość. Na razie więc nie musisz się obawiać, Rudigerze. I jak widzisz, poznajemy się bliżej. Wiesz, skąd pochodzę, że wyznaję Ulryka i jestem dobra w walce. I że jednak można ze mną porozmawiać, chociaż buduję wokół siebie mury. - Wyliczyła na palcach. - Po prostu nie lubię gadać z ludźmi, którzy pieprzą głupoty. To bardzo proste - rzuciła z uśmiechem, zerkając fachowo na ostrze swego miecza.

Przy bliższym poznaniu zyskiwała, choć to zawsze ona decydowała, kto pozna ją bliżej i kogo do siebie dopuści.

- Zastanawiam się jaki facet mógłby tobie prawić idiotyzmy... - odparł Schultz. - Kiedyś gdzieś słyszałem, że na wojowniczki nie działają standardy jak komplementowanie figury, oczu czy ubrań. - uśmiechnął się. - Postaram się zatem nie popełnić błędów tych, których już z nami nie ma. W zasadzie o sobie też powiedziałem już całkiem dużo. Nasza ekipa jest barwna jak na przypadkową zbieraninę. O Konradzie i Gerwazym póki co nie mam solidnego zdania, ale ten drugi nieźle na murze wyleciał do kapitana. - zaśmiał się Rudiger. - Przez chwilę miałem nadzieję, że ma on jakieś czary leczące, o ile przeżyłby chociaż jednego kuksańca od Schillera. Jak bym tak się odezwał do przybranego ojca te kilka lat temu, to do zrozumienia mnie teraz musiałabyś korzystać z pomocy wróżki i czytającego z warg. Takich bezzębnych. - wojownik przestał czyścić rękawicę i schował ją za połę skórzni.

- Też mnie zastanowił stoicki spokój Schillera, ale pewnie nie z takimi miał już do czynienia a i sytuacja była trudna. Jakbym ja usłyszała od naszego czarusia taki tekst, to by pewnie był teraz w drodze do Altdorfu, szukając dobrego rzemieślnika od sztucznych zębów. - Erika uśmiechnęła się szeroko, po raz pierwszy podczas tej rozmowy. - Ale odważny jest, co się ceni, tylko żeby tę odwagę w odpowiednią stronę kierował, bo takich Schillerów może już na swojej drodze nie spotkać. I fakt, gdybym ja odszczeknęła się tak ojcu, to teraz hulałby mi w gębie wiatr przy każdym szerszym uśmiechu.

- Szkoda by było. - powiedział Rudiger. - Dobra. - dodał wstając. - Świetnie się rozmawiało, ale wielkimi krokami zbliża się moja warta. Mam nadzieję, że jeszcze uda nam się pogadać zanim dotrzemy do Middenheim. Cieszę się, że dla mnie znalazł się wyłom w twoim murze. - uśmiechnął się serdecznie. - W Mieście Białego Wilka zapraszam na porządny porter czy wino jak wolisz. Bez makaronu. - wojownik zawahał się po czym ukłonił i powoli, z lekkim ociąganiem, oddalił.

Erika zaśmiała się na wzmiankę o makaronie.

- Nie sądzę, by w obecnych czasach jakakolwiek gospoda w Imperium miała w swoim jadłospisie makaron. A nawet jeśli, to nie zamierzam próbować, złe skojarzenia zostają z człowiekiem całe życie - rzuciła całkiem wesoło. - Na pewno jeszcze uda się porozmawiać, ta pogadanka była bardzo przyjemna. Nie daj się zaskoczyć na swojej warcie, Rudigerze, a jakby co, to wołaj, będę spać w namiocie na obrzeżach obozu. W razie problemów dobiegnę najszybciej, żeby cię ochronić swoją pełną piersią. - Puściła mu oczko, uśmiechając się, choć chyba bardziej do siebie, niż do niego.

Nie sądziła, że znajdzie z tym mężczyzną jakieś wspólne tematy i będzie im się tak swobodnie rozmawiać, ale po raz kolejny życie zaskakiwało. Tym razem pozytywnie.


- Nigdzie nie możemy znaleźć babuni… - wydukała przez łzy dziewczynka ciągnąc za nogawkę Rudigera.


Schultz spojrzał na kapitana, który w tej samej chwili szukał chętnych do ratowania kobiety. Mężczyzna zgłosiłby się jako pierwszy, ale chciał wybadać z kim właściwie miał do czynienia. Podróżowanie z jednym uzdrowicielem tak dużą grupą było nierozsądne, ale wyruszenie dalej bez niego było zwyczajną głupotą. Schiller czekał, a powietrzem zaczęła rządzić nieprzenikniona cisza. Jedynym chętnym mogła okazać się pohukująca w oddali sowa. Ona pewnie widziałaby w ciemności zdecydowanie lepiej niż ewentualni poszukiwacze zaginionej Moescher.

W końcu zgłosił się Baumer, który już w walce z nieumarłymi popisał się pokaźnym rozmiarem jaj. Okazało się, że kierowała nim wdzięczność. Mimo szczerych chęci i zachęcania pozostałych Hans usłyszał tylko komentarze nieprzychylne dla staruszki oddalającej się nocą od obozu. Odłamkiem bohaterstwa dostali też niedawni wybawiciele Untergardu. No tak. Jeżeli ktoś miał iść i znaleźć kobiecinę to pierwszymi chętnymi powinni być bohaterowie namaszczeni ręką samego Białego Wilka. Zarośnięta twarz Rudigera oświetlona przez nieliczne ogniska mogła nawet przypominać wilcze rysy. Nie mogło być inaczej.

Schultz musiał jako pierwszy wystartować za „jebiącym” go i pozostałych łowcą – zgodnie ze słowami jakie na odchodne rzucił Baumer. Jasnym zatem stało się kto z jakiej gliny był ulepiony… Zaraz za zabijaką ruszyła pozostała trójka pogromców nekromanty. Do Cassandry miało należeć niemniej ciężkie jak znalezienie staruszki zadanie – uspokojenie tuzina sierot, których opiekunka zaginęła.

Gerwazy 30-07-2019 21:05

Pokonanie nekromanty było nie lada ulgą dla Gerwazego. Udało mu się przeżyć pierwsze spotkanie z wrogim czarnoksiężnikiem bez dotychczasowego wsparcia jego mistrza. Dodatkowo stając oko w oko z niebezpieczeństwem był w stanie kontrolować swój umysł a nawet użyć magii. Był to nie lada wyczyn dla młodego maga. Musiał jednak przyznać, że większość roboty wykonali za niego towarzysze. Dumnemu młodzieńcowi nie przyszło to łatwo, nawet jeśli takie spostrzeżenie poczynił jedynie w myślach.

Truchła nekromanty należało się jak najszybciej pozbyć wykorzystując do tego ogień. Przynajmniej tym razem ludowa mądrość dyktowała to samo co podpowiadał rozsądek i logika. Nie zdziwiły go podejrzliwe tudzież sarkastyczne spojrzenia jakimi obdarzyli go towarzysze, gdy sam schylił się przeszukać plugawe ciało. Nie byli oni ludźmi wiedzy a czynu. Zarąbali czarnoksiężnika raz, to i za drugim razem spróbują tego samego. On jednak jako adept kolegium światła zdążył wykształcić w sobie głód wiedzy właściwy Hierofantom. Dlatego właśnie pochylał się nad tymi ohydnymi zwłokami. Szansa na znalezienie czegoś co zwiększy jego wiedzę była wystarczającą zachętą. Gerwazemu udało się znaleźć jedynie dwa naczynia wypełnione nieznanymi substancjami i ohydny wisiorek, który nekromancie musiał służyć za ozdobę. Talizman mógł być magiczny, zaklęty czarnoksięską mocą przez to niebezpieczny. Krótkie sondowanie błyskotki umysłem w poszukiwaniu jakiś magicznych splotów niczego nie wykazało. Mimo to mężczyzna bardzo ostrożnie umieścił znalezisko w plecaku, mając zamiar spróbować ponownie zbadać je gdy będzie miał chwilę wolnego czasu. Zawartość flakonu i pojemnika miała zostać skonsultowana z miejscową uzdrowicielką, na którą wszyscy mówili Babunia.


Kolejny poranek rozpoczął się w Untergardzie wczesną porą. Zbyt wczesną jak na gust szlachcica. Ledwo otworzył oczy i rozbudził zaspany umysł a już niemal wszyscy mieszkańcy uformowali kolumnę skupioną wokół czterech wozów. Czasu starczyło jedynie na krótką toaletę i szybkie śniadanie. Przeklinając pośpiech wieśniaków i nadciągające sługi chaosu ruszył w stronę wozu z którego dochodziła największa wrzawa. Cholerne bachory, przez ich ciągły jazgot będzie ich słychać w całym Drakwaldzie. Osobą której szukał młody adept była uzdrowicielka a także opiekunka miejscowych sierot - babunia Moescher. Po skonsultowaniu z nią miał pewne wyobrażenie o zdobycznych, jak się okazało, medykamentach. Mimo zaufania do wiedzy i zdolności uzdrowicielki miał zamiar sprawdzić wiedźmim wzrokiem obie substancję aby mieć pewność, że nie zostały w jakikolwiek sposób skażone. Postanowił ich na razie nie używać chyba, że nie będzie innego wyjścia. Jako przyszły hierofanta pobierał nauki również w kierunku lecznictwa, lecz złożoność tematu i brak czasu nie pozwoliły mu w pełni zgłębić arkanów tej sztuki.


Podróż mijała spokojnie. Udało im się bez przeszkód minąć jakąś zniszczoną osadę, której nazwy nawet nie pamiętał. Kolejny wieczór miał zamiar jak zwykle spędzić przy wspólnym ognisku wraz z towarzyszami tej podróży. Nie dane było mu jednak wykorzystać chwili odpoczynku. Właśnie powtarzał w pamięci składniki niezbędne do elementarnych zaklęć, gdy spokój jego umysłu został zmącony przez płacz sierot. Nie dość, że niepotrzebny hałas mógł przyciągnąć niepożądaną uwagę, to jeszcze na dodatek miał on swoje podłoże w zniknięciu babuni. Gerwazy nie zabrał głosu podczas dyskusji, chociaż starał się zapamiętać który wieśniak wspomniał, aby to ich mała grupka udała się na rekonesans. Nocna włóczęga po lesie nie była sposobem w jaki młody mag miał zamiar spędzić tę noc. Mimo wszystko wędrówka oznaczała oddalenie się od tego całego dziecięcego jazgotu, który już drażnił jego bębenki od dobrych paru pacierzy. Czekał tylko na to co zrobią jego towarzysze.

- Czekaj na mnie. - powiedział Rudiger do odchodzącego łowcy. - Sprowadzimy ją z powrotem. - rzucił do kapitana i pobiegł za Hansem w czerń nocy. Gerwazy bez słowa ruszył za Rudigerem. Podczas walki o most był ranny i uzdrowicielka zajęła się jego urazem. Miał wobec niej dług, który zamierzał spłacić. Konrad również nie zamierzał zostawiać kompanów samych i ruszył wraz z nimi na poszukiwania babci. Uważał co prawda, że staruszka jest sama sobie winna, ale to nie znaczyło, że mieli ją zostawić na pastwę grasujących tu potworów.

- Też idę, poczekajcie - powiedziała Erika i dźwignęła tyłek z pieńka drzewa, ładując bełt na łoże kuszy. Potem złapała za latarnię i odpaliła ją, a następnie podeszła do Cassandry i coś jej powiedziała. Gdy zrównała się z towarzyszami, wręczyła źródło światła Gerwazemu.

- Trzymaj, czarodzieju, jak przyjdzie co do czego, ty nie musisz machać stalą na lewo i prawo, więc możesz nam świecić na krzaki. - po czym dorzuciła ponuro do wszystkich

- Nie ma to jak łazić nocą po lesie… chyba, że babka miała powód, żeby leźć tam samotnie. Jeśli ją znajdziemy, to ja już sobie z nią porozmawiam.

Najpierw zwierzoludzie, potem chodzące trupy i czarownik, a babcia i tak stwierdziła, że po co siedzieć w grupie na dupie. Lepiej sobie połazić po ciemku po Drakwaldzie. Jebać logikę!

- Musiała mieć jakiś powód, ale co może być aż tak ważnego? - zastanowił się Schultz.

- Konrad, Hans uda wam się wytropić babunię po ciemku? - zapytał Rudiger.

- Damy radę z Konradem, tylko światła nam tu trzeba, nie jestem pieprzonym elfem, żeby widzieć w ciemnościach. Gerwazy, rusz się na przód z tą latarnią - rzucił Hans, ponaglając gestem ręki hierofantę. Na odzew łowczego młody mag podszedł do niego i wręczył mu latarnię.

- Masz, sam najlepiej wiesz gdzie iść to prowadź. Ja zajmę się tym co potrafię. - Jego twarz na moment stężała tak jakby mocno się nad czymś skupiał. Ręka tymczasem wyćwiczonym ruchem powędrowała do jednej z kieszeń obszernego płaszcza. Po chwili z niewielkiego flakonu spadła na dłoń maga kropla cieczy, a dosłownie moment później cały kostur Gerwazego zaczął świecić, niczym latarnia.

Nami 30-07-2019 23:31

Pozytywna reakcja na jej motywacyjną przemowę była dla niej samej zaskoczeniem. Chwilę stała jak wryta nie wierząc, że naprawdę się udało. Być może słowa nie płynęły tylko z jej krtani, ale również i z serca? Być może ona sama potrzebowała w to uwierzyć, aby mieć nadzieję, że Rudigerowi nic się nie stanie, a Erika wciąż pozostanie jej bohaterką, która udowadniać będzie każdego dnia, że los kobiety może być inny i nie trzeba polegać tylko na urodzie i wdzięku? Że Gerwazy nie skończy swojej przygody szybciej niż ją zaczął i zdoła w swoim młodym życiu doświadczyć więcej oraz zdobyć wiedzę o jakiej niejeden mag z akademii by marzył? No i że ci wszyscy prości ludzie będą mogli nacieszyć się z jedynego życia, jakie im dano. Tak, Cassandra chciała wierzyć w to wszystko. Zastygła we wspólnej modlitwie, a po niej nie poddawała się. Próbowała zająć czymś innym, dorosłych jak i dzieci - choć z tymi młodszymi szło jej o wiele lepiej.

Czas dłużył jej się niemiłosiernie. Pragnęła aby wszyscy już wrócili i powiedzieli, że odnieśli zwycięstwo. Jej umysł zmartwiony był myślami o osobach, które zdążyła polubić. Nikt z nich nie zasługiwał na taki los, aby zostać pożartym przez gnijące, ożywione ciała. Cassandra nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. Nigdy nie widziała chodzących zwłok i nie pragnęła nadrobić tych zaległości w swojej edukacji. Właściwie, sam fakt, że to było możliwe, był dla niej nie do pojęcia. Czasami nawet przeleciała jej przez głowę myśl, że być może wojownicy to wymyślili i wmówili wszystkim, że idzie horda tych, co pochowani w grobach zostali, a tak naprawdę to nie poszli walczyć tylko pić i teraz śmieją się z “tych głupich wieśniaków”, że uwierzą we wszystko. Była to jednak bardzo krótka myśl, której się szybko pozbyła. Nie potrafiła uwierzyć, że mogliby ich okłamać.


Wojownicy wrócili po długim czasie. Przynajmniej według Cassandry trwało to wieczność. Ludzie zaczęli wiwatować, cieszyć się. Zebrali się wokół swoich “bohaterów”, zostawiając drobniutką dziewczynę gdzieś z tyłu. Przepychając się aby dojść do zwycięzców, nawet niechcący szturchnęli Cassie kilka razy. Ona jednak tylko odetchnęła ciężko i posmutniała. Powinna się cieszyć razem z nimi, powinna rzucić się im na szyję i nie odkleić się już nigdy… Ale nie mogła. Nie miała nawet szans aby się przebić przez ten tłumek. Czekała chwilę z nadzieją, że jej towarzysze sami się nią zainteresują, ale nie doczekała się. Rudiger zamienił z nią tylko kilka zdań, bardziej chyba sprawdzając czy sobie na pewno poradziła, bo przecież jest taka nieudolna, prawda? Miała wrażenie, że jest tylko tłem i powietrzem, że równie dobrze mogłoby jej tutaj nie być. Jej depresyjny nastrój zaczął eskalować, podsycany negatywnymi rozmyślaniami. Zdawało jej się, że nawet Gerwazy, uprzednio zainteresowany jej towarzystwem, teraz miał ją głęboko w nosie. Mogłaby zdechnąć, a oni po prostu by ją ominęli szerokim krokiem. Tak się poczuła.

Kiedy zauważyła, że reszta idzie na górę do pokoi, po jakimś czasie odważyła się do nich dołączyć. W głowie układała już co powie i o co zapyta, ale gdy otworzyła drzwi do pokoju, zastała śpiącego Rudigera. Właściwie, to wszyscy zasnęli tak szybko, że nawet nie zdążyła ich uściskać, ale z drugiej strony, czemu oni nie chcieli też uściskać jej? Myśl o swojej małej wartościowości znowu zaprzątnęła jej głowę. Przez chwilę nawet chciała już wycofać się z pokoju i z powrotem zejść na dół, znaleźć jakiegoś mężczyznę, spędzić z nim trochę czasu, może i uzyskałaby jego zainteresowanie na dłużej, a może nawet okazałby wdzięczność i nawet dał jej jakiś prezent. Uśmiechnęła się sama do siebie na myśl o tym, że mogłaby być ważna choć przez krótki czas, ale z drugiej strony poczuła też zmęczenie. Mimo wszystko opieka i wsparcie dla tych ludzi wyssały z niej siły. Zamknęła więc drzwi za sobą i cichutko zdjęła buty, sukienkę, halkę… W miarę jak zbliżała się do łóżka Rudigera zostawiała za sobą ślad w postaci rozrzuconych ubrań. Wkradła się do jego łóżka naga, była tak drobna, że bez problemu znalazła kawałek wolnego miejsca dla siebie. Położyła głowę na jego torsie i wtuliła swój policzek w jego ciepłe ciało. Przycisnęła się mocniej, a gdy uniosła lekko głowę by spojrzeć na jego śpiącą twarz, musnęła wargami jego podbródek.
- Śpisz? - spytała szeptem, a w odpowiedzi usłyszała jedynie pomruk. Uśmiechnęła się lekko, odbierając to jako odpowiedź twierdzącą. Ocierając się o jego ciało podsunęła się trochę wyżej i pocałowała go w usta. Dłonią pogładziła bok twarzy, głaszcząc kciukiem policzek i żuchwę. Czuła drapiąco-kłujący zarost pod swoimi delikatnymi opuszkami.
- Tęsknię za tobą. Czuję się samotna, wiesz? - wyszeptała mimo iż była świadoma braku odpowiedzi. Była nawet pewna, że jej nie słyszy. Ucałowała więc go po raz kolejny, a potem znowu wtuliła się w niego, zasypiając w poczuciu bezpieczeństwa.


Rano gdy już otworzyła oczy, mężczyzny nie było przy niej. Zdała sobie sprawę, że musiała naprawdę być zmęczona, skoro nawet nie poczuła, jak ten wstaje. Uśmiechnęła się na widok ułożonych na łóżku własnych ubrań. Musiał je zebrać z podłogi i tutaj położyć. Może to oznaczało, że nie jest mu aż tak obojętna, jak jej się wydawało.
Nie miała jednak nawet okazji, aby z nim porozmawiać o ich relacji. Wyruszyli wcześnie, a gdy był postój, to mężczyzna spędził czas na pogawędce z Eriką. Cassandra zazdrościła jej nawet tego. Nie dość, że była silna, odważna, waleczna, pewna siebie, dumna i wzbudzała szacunek, to jeszcze zainteresowanie takiego mężczyzny jak Rudiger. Dziewczyna westchnęła bardzo głośno widząc to, ale nie miała czasu aby obserwować ich dłużej. Po wczorajszym wieczorze dzieci najwyraźniej ją polubiły i często lubiły zaczepiać, nazywając ją “ciocią”. Kochała dzieci, przynosiły na jej usta odrobinę uśmiechu. Zajmowała się nimi kiedy tylko mogła, a ze staruszką Moescher nawet się zaprzyjaźniła. Tym bardziej zmartwiło ją, kiedy ta zniknęła. Jak, kiedy? Miała poczucie winy, że nawet nie zauważyła…

Zauważyła za to Erikę, która szła w jej stronę. Cassandra spięła się niemal natychmiast, zastygła w miejscu jak jaszczurka, spodziewająca się zagrożenia. Oto właśnie szła w jej stronę kobieta silna i pewna siebie, wartościowa, mądra, potrafiąca o siebie zadbać, niezależna. Czy to naprawdę możliwe, że zauważyła Cassandrę? Że nie idzie tutaj po to, by jej powiedzieć, jak bardzo jest beznadziejna, że nawet nie potrafi upilnować staruszki?

- W lesie mogą dziać się paskudne rzeczy, lepiej będzie, jeśli zostaniesz tutaj i spróbujesz uspokoić dzieciaki, Cass. Wiem, że dasz radę. - Erika uśmiechnęła się do towarzyszki, kładąc dłoń na jej ramieniu. Dziewczyna podążyła wzrokiem za ową ręką, czując jak jej serce zaczyna bić mocniej. Chciała coś powiedzieć, ale tak bardzo czuła, że nie jest w stanie się wysłowić. Może dlatego Erika kontynuowała swoje myśli - Wrócimy jak najszybciej się da. Gdyby panikowali, przywołaj ich do porządku.

Cassandra w odpowiedzi kiwnęła głową na znak, że się zgadza i rozumie. Nim zdążyła jednak się odważyć, by coś powiedzieć i wydukać, Erika odeszła. Nie było co się dziwić, gdyż sprawa była nagląca, mężczyźni już ruszyli w las i gdyby się nie pospieszyła, to przecież by ich zgubiła i wtedy w tym lesie to już wszyscy by zaginęli. Ale by było…

Jazgot dzieciaków sprawił, że się ocknęła. Wstała gwałtownie z kamienia, na którym siedziała i złapała się pod boki, prostując się i wypinając dumnie klatę.

- Dobra już cicho mi tam! Co to za mazanie się?! Dziwicie się, że Babunia uciekła, skoro tak ciągle krzyczycie?! Pewnie ją już głowa od tego rozbolała! - uniosła się na dzieciaki przyjmując postawę rozkazującej matrony, która nie zniesie żadnego sprzeciwu. Wyzwoliła w sobie moce dominujące i stała się dziewczyną, która nie będzie uległą kochanką. Klasnęła dwa razy w dłonie na tyle głośno, by było to słyszalne, po czym ściszyła głos.

- Babunia na pewno wróci jak zobaczy, że jesteście grzeczni. Jeśli chcecie to możemy spróbować się razem pomodlić do Shallyi aby babcię głowa przestała tak bardzo boleć od krzyków, albo usiąść w kółeczku i opowiem wam jakąś historię, hm? Jestem pewna że ona wróci gdy tylko zza drzewa się upewni, że jesteście grzeczni i spokojni. - jej ton głosu był tak pewny siebie, że niemal sama uwierzyła w to co mówi. Był też bardzo słodki i delikatny, jak zawsze. Potrafiła nim sprawić, że niektórych czasami przechodziły dreszcze, umiała też mówić kojąco i uspokajająco, a w końcu umiała też sprawić, by brzmiał pewnie i dominująco. Gra głosem była czymś, co przychodziło jej niemal naturalnie. Miała nadzieję, że i teraz jej to pomoże. Miała zamiar opowiedzieć bajkę o smutnej księżniczce i rzezimieszku, który mimo iż zawsze się o nią troszczył, równie często ją odtrącał, zajmując się częściej pomocą innym i walką z potworami.

Mroku 31-07-2019 14:37

Przedzieraliście się ostrożnie przez knieję, rozświetlając sobie drogę latarnią i kosturem. Choć nad głowami już dawno wisiał Morrslieb, jego światło nie mogło przedrzeć się przez gęste, powykręcane gałęzie drzew, które tworzyły coś w rodzaju ochronnego baldachimu. Żyjące tu istoty lubowały się w mroku i ciemności, wiele wszak opowieści słyszeliście o tym przeklętym lesie. Po kilku minutach marszu w milczeniu, Konrad usłyszał gdzieś z boku trzask łamanej gałęzi, jednak gdy poświecił w tamto miejsce, nikogo ani niczego nie zauważył. Zdawało wam się, że za ciemną kurtyną drzew obserwują was jakieś czujne oczy, dlatego sami również pozostawaliście w gotowości. Mieliście wrażenie, że każda ciemna plama skrywa potwora.

Las stawał się coraz głębszy i bardziej splątany, czuliście się tak, jakby z każdym kolejnym krokiem drzewa coraz mocniej was oplatały, jakby miały świadomość i po prostu chciały was zmiażdżyć, nie wypuszczając z wiecznego uchwytu. Kolejne trzaskające gałązki tylko podkręciły atmosferę niepokoju, jednak staraliście się zachować spokój. W końcu po niemal kwadransie marszu, wyszliście na niewielką polankę wokół drzew i zauważyliście leżący mniej więcej po środku kształ z którego wystawały drzewce z czarnymi lotkami. To była babunia Moescher. Martwa.

- Nie! Nie, nie, nie! - Hans Baumer dopadł do starowinki jako pierwszy, mając jeszcze nadzieję, że coś da się zrobić. Gdy poświeciliście na jej twarz, stało się jasne, że kobieta była już u boku Morra. Jej zasnute mgłą oczy patrzyły gdzieś poza rzeczywistość, a otwarte usta po raz ostatni złożyły się do krzyku.
Została ograbiona ze wszystkiego, co miała na sobie i przy sobie. Zniknęła jej torba, nóż, który zawsze nosiła, zerwano z niej nawet tunikę. Wystające z jej klatki piersiowej drzewce z czarnymi lotkami jasno świadczyły o tym, że padła ofiarą goblinów.
- Nie możemy jej tutaj tak zostawić. - Baumerowi łamał się głos. - Dlaczego była taka nierozważna... samemu włóczyć się po Drakwaldzie? Nocą?
Przetarł przedramieniem nos, po czym wziął martwą kobietę na ręce.
- Wracajmy do obozu, teraz i tak nie znajdziemy tych skurwieli, co jej to zrobili, a możemy wpakować się w pułapkę.

Nie dało się ukryć, że łowca miał rację, dlatego ruszyliście szybko w drogę powrotną, prowadzeni przez Konrada.


Cassandra, dzięki swoim zdolnościom oratorskim zdołała uspokoić dzieciaki, jednak gdy tylko grupa poszukiwawcza pojawiła się z powrotem w obozie z ciałem babuni, te rozpłakały się na nowo, przez co młoda kobieta musiała zaczynać wszystko od początku. W tym momencie, gdy ich ukochana babcia nie żyła, Cassie była dla tych dzieciaków jedyną nadzieją i opoką i ciura doskonale zdawała sobie z tego sprawę, tuląc do siebie najbardziej rozpłakane dziatki i pocieszając słowami kolejne.

Gdzieś z boku natomiast Hans, Erika, Rudiger, Konrad i Gerwazy rozmówili się z Schillerem, którego twarz ściągnęło cierpienie na widok martwej staruszki. Swoje dokładali też mieszkańcy miasteczka, którzy widząc, jak skończyła kobieta, podnieśli lament, że oni będą następni.
- Uspokoić się, do kurwy nędzy!!! - Warknął gardłowo kapitan, który najwyraźniej też miał jż tego wszystkiego dość. Ludzie w moment zamilkli, a on spojrzał po was. - Pochowamy babunię przy wozach, pod lasem, rankiem wyruszymy w dalszą podróż. Szkoda życia naszej jedynej znachorki, ale musimy patrzeć w przyszłość. Jej życia już nie zwrócimy. Dziękuję za waszą pomoc. Ojcze Dietrich! - Schiller gestem dłoni przywołał do siebie kapłana i rozmówił się z nim na osobności.

Siedząc przy ognisku widzieliście, jak Hans i jeden z mieszkańców wykopali nieopodal grób, w którym złożono zawinięte w koc ciało babuni Moescher. W skromnej uroczystości pogrzebowej uczestniczyło większość mobilnych mieszkańców Untergardu, a ojciec Dietriech zmówił krótką modlitwę, polecając duszę biedaczki Morrowi. Niedługo później Cassandrze w końcu udało się uspokoić dzieci na tyle, by mogły zasnąć, wyznaczono warty i ci, którzy mogli, również udali się na spoczynek.

Z pewnością nie tak Untergardczycy wyobrażali sobie zakończenia kolejnego dnia podróży.




Wczesny poranek zbudził was skraplającą się mgłą i zaciągniętymi nad lasem ciemnymi chmurami. Było ponuro, pogoda zwiastowała rychłą ulewę. Po wczorajszych wieczorno-nocnych wydarzeniach, mieszkńcy byli cisi i nieco otępiali, jakby wciąż trawili fakt, że babuni Moescher nie ma już z nimi. Dzieci czuły się już lepiej, głównie dzięki Cassandrze, która - chcąc nie chcąc - przejęła teraz rolę starej zielarki i zajmowała ich różnymi opowieściami i prostymi grami logicznymi, by choć na chwilę odwrócić uwagę młodych od tęsknoty za babunią. Po skromnym śniadaniu obóz zwinął się dość szybko i wyruszyliście w dalszą drogę, w kierunki Immelscheld. Koło południa deszcz w końcu smagnął z szarego nieba. Woły i ludzie za nimi zwolnili, brnąc przez błotnistą breję, w którą zamienił się trakt. Nikt nie rozmawiał, ciemna ściana lasu po obu stronach i zimny deszcz działały przygnębiająco.

Około trzeciego dzwonu deszcz zelżał i wrócił też wysłany przez Schillera na zwiad Konrad, który przyniósł ze sobą niepokojące wieści - na pobliskich rozstajach znalazł ślady zasadzki.
- Przejazd blokują ciała zabitych, trzeba będzie oczyścić szlak dla wozów - powiedział.
Po dotarciu na miejsce, kapitan Schiller zarządził postój. Kilku silnych osób, w tym Erika, Rudiger i Konrad ruszyło, by przesunąć powalone drzewa. Na drodze leżały dwa rozbite wozy i piętnaście zmasakrowanych ciał. Nikt nie ocalał. Wszystkie zwłoki należały do dorosłych ludzi - dziewięciu mężczyzn i sześciu kobiet. Podarte i okrwawione stroje dwóch par wyglądały na kosztowne. Większość podróżnych zginęła od strzał o czarnych lotkach, takich samych, które zakończyły życie babuni Moescher. Miejsce zostało doszczętnie ograbione, pozostawiono jedynie nadszczerbioną tarczę z guzem i kołczan z dziesięcioma bełtami. Ojciec Dietrich przechadzał się między zmarłymi, błogosławiąc ich. Po popasie wyruszyliście w dalszą drogę.

Do Immelscheld, zrujnowanego miasteczka wciśniętego w objęcia Drakwaldu dotarliście, gdy szarówka zwiastowała nadejście zmroku. Jak można się było spodziewać, większość z domostw była popalona do gołej ziemi, ale kilka jeszcze całkiem nieźle się trzymało, więc Schiller zarządził postój na noc, gdyż nie było sensu włóczyć się po okolicy po zmroku, mogąc przenocować pod dachem, zwłaszcza, że dzieciaki były już wykończone podróżą. Wysłany na szybki zwiad Hans niczego niepokojącego nie odkrył, więc wozy i ludzie wtoczyli się do opuszczonego, cichego miasteczka. I gdy mieliście już rozbijać obóz przy jednym z całkiem nieźle trzymających się budynków na głównym rynku, z domu naprzeciw wychynęło kilka małych, zielonoskórych, niewielkich wzrostem postaci dzierżących pordzewiałe miecze. Za nimi, dosłownie zewsząd, niczym robactwo, wylewali się kolejni o paskudnych pyskach. Gobliny! Masa goblinów. Początkowo naliczyliście dziesięć, ale było ich więcej. Piętnaście! Dwadzieścia! Posypały się strzały o czarnych lotkach, trafiając kilku Untergardczyków. Ludzie uciekali w popłochu, krzycząc. Kobiety zabierały dzieci, znikając w zrujnowanych budynkach za waszymi plecami.


- Kto zdrowy, zostaje i walczy!! - Krzyknął Schiller, dobywając miecza. - Musimy odeprzeć te jebane ścierwojady!! Za babunię Moescher!
- Za babunię!! - Krzyknęło kilku innych mieszkańców, łapiąc za widły, kosy i łuki.
Hans wypuścił pierwszą strzałę, kładąc jednego ze zbliżających się pokurczów. Było ich jednak dużo, bardzo dużo, a nacierając w kupie mogły narobić sporo problemów. Z paskudnym okrzykiem i uniesioną bronią rzuciły się w waszą stronę, a kilku z nich dzierżyło tarcze z symbolem szkarłatnego, szczerzącego się księżyca.


Kerm 31-07-2019 18:23

Włóczenie się nocami po mrocznych lasach Imperium nie należało do najmądrzejszych czynności. Różne niebezpieczeństwa czyhały na nieostrożnych śmiałków - od dzikich zwierząt począwszy, na zwierzoludziach skończywszy.
No i okazało się, że babci Moescher szczęście nie dopisało, a jej śmierć stanowiła równocześnie informację o tym, że w okolicy grasują gobliny.
Poszukiwanie zabójców było z góry skazane na niepowodzenie.

Wnet się okazało, iż nie tylko samotna babcia padła ofiarą zielonoskórych kurdupli - piętnaście trupów stanowiło kolejne ostrzeżenie, jeszcze poważniejsze. Wyglądało na to, że banda goblinów jest liczniejsza, niż można się było tego spodziewać.
A to oznaczało, że trzeba się będzie bardziej rozglądać i uważać na każdy cień, kryjący się w krzakach.

Cienie zmaterializowały się, gdy dotarli do Immelscheld - zanim Konrad zdążył zaproponować, by jak najszybciej przenieść się do zrujnowanych budynków, miast spędzać noc pod gołym niebem.
Rada, chociaż słuszna, była nieco spóźniona...

- Kobiety i dzieci pod dach! - zawołał Konrad. - Nie rozbiegać się! Strzelać, kto może! Reszta broń do ręki!

Strzelił do jednego z goblinów, równocześnie przesuwając się tak, by jeden z wozów chronił go nieco przed goblińskimi strzałami. Miał zamiar strzelać, póki gobliny nie podejdą bliżej, a potem spróbować złapać parę potworów w sieć.
Później chciał sięgnąć po miecz i tarczę.

Tabasa 31-07-2019 21:55

Włóczenie się nocami przez Drakwald to nie był dobry pomysł, nawet dla takiej grupki jak oni. Stanowili jakąś siłę bojową, ale co by poradzili, gdyby nagle wyskoczył na nich tuzin zwierzoludzi, albo innych stworów? Za dawnych czasów ojciec opowiadał jej, że w Drakwaldzie żyją monstra, które wymykają się wyobrażeniom ludzi, a sam las jest spaczony, co jej jakoś nie dziwiło, gdy zapuszczali się w jego ostępy i ten coraz mocniej próbował trzymać ich w swojej paszczy. Drzewa, choć wysokie i powykręcane, były tutaj zepsute, trawione przez coś niezrozumiałego i dało się to zauważyć na pierwszy rzut oka. Ten las toczyła jakaś choroba, która z pewnością powiązana była z Chaosem i stworzeniami zamieszkującymi te podwoje. To była przeklęta ziemia i wiedział to każdy, kto choć raz się tu zapuścił.

Babcię Moescher, najeżoną strzałami, znaleźli niedługo później. Erika przyjęła to z zupełnym spokojem. Po co stara zapuszczała się w las sama? Gdyby tego nie zrobiła, wciąż by żyła. No chyba, że życie było jej niemiłe i po prostu czekała, aż ją dopadną jakieś bestie. Albo miała jakiś inny powód, który został przerwany przez jakichś goblińskich maruderów. Zdruzgotanego Hansa rozumiala, bo sama podczas Burzy Chaosu straciła ludzi, z którymi była związana od wielu lat. Nie pocieszała go jednak w żaden sposób, bo w takich sytuacjach i tak to nie działało. Musiał to przyjąć jak mężczyzna, choć zadra w sercu zawsze zostawała.

Po powrocie do obozu dzieciaki podniosły lament, gdy zobaczyły ciało babki na rękach Baumera, więc Erika odpechnęła go szybko z ich pola widzenia, choć niewiele to pomogło; mleko już się rozlało. Na jej pogrzebie nie była, bo nie szanowała ludzi, którzy sami pchali się w paszczę śmierci nie mając nic w zanadrzu. Prowokowanie losu nie było bohaterstwem, tylko głupotą. Gdy ustawiła swój namiot i dzieciaki w końcu ucichły, poszła tam i wyszeptała do doglądającej ich Cassandry.
- Świetna robota, biorąc pod uwagę, co te szczawiki przeżyły ostatnio. Tak trzymaj. - Skinęła jej głową. - I też się połóż, bo jutro pewnie będziesz mieć powtórkę, a musimy trzymać dzieciaki cicho, bo taki las jak Drakwald nie wybacza.

Coraz bardziej ją doceniała, w końcu musiał być tu ktoś od walki i ktoś od gadania, czy uciszania tych dzieciaków. Erika się na tym nie znała, ale Cassandra była w tym chyba najlepsza, bo miastowi jakoś nie umieli sobie z młodziakami poradzić.


- Biorę bełty - powiedziała, gdy natrafili na rzeź na drodze. Tamtym i tak już się to nie przyda, a ją wspomoże.
Pomogła przesunąć zwalone pnie drzew, dzięki czemu mogli ruszyć naprzód. W Immelscheld rozglądała się czujnie wokół, ale i tak nie dostrzegła goblinów, które na nich natarły. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, ludzie spanikowali i zaczęli uciekać przed zielonymi wypierdkami. Te stwory tylko w grupie czuły się mocne...

Schiller zatrzymał tych, co się nadawali do jakiejś walki i zaczęła się wymiana ciosów. Konrad, chociaż nikt nie mianował go zastępcą Schillera, wykrzyczał swoje rozkazy, Rudiger zajął się wozem z dzieciakami i Cassandrą, więc Erika osłaniała go, najpierw strzelając z załadowanej kuszy, a potem chwytając za miecz i tarczę.

Najpierw zamierzała pozostać w miejscu, w którym stała, rozdając ciosy na lewo i prawo, jednocześnie osłaniając się tarczą, a potem ewentualnie się przemieszczać, jeśli walka by tego wymagała. To były tylko zielone pokurcze, które musieli odeprzeć, a w środku Ulrykanka aż się zagotowała, by nie pozwolić przejść żadnemu z nich do dzieciaków na wozie.
- Dzisiaj czeka was spotkanie z waszymi plugawymi bogami, skurwiele!!! - Wykrzyczała, uderzając wokół mieczem.

Gerwazy 04-08-2019 12:48

Nocna wycieczka w poszukiwaniu babuni Moescher zakończyła się równie szybko jak się zaczęła. Choć każdy z nich przeczuwał co mogą odnaleźć w głuszy, widok martwej uzdrowicielki był szokiem, zwłaszcza dla Hansa. Gerwazemu również było żal uzdrowicielki, mimo iż sama sprowadziła na siebie ten los. Ponura sława Drakwaldu znana była daleko poza granicami tego lasu. Tym razem ucieleśnieniem tej opinii okazały się gobliny, które bez wątpienia zaatakowały starownikę. Zdaniem młodego maga zielonoskórzy na pewno nie zadowolili się jedną ofiarą i z pewnością jeszcze przysporzą uciekinierom problemów. Możliwe, że nawet teraz obserwowali niewielki oddział korzystając z osłony zapewnianej przez nocne ciemności. Ostatnia myśl przeraziła młodzieńca. Przecież znajdowali się na środku polany dodatkowo oświetlani przez promienie Morslieba. Stanowili idealny cel dla goblińskich łuczników i chyba tylko dzięki uśmiechowi Ranalda nie zostali dotąd naszpikowani strzałami wzorem babuni. Należało jak najszybciej wrócić do obozu a rankiem bez zwłoki ruszać naprzód. Im szybciej zostawią za sobą ten przeklęty las tym lepiej.




Kolejny dzień przyniósł ze sobą następne dramatyczne odkrycie. Trakt został zablokowany przez ciała podróżnych napadniętych przez bezwzględnych zielonoskórych. Gerwazemu przyszło na myśl, że cała kolumna nieświadomie podąża śladem goblinów. Choć na rzecz podejrzeń szlachcica przemawiały pewne argumenty, nie uznał on za niezbędne podzielić się tym spostrzeżeniem z pozostałymi, zwłaszcza z ich zwiadowcami. Większość czasu w ciągu dnia poświęcał na skrzętne unikanie wozu z sierotami, które od śmierci babuni były nie do zniesienia. Co prawda oznaczało to również oddalenie się od Cassandry, która przejęła rolę opiekunki bachorów, ale młody mag miał swoje priorytety a higiena umysłu była dla niego najważniejsza.


Atak goblinów nie był dla adepta magii zaskoczeniem. Samo pojawienie się zielonoskórych wzbudziło w nim wstręt, odrazę i chęć walki, lecz sam fakt przebywania goblinów w tych ruinach zdawał mu się logicznym wynikiem sumy napotkanych wcześniej przesłanek. Ich liczba stanowiła jednak zagrożenie i to poważne. W pierwszym odruchu Gerwazy ruszył za towarzyszami pomagając im wprowadzić wóz do budynku. Następnie miał zamiar wdrapać się na niego aby znaleźć osłonę w postaci tylnej burty pojazdu. Dodatkowo dzięki przewadze wysokości miałby dobry ogląd na sytuację i nie powinien mieć problemów z wyszukiwaniem celów dla jego magicznych pocisków. W pierwszej kolejności miał zamiar razić wrogów którzy dopadli by do towarzyszy z ich małej kompanii. Jeśliby udało by się rozpoznać przywódcę goblinów, młody mag miał zamiar zaatakować go w pierwszej kolejności. Upadek dowódcy mógłby zachwiać atakiem zielonoskórych lub wręcz zmusić ich do ucieczki.

Lechu 04-08-2019 16:50

Dzięki za dialog Nami.
 


Okryty niesławą, rozległy las Drakwald rósł w samym sercu księstwa Middenland. Był on niegościnny i mroczny. Zamieszkiwały go stada zwierzoludzi i innych pomiotów chaosu. Drakwald żył od dziesięcioleci, a nawet wieków, ten sam i niezmieniony. Wciąż skrywał tajemnice. Dlaczego, mimo wiedzy na temat tej mrocznej kniei, mieszkańcy Imperium często podróżowali na skróty wykorzystując las? Czemu zdarzało się, że ktoś wpadał na pomysł osiedlenia się w jego sercu?

Stare, znane porzekadło mówiło, że „Drakwald poddaje nasz charakter próbie, a po tych którzy zawiodą przyjdzie sam Morr”. Rudiger wątpił aby w przypadku babuni Moescher chodziło o charakter. Las zdecydowanie chętnie poddałby jej kruche, pomarszczone ciało próbie siły, której żadna staruszka by nie przetrwała.

W sercu nawałnicy chaosu bohaterowie niejednokrotnie walczyli z plugastwem. Ci, którzy przetrwali mogli nazywać się dobrymi wojownikami lub szczęśliwcami, których los cudem nie zaprowadził do ogrodów Pana Umarłych. Wchodząc do kniei Drakwaldu nikt nie mógł spodziewać się tego co nastąpi. Las miał więcej par oczu niż cały Middenland. Schultz nie był pewien jak długo szli, ale w końcu znaleźli cel swoich poszukiwań. Babunia była martwa.

Rzezimieszek nie był najlepszym pocieszycielem dlatego zwyczajnie milczał. Szanował starszą kobietę za odwagę i jej poświęcenie, którym wyróżniała się nawet na tle bohaterów bitwy o Untergard. Czarne lotki nie zwiastowały nic dobrego. Gdyby Baumer chciał odpocząć zabijaka mógł ponieść ciało kobiety przez drugą połowę drogi. W przeciwieństwie do niektórych nie rozmyślał nad głupotą jaką było zapuszczenie się samotnie w czarną otchłań. On wiedział, że kobieta – cokolwiek planowała – miała dobry powód. Wystarczający aby zaryzykować. Jedynie czego żałował wojownik to brak szczęścia i nieprzychylność losu w stosunku do starej zielarki.


Po powrocie do obozu Schultz był tym samym zabijaką, który miesiące temu wojował w ciemnych, śliskich, obskurnych zaułkach najgorszej dzielnicy Nuln. Przez ten krótki czas był tym samym żołnierzem rodziny przestępczej, który bez słowa, z kamienną twarzą był w stanie pobić do nieprzytomności każdego, którego wskazał mu przybrany ojciec. Rudiger wierzył, że dużo łatwiej było przeżyć żyjąc według zasad przetrwania i wykształcając u siebie elastyczny kręgosłup moralny. Zastanawiało go dlaczego od czasu wyruszenia z Miasta Twierdzy, poznania Cassie, ten kręgosłup zdawał się wracać do normalności. Mężczyzna zaczynał martwić się o nieznajomą i nie miał pojęcia czy to minie kiedy doprowadzi ją do Miasta Białego Wilka.

Zawodzenie ludzi nie poruszyło zabijaką bardziej niż delikatny, nocny zefirek. Jego umysł filtrował wszystko co zbędne przestawiając się w tryb, w którym nie był od dawna. Warkot kapitana Schillera też zdawał się nim nie ruszać. Minął dobry kwadrans zanim Schultz uspokoił się, a jego mięśnie odpoczęły. Było to widać po sposobie poruszania się, mimice twarzy, spojrzeniu. W czasie grzebania ciała starszej kobiety wojownik nie mógł być biernym i przyłączył się do modlitwy. Czuł, że Ci ludzie lepiej odbiorą swoich obrońców jako zwykłych ludzi niż jako wyuczone starcia machiny wojenne.

Po takiej nocy Schultz nie był w stanie normalnie zasnąć dlatego wziął pierwszą wartę. Nie był żołnierzem ani najemnikiem, ale wiedział, że na straży trzeba było zachować absolutną ciszę i skupienie. Po swojej zmianie nie miał problemów ze snem. Ciągła czujność męczyła bardziej niż całodobowy marsz.


O poranku Rudiger nie miał ochoty na dłuższy trening. Samopoczucie w obozowisku było słabe, a ponura aura pogodowa nie ułatwiała wzięcia się za poranne rozruszanie. Erika najwyraźniej nie miała takich rozterek, ale pochodzili oni z zupełnie innych „szkół”. Miło było zwiesić na chwilę oko na postaci rozciągającej się najemniczki, ale w końcu trzeba było się ruszyć.

Z pomocą przyszła mu zgraja pokurczów, których trzeba było odciągnąć od rozmyślania nad wydarzeniami dnia poprzedniego. Cassandra radziła sobie z dziećmi na tyle dobrze, że nie potrzebowała pomocy, ale Schultz sam był sierotą i znał ten los jak nikt z obecnych. Mimo świetnej kondycji wojownik nie był w stanie tak długo skakać i biegać jak banda dzieciaków zajmujących go w przerwach od zabawy z Cassie. Ktoś obserwujący go noc wcześniej, ze stężałą, skupioną miną, zaciśniętą mimo woli szczęką, spiętymi i gotowymi mięśniami mógłby nie poznać tego rozluźnionego, swawolnego gościa bawiącego się z dzieciakami.

Jedząc śniadanie wojownik zdał sobie sprawę, że zmęczył się bardziej niż w czasie swoich codziennych porannych sprintów. Początek trasy w kierunku Immelscheld dał się wszystkim we znaki. Zaczął padać deszcz, a nieco później okazało się, że Konrad w czasie zwiadu znalazł pole bitwy z goblinami. Te pokurcze zaskoczyły kilkanaście osób wybijając wszystkich do nogi.

Na miejscu zabijaka w zadumie zaczął przesuwać powalone drzewa. Z tego co słyszał o goblinach nie wywnioskował aby działały one w tak przemyślany sposób. Miejsce starcia było przygotowane zaczynając od blokujących przejazd pni, ale też pozycji dla wojowników i strzelców. Czarne lotki były już znane poszukiwaczom babuni Moescher. Wszyscy uwijali się jak w ukropie aby postój w tym miejscu był jak najkrótszy.


Immelscheld było spustoszonym i raczej niegościnnym miejscem. Normalnie Rudiger ominąłby je szerokim łukiem, ale decyzja o noclegu pod dachem była rozsądniejsza niż kolejna noc w czeluściach Drakwaldu. Dzieci i starcy byli zmęczeni, a regeneracja w – nawet zrujnowanym – domu była o wiele lepszym wyborem niż pod gołym niebem. Szybki, pobieżny zwiad nie wykazał obecności nieprzyjaciela dlatego Schiller zarządził wjazd do miasteczka. Zabijaka nie tracił czujności wiedząc, że przeciwnik mógł czaić się w jednym z ocalałych budynków.

Jego podejrzenia potwierdziły się na wysokości centrum, gdzie znajdował się główny plac i kilka domostw w lepszej kondycji. Gobliny zleciały się w niesamowitym tempie zaskakując ludzi, którzy zaczęli pierzchnąć w druzgoczącym nieładzie. Nie było to ani rozsądne ani bezpieczne co potwierdziły celnie wystrzelone strzały uzbrojone w czarne, znane im lotki.

Schiller zaczął wykrzykiwać rozkazy, a nawet Konrad poczuł się w mocy dorzucając swoje polecenia. Uzbrojeni i zdolni do walki mężczyźni rzucili się do boju mając gdzieś z tyłu głowy obraz poturbowanego ciała starej zielarki. Rudiger chciał walczyć aby ocalić jak najwięcej z nich. Najpierw jednak musiał zadbać o bezpieczeństwo dzieciaków i Cassandry.



Kilka tygodni wcześniej
Podróż z Nuln do Mettersheim



Rudiger wyruszał z Nuln w całkiem dobrym nastroju mimo iż od dawna nie opuszczał miasta i niedawno stracił najważniejszą osobę w jego dotychczasowym życiu. Swoimi przeżyciami nie chwalił się zbytnio nikomu, ale kobieta, którą spotkał na wylocie z miasta wyglądała na godną zaufania. Była niska, szczupła i nieskażona żadną blizną czy innymi oznakami bitki czy przebijania się przez gąszcze Drakwaldu. Ciemnowłosa wyglądała na potrzebującą towarzystwa, ale Schultz obawiał się, że jego przeszłość w postaci mściwego kupca doścignie go, a ona stanie się przypadkową ofiarą.

- Panienka zupełnie sama na szlaku? - zapytał szorstkim basem, który zmienił nieco barwę po odchrząknięciu. - Pierwszy raz poza murami Twierdzy? - zapytał wojownik pokazując głową na jedne z najwyższych murów w Imperium.

Kobieta kiwnęła głową twierdząco. Kącik miękkich, różowatych ust drgnął nieznacznie ku górze, tworząc na jej buzi przyjemny, wstydliwy uśmiech.

- Nigdy wcześniej nie opuszczałam Nuln. Ojciec mi zabronił. Mówił, że jestem zbyt ładna i ktoś mógłby mu mnie ukraść - zatopiła w mężczyźnie spojrzenie - Ale teraz nie jestem sama na szlaku. I już nie mam nikogo komu by zależało. A ruszyć trzeba.

- Pański ojciec był mądrym człowiekiem. - powiedział mężczyzna, na co Cassie odpowiedziała jedynie słabym uśmiechem. - Postaram się jednak nie dopilnować do ewentualnego porwania. - dodał z uśmiechem wyciągając rękę. - Rudiger Schultz. Od dawna nie opuszczałem miasta, ale byłem już kilka razy na szlaku. Kieruje się w stronę Mattersheim, a dalej do Altdorfu, może nawet do Miasta Białego Wilka.

- Cassandra - odpowiedziała dziewczyna podając mu dłoń jakby była najdelikatniejszym stworzeniem na świecie. Jej uścisk był równie lekki jak sam ten gest, a słodki uśmiech mógłby roztopić znaczną część Nordyckiej krainy. - Byłoby bardzo przyjemnie mieć kogoś silnego i odważnego do towarzystwa. Więc jak sam rozumiesz, cieszę się, że znalazłam Ciebie - odparła śmiało przechodząc na “ty”, a jej słowa były swobodne i delikatne jak poranna bryza. Ponownie obdarzyła go swoim spojrzeniem, posyłając już tylko uśmiech.

- Miło mi Ciebie poznać. - powiedział wojownik obchodząc się z dłonią kobiety delikatniej niż z świeżo poczętą jaskółką. - Wspomniałaś, że musisz opuścić Nuln. Mam nadzieję, że masz ważny powód, bo jest to wielkie, potężne miasto i rzeczywiście mało gdzie będziesz mogła być tak bezpieczna jak tam. Czyżbyś miała w wielkim świecie jakieś znajomości i cel? Ja wyruszyłem w interesach po śmierci przybranego ojca. Jego rodzina… powiedzmy, że woli trzymać mnie na dystans. Nie wpisałem się w ich wizję idealnego krewnego. - zaśmiał się Rudiger.

- Tak naprawdę nikt z nas nie jest idealny. - odpowiedziała dziewczyna niemal błyskawicznie. - Jego rodzina najwyraźniej też nie. Trzeba im to wybaczyć, bo nie wiedzą ile tracą oddalając się od ciebie - dodała szczerze z zupełnie szerokim uśmiechem, który zdawał się być najpiękniejszym widokiem na całym tym podłym świecie. - Ja muszę zaopiekować się mamą, która jest w Middenheim. Wyruszyła tam całkiem samotnie do pewnego polecanego znachora, a jego ocena zdrowia nie brzmiała optymistycznie. Mego ojca już nie ma, wiec tylko ja pozostałam. Brat mój rodzony znacznie starszy i własne ma problemy, rodzinę. Moja historia jak widzisz nie jest ciekawa, ot zwykle powody zwyczajnej rodziny.

- Moim zdaniem twoja historia jest bardzo ciekawa, bo zgoła inna od mej własnej. - odpowiedział po chwili Schultz. - Po moich biologicznych rodzicach pozostało mi jedynie nazwisko. Dobrze jest wiedzieć z kim łączą Ciebie więzy krwi. Muszę przyznać, że lata temu chciałem odnaleźć rodziców, ale po miesiącach bezowocnych poszukiwań darowałem sobie. - Rudiger spoważniał na chwilę. - Zatem istnieje duża szansa, że dotrzemy wspólnie do Miasta Białego Wilka. Może to być ciekawa podróż. Ja od dawna nie byłem na trakcie, a ty nigdy nie widziałaś mieściny mniejszej od Nuln. Zdziwisz się jak zobaczysz wiochy mniejsze od rogu głównej ulicy. - zaśmiał się wojownik. - W powojennej zawierusze muszę Ciebie jednak przestrzec. Po lasach mogą błąkać się niedobitki armii chaosu więc musimy być bardzo uważni. Niestety od czasów walk część ludzi oszalała i popadła w obłęd czyli… w stosunku do ludzi nie możemy też być zbyt ufni. - wojownik zamarł na moment. - Tylko jedno jest pewne. Mi możesz zaufać bez obaw. - dodał z uśmiechem. - Przez większość walk siedziałem pod kloszem Twierdzy i nie zdążyłem zbzikować.


- Gdy ktoś mówi że można mu zaufać, zazwyczaj ma złe intencje - stwierdziła Cassandra patrząc na niego i przechyliła głowę w bok jak słodki szczeniak nasłuchujący nowych słów. - Ale wierzę, że nie jesteś zły. Było więcej okazji byś mógł to okazać.

- Mam swoje za uszami jak każdy, ale nie musisz się mnie obawiać. - powiedział Schultz. - Dziwne, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy chociaż twoja twarz wydaje mi się znajoma. Mamy przed sobą kawał drogi więc uda nam się nadrobić zaległości. - dodał z uśmiechem. - Ja zacznę. Lubię bieganie, jazdę konną, a znam się głównie na wojaczce chociaż nie jestem żołnierzem…

- Umiesz jeździć konno? - spytała bardziej podchwytując to co mówi, niż samej dodawać coś od siebie - Ja nigdy nie miałam okazji spróbować... - odwróciła głowę aby spojrzeć przed siebie i zmrużyła oczy - ...choć tata mówił, że byłabym w tym najlepsza - dodała z pewnym zamyśleniem, jakby coś wspominała. Coś, co było, a na pewno już nie wróci.

- Nauczę Cię jak tylko wyjdę z małych problemów finansowych i kupię konia. - powiedział wojownik. - Jeździectwo to kwestia zręczności więc niewykluczone, że byłabyś w tym bardzo dobra. - dodał Schultz z lekkim uśmiechem. - Jednak nie powiedziałaś mi co Ciebie pasjonuje…

- Niewiele raczej - dziewczyna posłała mu lekki uśmiech - Umiem szyć. Każdą sukienkę sama sobie uszyłam z zakupionych na targu materiałów. Czasami też ktoś wyrzucał bo uważał, że już zniszczone i nie w modzie, a ja to przerabiałam. Nie pochodzę z bogatej rodziny, na wszystko trzeba zapracować albo nauczyć się robić to samemu. A ja lubię ładne stroje - jej ton głosu był spokojny i melodyjny, aż przyjemnie było posłuchać. Nawet szkoda, że nie chciała mówić jeszcze więcej, ponieważ nawet nudny opis ubłoconego buta w jej wykonaniu brzmiałby jak poezja, której nigdy nie ma się dosyć. - Naprawdę mógłbyś mnie nauczyć jeździć? Rzadko kiedy miałam okazję stać blisko konia. Zazwyczaj tylko podróżujący je posiadają, a oni na długo nie goszczą w Nuln. Tak jak ty zresztą, też na długo tutaj nie zostałeś, prawda? Idziesz dalej ponieważ musisz w ważnych celach czy po prostu czegoś szukasz?

- W Nuln się urodziłem i wychowałem. - powiedział Rudiger. - Wielokrotnie opuszczałem miasto, ale zawsze wracałem. Ostatnio jednak chciałem opuścić twierdzę na dobre, bo przybrany ojciec umarł, a jego rodzina się mnie wyparła. - wojownik mimo swoich słów nie wyglądał na przybitego. - Nauczę Cię jeździć jak tylko nabędę nowego wierzchowca. Starego musiałem sprzedać. Od dawna nie opuszczałem Nuln, a nie chciałem aby się zastał w stajni. Kupił go dobry jeździec więc obaj powinni być zadowoleni. - Schultz spojrzał na Cassandre. - Krawiectwo to fajny fach. Wielu tego nie docenia. W każdym większym mieście i przy jakimś funduszu na start mogła byś zarabiać krocie na sukniach, koszulach i uniformach. O ile byłabyś zainteresowana osiadłym i spokojnym życiem. - wojownik zastanowił się. - Co o tym myślisz? Może w Middenheim, jak twojej matce się polepszy, otworzysz jakiś warsztat krawiecki?

Cassandra lekko zdębiała na wieści o pochodzeniu mężczyzny. “W Nuln? Jak to?”. W dość krótkim czasie twarz dziewczyny nabrała purpury. Wolała patrzeć przed siebie i zakryć lico długimi, gęstymi włosami. Nie znała go, ale obawiała się, że on mógłby znać ją. Nie chciała tego. Zdecydowanie wolała świeży start w nowym miejscu i z całkiem nowymi, obcymi ludźmi. Z Nuln planowała pożegnać się na bardzo długo, być może na zawsze.

- Osiadły tryb życia? - powtórzyła po nim wysłuchawszy do końca tego, co mówi. Starała się wrócić do swojego pozytywnego i frywolnego tonu. W końcu zwróciła oczy w jego stronę, pełna uśmiechu i energii - Czy to oświadczyny? - rzuciła pół żartem obserwując jego reakcję.

- Do oświadczyn trzeba ponoć uklęknąć. - zaśmiał się mężczyzna. - Poza tym ledwie się znamy. - odpowiedział półserio. - Zanim zdecyduje się na taki krok potrzebuje jeszcze kilku godzin. Czemu ludzie przed trzydziestką słysząc o spokoju i ustatkowaniu się obracają temat w żart? Ja większość życia spędziłem w jednym miejscu i było zajebiście. - Cassandra nie była pewna, ale ten gość nie wyglądał jakby ją znał.

- Z tym klękaniem to mit - zaprzeczyła z nadzwyczajną powagą - Ale pierścionek by się przydał - subtelny uśmiech szybko został zasłonięty, kiedy dziewczyna wstydliwie odwróciła głowę. - Ja póki co całe życie spędziłam w jednym miejscu i wydaje mi się, że mogło być lepiej. - powaga w głosie Cassandry zdawała się przybierać realny ton.

- Zawsze niby może być, ale zależy do kogo przyrównać. - rzucił wojownik. - Ja lata spędziłem w sierocińcu podczas gdy ktoś żarł antrykot w pałacu Imperatora. Z drugiej strony ktoś mógł mieć jeszcze gorzej ode mnie. - Rudiger pojął powagę kobiety. - Nie martw się. Teraz będzie jak postanowisz, ale Cię podziwiam za chęć niesienia pomocy chorej matce kiedy jest ona tak daleko. Nie każdy by się na to zdobył, wiesz?

Cassandra próbowała się uśmiechnąć, ale jakoś nie było tego po niej widać. A może wcale nie próbowała, tylko Rudigerowi się zdawało, że niedługo zareaguje swoją radością i entuzjazmem? Czemu więc nagle stała się taka poważna i milcząca?

Cisza między nimi trwała najdłużej ze wszystkich pauz. Nie była nawet minutowym milczeniem, a jednak sprawiła, że atmosfera się zmieniła.

- Chyba nikt z nas nie wie jak będzie - odpowiedziała tak cicho, jak jeszcze nigdy wcześniej. Moment, w którym zdawało się, że znowu dojdzie do chwili milczenia, przerwała jednak odwracając spojrzenie w jego stronę i uśmiechając się szeroko. - Ale jak już będziesz miał ten pierścionek, to się zgodzę! - wraz z ustami, śmiały się też zielone oczy dziewczyny.

- Nie! - powiedział Schultz zakrywając uszy. - W oświadczynach najlepszy jest ten moment niepewności. - uśmiechnął się. - Po co się gimnastykować skoro się jest pewnym, że białogłowa się zgodzi? - zapytał sam siebie. - Nie ma sensu. No chyba, że ja oddam pół ekwipunku za jakiś złoty krążek, a ona wtedy zmieni zdanie. Spryciula… To byłby zwrot akcji.

Cassandra wzruszyła ramionami.

- Nie zmieni. Po co by miała? - skwitowała mrużąc oczy jak słodkie, niewinne stworzonko i posyłając jeden z tych swoich niebiańskich uśmiechów, od których ciężko było oderwać wzrok oraz z trudem szła próba odmowy.


Rudiger widząc hordę zielonoskórych pokurczy odszukał wzrokiem wóz, w którym jechała Cassie. Wojownik od razu ruszył w stronę kobiety i grupki dzieci. Wóz znajdował się w pobliżu wejścia do jednego ze zrujnowanych budynków. W domostwie brakowało kawałka ściany. Nieopodal leżała wyrwana rama okienna i drzwi. Schultz miał pomysł aby wprowadzić wóz w całości do domu osłaniając go w ten sposób przed strzałami. Byłoby to zdecydowanie szybsze niż wyciągnięcie wszystkich dzieci.

- Wjedź tutaj! - pokazał powożącemu mężczyźnie zabijaka. - Ściany was osłonią przed strzałami. - wyjaśnił dobywając tarczy i miecza.

- Nie bój się. - rzucił do wychylającej się zza płacht wozu Cassandry. - Nie pozwolę zrobić wam krzywdy. - w jego spojrzeniu kobieta mogła wyczytać jedynie determinację i pewność siebie.

- Czekaj! - Cassandra zatrzymała go jednym słowem. Niemal natychmiast wyskoczyła z wozu aby podbiec i rzucić mu się na szyję.

- Jedyne czego się boję, to że cię stracę. Nie pozwól zrobić krzywdy samemu sobie - powiedziała naprędce, wiedząc że mężczyzna zaraz odejdzie.

- Spokojnie. - odpowiedział Schultz. - Nie mam zamiaru umierać. - dodał uspokajając kobietę.

Kiedy woźnica wprowadził wóz do budowli osłaniając go ze wszystkich stron zabijaka machnął na niego ręką. Zauważył, że mężczyzna kulał i był wątpliwym wsparciem w boju.

- Pilnuj ich. Ja dopilnuję aby żaden pokurcz nie dostał się do środka.

Po tych słowach wojownik wybiegł na zewnątrz chcąc dołączyć do reszty na polu bitwy. Wiedział, że walka nie będzie należała do łatwych. Gobliny może nie były mistrzami taktyki, ale w takiej liczebności mogły wybić wielu obrońców pochodu z Untergardu. Schultz nie zamierzał do tego dopuścić.

Jego taktyka była prosta, ale zwykle okazywała się skuteczna. Wojownik bazował na swojej szybkości co dawało mu przewagę. Zazwyczaj był zdolny przygwoździć przeciwnika gradem ciosów, bo atakował dwa razy częściej. Jego obrona nie była zbyt wysublimowana. Miał na podorędziu tarczę, która służyła do parowania i sprawiała, że łucznicy mieli nieco większy kłopot aby trafić w nieosłoniętą część jego sylwetki. Poza parowaniem Rudiger mógł ratować się unikami, które były dużo bardziej skutecznie od kiedy zmienił cięższą zbroję kolczą na ćwiekowaną skórznię. Po przesiadce z cięższego pancerza zabijaka czuł się bardziej swobodnie.

Schultz nie zdążył dobrze podziękować Myrmidii za ostatnie zwycięstwo, a już był zmuszony prosić ją o pomoc poraz kolejny. Bogini strategii wiedziała, że nawet gdyby rzezimieszek chciał nie byłby w stanie się przygotować. Zielonoskórzy ich zaskoczyli i zmusili do walki w warunkach jakie zastali. Nie pozostało im zatem nic innego jak wybić kreatury do nogi…


Mroku 04-08-2019 20:06

Wóz z dzieciakami i Cassandrą udało się na szybko wprowadzić przez wyrwę w murze do jakiegoś sporego pomieszczenia. Wszystkie krzyczały i płakały, a Cassie bezskutecznie próbowała je uspokajać. Untergardczycy rozpierzchli się po budynkach, choć kilku z nich padło od goblińskich strzał podczas ucieczki. Schiller, Hans i sześciu ochotników już gotowali się do walki. Część z nich wypuściło strzały, ale tylko dwie trafiły, lekko raniąc rozpędzone gobliny.

Konrad również nie czekał, zwalniając cięciwę. Pocisk przeszył powietrze i ugodził jednego z zielonych pokurczów prosto w głowę, jakby strzałę prowadził sam Ulryk. Potem chwycił za tarczę i miecz, tak samo, jak Erika, która najpierw oddała celny strzał z kuszy, a bełt trafiający goblina w korpus odrzucił go do tyłu, kończąc tym samym jego marny żywot. Po serii strzałów, Schiller i pozostali byli już przygotowani na zwarcie. Jedynie Gerwazy, cofając się do budynku i wchodząc na wóz, stwierdził nagle, że z jego próby wsparcia kompanów nic nie wyjdzie, gdyż na wysokości swojej głowy miał jedynie... wnętrze budynku. I nic więcej! Musiał więc zejść z wozu i wyjść na zewnątrz, co też uczynił, jednocześnie starając się zostać z dala od walki.

A gobliny wbiły się już w walczących przy budynku, niczym rozjuszone psy. Zraniły mieczami dwóch Untergardczyków, jednak Schiller, Erika, Konrad i Rudiger zdołali przyjąć uderzenia mieczy i włóczni na swoje tarcze, wyprowadzając przy tym własne ciosy. Schultz, korzystając ze swej szybkości, trafił czysto jednego z pokurczów w szyję, wysyłając od razu do Gorka i Morka, drugiego przebił na wylot, odrzucając na nacierających braci. Kolejnemu Konrad niemal odciął prawą rękę, sprawiając, że gobas nie nadawał się już do walki, krwawiąc, niczym zarżnięty prosiak. Erika cięła jednego przez głowę, drugiego przez wątłą pierś, wyłączając ich z walki. Schiller zabił kolejnych dwóch, a Hans zranił swym ostrzem kolejnego. Gobliny odgryzały się jak mogły, ale ich ataki były za słabe, by was zranić, badź tak przewidywalne, że przyjmowaliście je na tarcze lub unikaliście. Jedynie ochotnicy mieli widoczne rany na rękach, czy nogach, ale oni przecież nie byli wojownikami.

Wtedy też, od strony budynku z wozem pomknął ku zielonym warkocz magicznej energii, trafiając kolejnego z przeciwników i odrzucając go na kilka metrów. To był Gerwazy, który udanie splótł zaklęcie, stojąc w wyrwie między budynkiem a wozem. Tego musiało być już dla małych pokurczów za dużo, bo widząc, że ich przewaga liczebna stopniała i nie mają argumentów w walce przeciw wam, rzuciły się z krzykiem i piskiem do ucieczki. Hans zdołał położyć jeszcze jednego strzałem w plecy, nim przerażona, ocalała siódemka zielonych zniknęła w jednej z wąskich uliczek między zrujnowanymi budynkami.
- Zostawić! Nie gonić! - Krzyknął Schiller, ocierając mokre czoło. - Już nas nie zaatakują, za dużo żeśmy ich ubili, a i my mamy własne problemy. Dobra walka, po raz kolejny udowodniliście, że bogowie was do nas zesłali. Trzeba sprawdzić, co z innymi.

Pomijając płaczące dzieci, rynek stał się nagle bardzo cichy. W ataku goblinów rannych zostało czterech mieszkańców i zginęło trzech, w tym - niestety - śmiertelną ranę w pierś otrzymał również ojciec Dietrich, który jednak jakimś cudem zdołał was do siebie przed śmiercią przywołać, unosząc powoli rękę. Drugą, jak zwykle, tulił do siebie ikonę Sigmara. Z jego klatki piersiowej wystawał drzewiec strzały o czarnych lotkach, a szata była całkiem skrwawiona.
- Umieram z relikwią Świętego Sigmara w rękach. Przynajmniej z tego powodu mogę być wdzięczny mojemu bogu... - Odezwał się cicho, z trudem. Spomiędzy jego zębów wypływała krew. - Ale nie pozostawię tej relikwii w tak splugawionym przez Chaos miejscu... Zabierzecie ją stąd i... złóżcie w świątyni Sigmara w Middenheim. Przysięgnijcie przede mną... że tak uczynicie!! Jesteście... stworzeni do większych rzeczy, choć... jeszcze tego nie rozumiecie!! - Podniósł głos i od razu odkaszlnął krwią. Życie ulatywało z niego z każdym kolejnym oddechem.



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:05.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172