Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-10-2019, 22:34   #1
Dział Fantasy
 
Avitto's Avatar
 
Reputacja: 1 Avitto ma wyłączoną reputację
[WFRP 2ed.] Niemartwi 2. Cios za cios


- Pierdolenie - syknął Sigismund karcąc tym samym samego siebie.
Czytał szczegółowy raport podkomendnego kolejny już raz nie dowierzając własnym oczom. Odłożył papier na wieko zamkniętej, pustej beczki. Zabębnił o nie palcami uzyskując głuchy dźwięk. Pismu rzucił zdegustowane spojrzenie.
- Manipulanci, jebani - sapnął w końcu i starając się ochłonąć odczytał ponownie drażliwy akapit.
Czuł, że dał się nabrać.

# # #

Ciemna i podłużna sala audiencyjna sprawiała ponure wrażenie. Dwa rzędy kolumn podpierające strop milczały w unikatowy, pełen powagi sposób. Ciszy nie przełamała nawet wlewająca się do pomieszczenia przez dziury w murze szara mgiełka. Mężczyzna, który się z niej wyłonił ruszył w tempie mgły w kierunku stołu z ciemnego drewna.
Na blacie przed nim leżała mapa wschodnich ziem Imperium. Poruszając jedynie oczyma mężczyzna namierzył interesujący fragment, za pomocą leżącej obok szpilki nakłuł palec i zrobił z kropli krwi niewielką plamkę nad rzeką Stir po czym zniknął równie szybko jak się pojawił.

# # #

Siegfriedhof wiele przeszedł tej jesieni. Cmentarzyk na południe od miasta został przy słotnej pogodzie przekopany by stworzyć miejsce dla nowych mieszkańców. Ci nie skarżyli się na jakość nowych kwater choć szybko nabierały wody wskutek długotrwałych opadów deszczu. Dla swoich braci i siostry zakonnicy wznieśli na płaskowyżu mogiłę z kamienia. Pośród jesiennej aury sprawiała upiorne wrażenie zwłaszcza wejściem o wyeksponowanym, czarnym i szerokim nadprożu. W krypcie na zawsze spoczęli polegli w bitwie przeor Nils, kapłan Mormił i pięciu wojowników. Między nimi Ron ze swą ukochaną Liz.

Tymczasem u podnóża płaskowyżu zawisła mgła nieufności. Ludzie patrzyli sobie wzajem na ręce, odkąd trzy osoby zmarły po zatruciu studni. Pośród słotnej pogody rybacy mieli coraz większe trudności z połowem – tym bardziej, że kilku z nich po ataku wampira odnaleziono martwych na przystani. Nie poruszali się po miasteczku samotnie a zawsze w zwartej grupie i nie mitrężyli czasu póki nie znaleźli się na wodzie.
Inaczej było z rolniczą większością mieszkańców osady. Napaść nieumarłych przerwała im czas zbiorów nie pozwalając dokończyć prac. Po wizycie wampirzych sług smrodliwa choroba zaczęła toczyć niezebrane owoce i warzywa. Z niektórych drzew liście usychały i spadały zanim dojrzały owoce. Jabłka gniły jeszcze na drzewach a dynie pokrywały się toczącymi zieloną ropę parchami nim nabrały pełnię kształtów.
Czara goryczy została przelana, gdy nagłe ochłodzenie uszkodziło ziarno magazynowane w spichlerzu. Niedługo potem zrobiło się ciepło i dżdżysto. Straty wyniosły niemal połowę objętości zapasów.
Nadchodziły ciężkie dni. Miesiące. Cała zima o głodowych racjach. Ocalali nie chcieli się na to godzić. Całymi rodzinami mobilizowali się do wyrębu drewna. Flisacy liczyli zyski. Szafarz Zakonu, świadom powagi sytuacji, zrezygnował z opłat za wycinkę. Ceny w skupie spadały. Odwrotnie, niż irytacja rolników.

W całej tej sytuacji biedy nie cierpiał Dziki Bez. Mężczyzna nie zmienił częstotliwości pojawiania się publicznie – w dalszym ciągu nie drażnił proletariuszy swoją osobą. Jego lokal zdawał się jednak cieszyć większą popularnością niż wcześniej. Niektóre kobiety odwiedzały burdel z zastanawiającą regularnością, co w związku ze śmiercią wielu mężczyzn podczas ataku nieumarłych rozwiewało większość wątpliwości. Podczas jednego z pogrzebów nawet brat Jakub potępił chutliwość, która miałaby zastępować wspomnienie zmarłych i ciężką pracę.
Dziki Bez ze swego okna miał pieczę nad przystanią. Przez całą jesień nie zdarzyły się żadne napaści czy choćby bijatyki.

Nie cierpiał biedy, a wręcz mógł określić stan swojej majętności jako rosnący, łachmaniarz w średnim wieku. Żebrak zaczepiał rycerza Haralda kilkakrotnie a czynił to bez skrępowania przy ludziach i ku zdziwieniu obserwatorów nie zostawał odtrącony. Ciężko jednoznacznie ocenić, czy reputacja rycerza wzrosła czy zmalała – pośród plebsu dorobił się natomiast przydomka „hojny”.

Von Höcherko odjechał wozem zabranym z zamkniętego na głucho oddziału kompanii przewozowej na zachód ku przeprawie w Bissendorfie. Stamtąd chciał dostać się na teren swej ojcowizny.
Szlachetka wraz ze swym sługą opuścili osadę po mianowaniu nowego kapitana straży. Poprzednik zmarł po wielodniowej biegunce dziesiątego Miesiąca Warzenia. Był to kolejny zgon wartościowej osoby. Na jego miejsce został mianowany młody mężczyzna o dużej sile. Wsławił się niedługo po awansie obławą na złodzieja, którym okazał się dwunastoletni chłopiec. Nie mając doświadczenia ani wyczucia w osądach, nie kierując się nawet powszechną logiką za karę odciął młodzieńcowi dłoń. Ten następnego dnia zmarł wskutek wykrwawienia.
W ataku nieumarłych zginęła większość strażników. Jesienią nikt nie chciał zgłosić się na służbę. Świeże wspomnienia z „nocy widm” sprawiały, że potencjalni chętni odrzucali tę drogę kariery nawet za cenę wyżywienia i stałego przypływu gotówki.

Kolejne wieczory nastawały nad tym pogrążonym w niedoli miejscem.

# # #

Tamtego dnia zrobiło się poważnie zimno. Nocą szron pokrył ziemię i rośliny, domostwa i opłotki. Koty zrezygnowały z porannych przechadzek po dachach. Powietrze było cudownie przejrzyste a refleksy światła cieszyły oczy niezależnie od nagromadzonego w głowach i duszach pesymizmu.

Siódmy Miesiąca Mrozów. Zimno gryzło w nozdrza, gardło. Szczypało wszędzie tam, gdzie miało dostęp. Do miasteczka wjechał bogato uposażony rycerz z czerwienią na szacie, a razem z nim grupa uzbrojonych indywiduów. Szybko rozproszyli się po okolicy a ich intencje jeszcze jakiś czas pozostały nieujawnione.

# # #

Piętnasty Miesiąca Mrozów. Po dobrej pogodzie zostały wspomnienia. Od kilku dni ciągiem padał śnieg z deszczem a temperatura na granicy zamarzania wody uczyniła życie udręką.

Tego dnia wiele osób w Siegfriedhofie nie zdążyło zasnąć. Tajemniczy posłańcy przybyli wprost z ciemności do ich izb z ważnymi wieściami. Niektórzy zdołali zasnąć lecz szybko budzili się doświadczywszy niezwykłych, nieprawdopodobnych snów.
 
Avitto jest offline  
Stary 04-10-2019, 21:47   #2
 
Phil's Avatar
 
Reputacja: 1 Phil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputację
Harald von Grossheim - bohater! Harald von Grossheim - wybawca! Harald von Grossheim przeżył. Wszyscy tak mówili, a on nie wyprowadzał ich błędu.

Umarł, tam na bagnach, na cmentarzu. Umarł razem z kapłanami, zakonnikami, mieszkańcami Siegfriedhofu. Zabrano mu część jego istoty, tę, która sprawiała, że był, kim był. To coś w niego weszło, a potem - nie wiedzieć czemu - opuściło, zabierając jego cząstkę ze sobą.

Harald von Grossheim umarł i nie uratował swych braci. Nie potrafił, był za słaby.

W pierwszym tygodniu niemal noszono go na rękach, proponowano mu kolejne dziewice na żony i kochanki, i oddawano miejsce za stołem. Milczał. Zakon niemal z miejsca uznał jego okres próby za zakończony i przyznał miejsce w swoich szeregach. Odmówił.

W drugim tygodniu ściskano jego prawicę i poklepywano po plecach. Pozwalał na to. Milczał. Zakon ponawiał propozycję. Odmawiał.

W trzecim tygodniu pozdrawiano go kiwnięciem głową. Nikt nie zauważył, że ściągnął z siebie swój czarny pancerz. Odwzajemniał gesty i milczał. Zakon przestał składać propozycje, ale nie zerwał kontaktów. Był im potrzebny w tych trudnych, coraz trudniejszych czasach. Od czasu do czasu wzywano go na rozmowy, przekazywano informacje, pytano o rady. Nie odmawiał.

Dzień w dzień schodził z piętra “Uśmiechu Morra”, gładko wygolony, w czystym ubraniu i siadał za stołem w kącie, skąd widział przed sobą całą salę, a przez okno plac przed karczmą. W tym samym miejscu siedział, gdy do tej sali wpadł miejscowy grabarz z ostrzeżeniem przed armią nieumarłych. Dzień w dzień siedział tam z kielichem czerwonego wina, sączył powoli, milczał i myślał. Ludzie przestali zwracać na niego uwagę. Już nie był bohaterem, był tym gościem z kąta. Dni robiły się coraz krótsze, a sytuacja w mieście coraz gorsza. Zatrute studnie i brak jedzenia były tylko początkiem. Głód i niepewność jutra potęgowały napięcie, budziły strach, brak zaufania, paranoję i konflikty. To wszystko działo się gdzieś poza Haraldem. Niby wiedział o tym wszystkim, coś widział, coś słyszał w tym swoim kokonie, który wybudował. Wszystko jednak docierało do niego jak przez gęstą mgłę, przyciszone i przesłonięte oparami. Problemy Siegfriedhofu i jego mieszkańców przestały być jego problemami.

Czekał na coś. Na impuls. Na śmierć, która tym razem zabierze go definitywnie.

Śmierć nie przychodziła. Pojawiały się za to w miasteczku i karczmie inne postacie. Czasem zjawiał się elf, jeden z tych, którzy nie wiedzieć czemu pomagał im od samego początku. Grossheim kiedyś chciał go o to spytać, poznać jego motywację. To było kiedyś. Co jakiś czas przychodził też stary bednarz, z którym razem układali barykadę obok jego zakładu. Tę, na której zginął potem pomocnik bednarza. Pomocnik, który był też jego synem. Rzemieślnik zawsze siadał naprzeciw rycerza, wypijał w milczeniu kufel piwa patrząc mu prosto w oczy, po czym wychodził zostawiając monety na blacie. “Uśmiech Morra” odwiedzali też przyjezdni, większość zainteresowana dotarciem i dołączeniem do Zakonu. Był też inny rycerz, sygmaryta. Ten w przeciwieństwie do Haralda nie chował naszyjnika z symbolem swojego boga pod ubraniem. Obnosił się z nim, jakby chciał wszystkim pokazać, kim jest i kto go strzeże. Za pierwszym razem była też z nim kobieta, wyczuwał jej siłę i zdecydowanie. Kiedyś pewnie ucieszyłby się z przybycia do Siegfriedhof silnych i prawych wojowników, jak ta para. Teraz miał to gdzieś.

Piętnasty dzień miesiąca nie przyniósł zmiany w pogodzie, sytuacji wewnątrz i poza murami “Uśmiechu Morra”. Zdarzyło się wtedy coś, co nigdzie poza Siegfriedhofem stać się nie mogło - morryci pod bronią rozeszli się po miasteczku w poszukiwaniu konkretnych osób. U zastygłego w ławie Haralda zjawił się brat Olgierd. Rycerz nie liczył, który to raz. Faktem było, że przychodził coraz rzadziej. Usiadł naprzeciwko.

- Wiemy, kto stoi za atakiem. Wyśledziliśmy ten ród i ich siedzibę.

Olgierd. Nie, nie tak, inaczej go nazywali. Tylko jak? Nieważne zresztą, przychodził tylko, gdy Zakon wzywał Grossheima.

- Przyjdę.

Olo. Tak na niego mówili. Olo. Gdy już wyszedł, Harald dokończył wino, odłożył kielich, wstał i podszedł do rycerza z zakonu Sigmara, spożywającego właśnie posiłek.

- Potrafisz zabijać trupy? - Tylko w tej części świata to zdanie nie brzmiało śmiesznie. Albrecht von Risen w odpowiedzi kiwnął tylko lekko głową. - Zakon Kruka szuka takich jak ty. Zaprowadzę cię do nich, jeśli taka twoja wola. Twoją towarzyszkę też.

Słowa morryty były poprawne, sensowne i wypowiedziane w odpowiedniej kolejności. Suchy, beznamiętny głos sprawiał jednak wrażenie, jakby za nimi nie było żadnego znaczenia.

- Horrson! - Karczmarz szybko oderwał się od wycieranego właśnie szynkwasu. - Szukam elfa, który czasem zagląda do miasteczka. Możesz mi pomóc?
 
__________________
Bajarz - Warhammerophil.
Phil jest offline  
Stary 05-10-2019, 13:33   #3
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację
Ostatnie dwa miesiące były dla niej czymś innym, niż do tej pory, choć nie pod względem wykonywanej roboty. Przyzwyczaiła się po prostu, że wszystkimi sprawami logistycznymi zajmował się do tej pory Johann, ale jego już nie było. Teraz znów była sama. No, może nie do końca, bo miała jeszcze Hectora, ale on przecież z nią nie pogada, chociaż to ona mogła mówić do niego i czasami nawet jej się zdarzało zrzucić z wątroby to i owo. I choć jej nie rozumiał, to jednak był powiernikiem jakichś jej przemyśleń, niekoniecznie pozytywnych.

Po tamtej feralnej walce z nieumarłymi, gdzie zginął Johann, odebrała od Zakonu Sigmara należne pieniądze i ruszyła w dalszą tułaczkę w towarzystwie Hectora, który był dla niej ostatnim żyjącym przyjacielem. Z Osterwaldu wyruszyła do Fichetal, potem do Burgenhof, gdzie całkiem przypadkowo zajęła się bandą porywaczy zwłok, za co została wynagrodzona przez lokalny kościół Morra. Nie chciała jednak się zasiedzieć, więc barką rzeczną popłynęła do Essen. To właśnie tam usłyszała pierwsze niepokojące wieści na temat miasta Siegfriedhof, które miał zaatakować wampir. Informacje były co prawda zdawkowe i czasami się nawet wzajemnie wykluczały, ale to wystarczyło, by Frost zainteresowała się tą sprawą na poważnie.

Essen zostawiła po kilku dniach, które przeznaczyła na uzupełnienie zasobów, po czym wykorzystując drogę rzeczną, znalazła się na terytorium Stirlandu. Półtora tygodnia później dotarła wraz z Hectorem do Marburga i od tej pory musiała podróżować lądem, gdyż barka zawracała do Essen, a na inne musiałaby czekać zdecydowanie zbyt długo. Najęła się więc ze swoim czworonogiem do karawany kupieckiej jakiegoś kupca z Wurtbadu, z którym po kilku dniach drogi znalazła się w mieście Steinbachthal. Tutaj ludzie wiedzieli więcej na temat najazdu na Siegfriedhof, choć i tutaj niektóre informacje Dagmar musiała brać z przymrużeniem oka, jak na przykład tę o ożywionym szkielecie pradawnego smoka, który latał nad miastem i zabijał mieszkańców.

Pogoda robiła się coraz gorsza, więc zostali z Hectorem kilka dni w mieście, a potem ruszyli w wyznaczonym przez tubylców kierunku, by dostać się do Siegfriedhof i samemu sprawdzić, jak się sprawy mają. Los chciał, że w miasteczku Vorderbergen, będącym właściwie rzutem kamieniem od miejsca docelowego jej wędrówki, spotkała niejakiego Albrechta von Risena, rycerza Zakonu Oczyszczającego Płomienia. Wąsaty mężczyzna, który - tak jak i ona - zatrzymał się w karczmie “Pod Burym Kotem”, dość głośno i energicznie wyrażał się na temat tępienia plugastwa i swojej misji w Siegfriedhofie, co zwróciło uwagę Dagmar.
- Witam, drogi panie. - Przywitała się, ale bez jakichś większych emocji w głosie i przysiadła do jego stolika, nie czekając na zaproszenie. Jednocześnie gestem dłoni dała znać Hectorowi, by pozostał przy jej miejscu i pilnował, by nikt go nie zajął. - Słyszałam, że wybierasz się do Siegfriedhofu w związku z sytuacją, o której plotki i informacje krążą tu i tam. Również tam zmierzam, więc doszłam do wniosku, że moglibyśmy wyruszyć tam wspólnie. Zwłaszcza, że łączy nas ten sam cel, czyli tępienie plugawych istot. - Splotła palce obu dłoni przed sobą i patrzyła mu pewnie w oczy, oczekując odpowiedzi. Na razie nie zdradzała kim jest i czym się zajmuje, bo rycerz mógł przecież odmówić.
Łańcuch na piersi zadźwięczał gdy Albrecht powstał na powitanie Dagmar. Blaskiem odbitym od ognia błysnął płomienisty medalion gdy siadał. Mimo iż jego rozmówczyni nie raczyła się przedstawić pozwolił jej mówić i cierpliwie słuchał.
- Choć ciekawość mnie trawi jaki powód pcha panią w niebezpieczeństwo, chętnie pomogę w dotarciu do zaatakowanej osady. Skoro wojuje pani z chodzącą śmiercią nie muszę dodawać, że pani podróż na Siegfriedhofie zapewne się nie skończy?
Skoro rycerz nie odesłał jej z kwitkiem, postanowiła się przedstawiać.
- Najpierw chciałam się upewnić, że zamierza mnie pan wysłuchać, nim się przedstawię. Dagmar Frost - powiedziała spokojnym tonem, wciąż wpatrując się w sigmarytę. - Co do powodu mojej wędrówki, pewnie zbiega się z pańskim: po prostu eliminuję nieumarłe istoty z imperialnych szlaków, miasteczek i wsi. A sprawa Siegfriedhofu i wampira, który zaatakował miasto niedawno bardzo mnie zainteresowała, dlatego chcę przekonać się sama, co tam obecnie się dzieje. Skoro pan również, cieszyłby mnie fakt, gdybyśmy ruszyli tam razem. Choć jeśli nie ma pan ochoty na moje towarzystwo, nie narzucam się. Mam z kim podróżować. - Uśmiechnęła się lekko i skinęła podbródkiem na leżącego przy stoliku nieopodal czarnego psa bojowego, nie odrywającego od niej wzroku. - Jeśli w Siegfiedhofie nadal źle się dzieje, sprawdzę to z moim przyjacielem i nie zostawię mieszkańców samych z problemem. Ma pan jakieś szczegółowe informacje na temat sytuacji w mieście? - Frost rozluźniła się nieco na krześle, wciąż patrząc rycerzowi w oczy. Ponoć była to cecha ludzi szczerych i prawdomównych, a kobieta taka właśnie była.
Albrecht gdy słuchał poruszał tylko oczami.
- Wyjątkowy wstęp do pytania, równie kwiecisty co nieoczekiwany - docenił.
- Przykro to mówić znad pełnej miski. W Siegfriedhofie rozgościł się głód. Pośród dostępnej żywności zdarza się trucizna. Tamtejszymi opiekuje się zakon Boga Śmierci górujący nad osadą. Potwory podobno odeszły, ale ciągle dochodzą mnie pogłoski o tym, że są gdzieś w okolicy.
Kruczowłosa zastanowiła się chwilę nad jego słowami.
- A więc dobrze mnie nogi i intuicja niosą. Trzeba się przyjrzeć, co tam się dzieje - powiedziała. “I przy okazji zaopatrzyć się tutaj w dodatkowe racje dla siebie i Hectora”, pomyślała. - Nie odpowiedziałeś mi jednak, panie, czy chcesz, bym ci towarzyszyła, czy jednak wolisz przebyć drogę do miasta samotnie.
- Raz wypowiedzianych słów nie zmieniam, to kwestia wychowania. Serdecznie zapraszam do kompanii - powiedział cicho ruszając wąsami. Najwidoczniej wysoko urodzonych też drażniło, gdy coś im weszło w zęby.
- Rozumiem i dziękuję - odparła, skinąwszy mu głową. - Skoro już wiem, co chciałam wiedzieć, nie będę zabierać więcej czasu. Gdybyś mnie panie potrzebował przed wyruszeniem w podróż, znajdziesz mnie przy moim stoliku.
Po tych słowach podniosła się do pionu z krzesła, pożegnała i ruszyła do Hectora.

Pierwsze, co zrobiła, to pochwaliła go za zachowanie, nagradzając niewielką ilością chłodnej jajecznicy, której nie dojadła. Potem rozmówiła się z karczmarzem i kupiła dodatkowe racje żywności na kilka kolejnych dni dla siebie i Hectora. Jedzenie miało być w miarę kaloryczne i dobrej jakości, do odebrania z samego rana. Posiedziała więc w głównej sali do wieczora, racząc ucho zasłyszanymi plotkami, po czym poszła dość wcześnie do wynajętego pokoju na piętrze i gdy umyła się w zimnej wodzie, wskoczyła od razu do łóżka, nakazując jak zwykle spać Hectorowi pod drzwiami. Johann dobrze go ułożył i nie zamierzała tego zmieniać, ani pokazywać psu, że przy niej będzie mógł sobie pozwolić na więcej. Kochała go, ale musiał znać swoje miejsce w tej relacji, żeby wszystko przebiegało tak, jak do tej pory oraz by i on wciąż czuł się dobrze w ich układzie. Przed snem pomyślała jeszcze o tym, co mówił jej rycerz i stwierdziła, że to będzie warte sprawdzenia. Trucizna pośród żywności mogła być oczywiście jakimś lokalnym spiskiem, ale i tak miała zamiar sama się temu przyjrzeć. Z tym postanowieniem zasnęła.

Tej nocy nic paskudnego jej się nie śniło, więc poranek przywitała wyspana i w dobrym humorze. Wykonała serię ćwiczeń, które utrzymywały jej ciało w dobrej kondycji i krótko po śniadaniu ruszyła wraz z Herr Albrechtem w stronę Siegfriedhof. Wcześniej Dagmar przedstawiła mu psa, który towarzyszył jej okutany w skórzany pled, mający za zadanie chronić jego newralgiczne części ciała przed obrażeniami - zawsze mu go zakładała, gdy mieli przemieszczać się szlakiem, bo nigdy nie było wiadomo, na co się trafi. A Hector i bez tego był potężnie zbudowanym, mocnym psem, który samym wyglądem wzbudzał szacunek oraz niepokój. Jego smoliście czarne ubarwienie przecinała jedynie pionowa bruzda białej sierści na przedpiersiu, które teraz schowane było pod skórzanym pledem. Szeroka, skórzana obroża z ćwiekami i miejscem na sznurek dodawała mu odpowiedniego statutu, gdy patrzył na kogoś inteligentnym, ale i dość niebezpiecznym spojrzeniem.


W końcu wyruszyli, choć ze względu na to, że Dagmar nie posiadała wierzchowca, Albrecht musiał dostosować się w siodle do jej tempa, zatem podróż mijała dość spokojnie i powoli. Zostawili Vorderbergen i po krótkiej podróży między przykrytymi śniegiem polanami znaleźli się w ponurym, bagnistym lesie, który sprawił, że maszerowało się jeszcze ciężej. Dagmar nie narzekała, gdyż w czasie swojego krótkiego życia bywała w przeróżnych miejscach, jednak otaczająca ich puszcza miała w sobie coś, co sprawiało, że dłoń łowczyni wampirów wciąż pozostawała na uchwycie kuszy. Nie mogła opędzić się od wrażenia, że jakaś nadnaturalna siła przygląda im się zza drzew. Co jakiś czas słyszeli też z rycerzem dziwne odgłosy, szepty, czy dźwięki łamanych gałązek. Raz nawet Dagmar zdawało się, że ktoś woła jej imię między przykrytymi śniegiem sosnami. Hector również zachowywał się niespokojnie, powarkując gardłowo co jakiś czas, choć między drzewami niczego nie dostrzegali. Dopiero pod wieczór, gdy zatrzymali się na postój, udało im się zauważyć widmowe, humanoidalne sylwetki przemykające na granicy widoczności. Zjawy dzierżyły miecze i odziane były w pancerze, przeskakując między drzewami, jednak zdawało się, że nie chcą zrobić im krzywdy, lub po prostu omijały miejsce, w którym ogień płonął żywo, dając ciepło i bezpieczeństwo. Hector i wierzchowiec rycerza również wyczuwali nadnaturalny byt, ale nie zachowywali się irracjonalnie. Po psie się tego spodziewała, gdyż Hec niejedno już widział i przeżył, ale koń von Risena musiał być dobrze wyszkolony.
- Widmowi wojownicy - powiedział Albrecht, z kamiennym wyrazem twarzy patrząc na ścianę lasu. - Słyszałem, że można ich zobaczyć w tym lesie, jak widać to nie były tylko wyssane z palca plotki. Nie pozwólmy ogniu zgasnąć.
- Zgadzam się - odparła Dagmar, patrząc na skaczące między drzewami smugi, układające się w ludzkie ciała. Czuła niepokój, ale i ciekawość. - Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, a widziałam wiele, wierz mi. Mam nadzieję, że nie przyjdzie nam z nimi walczyć. - Odruchowo wydobyła spod pancerza medalion z symbolem Sigmara i mocno ścisnęła w dłoni, prosząc swego boga o opiekę nad nimi. Siedzący obok rycerz klęknął i dołączył do modlitwy, kolejno intonując znane powszechnie pieśni kościelne.
- I broń nas, i chroń, jako my strzeżemy twego dzieła. - Dagmar uchwyciła jego słowa i zaczęła powtarzać na głos, wtórując mu w modlitwie.

Noc na szczęście minęła spokojnie, choć długa warta sprawiła, że Dagmar nie za bardzo się wyspała. Najważniejsze było jednak, że widmowi wojownicy, jak nazywał ich Albrecht, zniknęli i nie próbowali im zaszkodzić. Gdy tylko ognisko przygasało, Frost starała się je rozbuchać i to samo robił rycerz, gdy ona spała. Po skromnym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę i koło południa dotarli do Siegfriedhof.

Skierowali się do największej w mieście karczmy o ciekawej nazwie, która z pewnością zrobiłaby furorę w Ostermarku. "Uśmiech Morra" był już prawie pełny i to Albrecht chciał zająć ostatni pokój, więc Dagmar nie nalegała, zwłaszcza, że na psy, jako towarzyszy, patrzono w gospodzie jak na zwierzoczłeka wpadającego rozliczyć się ze swoim bożkiem Chaosu z liczby zabitych niewiernych. Albrecht zapewnił ją, że będą musieli poczekać na rozwój sytuacji i Frost zamierzała się tego trzymać, w końcu szlachetka mógł mieć więcej informacji na ten temat. Opuściła karczmę, wypytując tubylców o miejsce, które mogłaby zagospodarować dla siebie jako tymczasowe do spania i jedna ze staruszek posłała ją na obrzeże miasta, do domu rzeźnika zabitego podczas najazdu wampira. Dom duży nie był, część była zniszczona, więc pozostało jej zająć parter, gdzie w jednym z pokoi znalazła łóżko, a nic więcej obecnie nie było jej potrzebne do życia. Ludzie omijali to miejsce, bo ponoć nawiedzone było odkąd wąpierza zabito, ale Dagmar miała to w dupie, bo spać gdzieś musiała, a skoro otaczały ją cztery ściany i miała dach nad głową, to jej i Hectorowi nic więcej do szczęścia nie trzeba było.

Nadszedł piętnasty dzień miesiąca. Dzień pełen pluchy i przekleństw rzucanych pod nosem przez przechodniów. Pogoda do tego stopnia ich zajmowała, że niemal nie złorzeczyli sobie nawzajem.
Wieczorem Dagmar wpatrzona była w płomień. Najpierw czarny pies zastrzygł uszami, roztropnie nie decydując się na żaden inny ruch. Potem kobieta usłyszała kroki na rozmokłej ziemi. Na końcu rozległo się pukanie do prowizorycznie naprawionych drzwi.
Ktoś nie czekał na “proszę”. Von Risen wszedł wraz z drzwiami, uszkadzając zawias. Zręcznie złapał skrzydło, odstawił na bok i przywitał się.
- Zapraszam ze mną. Pora by wykazać się biegłością przeciw złu właśnie nadeszła.
Dagmar skinęła mu głową.
- Właśnie na to czekałam - odparła.
Ubrała się ciepło, zabierając ze sobą broń. Cmoknęła na Hectora, który na tę komendę poczłapał za nią i Albrechtem w wyznaczone miejsce. Miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na tematy, które ostatnio były w okolicy dość gorące.
 
Tabasa jest offline  
Stary 05-10-2019, 13:34   #4
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Gdyby ktoś ponad dwa miesiące temu powiedział Małej Sowie, że będzie musiała uczestniczyć w ciężkich walkach z armią nieumarłych uznałaby za to za jakiś figiel. Niestety to była rzeczywistość. Z początku nie wydawało się to tak poważne, ale im dłużej trzymała się poznanego elfa Eryastyra tym sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana.
Ukryte agendy ludzi z miasta, szemrane organizacje. Podłe osoby wykorzystujące bezbronnych. No i brak współpracy.
Najgorzej było podczas ostatniej walki, wraz z strażą i innymi walczyła przeciw żywym trupom ale to nie był jedyny problem. Podczas próby ewakuacji Coruja znalazła się w ciasnym panikującym tłumie zmieszanym z martwiakami. Nie skończyło się to dla niej dobrze. Gdyby nie drugi elf pewnie zostałaby stratowana przez spanikowanych ludzi. Trudno powiedzieć czy tak się połowicznie nie stało, Sówka straciła przytomność podczas walk ocknęła się poza miastem w małym namiocie. Jej nowy towarzysz pokrótce opisał jak to wyniósł ją z miasta podczas walk i znalazł bezpieczne schronienie w lesie.
Oboje potrzebowali doleczyć rany odniesione podczas potyczek zbrojnych toteż nie oddalali się zbytnio od miasta. Choć według nich okolica nie była bezpieczna toteż co parę dni zmieniali miejsce pobytu. Przez siedem dni zatrzymali się w opuszczonej chatce leśnika, po tym czasie przenieśli się paręnaście kilometrów dalej i zamieszkali w szałasie. Później zatrzymali się w opuszczonej jaskini, znowu zbudowali sobie szałas na parę dni. Koniec końców lawirowali po lesie w okolicach Siegfriedhof po ustawionych sobie przez pierwszy miesiąc miejscach.

Czasem wracali do miasta, choć Coruja czuła się tam niepewnie, trzymała się z boku lub w opuszczonych uliczkach. Nie wchodziła do karczm czy zapełnionych ludźmi budynkach.
Sprzedawaniem upolowanych zwierząt i targowaniem się z kupcami musiał zająć się łucznik. Mała Sowa zawsze popędzała towarzysza by jak najszybciej załatwili sprawy i opuścili ludzkie miasto. Czasem widziała czarnego-zjawo-rycerza jak przemknął w tłumie czy wymienił parę słów z drugim elfem.

Poza przenoszeniem obozu z miejsca na miejsce ich czas wypełniały raczej przyziemne czynności. Pilnowanie ogniska, polowanie, patrolowanie okolicy, obrabianie upolowanych zwierząt u pozyskiwanie ich skór i mięsa. Rutyna przeplatana była czasem opowieściami. O sobie, o czasie zarazy, o siostrze Eryastyra, opowieści o dzielnych wojownikach i historii swoich klanów. O małych i dużych różnicach w zwyczajach. O wszystkim i o niczym.
 
Obca jest offline  
Stary 05-10-2019, 16:49   #5
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Nieumarli przyszli... I odeszli, ale nie w niepamięć.
Ślady ich obecności Siegfriedhof nosił do dziś, a ci co walczyli z ożywionymi truposzami i z wampirami (oraz z ludzkimi hienami) - i przeżyli - nosili ślady i na ciele, i w sercach - nie było nikogo, kto by nie stracił kogoś bliskiego. A byli i tacy, co stracili nie tylko całe rodziny, ale i cały dobytek.
Eryastyr pod najazdu nieumarłych nie stracił co prawda nikogo bliskiego, ale i na nim pozostały pewne ślady. I chodziło tu tylko o bliznę, pozostawioną przez bynajmniej nie zabłąkany bełt. Elf zdecydowanie stał się mniej spokojny, niż kiedyś. Ale i tak nie narzekał - wyszedł z całej sytuacji lepiej, niż znaczna część mieszkańców Siegfriedhof.

Problem nieumarłych zniknął, ale zamiast tego pojawiły się inne problemy.
W mieście i jego okolicach zaczęły się szerzyć jakieś zarazy, które pośrednio lub bezpośrednio dotknęły mieszkańców. A jakby tego było mało, dowódcą straży został ktoś, kto nie potrafił logicznie myśleć i uważał, że jedyna władza to silna władza, wymagająca nie myślenia, a twardej pięści. I jeszcze twardszego egzekwowania prawa, bez spoglądania na skutki. Zdecydowanie różnił się na niekorzyść w porównaniu z poprzednim dowódcą straży, który był na tyle rozsądny, by zawrzeć z elfami satysfakcjonujące obie strony porozumienie. Z tym... W zasadzie Eryastyr nie do końca wiedział, jak do tamtego podchodzić i,tak na wszelki wypadek, wolał utrzymywać zdecydowanie luźne kontakty, a o poprzedniej (dość udanej) współpracy ze strażą zapomnieć, przynajmniej do chwili, gdy Klaus Bauer, wspomniany dowódca straży, zostanie zastąpiony przez kogoś mądrzejszego.
Ewentualna pomoc - tak, zapisanie się do straży i wysłuchiwanie rozkazów jakiegoś "geniusza" - nie.
O tym, że zdecydowanie przyjemniej było wędrować po lasach, niż włóczyć się po zrujnowanym mieście i oglądać ponure twarze mieszkańców, którzy nie do końca wierzyli w to, że uda się im dotrwać do kolejnej pory roku. Coruja (chociaż jej nastawienie do świata zmieniło się nieco po zajściach z nieumarłymi) była znacznie przyjemniejszym towarzystwem.

Jako że na świecie systematycznie zmieniały się pory roku, to rzeczą jasną było, że prędzej czy później jesień się skończy i pojawi się zima. A to oznaczało, że trzeba było zatroszczyć się nie tylko o zapasy czy ciepłe odzienie, ale i o jakiś dach nad głową. Nawet elfy nie bardzo lubiły spanie na śniegu, a określenie "las jest domem elfów" było prawdziwe tylko w części. Dlatego też razem z Corują wybudowali sobie parę solidnych szałasów (bardziej przypominających malutkie chatki, niż budowle z gałęzi), zaadaptowali odkrytą parę godzin drogi od miasta jaskinię, zaanektowali zapomniany przez czas i ludzi domek leśnika. Co kilka dni odwiedzali jednak miasto - by pohandlować i dowiedzieć się, co się dzieje w tak zwanej cywilizacji. Coruja co prawda nie lubiła tych odwiedzin, ale wizyty te były koniecznością.
Zadbali też o to, by w Siegfriedhof mieli swój kącik. Cztery ściany, dach nad głową. Na skraju miasta.
Cisza i spokój.
Do czasu.

Słotna i mroźna pogoda przytrzymała elfy w mieście dłużej niż zwykle. Po załatwieniu sprawunków skryli się w swym kącie w Siegfriedhofie, by następnego dnia załatwić swoje sprawy i na powrót zniknąć w leśnej głuszy. Intensywny deszcz utrudnił wydostanie się z miasta a kolejne niefortunne zdarzenia sprawiły, że już piąty dzień spędzili w obrębie murów. Coruja prawie nie opuszczała izby.
Skierowani przez handlarza futrami morryci odszukali elfów i ich siedzibę. Eryastyr nie widział Haralda od wielu dni. Był kompletnie przemoczony. Jego kompan, jeden z zakonników, wyglądał podobnie. Zupełnie jakby dopiero co wyszli z rzeki.
- Gość w dom... - powiedział Eryastyr, widząc stojące za progiem dwie zmokłe sylwetki. - Wejdźcie - dodał ze średnim entuzjazmem, wyobrażając sobie kałuże, jakie zostaną po gościach. Odsunął się, by tamci mogli wejść. - Tu możecie powiesić płaszcze. - Wskazał na wbite w ścianę haki.
Weszli, nie rozebrali się jednak.
- Nie będziemy tu długo - rzekł cicho zakonnik.
Sowa siedziała po turecku na drewnianym parapecie, przed nią leżała osełka. Najwidoczniej przerwano jej pielęgnację broni. Przekrzywiła w zaciekawieniu głowę widząc kim są goście.
- Waleczny Gawron nie odwiedza nas bez dobrego powodu, prawda? - Nie ruszyła z miejsca wyglądała trochę jakby w każdej chwili gotowa była zerwać się z miejsca w którym siedziała w ucieczce lub ataku... trudno powiedzieć kto by tam zrozumiał długousznych.
- Jakiegoż to ptaka wojny ze sobą sprowadziłeś? - “Waleczny Gawron” określenie jakie Coruja nadała byłemu Morrycie jakiś czas po walkach. Chyba tylko Eryastyr, określany przez nią czasem jako Białozór, mógł wiedzieć, że osoby określane takim ‘ptasim przydomkiem’ cieszyły się u elfki jako takim szacunkiem.
Harald milczał. Pamiętał dobrze, jak pierwszy raz zobaczył elfkę. Zaskoczył ją pod postacią zjawy, ale dla niego było to równie niecodzienne przeżycie. Jak spotkał Eryastyra, tego nie potrafił sobie przypomnieć. Pomyślał, że to dziwne, a jego milczenie przedłużało się.
- Co wy tu jeszcze robicie? - odezwał się w końcu, a nieobecny, zamyślony głos rozbrzmiał sztucznie w ich chatce. Zakonnik trącił Grossheima w ramię, przypominając mu o celu wizyty. - A tak… Zakon szuka wojowników. Takich, którzy wiedzą jak walczyć z ożywieńcami. Ruszam do twierdzy wieczorem.
- Nawet sokół wędrowny musi wypocząć zanim ruszy na nowe tereny łowieckie, Gawronie
- odpowiedziała na pierwsze pytanie Heralda. Choć sama zastanawiała się czy nie przegapili już swojego okna by wyruszyć. Zagapili się niczym sójki i zostanie im przezimować w tym zniszczonym przez zarazę i śmierć miejscu. Odwróciła się do drugiego elfa.
- Co ty na to sokole? Wzbijamy się w przestworza tego konfliktu po raz drugi?
- To, jak rozumiem, zaproszenie do udziału w wyprawie?
- Eryastyr przeniósł wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. - Jakieś konkrety? Warto by poznać jakieś szczegóły, zanim się w coś znów wpakujemy.
- Nic nie wiem
. - Jego rozmówca odwrócił się, gotowy do wyjścia. - Wieczorem. Jeśli chcecie.
- Wysłuchamy, co ‘nieloty’ mają nam do powiedzenia
- powiedziała Coruja, odwracając głowę od ludzi i spoglądając za okno.
- Gdzie się spotkamy? - spytał jeszcze Eryastyr.
- Nie traćmy czasu, pójdziemy prosto na górę - rzucił zakonnik towarzyszący Haraldowi.
Eryastyr spojrzał na Coruję, ciekaw jej opinii.
- Czekam jeszcze w “Uśmiechu Morra” na inną parę - powiedział Harald.
- W takim razie niedługo zjawimy się w karczmie - obiecał elf.
Gdy goście wyszli, zabrał się za kompletowanie ekwipunku.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-10-2019, 10:28   #6
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
Niklas Schoppendauer westchnął i pokręcił głową chcąc rozruszać spięte mięśnie. Po czym powrócił do gwizdania jakiejś dawno nie słyszanej melodyjki. Wszystko było lepsze od miarodajnego odgłosu spadających kropel, odbijającego się w miejskim loszku. Brzuch zaburczał mu niczym marszowe legato. Postanowił na razie o nim nie myśleć i skupił się na odszukaniu w pamięci słów piosenki o młodej, jędrnej pastereczce.

W ciągu swojego długiego życia nauczył się w jaki sposób przetrwać chłód, nagonkę, wojnę czy, najgorsze ze wszystkich, głód. Robił to od bez mała 35 lat. Można więc powiedzieć, że się nieźle wyrobił. Liczył, że na stare lata będzie mógł zaznać trochę spokoju. Po to wrócił w rodzinne strony, do Siegfriedhof, żeby osiąść, otworzyć piekarnie czy karczemkę i zająć się uczciwym zarobkiem. No w miarę uczciwym. Na ile tylko jego pokrętna dusza by pozwoliła.

Czas wydawał się niezgorszy bo po prawie czterech dekadach to nawet najszlachetniejszy tusz i najwyższej jakości papier zwietrzeje tak, że nikt nie rozpozna jego własnej, poznaczonej bruzdami twarzy. Z rodzinnego miasteczka musiał bowiem wiać aż się kurzyło. Nie było sensu zapierać się, że wydarzenie z miedzianym krukiem, wieżą spichlerza i zapuszczonym kurem było wyłącznie wypadkiem. Po pierwsze, nie do końca byłaby to prawda, a po drugie, wszyscy dookoła, włącznie z przeorem, mieli już dość jego "przedsiębiorczych" interesów. Zresztą zły to był klimat na działania przedsiębiorcy, bo plotki takie o nim już urosły, że pewnie nikt by od niego nawet miedziaka zapłaty nie wziął bez oglądania się czy to fałszywka. Randal mu świadkiem, że wiara w człowieka interesu malała z każdym rokiem, ale żeby od razu banicja? Nagroda za głowę? Że niby niedorosłą córkę wójta zbałamucił? Tam od razu zbałamucił. Pokazał po prostu co nieco i, że kurdupel może był, ale tylko wzrostem.

Tak czy siak zmiana rynku zbytu dobrze mu zrobiła. Do czasu. Bo okazuje się, że miałkość wiary w człowieka interesu nie jest ograniczona tylko do jego rodzinnych stron. Niklas więc musiał być cwany. Zmieniał nazwiska, imiona i pseudonimy tak często, że nawet przed sobą nie mógłby powiedzieć czy faktycznie nazywał się Niklas Schoppendauer. Łebski był z niego nizioł więc, niezależnie od miejsca zawsze umiał zakręcić się w robocie. W sposób przedsiębiorczy, ma się rozumieć, czyli tak by zarobić dużo, a przy tym nie napracować się zbytnio. Niestety prawodawcy nie zawsze byli tego samego zdania. A poborcy podatkowi, Randalu broń nas od tych powsinogów z rzeżączką między nogami, praktycznie zawsze uważali odwrotnie. Jakby na przekór! Wtedy więc musiał znowu zabierać swój majdan i zmieniać branżę.

Sporo przesiedział też w lasach. Nie sam, oczywiście. Przekonał Bandę Łysego, jednego z mniejszych banitów z jakiegoś kurwidołka, że jest świetnym fałszerzem i nie ma co go dziurawić strzałami. Robił też za zwiad i podpowiadał w której wiosce co napadać najlepiej. Poznał więc i sztuczki tych mniej zaprzyjaźnionych z prawem. Pewnie siedziałby w lesie dłużej, ale jedzenie jeżyn nie było na jego żołądek. Dodatkowo sam Łysy wpadł w jakimś mieście posługując się jego glejtem, więc był to znak by co rychlej odnaleźć nowych "promotorów".

Miał też na swoim koncie i inne sztuczki oraz przebrania, jednak za długo by wyliczać, wszystkie z nich. Prowadził też obwoźny kram eliksirów wszelakiej maści. Na porost włosów, depilacje, nieświeży oddech, ale również tych bardziej egzotycznych jak eliksiry miłosne, siły, odwagi czy widzenia w ciemnościach. Na warzeniu mikstur co prawda znał się tyle co na władaniu gizarmą, ale najwyraźniej soki różnych owoców, wymieszane z przyprawami smakowały podobnie i ponoć dawały niezgorsze rezultaty. Czemu więc miał dyskutować z naturą?

Ciągłe wędrówki i ucieczki męczyły go jednak coraz bardziej. Warto było wrócić do własnej ziemi, nabyć małą nieruchomość za odłożony grosz i spróbować jeszcze raz.

No i jak wtedy JEBŁO.

Nigdy nie miał takiego pecha jak w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Najazd, pożoga, jakieś duchy, śmuchy i inne nieumarłe kurwiszony. I jeszcze ta banda, która tylko kręciła i kręciła. Gdyby nie jego doświadczenie i szósty zmysł pewnie już witałby się z tamtą stroną. A tak udało mu się przeżyć, tylko cały swój dorobek stracił. Został wylącznie ze swoim zaufanym plecakiem, sakiewką monet i tym co udało mu się porwać z domu zanim wybiegł. A i jeszcze to nie był koniec. Jeszcze ten nowy kapitan straży musiał mu pokazać kto on zacz.

Niklas zaś doskonale wiedział kim on tak naprawdę był, pod tymi swoimi glejtami i odznakami. Nie omieszkał też opowiadać o tym głośno i szeroko. Nawet prosto w jego zaczerwienioną ze wściekłości twarz. Niezbyt się to jednak spodobało wzmiankowanemu, a że nie uznał upojenia alkoholowego jako podstawy do nadzwyczajnego złagodzenia kary to i niziołek wylądował w dole.

Nic to. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Przeżyje i to.

W końcu zwie się Niklas Schoppendauer!

***

Siegfriedhofska straż znała tylko trzy rodzaje kar. Były to kolejno pręgierz, dół kryty kratą oraz szafot. Wszystkie atrakcje zlokalizowano na placu pod strażnicą by zgromadzona obok na rynku gawiedź mogła w miarę potrzeby błyskawicznie stawić się na widowisko.
Pierwszy śnieg bardzo źle wpłynął na nocującego pod kratą niziołka. Z pewnością zamarzłby, gdyby nie wydrążona przez poprzednich lokatorów więzienia jama oddzielająca jeńca od zalegającej na dnie dołu wody. Sam osadzony nie był jednak optymistą co do swojego zdrowia i życia w perspektywie czasu. Czekał na śmierć.

Kolejny dzień padał deszcz ze śniegiem. Niziołek nie wiedział już który. Po prostu kolejny. Sytuacja w dole stawała się dramatyczna. Palce Niklasa były jak po długiej i komfortowej kąpieli w balii mimo braku kąpieli od kilku tygodni. Powrót w rodzinne strony był zdecydowanie najgorszym jego uczynkiem ostatniego roku!

W ciągu dnia odwiedził go staruch, który był okolicznym grabarzem odkąd Niklas pamiętał. Z niepewną miną obserwował go chwilę aż niziołek poruszył się zdecydowanie dając sygnał, że jeszcze żyje. Wtedy staruch zniknął znad kraty. Jego trzeszcząca dwukółka była dobrze słyszalna.
Czyli ktoś dziś umarł. Lub miał umrzeć. Żadna pociecha.

Po zmroku strażnicy odsłonili kratę i opuścili drabinę.

Niklas zerknął tylko w kierunku drabiny. Droga ku wolności. Światełko w tunelu jego nędznego żywota. Kilkanaście kawałków drewna wartych może błyszczyka. Dla niego jawiła się niczym artefakt zesłany przez Randala. Szkod tylko że był zbyt przemarznięty i głodny by nawet zacząć kombinować jak by tutaj zerwać się matni. Poruszył się tylko nerwowo, dając znać że jeszcze dycha. Nie wyjmował jednak dłoni spod pach, gdzie miały chociaż odrobinę ciepła.
Za późno na spacer wisielca i za wcześnie na ułaskawienie. Ciekawe, czego chce ta łysa pała, ten kloc z dwoma przyszytymi workami udającymi jaja, ta rozpaćkana kupa łajna na drodze
Niklas naprawdę nie wiedział, dlaczego komendant zareagował aż tak agresywnie na jego słowa. Cóż przynajmniej nie bili go… zbytnio.

Drabina zatrzeszczała. Ktoś schodził po stopniach, nawet dwa ktosie. Błoto chlupnęło pod ich butami, popędzane przyciszonym przekleństwem. Drugi ze schodzących niósł w rękach lampę, ale już wcześniej Niklas dostrzegł, że faktycznie byli to strażnicy odziani w grube płaszcze. Obaj dzierżyli też w łapach pałki. Chyba po to by odstraszać szczury, bo Niklas był przecież spokojnym Niziołkiem.
Światło lampy oświetliło jego norkę.Nie była to taka typowa norka. Nie polecił by jej nikomu, chyba że brodatym krasnoludom, bo chyba oni lubili w ziemi spać. Brakowało nawet tradycyjnych okrągłych i koniecznie zielonych drzwi z małym okienkiem! Toż to skandal. Niezależnie jednak od wszystkiego musiał przywitać gościu. Odwrócił się więc ostrożnie i spuścił nogi, mrużąc oczy od nadmiaru światła.
- Ruszaj się, Niklas! - usłyszał przepity głos. - Komendant ma do ciebie sprawę.
Niziołek nie musiał się nawet przyglądać, tę charakterystyczną chrypę rozpoznaja wszyscy mieszkańcy. Niszczuk i, zapewne, jego nieodłączny towarzysz niedoli, Pryszczyk. W myślach podziękował Randalowi, że nie musi oglądać twarzy tego drugiego.
Roztarł odrętwiałe ramiona.
- A czegoś to może chcieć nasz uwielbiany komendant? - zaskrzeczał z trudem. Nie miał ostatnio szans zbytnio poćwiczyć retoryki. - Niech zgadnę, potrzebuje pomocy żeby odczytać list od kochanki! Oj chyba zagalopowałem się, przepraszam…
Dodał szybko widząc jak dłoń Niszczuki zaciska się na pałce.
- Kto by chciał bliżej oglądać taką łysą glacę. Pewnie nie potrafi odczytać napisów na drzwiach i nie może trafić do swojego gabinetu.
Pryszczyk parsknął niekontrolowanie, ale jego towarzysz nie zareagował.
- Nie mędrkuj karle, tylko wskakuj na drabinę. Póki jeszcze chodzić możesz.

Na takie dictum Niklas nie miał już nic więcej do powiedzenia. Pacnął w błoto obok obu strażników, w tym ciągle chichoczącego Pryszczyka, i ruszył do drabiny. Odrętwiałe kończyny ruszały się z trudem, ale każdy szczebel przybliżał go do wolności, chociaż chwilowej. Dopiero na górze odwrócił się, przysiadł i spojrzał w dół. Strażnicy nie byli na tyle głupi, żeby ruszyć zaraz za nim.
- No to skoro wreszcie mogę wam spojrzeć w oczy, to rzeknijcie. Czego ode mnie chce ten kurwiszon krzywozęby, hę?
Poczuł nagłe szarpnięcie za kubrak, a po chwili bezład unoszenia się w powietrzu. Potem zaś nastąpiło zionięcie czosnkiem i zepsutymi zębami.
- Tego już dowiesz się od samego kurwiszona krzywozębnego, jak go określiłeś.
Niziołek przełknął slinę. Spoglądał z bliska w twarz zastępcy kapitana straży i zaufanego starszego brata, Helmuta. Obaj traktowali się z niespotykanym wśród rodzeństwa szacunkiem. Dodatkowo ponoć to młodszy z braci uchodził za inteligentniejszego, co niezbyt dobrze świadczyło o Helmucie
 
__________________
you will never walk alone

Ostatnio edytowane przez Noraku : 13-10-2019 o 13:44.
Noraku jest offline  
Stary 13-10-2019, 10:51   #7
Dział Fantasy
 
Avitto's Avatar
 
Reputacja: 1 Avitto ma wyłączoną reputację
Płytki dół

- Miałem wobec ciebie inne plany - chuchnął smrodliwie Helmut w twarz Niklasa patrząc sugestywnie na szafot.
Ostatecznie jednak puścił więźnia, a ten upadł w błoto. Na powierzchni powietrze miało inny smak. Ciemna noc pozwoliła, by wzrok niziołka łagodnie przyzwyczaił się do odmiany. Deszcz boleśnie doświadczał rozmiękczoną wilgocią skórę. Trzech strażników i dwóch jeńców. Z nim też trzech. Poganiani dalej bez słowa pałkami byli prowadzeni ku szczelinie w niemal pionowej skale tworzącej płaskowyż górujący nad miastem. Przy szczelinie czekała grupa uzbrojonych ludzi. Wyglądali na doświadczonych morderców, jeden z nich na pewno był zakonnikiem a dwóch z innych nosiło się jak wyższe sfery. W całej grupie jedynie Haralda nie dziwiło sprowadzenie siły roboczej. Dwóch strażników oddaliło się w pokłonach.

Nocą po Siegfriedhofie przemykało podejrzanie wiele osób. Wszyscy w ciemnych płaszczach, korzystający z cienia i nie wywołujący hałasu. Mimo to z chat dochodziły szepty. Tajemnicze postaci niknęły w ciemności rozpadliny.

Po przejściu wielu kroków kamiennym korytarzem, pokonaniu niezliczonych, śliskich i czarnych jak noc stopni pochód dotarł do przepaści. Tam trzech mężczyzn zostało brutalnie zepchniętych z półki skalnej. Skoczył za nimi pilnujący ich strażnik.
Niziołek nie połamał się. Upadł na piach. Lekko wilgotne kruszywo przylgnęło do jego ubioru, ciała i przy pierwszym ruchu wlazło pomiędzy. Gorliwy klawisz nakazywał by wstać i ustawić się przy kołowrocie. Przypominał portowy wyciąg do kotwic. Na sygnał mieli pchać.
Ledwo dotąd widoczna platforma drgnęła z prawej strony przepaści. Brat Olgierd zaprosił, by na nią wejść. Dzięki wysiłkowi mięśni platforma ruszyła w górę. Z każdym metrem deszcz przybierał na sile.
Winda wyniosła Olgierda i towarzyszące mu osoby na płaskowyż. Tam, na pierwszym planie dojrzeli niewielkie obozowisko.

Na dole z wysiłku jeden z więźniów zmarł. Helmut odepchnął go na bok.
- Teraz w drugą - nakazał dzierżąc pałkę.
Kołowrót pracował lekko. Po dotychczasowej pracy był to zaledwie spacerek. Nim jeńcy spostrzegli strażnik wspiął się po ścianie i wydostał z rozpadliny.
- Cieszcie się, zwierzęta. Dziś dopust. Chcą wam darować winy. Musicie tylko dostać się na samą górę.
Pałka uderzała o skałę. Try-ty-ty-try-ty-ty-ty. Strażnik odszedł.


Chujnia

Twierdza Zakonu Rycerzy Kruka pozostawała dla gości zakonników niezdobyta. Pod dużym namiotem było dość miejsca dla trzydziestu osób. Centralnie położone ognisko dawało światło i ciepło oraz sprawiało, że cienie uzbrojonych postaci tańczyły na murach zamczyska. Pod trzema mniejszymi wiatami również żarzyły się ogniska a ławy zapraszały by ulżyć zmęczonym nogom. Na miejscu było już pięć osób, beczka piwa i dzik przygotowany do nabicia na rożen.
- Zgodnie z wolą opata zapraszam na posiłek. Tylko rycerz von Grossheim jest proszony do twierdzy. Z rycerzem von Risen opat rozmówi się po modlitwie.

- Również inni członkowie zakonu zjawią się tu, jeśli taka będzie ich wola. Przyniosą wam wolę naszego pana. W tę noc zostaliście wybrani by przysłużyć się waszym zmarłym. Wasze wstawiennictwo zostanie wysłuchane -
dokończył i gestem zaprosił Haralda na ścieżkę prowadzącą do wrót.

Piątka przy ogniu otworzyła krąg, by wpuścić przybyłych bliżej ognia. Dwie kobiety, dwóch mężczyzn i elf.
- Zwykle nie schodzi im długo. Ale piździ - mruknął pierwszy z mężczyzn.
Nikt nie zakpił. Nie zażartował. Nawet nie skomentował. Stali tak w milczeniu patrząc na skwierczące mięso.
Albrecht von Risen przysiadł na ławie i odkroił fragment udźca. Zjadł ze smakiem.
- Choć znany mi jest cel spotkania, czy nie moglibyśmy na chwilę odsunąć smutków na bok i cieszyć się pyszną strawą? Skąd oni wzięli dzika?
- My przynieśliśmy. Na rzece jest wyspa. Ludzie chyba nie wpadli na to, że dziki dobrze pływają.
- E, nie są głupi. Opat pewnie zakazali.


Rozpoczęta rozmowa stawała się z każdą chwilą coraz bardziej swobodna. Wkrótce Eryastyr zyskał sposobność, by zagaić spokojnego rodaka o najważniejszą kwestię.


Pośród murów z czarnego kamienia

Zakonnicy zasiedli za stołem, wszyscy w jednolicie czarnych szatach i kruczych medalionach. Razem trzydzieści trzy osoby. Znajdowali się w dużej sali na parterze. Pośród kapłanów siedziała zimno obojętna panna Mars. Inny wielebny, Jakub, rzucił wchodzącemu Grossheimowi zdegustowane spojrzenie. Ciągle nie wybaczył mu przyniesionych z cmentarza wieści o swym ukochanym. Nie mógł uwierzyć, by to Bert został opętany przez wampira.
Harald nie znał niemal połowy zgromadzonych.
Wolne było jedno miejsce. Tuż obok młodego wojownika Leona, który nieumiejętnie ukrywał, że najchętniej zasypałby rycerza pytaniami.

Rozpoczęła się rada. Opat nie przedstawił zgromadzonych osób a rozpoczął spotkanie od modlitwy. Potem zacytował regułę zmarłego przed dwoma miesiącami przeora Nilsa.
- Świętość trzeba zdobywać na ostrzu miecza.
Obecni milczeli. Olgierd uderzył się pięścią w tors. W ślad za nim każdy obecny przy stole wojownik.
- Dzień rozpoczynać walką i walką kończyć - kontynuował opat.
Odpowiedziały mu głuche odgłosy uderzeń.
- Karę sprowadzać na kalających Dziedzinę Pana.
Bum.
- Bracia i siostry. Nie jest zemstą przebaczenie i modlitwa za bluźniercę. Słusznej zemsty dokonuje się z trudnością i powoli. Wielkim kosztem odparliśmy ostatni atak. Dziś wiemy, że był to tylko incydent. Wiemy też więcej o tym, kto ataku dokonał.
Powracająca z Lasu Głodu drużyna brata Huttera przyniosła raport grupy brata Sigismunda. To pozwoliło nam zrozumieć jeszcze więcej.
Wampir z rodu O’Reid plądrował kurhany i pobojowiska w Jägerforst. Splugawił pochówki. Gromadził ciała. W końcu je ożywił. Spętał błąkające się dusze. Z ich użyciem przepędził lub wymordował okoliczne osady. W dniu ataku przybyli do nas z prośbą o pomoc kapłani z leśnego azylu Taala. Dotarli w porę, by nas ostrzec i zbyt późno, by uratować.
Po ataku na Siegfriedhof jeszcze jakiś czas był obecny w okolicy. Odszedł miesiąc temu. Jego atak to bunt przeciw czemuś, co nazywają namiestnikiem. To podły wyznawca Pana Mordu. Wampir, który nas zaatakował, zabił naszą siostrę i braci, elfiego wiedzącego, wielu plebejuszy, należał do jego zboru. Teraz to renegat.
Niniejszym ogłaszam, że zaniesiemy mu adekwatną zemstę. Jego leże to ruiny twierdzy Vanhalden. Poślemy tam dziesiątkę.
Równolegle musimy usunąć klątwy z naszej ziemi. Do Jägerforst pójdzie druga dziesiątka.
Nie chcemy jednak popełnić ponownie błędu. Nie zostawimy siedziby bez obsady. Dlatego wesprzemy się gorącymi sercami zebranymi na błoniach. Jest ich dziewięcioro.
Znacie zasady. Zgłaszacie się i wybieracie dowódcę. To on dobierze brakujące osoby.
 
Avitto jest offline  
Stary 13-10-2019, 15:47   #8
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację
Nie wypytywała Albrechta, gdzie konkretnie się kierują, właściwie nie odzywała się przez całą drogę, rozglądając się czujnie po okolicy. Wieczór przyszedł zimny, więc co jakiś czas rozcierała dłonie, a Hector dreptał przy jej prawej nodze, jakby pogoda nie robiła na nim większego wrażenia. Z tego, co opowiadała jej Johann, te psy przyzwyczajone były do niskich temperatur, więc wcale by się nie zdziwiła, gdyby jej kompanowi rzeczywiście aura zbytnio nie przeszkadzała.

Niedługo później dotarli pod zamek Rycerzy Kruka, gdzie rozstawiono spory namiot, pośrodku którego płonęło żwawo ognisko. Zebrało się sporo osób, a Dagmar jedynie przeskoczyła wzrokiem po kilku twarzach, by sprawdzić, czy akurat pogłoski o wampirze nie ściągnęły w te okolice jakichś znajomych łowców, z którymi przecięła się kiedyś na życiowym szlaku. Niestety, nikogo nie rozpoznała, więc skupiła się na słuchaniu. Uświadomiono ich, że dzisiejszego wieczoru wszystkiego się dowiedzą, zatem Dagmar podążyła za von Risenem i również poczęstowała się mięsiwem oraz piwem.

Jadła przy stole, obserwując otoczenie, co jakiś czas rzucając kawałki dziczyzny leżącemu za jej plecami Hectorowi, który nawet ich nie przegryzał, tylko połykał w całości, wydając przy tym dziwne dźwięki świadczące o tym, że kolacyjka mu pasuje. Popijając średnie w jej mniemaniu piwo czekała na to, co się dalej wydarzy, nie wdając się zbytnio w rozmowy, chyba, że ktoś ją zagadnął.
 
Tabasa jest offline  
Stary 15-10-2019, 11:59   #9
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Wyruszyli wieczorem, Coruja szła obok Eryastyra, choć lepsze określenie byłoby to “cucho przemykali w cieniach”. Być może się spóźnili bo trafili do miejsca gdzie spotkali się z ich Ponurym Gawronem a także już czekającą na nich grupką nielotów, jak określała ich elfka.
- Czyżbyśmy się spóźnili? - Powiedziała cicho do siebie Sowa. Była jednak uspokojona że namioty nie miały w sobie więcej osób.

Przysiadła na jednej z ław blisko wyjścia i zastanowiła się czy nieznajomi zostali wynajęci przez zakon i czy pojawili się tutaj sprowadzeni plotkami niosącymi się z grupkami uciekinierów. Czas mijał, a czekają na powrót rycerza Coruja w końcu zgłodniała i przyłączyła się do wieczerzy. Ściągnęła kaptur swojej peleryny, je jasne włosy ozdobione paciorkami i piórami wylały na ramiona, blask ogniska fałszował bladą urodę jaką posiada elfka. Czerwone płomienie fałszowały odcień jej fioletowych oczu i kolor blond włosów.
Choć nie zafałszował jej spokojnego zachowania nie ukrył też ewidentnego dbania by zawsze nie znaleźć się w położeniu bez drogi ‘ucieczki’.
Zwróciła swoją uwagę na rozmowę swego kompana, rozumiała potrzebę elfa o zbadanie każdej choć najmniejszej informacji o miejscu przebywania siostry.
 
Obca jest offline  
Stary 18-10-2019, 23:10   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Początek był... w miarę zachęcający - kilka osób wyglądających na doświadczonych, piwo, dzik...
Co prawda większości współbiesiadników nie należała do osób które znał (nawet z widzenia), co prawda większość nie była zbyt rozmowna, ale wszyscy sprawiali wrażenie takich, co z niejednego pieca chleb jedli i którzy dawali sobie radę w różnych trudnych sytuacjach.
Poza tym piwo było niezłe, a dzik smakowicie pachniał i równie dobrze smakował.
Eryastyr przedstawił się, a po paru kęsach i paru łykach zwrócił się do zgromadzonych przy ognisku.

- Czy ktoś z was spotkał niedawno elfkę o imieniu Filaurel? - To pytanie skierował przede wszystkim do elfa, ale jasną rzeczą było, że każdy z obecnych mógł mieć jakąś wiedzę na ten temat. Każdy prócz Coruji, z którą o tym już rozmawiał. - Podobno gościła w tych stronach.

- Wyruszała z nami jedna, pamiętacie? -
podchwycił Hans, a dwie kobiety mu przytaknęły. W słowo mężczyźnie wszedł jednak milczący dotąd elf Tellaire.
- Nie ma już klanów w tym lesie. Nie ma w nim elfów poza tym leśnym duchem.
- To ktoś ci bliski?
- zapytała zaciekawiona Helga.
- Nawet bardzo. Znamy się od dziecka - wyjaśnił Eryastyr. - Wyjechała ciekawa świata. Nie pierwszy raz zresztą, ale od jakiegoś czasu wieści od niej przestały przychodzić, więc chciałem ją odnaleźć. W końcu nie takie rzeczy robi się dla przyjaciół.
- To było siedem miesięcy temu
- kontynuował Tellaire snując własną historię.
- Patron śmierci wielokrotnie ukazywał mi się na drodze. Ludzi z zakonu poznałem już wcześniej, razem przemierzaliśmy pogrążone w duszących mgłach ziemie na wschodzie. Nawet tamtejsze słońce stara się zadusić wszystko, co żywe.
- Filaurel odpowiedziała na wezwanie zakonu i ruszyliśmy w dwóch różnych grupach, więc tylko krótką chwilę wędrowaliśmy wspólnie. Poruszała się jak ptak, nie wzbudzając choćby drżenia gałęzi. Była jednak smutna.
Któregoś dnia zakonnik opowiedział jej waszą pieśń, o tym jak nasz i wasz pan śmierci byli braćmi. Niedługo potem się rozdzieliliśmy, ale dała poznać, że towarzystwo zakonników nie było jej zupełnie obojętne.

- Czyli jest szansa, że ją gdzieś tam spotkam...
Eryastyr powiedział to bardziej do siebie, niż do innych. Był równocześnie zadowolony z tego, że trafił na dość pewny ślad Filaurel, zaniepokojony tym, że od jakiegoś czasu jego przyjaciółka nie dawała znaku życia, a wyruszyła na niebezpieczną misję. Ostatnie słowa Tellaire'a też go zaskoczyły, ale tę kwestię postanowił odłożyć na później.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172