[Warhammer 2] - Skarby Lustrii Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, wieża Ambrosio, gabinet Ambrosio Warunki: jasno, szum liści, ciepło na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Friedrich “Sonneblume” Zimmer Wchodził właśnie po krętych schodach by dotrzeć do gabinetu szefa tej placówki. Schody nie rozpieszczały swoich użytkowników. Akurat dwie osoby mogły się swobodnie minąć czy iść obok siebie ale nie więcej. Usłyszał otwarcie i zamknięcie drzwi z góry. Ktoś wyszedł. I zaraz pojawił się jako idąca z góry i z przeciwka postać. Postać obdarzyła go przelotnym spojrzeniem i minęła go idąc w dół za swoimi sprawami. Zazwyczaj tak to wyglądało. Odkąd pojawiła się z miesiąc temu w tej wieży. Morna na młodego ucznia tutejszego mistrza jadeitu nie zwracała większej uwagi. Chociaż ona sama dość wyróżniała się w tłumie. Była blada. Co przy tym klimacie nawet w porze deszczowej było nie lada sztuką. Nie miał pojęcia czy to sprawka jakiegoś pudru, kosmetyku czy czego innego. A może to to wpływ shyish? Podobno było to było jedno jedno z piętn jakim objawiał się fioletowy wiatr śmierci, rozpadu i przemijania. No ale ona była już pełnoprawnym magistrem to nawet jak pozycją i autorytetem nie dorównywała Ambrosiusowi i zwracała się do niego z szacunkiem to już jego uczniem raczej głowy sobie nie zawracała. No a teraz poza gabinetem szefa to właściwie niewiele było innych pomieszczeń na tym piętrze. On sam dostał wezwanie do jego gabinetu to pewnie szef miał jakąś sprawę do niego. - O już jesteś chłopcze. Dobrze w samą porę. Spocznij. - mistrz przywitał go z przyjemnym uśmiechem wskazując na jeden z wygodnych foteli dla gości po drugiej stronie biurka. Nawet laik by poznał, że gospodarz lubi rośliny. Żywa, mocna, soczysta zieleń jaką charakteryzowały się tutejsze rośliny ładnie kontrastowała z barwnymi kwiatami. I było jej tyle, że miało się wrażenie jakby się siedziało wewnątrz jaskini uplecionej z tych roślin. A te poruszały się i falowały delikatnie chociaż nie było czuć żadnego wiatru. Albo błyszczały jak posypane brokatem chociaż światło wpadające przez okna i z lampy wydawało się, że nie powinno dawać aż takiego efektu. - Rozważyłem twoją prośbę w sprawie dołączenia do tej wyprawy w głąb dżungli. Uznałem, że przyda się tak obrotnemu młodzieńcowi nieco praktycznego doświadczenia. A taka okazja może się prędko nie powtórzyć. Więc skoro i tak masz ochotę na tą wyprawę to proszę bardzo. Droga wolna. - siwowłosy, brodaty mężczyzna rozłożył ręce na znak, że nie widzi przeszkód spełnieniu tej prośby z jaką młodzieniec do niego przyszedł dzień czy dwa dni temu. Wtedy pokiwał mądrze głową, pyknął ze swojej fajeczki i powiedział, że się zastanowi. Widocznie tak było i podjął decyzję a do tego przychylną. - A skoro już i tak byś przeżywał swoją wielką przygodę z dżunglą i jej tajemnicami to szkoda abyś czegoś nie zrobił dla nas prawda? - uśmiechnął się dobrodusznie i wsadził w zęby swoją fajkę aby mieć wolne miejsce. Sam sięgnął po jakiś brulion, przeleciał go jeszcze wzrokiem po czym podał uczniowi. - To jest parę rzeczy na jakie lepiej byś zwrócił uwagę podczas podróży. Naprawdę wielce by nas ucieszyło gdybyś zdołał przywieźć z wyprawy coś wymiernego. Poza swoimi doświadczeniami i zdobytą wiedzą oczywiście. - mówił gdy blondwłosy uczeń miał okazję zapoznać się z tym co było na kartkach. Wyglądało trochę jak zielnik. Tylko zamiast zasuszonych roślin były ich rysunki. Większość nie rozpoznawał. Chociaż w tej dzikiej i obcej krainie miał z tym tak często. O ile w swojej rodzimej, lesistej krainie w Ostermarku nie było łatwo go czymś zagiąć to tutaj odkrył, że wszystkiego musi się uczyć od nowa. Flora i fauna tego nowego świata były kompletnie inne niż to co znał do tej pory. Zupełnie jakby robione wedle innego projektu. Niemniej ostatnie kilka deszczowych miesięcy nauk u mistrza Ambrosio sprawiły, że zdołał zapoznać się chociaż z tymi najpospolitszymi okazami jakie rosły w mieście albo bliskiej okolicy. Mistrz często powtarzał, że tam, w głębi trzewi dżungli to nie wiadomo co się tak naprawdę kryje. Bo tutaj to stoją zaledwie na progu otwartych drzwi. A przecież był tutaj już chyba ze 20 lat czy podobnie. Blondyn nie poznał żadnego magistra co byłby tu dłużej od Ambrosio a nawet na mieście nie tak łatwo było poznać kogoś z takim stażem. Zwłaszcza uczonego. A nawet on zdawał się mieć podziw i ciekawość dla tego co było za tymi otwartymi drzwiami w jakich właśnie stali. I w tym zielniku widocznie był właśnie skrawek wiedzy co może być tam, w głębi dżungli. Zdążył przejrzeć tylko pobieżnie ten brulion ale większość okazów była dla niego całkiem nowa. - A z tego co słyszałem to ta ekspedycja ma na celu dotarcie do jakiejś piramidy. Pewnie chodzi o jedno z miast jaszczuroludzi. Zdumiewająca rasa o zdumiewających możliwościach. Niestety tak bardzo obca dla nas. Mówi się, że elfy są obce i wyniosłe. To chyba ktoś nigdy nie spotkał tych jaszczurów. W każdym razie reszta pewnie będzie koncentrować się na złocie i kosztownościach. Tobie oczywiście nie zabraniam. Ale nas najbardziej by ucieszyły artefakty. Przedmioty wykonane ręką tych jaszczurów. O umagicznionych nawet nie śmiem marzyć nie mniej takie artefakty są dla nas bardzo cenne. Bardzo byśmy byli radzi gdyby udało ci się przywieźć coś takiego. - mistrz często mówił w liczbie mnogiej. Zwłaszcza gdy uważał, że mówi w imieniu ich rodzimego kolegium albo o braci uczonych w magii ogólnie. Teraz pewnie też tak było i Friedrich bez trudu wyczuł, że bardzo by zyskał w oczach mistrza gdyby wrócił z takimi łupami. - No? I jak? Podekscytowany? Masz jakieś pytania młodzieńcze? - mistrz dał chwilę zapoznać się uczniowi z tym brulionem, przemyśleć sprawę no i teraz oddawał mu pałeczkę dając znać, że jest okazja na dialog między uczniem a jego mentorem. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, zamtuz “Czerwona świeca”, korytarz Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Carsten Esein Szedł korytarzem gdy wracał od wewnętrznych kwater “świeczuszek” jak to się tak familijnie mówiło o pracownicach tego lokalu co miał świecę w nazwie. Właśnie wpuścił tego młodego. Mouse. Albo Maus jak go zwykle nazywały dziewczyny. No rzeczywiście chłopak nawet wyrośnięty jak na swój wiek ale trudno go było nazwać mięśniakiem czy twardzielem. I jakoś tak się chyba wszyscy przyzwyczaili tutaj do niego, że przymykali oko nawet jak właził na zaplecze gdzie właściwie klienci nie mieli wstępu. Z drugiej strony nie był klientem. Ale pracownikiem też nie. Znów miał dla kogoś zamówić którąś z dziewczyn. Wracał właśnie na swoje stanowisko gdy na od schodów najpierw zobaczył cień sylwetki a gdy ta wyszła na korytarz zorientował się, że to szefowa. Ta też go dojrzała, uśmiechnęła się i przywołała go z gracją gestu i słowa jakie były jej firmowym znakiem. - A tu jesteś Carstenie. Właśnie miałam po ciebie posłać. - Eliana poczekała aż do niej dojdzie. Słyszał kiedyś, że uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet w mieście. Do tego miała ten swój tajemniczy magnetyzm jaki sprawiał, że intrygowała otoczenie w naturalny sposób. Posługując się ulicznym językiem to właściwie była burdelmamą i szefową burdelu. A jednak chociaż nie tylko ulica tak uważała to jednak nikt tak ani o niej, ani o tym miejscu a tym bardziej do niej tak nie mówił. A i sama Eliana zachowywała się jak prawdziwa dama. Z tego co pamiętał z dawnego kraju to gdyby ją zobaczył gdzieś w sali balowej u boku któregoś rycerza zapewne nigdy nie przyszłoby mu na myśl czym się zajmuje. Słownictwo i maniery miała jak jakaś oczytana i wykształcona dama z dobrego rodu. Co tylko jeszcze bardziej wzmagało aurę tajemniczości wokół jej osoby. Bo przecież szlachcianki nie prowadziły burdeli prawda? - Słyszałeś może coś o tej Amazonce co to ją mają na targu wystawiać na sprzedaż? - zaczęła rozmowę zerkając nieco na niego. Był od niej wyższy i masywniejszy więc musiała nieco zadrzeć do góry swoją ciemnowłosą głowę by na niego spojrzeć uważnymi, ciemnymi oczami. To też było dla niej charakterystyczne. Że znała chyba każdego pracownika lokalu z imienia i do każdego zwracała się po imieniu. A i tak było wiadomo kto tutaj rządzi. - Przyznam, że jestem zainteresowana taką inwestycją. Prawdziwa Amazonka! I to właśnie u nas. Ktoś tak wyjątkowy na pewno by podziałał motywująco na wielu ciekawskich by odwiedzić nasze skromne progi. - uśmiechnęła się z uznaniem dla swojego pomysłu. Bo chociaż mieli tutaj mnóstwo różnych dziewczyn chyba na każdy możliwy gust i charakter no to Amazonki jeszcze rzeczywiście nie mieli. I chociaż Esein był nadal dość nowy w mieście to jakoś nie słyszał by gdzieś na mieście ktoś miał jakąś Amazonkę. Albo by w ogóle taka pojawiła się gdzieś w mieście. Niby gdzieś tam były w tej dżungli ale bardziej jako koloryt lokalnych opowieści a nie ktoś kogo można zobaczyć czy spotkać na własne oczy. Teraz zresztą też tak było. Dlatego taka sensacyjna wydawała się ta wieść o tej Amazonce co miała być wystawiona na aukcji. - Ale przyznam też, że mam pewne wątpliwości. - uśmiech zszedł z jej twarzy zastąpiony przez zastanowienie. Przerwała bo tymi samymi schodami co ona weszła przed chwilą teraz weszła Koko. Z niej też była egzotyczna piękność. Chodziły plotki, że była córką jakiegoś króla z Czarnego Lądu za oceanem czy jakąś szlachcianką. Albo czarownicą. Właściwie to nie wiadomo kim była a biorąc, że jedynym źródłem tych informacji była sama Koko to było to dość trudne do zweryfikowania. Teraz jednak czarnoskóra świeczuszka była ubrana zaskakująco skromnie, jak zwykła mieszczka. - O, Koko, dobrze, że jesteś. A jak było? - szefowa obrzuciła pracownicę szybkim spojrzeniem i jej widok jakby jej coś przypomniał. Podwładna uśmiechnęła się bielą idealnego uśmiechu i sięgnęła do kieszeni na pasku sukni. - Przyjemnie i satysfakcjonująco. - odpowiedziała z uśmiechem dziewczyna i wyjęła niewielką brzęczącą sakiewkę podając ją szefowej. Ta pokiwała głową, zważyła na szybko w dłoni ciężar po czym zwróciła się do nich obojga. - Dobrze mi to słyszeć Koko. A teraz pozwól tutaj na chwilę co? Proszę stań sobie tutaj obok okna. - szefowa poprosiła a pracownica trochę zdziwiona ale wykonała polecenie. Zaś madame Eliana stanęła obok swojego ochroniarza ta by oboje mogli na nią patrzeć z kilku kroków. - I tego właśnie się obawiam Carstenie. Spójrz na naszą Koko. Gdyby ją ubrać i pomalować jak trzeba byłaby prawdziwa dzikuska z dżungli. Prawdziwa Amazonka. Taki mam właśnie plan swoją drogą. Jednak to co mnie martwi to to, że nie tylko ja mogłam wpaść na taki plan. A nie chciałabym kupować kota w worku. Mogę kupić Amazonkę ale prawdziwą Amazonkę. A nie jakąś pomalowaną i ucharakteryzowaną dziewczynę. Ah, Koko, dziękuję za pomoc, byłaś niezawodna jak zwykle. Idź teraz odpocznij sobie. - szefowa wskazała na ich egzotyczną ślicznotkę zupełnie jakby widziała ją w czymś innym niż ta dość zwyczajna suknia w jakiej była. I zaczęła tłumaczyć ochroniarzowi dlaczego ma takie a nie inne wątpliwości. Dopiero po chwili zorientowała się, że Koko wciąż stoi przy tym oknie więc zwolniła ją na wychodne. Ta skinęła głową w podziękowaniu i nie chcąc im przerywać poszła dalej korytarzem do tych kwater jaką zajmowała z innymi dziewczynami. A szefowa przeszła do sedna. - I dlatego Carstenie mam do ciebie prośbę. Do tego targu jest jeszcze trochę czasu. Chciałabym abyś się rozejrzał za tą Amazonką. Powęsz trochę. Wystarczy mi wiedzieć czy to prawdziwa Amazonka czy jakiś szwindel. - wyłuszczyła czego od niego oczekuje. Z początku bowiem zaczynał jako zwykły strażnik. Taki od pilnowania posesji by nikt nie przeszkadzał dziewczynom ani klientom. Część chłopaków z jakimi pracował dalej miała tą fuchę. To była robota dla wykidajło czy nocnego stróża. Ale jak się sprawdził to niejako awansował i dostał przydział już wewnątrz właściwego lokalu. Tu jak był kontakt z klientami, często dobrze urodzonymi i majętnymi to wypadało o jakiś poziom kultury i zachowania nawet jeśli trzeba było kogoś takiego wyprowadzić za drzwi. Ale to nie było aż tak częste. Lokal cieszył się pewną estymą i renomą na mieście zwłaszcza w towarzystwie. Takie miejsce gdzie ludziom na pewnym poziomie wypada czasem bywać. Zwłaszcza mężczyznom. Albo zamówić sobie do siebie taką świeczuszkę na wieczór czy noc. Więc groźba zamknięcia drzwi przed takim klientem była całkiem skuteczna. Zwykle wystarczała by wymusić odpowiednie zachowanie nawet w takim lokalu i z taką klientelą jaką uchodziła zwykle za niesforną i nie do opanowania. Sama madame Eliana też potrafiła bez podnoszenia głosu i wulgaryzmów sprowadzić większość przypadków do odpowiedniego poziomu. No a jeśli nawet to nie pomagało albo nie było okazji to właśnie wówczas do akcji wkraczał ktoś taki jak Carsten. I szefowa musiała nabrać do niego zaufania przez te ostatnie deszczowe miesiące na tyle by właśnie jemu zlecić to zadanie. - A tu masz jeszcze coś na pokrycie kosztów i fatygę. - powiedziała podając mu sakiewkę z monetami sądząc po odgłosie. Chociaż inną niż ta jaką oddała jej Koko. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, świątynia Sigmara, gabinet przeora Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Gerchart Uber - A niech to… - siwowłosy i krótkoostrzyżony mężczyzna z obrzydzeniem spojrzał na przechyloną butelkę. Potrząsnął w nadziei, że coś to zmieni ale niewiele pomogło. Z szyjki butelki nie chciała oderwać się ta ostatnia kropla. A tak to wiało pustką. Stary kapłan odłożył pustą butelkę i spojrzał na dno kubka to co zdołał tam przelać. Z tego co widział gość niewiele tego było. Tak akurat na skromny łyk. - W ogóle o mnie nie dbają te gamonie. No w ogóle! Jak oni mnie traktują!? No zobacz. No sam zobacz! - ze złością zwrócił się do łysego gościa jaki siedział po drugiej stronie biurka. I z wyraźną skargą w głosie i spojrzeniu pokazał mu tą tak okrutnie pustą butelkę. - Zgniuśnieli. Całkiem zgniuśnieli. Gnuśność i sromota! To całe te nowe pokolenie! Przecież jestem waszym przełożonym! To niedopuszczalne tak traktować własnego przełożonego! A ja tu dla was jak własny ojciec żyły sobie wypruwam! - no tak, przeor Leorin był najwyższą i ostateczną władzą w ich świątyni. I w całym mieście. A kto wie? Może i na całym kontynencie. O ile bowiem Gerchart zdołał się zorientować to we względnym pobliżu była ta osada barbarzyńców z Norsci, Skeggi na wybrzeżu tylko trochę dalej na północ. I kolejna tym razem bliższa o dzień czy dwa drogi w głąb dżungli. Ale też norsmeńska. No i Swamp Town. Ale z tego co słyszał o tym miejscu to Port ponoć przy niej wyglądał jak wielka metropolia. Więc to całkiem możliwe było, że dla sigmarytów przeor Leorin był władzą najwyższą po tej stronie oceanu. No i właśnie był zły bo wypijał ostatni łyk wina tego poranka. W to południe. - Zachary! Zachary nicponiu dlaczego nie dbasz o gości!? Gdzie jest wino dla gościa na poczęstunek!? Ile razy mówiłem, że nie godzi się przyjmować gości i rozmawiać o sprawach bożych o suchym gardle!? - przeor był mocno rozeźlony na ten nietakt. Chociaż Gerchart mógł iść o zakład, że większość z tej butelki jego przełożony wypił osobiście. Może dlatego wyglądał na nieco wczorajszego tego deszczowego południa. Usłyszał dobiegające z korytarza kroki i jakieś przepraszające słowa młodego akolity o talencie pilnego skryby. Musiał przybiec z pełną butelką bo przeor gdy tylko ją uzyskał zaraz zapomniał o całej sprawie i nagle znów wrócił mu dobry humor. - A w ogóle to po co przyszedłeś? - przełożony zapytał wracając na swoje miejsce za nieco nieuporządkowanym biurku. Z lubością odkorkował butelkę i zaczął rozglądać się za drugim kubkiem. Co go nieco zajęło ale zaraz znalazł i poczęstował gościa. Upili pierwszy łyk i do szarej twarzy przeora zaczęły wracać kolory a rozdrażnienie zdawało się już tylko wspomnieniem. Pamięć też mu się jakoś poprawiła. - A tak. Sam cię wezwałem. - uniósł palec do góry i upił kolejny łyk. Rzeczywiście tak było. Chwilę wpatrywał się we wnętrze kubka jakby zbierał myśli po czym chyba mu się udało bo przeszedł wreszcie do rzeczy. - No sam widzisz co się dzieje Gerhardzie. - powiedział rozkładając ręce na te nieco zaniedbane biurko, dość oszczędnie urządzoną komnatę i chyba całą tą sytuację. - Gnuśność i marazm. Widziałeś kogo nam teraz przysyłają? I nie zanosi się na poprawę. Przysłali mi odpowiedź. Nie będzie lepiej. - dopił ze swojego kubka stanowczym gestem i rozlał z butelki kolejną porcję dla siebie i swojego gościa. Gerchart też był podwładnym ale w ich niewielkiej kapłańskiej społeczności wyróżniał się wiekiem i doświadczeniem. Więc nawet jeśli nie służył na tej egzotycznej placówce najdłużej to w naturalny sposób stał się prawą ręką przeora. Ten nie miał dla niego dobrych wieści. Gdy była wojna tych kilku najwartościowszych braci posłali z posługą do ojczyzny by dołożyć swoją skromną cegiełkę do wojny z odwiecznym wrogiem. Wojna się w końcu skończyła. Ale z wojny żaden z tych braci nie wrócił. Jak już to same młodziki jak ten Zachariasz za ścianą. Albo jacyś młodzi co poczuli powołanie z tutejszych. Dopiero Gerchart okazał się kimś na miarę swoich poprzedników. - Prosiłem o wsparcie dla uniżonego sługi na tym wygnaniu. Odmówili. Kraj w ruinie, trzeba to wszystko odbudować to zajęcie na lata. Nie mogą obiecać żadnych nowych ludzi. Ani pieniędzy. Właściwie to nawet zasugerowali, że jestem bezczelny i to my powinniśmy ich wspomóc. Czym?! Sam wiesz jak tu jest! To trudny teren. Zbieranina z całego świata. Na każdym rogu inna świątynia. Nie tak jak u nas w starym kraju. Tutaj jesteśmy tylko jednymi z wielu. - Leorin zmarkotniał ponownie. Tym razem nie z powodu pustej butelki. Ale i Uber wiedział, że tak właśnie jest. Dla duchownego tutejsza sytuacja była trudna do wyobrażenia póki się tutaj nie znalazł. Tutaj nawet rodacy z Imperium stanowili tylko jakąś tam część społeczności. O ile jeszcze Myrmidia, Morr, Shallya nawet Taal i Rya nie wspominając o Mannanie były dość uniwersalne dla całego Starego Świata to Sigmar był czczony głównie w Imperium. Poza granicami też zwykle przez obywateli Imperium. Tak było i tutaj. Więc naturalna pula wiernych nie była zbyt duża. Zdecydowanie mniejsza niż w imperialnym mieście podobnej wielkości. A bez wiernych nie było wsparcia, datków a i o tych co by czuli powołanie do stanu kapłańskiego było niewielu. - Jesteśmy zdani na siebie Gerhardzie. - zasępił się przełożony obracając w sękatej dłoni swój zwykły, gliniany kubek. Nawet o tym winie wewnątrz zapomniał. - Dlatego musimy poradzić sobie swoimi siłami. I pomyślałem o tobie. - powiedział unosząc palec najpierw do góry a potem wskazując nim na łysego rozmówcę. Mówił jakby miał jakiś pomysł który dawał nadzieję, na odmianę losu. - Słyszałeś może o tej ekspedycji do dżungli? Ta co ją organizuje bogobojna wicehrabina. Szkoda, że ona nie jest bogobojna w naszej wierze. Ale to nic! Potrzebujemy złota. Klejnotów. Przypraw. I co tam w ogóle będzie w tych ruinach. Wiem jak to brzmi. Ale nie ruszymy z miejsca bez środków finansowych. Trzeba naprawić dach a najlepiej położyć nowy. I nowy dzwon. Co to za świątynia bez dzwonu? I wiele innych wydatków. Z tych wiernych co mamy trudno liczyć na przełom. A na ojczyznę nie mamy co liczyć. Więc zostaje nam wyprawa po skarby. Właściwie tobie. Bo ja już jestem za stary i słaby by się porywać na takie wycieczki. Ale ty. Ty jesteś młodszy i widzę, że aż cię rozrywa energia do działania. To działaj! W imię Sigmara działaj! - stary przeor zaczął mówić całkiem szybko jak na niego. A i plan wydawał się brzmieć sensownie. Gdyby udało się przywieźć z dżungli coś cennego mogłoby to dać większego rozmachu ich działaniom. Przecież nie chcieli tego złota dla siebie! A i świątynia i wierni mieli swoje potrzeby. Takie jakie przerastały możliwości garstki kapłanów i niezbyt wielu wiernych. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, zamtuz “Czerwona świeca”, garderoba świeczuszek Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Thomas Mouse Właściwie to chyba wielu mężczyzn z chęcią znalazłoby się w tym miejscu. I oglądało takie widoki. Garderoba dziewczynek z “Czerwonej świecy”. Świat kobiet do jakiego mężczyźni zdawali się nie mieć wstępu. I to pełna tych dziewczynek. Trochę wczesna pora jak na standard lokali tego typu ale i pewnie dlatego większość dziewczyn właśnie była na tym etapie pośrednim między porządkowaniem się po ostatniej nocy a przygotowywaniem się do kolejnej. - I jak Tommy? Na którą z nas masz dzisiaj ochotę? - zagaiła do niego Aldi, szczupła brunetka co właśnie rozczesywała sobie włosy. Siedziała przed lustrem ale zerknęła na niego filuternie. Wydawało się, że wszystkie tutejsze dziewczynki mają do niego słabość. Trochę jakby był jakąś ich maskotką. Taką by się trochę podroczyć, pośmiać, poflirtować i spróbować sprawić by się zarumienił. Aldi musiała wiedzieć, że przecież nie zamawia ich dla siebie tylko dla kogoś. A jest tylko posłańcem. Tym razem dla Evo. Tileańczyk znów miał ochotę na nieco przyziemnej rozrywki z jakąś młodą i utalentowaną dziewczyną a te ze “Świecy” nadawały się do tego wyśmienicie. - A powiedz Tommy całowałeś się już z kobietą? - Gisele z blond włosami co miała go właśnie minąć zatrzymała się i nachyliła się do niego. Tak jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć. A on mógł się lepiej przyjrzeć jej twarzy. I dekoltowi też. Zwłaszcza, że była tylko w halce. - Możemy ci pokazać jak to się robi. Tak cię wyszkolimy, że każda jaką będziesz całował będą jej mięknąć kolanka i w ogóle. Możemy ci pokazać wszystko. - obiecywała Gisele pewnie podobnym tonem jakim kusiła swoimi wdziękami klientów. I była dosłownie na wyciągnięcie ręki a reszta koleżanek ciekawie na nich zerkała rozbawiona tym widowiskiem. - Co za banda wyuzdanych ladacznic! Nawet biednemu chłopakowi nie przepuszczą! Dajcie mu spokój! - drzwi otworzyły się i do środka weszła rudowłosa owinięta ręcznikiem. Włosy też miała jeszcze mokre jakby dopiero co wyszła z bali. I pewnie tak było. Mówiła pół żartem a pół serio chyba nieco poczuwając się do trzymania strony dawnego współpasażera. Jakby nie patrzeć to zaczynali w tym mieście razem. Oboje tak samo młodzi i bez grosza przy duszy stojący na zalanych słonecznym blaskiem nabrzeżu na drugim krańcu oceanu. Nie znali tu nikogo i nikt ich nie znał. Ona miała zostać krawcową bo miała zręczne palce. Te zręczne palce rzeczywiście jej się przydały chociaż niekoniecznie do szycia. - Nie zgrywaj świętoszki Ewe. Co? Chcesz go dla siebie? - Aldi zrewanżowała jej się nieco kpiącym uśmiechem, tonem i spojrzeniem. - Jak chcesz to ty mu pokaż co i jak. Jak byś wolał Tomy? Z Ewe czy ze mną? A może nas obie? - Giselle nie straciła rezonu a nawet wykorzystała przybycie rudowłosej koleżanki by kontynuować swoją zabawę. Ale znów jej przerwały otwierane drzwi. Tym razem weszła do środka Koko. I jak na tak wczesną porę była całkiem kompletnie ubrana. A nieco mokry dół spódnicy świadczył, że musiała wrócić z zewnątrz bo padało. - Słyszałyście tą nowinę? - zaczęła zerkając na swoje koleżanki z miejsca przykuwając ich uwagę. Bo mówiła jakby to było coś ważnego. Te zaintrygowane takim wstępem dały znać, że nie wiedzą o co jej chodzi i by mówiła dalej. Więc mówiła. - Szefowa chce kupić tą Amazonkę co ją mają sprzedawać na targu. Chyba posłała Carstena by zbadał sprawę. - sprzedała swoją rewelację z ostatniej chwili. O tej Amazonce co ją mieli sprzedawać w Marktag nie dało się nie słyszeć. Wszyscy chyba słyszeli. Mouse też. Ale, że szefowa “Świecy” myśli o takim zakupie to była nowość. - Mam nadzieję, że nie. Ja słyszałam, że to kompletne dzikuski. Składają krwawe ofiary swoim bogom. A jak nas pozarzyna we śnie? - Aldi z miejsca wyraziła dezaprobatę do takiego pomysłu. Ale te plemiona dzikich kobiet nie wzbudzały w mieście zaufania. Ciekawość i fascynację owszem, zwłaszcza mężczyzn jednak jakoś mało o nich było pozytywów. - To idź do szefowej i wyjaśnij jej, że jak się zapaliła na ten pomysł to głupio robi. - Koko wskazała kciukiem do drzwi prowadzących na korytarz przez jakie właśnie weszła. No i to jakoś ucięło dyskusję na ten temat. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Bernard de Truville Czasami to się można było zastanawiać czy ona zdaję sobie sprawę jak bardzo podobna jest do swojej matki. Ich matki. A jak jeszcze zaczynała uderzać w te swoje wyniosłe tony to już w ogóle mówiła do niego jakby była jego matką. A nie siostrą. I to młodszą. Do tego wciąż panną na wydaniu. Więc z braku ojca w tym dalekim kraju no niejako naturalnym było, że brat i to starszy, przejmował rolę opiekuna. A przynajmniej po tym dzisiejszym poranku można było mieć takie wrażenie. Bo zaatakowała go właśnie przy śniadaniu. - Wczoraj rozmawiałam z naszą uroczą kuzynką. Wiesz co ona mi powiedziała? - zagaiła dość niewinnie przy tym śniadaniu. A “urocza kuzynka” to było jej zwyczajowe określenie na Leticię. Czasem się tak spoufalała, że nazywała ją zdrobniale “Leta”. Chociaż nie przypominał sobie aby to robiła przy niej. A “Leta” chociaż pochodziła raczej z estalijskiej niż bretońskiej części rodu i byli ze sobą kuzynami z piątej wody po kisielu to okazała się im zaskakująco przyjazna odkąd zjawili się u niej niedługo po przypłynięciu do tego miasta. Przynajmniej tak jak to wypadało w relacjach między sąsiedzkich i rodzinnych ludziom na takim poziomie jak ona i oni. No i właśnie z tym poziomem to była istotna różnica. Nie do końca był pewny czy Izabella zdaje sobie z tego sprawę. Tam, po tamtej stronie oceanu, jak wszystko było dobrze i byli u siebie to pewnie Leticia by była u nich gościem i to szacownym a oni panami i gospodarzami. Ale czasy się zmieniły. Fortuna przekręciła się kołem. No i byli tutaj. A tutaj ona była wielką panią. A oni przy niej wyglądali na ubogich krewnych. Trzeba było jednak jej przyznać, że tego nie wykorzystywała i zachowywała się fair. Jakby przyjęła na siebie rolę ich protektora. Zawsze wydawała się cieszyć z ich wizyty i witała ich z uśmiechem. Pytania czy czegoś nie potrzebują jednak wskazywały, że zdaje sobie sprawę z różnicy w ich statusie. Ale jak tradycja nakazywała póki nie prosili jej o pomoc ona im jej nie oferowała. Na razie była im przyjazna i łaskawa. Ale nie musiała taka być. I to się mogło skończyć w każdej chwili. A tymczasem Izabella czasem zachowywała się jakby były siostrami i koleżankami. A przecież oni nie mogli się zreważnować Leticii zaproszeniem do własnej rezydencji bo takiej nie mieli. I to była ta różnica w poziomie. - Powiedziała mi, że ta baronessa z Estalli, ta co niedawno przypłynęła, zgłosiła chęć wyruszenia na tą jej wycieczkę po skarby. Naturalnie jej powiedziałam, że też pojedziemy. Przecież Bretończycy nie są gorsi od jakichś Estaliczyków prawda bracie? - słyszał o tej baronessie z Estalii jaka przypłynęła ze dwa czy trzy tygodnie temu. To wiedział o kim siostra mówi. No ale mówiła jakby naprawdę miała zamiar wziąć udział w tej wyprawie. Tylko jeszcze nie wiedział czy to tylko taki ekscentryczny pomysł jaki wypada mieć młodej szlachciance na dany dzień czy ona tak na poważnie. Właściwie to odkąd skrzyżował szpadę z de Riverą to nie bywał już u de Corony tak często jak Isabelle. To i zwykle od niej się dowiadywał co tam u wicehrabiny słychać. Zwłaszcza, że sam przecież właśnie też miał chrapkę na tą ekspedycję. Kto wie jakby z tymi łupami wyszło? Może też by starczyło na jakąś rezydencję albo chociaż kamienicę? Tylko, że szefem wyprawy miał być właśnie Carlos de Rivera. Bernard musiałby służyć pod jego komendą. A jego właściwie też nie widział od tamej sprzeczki. Siostra za to jakby czytała mu w myślach. - A wiesz kto będzie kierownikiem tej wyprawy? Carlos! - zaśmiała się wesoło jakby to miało być najlepszą częścią tej wiadomości. - Mówiła, że ma doświadczenie w takich ekspedycjach i w ogóle jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. - ćwierkała radośnie dalej jakby chodziło o zorganizowanie jakiegoś polowania z sokołem niedaleko dworku a nie wyprawę w głąb obcego kontynentu. Chociaż z tego co słyszał o Riverze to rzeczywiście był z niego kapitan i konkwistador pełną gębą. Lub niezły gagatek i cwaniak jak mówili inni. Niestety przez tamtą sprzeczkę nie bardzo miał okazję zweryfikować te plotki na jedną czy drugą stronę. - Tylko miała wątpliwości czy jej nie naciąga. Namawiał ją aby kupiła tą dzikuskę co ją mają na targu sprzedawać. Jako przewodniczkę no i kogoś od tej dżungli. Albo jak mu przekaże fundusze to on ją kupi w jej imieniu. Ale Leta powiedziała, że musi to przemyśleć. Podobno to nie taka tania sprawa a przygotowanie wyprawy już ją sporo kosztowały. I nie ma do końca przekonania czy ta dzika jest po coś potrzebna. Mówił przecież, że ma jakiegoś przewodnika. - przy tym kawałku Isabelle zmarszczyła nosek gdy relacjonowała bratu te rozterki ich odległej kuzynki. Sama nie zamierzała widocznie ruszać w odmęty parnej i błotnistej dżungli więc zdała się na de Riverę jaki służył jej od jakiegoś czasu i spisywał się widocznie nieźle. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków; dom elfów; sala główna Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Ekthelion Aesdranil - Popytałem na mieście. Tą ekspedycję organizuje de Lima ale raczej tylko jako sponsor. Rzeczywistym szefem w terenie ma być Carlos de Rivera. To z nim trzeba gadać. - Finreir powiedział sięgając po łyk wina do zwilżenia gardła. Zdążył już zawiesić swój płaszcz ale buty nadal zostawiały mokre ślady na podłodze. W końcu na zewnątrz od rana padało. Właściwie to nawet była niezła ulewa. Ale sezon deszczowy powinien się lada chwila skończyć. Ostatni miesiąc w roku jaki miał się zacząć za parę dni powinien być już suchszy. To na wypady w głąb dżungli powinno być lepszą pogodą. Teraz były takie miejsca, że lepiej było przepłynąć niż przejść. Wszędzie było pełno błota i wody. A mimo to było ciepło. - Sprawa wygląda na poważnie. Więc raczej wkrótce powinni ruszyć z miasta. Jak zbiorą wystarczająco wielu chętnych. Zbiórka ma być w południe za dwa dni. W dzień targowy. Marktag jak oni mówią. Ale sam kapitan przebywa w “Przystani żeglarza”. Więc można z nim pogadać. - dodał numer dwa w ich oddziale. Jeśli mieli zrealizować swój plan dołączenia do tej wyprawy to musieli się dogadać z tym ludzkim kapitanem jaki miał stanąć na jej czele. Tylko tutaj już nie było pewne czy przyjmie całą ich grupę czy tylko część. Albo w ogóle? Niektórzy nie lubili lub nie ufali elfom na tyle by z nimi współpracować. Ale to już raczej trzeba było się spotkać z samym kapitanem. Odwrócili głowy bo drzwi znów się otworzyły i do środka weszła kolejna postać w elfim płaszczu. Też otrzepała go z nadmiaru wody i powiesiła na wieszaku obok też mokrego płaszcza Finreira. Ceyline podeszła do stołu i też zaczęła od zwilżenia gardła winem. - Poszłam tam gdzie mówił Jurgen. - rudowłosa tropicielka zaczęła relacjonować co wynikło z jej patrolu. Wczoraj rozmawiali z pomocnikiem Holtza i ten mówił o dziwnych śladach jakie odkryli niedaleko miasta. Ale już w dżungli. Zaciekawiona Ceyline poszła to sprawdzić ale nic nie znalazła. Po powrocie uznała jednak, że albo deszcz zrobił swoje albo nie trafiła w opisane miejsce. W końcu “na wpół uschnięte drzewo trafione piorunem” położone przy strumieniu wydawało się dość dokładną lokalizacją. Nawet w dżungli. Tak wczoraj sądziła elfka więc ruszyła wzdłuż strumienia. No ale nie znalazła ani tego drzewa ani śladów, zmokła, uwalała się błotem i liśćmi i nic z tego. Ale ambicja i brak innych alternatyw sprawiły, że dziś pomimo deszczowego poranka spróbowała ponownie. - I co? - zapytał Finreir widząc, że koleżanka coś zwleka z kontynuacją tej relacji. Szybko spojrzał na Ektheliona by sprawdzić jak on reaguje na to wszystko. Ale rudowłosa wznowiła swoją opowieść. - I dziś znalazłam to drzewo. Jurgen zapomniał dodać, że ten piorun to chyba walnął już jakiś czas temu w to drzewo. Całkiem zarosło mchem i bluszczem. Tej spalenizny w ogóle prawie nie widać. Dziś też to prawie przegapiłam. - uśmiechnęła się na tą swoją prawie dzisiejszą powtórkę z wczorajszej porażki szukania tego rozłamanego drzewa. Teren jednak znacznie bardziej sprzyjał ukrywaniu niż wykrywaniu. Można było przegapić coś z parunastu kroków. Tak jak wczoraj musiała to zrobić ich tropicielka. - A te ślady co mówił? Znalazłaś? - zastępca szefa skinął głową na znak, że rozumie w czym tkwiła trudność zapytał o te ślady. Bo właściwie to trafione piorunem drzewo miało być tylko punktem orientacyjnym a nie celem samym w sobie. - Tak. Rzeczywiście dziwne. Wyglądały jak ludzkie. Znaczy jakiegoś dwunoga. - doprecyzowała szybko zdając sobie sprawę, że zabrzmiało dość dwuznacznie. - Znalazłaś ślady? Od wczoraj? W takim deszczu? Nie zmyło ich? - Finreir nie ukrywał zdziwienia takimi okolicznościami. Po wczorajszej rozmowie z Jurgenem chyba nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do tych jego ciekawostek o śladach. - Też się zdziwiłam. Nie mogłam pojąć jakim cudem ich nie zmyło. A potem pogrzebałam tam patykiem i już wiedziałam dlaczego. Były takie głębokie! - tropicielka zaczynała zdradzać ekscytację gdy zbliżała się do sedna swojego odkrycia. A na koniec pokazała coś jakby z pół metra. Jeśli ślady by były aż tak głębokie to właściwie ktoś by musiał być tam zagrzebany prawie po kolana. - Ktoś szedł przez jakieś bagno? Bardzo miękka ziemia tam była? - elf pokręcił głową ale starał się widocznie znaleźć jakieś wyjaśnienie dla tak nietypowych śladów. - Miękka. Ale nie aż tak. Ja sama zapadałam się może po kostki. Nawet jak ten ktoś był cięższy ode mnie to aż taka różnica chyba by być nie mogła. Albo to był ktoś bardzo ciężki albo stał tam bardzo długo. Chociaż nie wiem po co by miał stać jak mógłby się położyć czy usiąść. I po co stać w dżungli w środku deszczu? Bez ogniska ani obozu. - pokręciła głową na znak, że nie bardzo może to sobie jakoś wytłumaczyć. - A co u was? To podłączamy się pod tą wyprawę co ją mają robić? - nie bardzo mogąc znaleźć wyjaśnienie zagaiła o to czym oni mieli się zająć jak rano wychodziła na ulice zalane deszczem i potokami błota. |
Tura 01 - 2525.XI.32 wlt; południe Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Róg obfitości”, sala główna Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr baronessa Iolanda de Azura Padało. Znowu. Odkąd tu przypłynęli to chyba najbardziej rzucało się w oczy w porównaniu ze starym krajem. Codziennie padało. Przez pół dnia, przez cały, przez ćwierć. Ale padało. Dlatego wszędzie było pełno kałuż i błota. Nie nadążały wysychać gdy z nieba znów coś padało. Mżawka, deszcze, ulewa albo mgła. Mgły też były chyba codziennie. To chyba była jedna z tych różnić między tym a starym krajem w którym panowała słoneczna pogoda. Więc nawet dziwne było, że jak tak często tu pada to jest całkiem ciepło. A nawet zdarzały się upały. Chociaż ci co tu mieszkali dłużej mówili, że sezon na deszcze powinien się wkrótce skończyć. Przynajmniej na razie nie musiała wychodzić na ten deszcz i błoto. Mogła się schronić w “Rogu obfitości” czy to pod markizą na zewnątrz czy w sali głównej wewnątrz. No i nie musiała siedzieć w samotności. Towarzyszył jej kawaler Ralf von Hiendenmit. Ten czarujący i szarmancki młodzieniec jakiego poznała niedługo po swoim przybyciu do tego miasta okazał się być całkiem dobrze poinformowany w zaskakująco wielu sprawach i znał całkiem sporo osób od tych spraw. A przynajmniej umiał sprawiać takie wrażenie. - A więc nadal chcesz dołączyć do tej wyprawy wicehrabiny? - podniósł brew jakby liczył się z tym, że przemyślała sprawę i może się rozmyśliła. Jeśli by tak było to pewnie nawet nie byłby taki zdziwiony. - Więc baronesso chylę czoła przed twoją odwagę które dorównuje jedynie twojej urodzie i szczodrości. - ukłonił się oddając jej szarmancki hołd jak na dobrze wychowanego kawalera wypadało wobec szlachetnie urodzonej damy. Chociaż wzmianka o jej szczodrości zapewne nie była przypadkowa. - W takim razie jednak będziesz piękna pani musiała się skontaktować z kapitanem de Rivera. To on się zajmuje przygotowaniami do tej wyprawy i zbiera ochotników pod swoje skrzydła. A tak się składa, że go znam i mogę cię z nim poznać. - uśmiechnął się promiennie wskazując na samego siebie. Wydawał się skłonny i zgodny do współpracy. Nic tylko skorzystać z tej oferty współpracy. Zresztą to chyba od niego pierwszy raz usłyszała o tej wyprawie organizowanej przez wicehrabinę. Wtedy jeszcze to była tylko kolejna plotka dnia jaką przyniósł Ralf. Ale teraz gdy okazało się, że estalijska baronessa jest zainteresowana tą wycieczką to jednak on też chyba zaczął podobnie to traktować. - A co do atrakcji w nadchodzących dniach polecam odwiedzić targowisko. Nie wiem czy słyszałaś ale podobno mają wystawić na sprzedaż Amazonkę. To prawdziwa gratka! Takiej tu jeszcze nie było. Pewnie nie tylko ona będzie na sprzedaż ale ona ma być istną gwiazdą w tym tygodniu. - przy okazji zdradził jej nową plotkę. Co prawda targ, tak samo jak w starym kraju, odbywał się co tydzień w Marktag. Ale to o Amazonce to rzeczywiście była nowość. Chociaż tam i tu coś jednak słyszała w ciągu ostatnich paru dni. Ale niewiele więcej sam fakt, że ta dzikuska ma być wystawiona na sprzedaż. O samej Coronie też słyszała a nawet dostała zaproszenie na jedno z organizowanych przez nią przyjęć. Wicechrabina okazała się być czarującą, młodą damą jaka byłaby pewnie ozdobą każdego balu. A gdy to był jej bal nie było wątpliwości kto jest jego królową. Ale jakoś takt czy dobre wychowanie sprawiało, że jakoś się nie wywyższała z tego powodu. A nawet okazała się być życzliwa i czarująca właśnie. Zwłaszcza dla rodaków ze starego kraju. Ostatnio na jednym z takich spotkań poznała młodą Isabelle de Trouville która co ciekawe była Bretonką ale z pogranicza estalijskiego. Młoda brunetka była młodszą siostrą swojego brata który też był tutaj w Porcie. I zapewniała, że również jest żywo zaintetesowana wyprawą odkrywczą w trzewia dżunlgi jaką organizowała gospodyni. Chociaż trudno było ocenić czy to tylko taka paplanina na przyjęciu czy to przemyślana i poważna decyzja. W każdym razie tam też gospodyni mówiła, że organizacją tej wyprawy zajmuje się Carlos de Rivera. A teraz Rolf mówił to samo. Czas: 2525.XI.32 wlt; południe Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Róg obfitości”, pokój Cezara Warunki: jasno, cicho, gorąco na zewnątrz jasno, deszcz, skwar, łag.wiatr Cezar Arrarte Przetarł powieki. Wciąż czuł ten zapach. Tak znajomy i charakterystyczny. Osiadał gdzieś w nozdrzach i gardle nie chcąc się dać po prostu spłukać winem czy zapomnieniem. Teraz już było lepiej. Ale rano gdy w pierwszej chwili się obudził, nim oprzytomniał porządnie znów wydawało mu się, że tam jest. Dym. Ogień. Spalenizna. Zapach spalonego mięsa i włosów. Krzyki bólu i przerażenia. Jęki konających. Wszystko się zgadzało. W pierwszej chwili nie zwrócił uwagę na deszcz. Dopiero jak był przy oknie dotarło do niego, że nie. Że to co innego. Teraz jest inaczej. Inna ulica. Inne domy. W ogóle inne miasto. Nawet inny świat. Całkiem co innego. Niż wtedy. Owszem czuł zapach dymu i spalenizny. W kuchni tawerny poniżej jakaś kucharka przypaliła mięso. I krzyczała i łkała nad swoją stratą. Taki kawał dobrego mięsa! No i było rano a nie noc. I padało. A nie taki suchy upał jak wtedy. No nie. To tutaj było całkiem co innego. Ale zaskakujące jak te wspomnienia sprzed lat łatwo wyskakiwały przed oczami. No ale to było rano. Teraz już był po śniadaniu i było lepiej. Ten zapach z tawerny naprzeciwko też już był ledwo wyczuwalny. Wydawało się, że czeka ich wyprawa w trzewia dżungli. Chyba, że baronessa jednak zrezygnuje z tego pomysłu. Ale skoro przepłynęła ocean… Więc bezpieczniej było założyć, że jednak dołączą do ekspedycji sygnowanej nazwiskiem tutejszej wicehrabiny. A to by oznaczało, że trzeba by się przygotować do tej wyprawy. No i było jeszcze to co mówił stary Thorn dzisiaj jak go na chwilę spotkał jak schodził na śniadanie. - O, złapali tą Amazonkę… Niedobrze, niedobrze… Inne przyjdą po nią. Albo ona ucieknie do nich. Tak czy inaczej jeszcze nie urodził się taki mąż co by przy sobie utrzymał Amazonkę. Pożeni go z nożem przy pierwszej okazji. To nie są łatwe panny o nie… Każdy ci to powie kto je spotkał w dżungli. Aaa… Nie powie… Bo mało kto przeżył takie spotkanie… Tak, tak może ją złapali ale mówię ci brodaczu, że nie utrzymają jej długo przy sobie… No nic, idę na odwiedzić Johansena. Może mi pomoże złapać jakąś rybę. - nie mówił zbyt wyraźnie i wciąż jego norsmeński akcent przebijał się niczym nieokrzesana natura barbarzyńcy. Do tego dziwnie mówił. Podobno stary Norseman miał nie po kolei w głowie. Jak każdy kto by chciał przepłynąć na tej jego dziurawej tratwie przez ocean. Przecież oni z Estalii płynęli jakieś dwa miesiące i to porządną karaką. A nie jakąś tratwą. A ten Johansen to był krab co sobie wydrążył dziurę na rufie tratwy. I stary Thorn gadał z nim jak z jakimś kolegą, załogantem albo chociaż z psem. Nawet mianował go sternikiem skoro mieszkał na rufie. No a potem jak powiedział swoje to poszedł na zewnątrz. W ten deszcz co rano padał. Zresztą nadal padał. Codziennie tu padało. Ponoć taka tutejsza pora roku. Ale miała się już kończyć. |
Wellentag, noc, zamtuz "Czerwona Świeca" |
Thomas biegł przez miasto, uciekał przed deszczem ale nic to nie pomogło. Do “Czerwonej Świecy” wszedł mokry. Trochę wyżnął rękawy koszuli, kurtki oraz nogawki z nadmiaru wody by nie zostawiać kałuży. Pewnie ktokolwiek inny by się nie przejmował ale Thomas był, jak na swoją pozycję społeczną, bardzo dobrze wychowany. |
Bertrand zbierając myśli skinął głową siostrze, przetarł twarz elegancką haftowaną serwetką z herbem rodu de Truville, przedstawiającym sokoła lecącego nad warowną wieżycą. Skrzywił się na widok plamki na mankiecie swojej białej koszuli. Musiał uważać, ich zasoby prędzej czy później się skończą jeśli czegoś nie wymyślą. Wypił szklankę wody, po wczorajszym wieczorze w “El Pomodoro” wciąż jeszcze bolała go głowa. A przecież obiecał sobie że się ograniczy, szczególnie gdy zrozumiał po męskiej rozmowie ze starym wiernym sługą rodu Thomasem, że ucieka przed dręczącym go poczuciem winy. Obwiniał się że porzucił ojca i dwóch starszych braci, oskarżonych niesłusznie o zdradę, nawet jeśli zrobił to na wyraźną prośbę ojca, który chciał zabezpieczyć jego i Izabelę, na wypadek gdyby nie udało mu się wybronić od oskarżenia przed sądem królewskim. Nie pomagało podejrzenie, że jednym z powodów dla których diuk Carcassonne wystąpił przeciwko nim, była pamięć o tym jak Bertrand przed paru laty okaleczył jego dziedzica w pojedynku….. Zazdrościł siostrze, która wydawała się to wszystko lepiej znosić od niego. Pomyśleć że być może był już ostatnim pozostałym przy życiu z dziedziców ojca co czyniło go głową rodu, musiał być bardziej rozważny i odpowiedzialny, a nie kierować się emocjami jak czynił dotąd. Szkoda że był szkolony bardziej na wojownika niż dyplomatę czy zarządcę... Czy ta wyprawa mogła odwrócić ich los? |
] Rozmowa z Magistrem Ambrosio |
|
Prolog Bestia i Łowcy
Narada Z Dziennika Ektheliona, z rodu Dranil.
|
Świątynia Sigmara Czas akcji: 2525.XI.32 wlt; południe; rozmowa z arcykapłanem Leorinem. Przywykł już do tych narzekań swojego przełożonego. Szczególnie wtedy gdy brakowało mu ulubionego napitku, którym mógł przepłukać gardło. Dziś jednak było nieco inaczej niż zwykle a to za sprawą tej nieco zaskakującej informacji, która wyraźnie ucieszyła łysego kapłana. Mimo to nie uzewnętrzniał on swojego entuzjazmu. Przyjął on wieść pokornie jak przystało zarazem na mężczyznę w jego wieku i bojownika Młotodzierżcy. - Tak też uczynię. - odparł krótko zasiadając przy biurku w wprost starszego od siebie kapłana - Masz dla mnie jeszcze jakieś polecenie związane z tą eskapadą? - spojrzał pytająco na rozmówcę. - A to tych co ci dałem to mało? - zaśmiał się przełożony rozbawiony takim pytaniem. Potraktował je chyba dość żartobliwie. - Brutalna prawda jest taka Gerchardzie, że potrzebujemy pieniędzy. Albo czegoś cennego by to wymienić na te pieniądze. Bez tego ciężko będzie ruszyć z miejsca. No a ta eskapada jak to ładnie nazwałeś, daje na to okazję. Dlatego postaraj przygotować się jak należy. Jeśli byś czegoś potrzebował to mów. Nie mogę ci obiecać, że będę mógł ci pomóc, zwłascza materialnie bo sam widzisz jak u nas z materią no ale zrobię co się da. - starszy kapłan zrobił gest i kwaśną minę wskazując na tą mizerię świata doczesnego jaki ich otaczał. Zwłaszcza w murach ich świątyni jaka w porównaniu do swoich odpowiedników w ich ojczyźnie prezentowała się równie skromnie jak ich stadko sigmaryckich wiernych jakimi się opiekowali i mu przewodzili. - Jeżeli będę więc czegoś potrzebować to zgłosze się do ciebie Leorinie. - odparł kiwając głową to w górę to w dół - Pozwól więc, że zabiorę ze sobą tego młodziaka aby zapewnić ci zapas czegoś co nie pozwoli ci tu uschnąć. - zaproponował jak przystało na niższego rangą. Był to zarazem wyraz jego wdzięczności za takie wyróżnienie, które było mu wyraźnie na rękę. - Zachariasza? - przeor wskazał sękatym palcem na ścianę za jaką dyżurował młodzieniec. Chciał chyba sprawdzić czy o nim mowa. Sam znów sięgnął po butelkę i zaczął rozlewać kolejną porcję wina. Umysł podczas tej rozmowy rozruszał się i działał już całkiem sprawnie a nie jak na jej początku. Wówczas gospodarz wydawał się jeszcze spać jednym okiem i wstać lewą nogą. - Tego nicponia? No nie wiem czy to dobry pomysł. Wygląda mi dość mizernie. Żaden z niego wojownik. Nie to co ty. Nie ma doświadczenia. No ale… No cóż, jeśli uważasz, że może ci się przydać to weź go. Ale opiekuj się nim. To nie jest zły chłopak. Nawet jeśli czasem nie pomyśli jak należy wykonywać swoje obowiązki. - przełożony Gercharda trochę się chyba zdziwił takim wyborem. Ale jak tak o tym myślał kręcąc trzymanym kubkiem to nawet był skłonny przychylić się do prośby podwładnego. Chociaż żywił wyraźną wątpliwość w jego odporności na trudy jakie można było się spodziewać podczas takiej eskapady. - Wiem, że to nie oczywisty wybór ale… - spojrzał w stronę drzwi, przez które przed kilkoma chwilami wychodził akolita - …dobry kapłan to nie tylko sprawny wojownik ale i tęgi oraz czysty umysł a ten młodzian wydaje się te dwie ostatnie cechy posiadać. - wrócił wzrokiem na spijającego resztki płynu z kubka staruszka - Zaś z brakami w wyszkoleniu wojskowym jakoś sobie poradzę. Mam swoje sposoby. - uśmiechnął się delikatnie unosząc tylko lewy kącik ust - W każdym razie. Zabieram Zachariusza i ruszamy. Niebawem się widzimy mistrzu. - rzekł wstając od biurka i kiwając lekko głową jakby odmeldowywał się w trakcie składania raportu z frontu. Winnica Czas akcji: 2525.XI.32 wlt; południe; rozmowa z Solanem Zapatą. - Pochwalony. - kapłan wraz ze swym uczniem przywitali się stanąwszy przy szynkwasie na wprost opasłego karczmarza - Solano u siebie? - nie musiał się przedstawiać. Regularnie odwiedzał ten lokal. Zazwyczaj były to wizyty w dwóch celach. Pierwszy bardziej służbowy związany z dostawą wina mszalnego dla Leorina. Drugi raczej bardziej trywialny. Gerchart miał dosyć ryb i całego tego ustrojstwa z rzek i oceanu. Tu miał wszak możliwość wbić swoje pożółkłe już zęby w sowity kawał pieczystego. - Pochwalony ojcze. Tak, zaraz przyjdzie. - jedna z kelnerek jaka akurat była za barem skinęła grzecznie głową kapłanowi i nieco niedbale machnęła dłonią w stronę wejścia na zaplecze. Zachariasz patrzył na to wszystko trochę ciekawskim a trochę baranim wzrokiem. Przy czym pewnie jeszcze próbował udawać, że wcale tak nie jest więc zarobił dość ironiczne spojrzenie kelnerki. A i zaraz kotara od zaplecza odsłoniła się i wyszła przez nie zwalista sylwetka oberżysty. - O. Kto zawitał w nasze progi. Pochwalony ojcze, pochwalony. Znów po winko? Coś wcześniej w tym tygodniu. Czy może coś pieczystego? To zaraz każę przygotować. - Solano chyba trochę się nie spodziewał tego gościa akurat tego dnia i o tej porze. Ale, że ten często tu bywał to jakoś przesadnie zdziwiony nie był. Za to emanował życzliwością dla stałego od paru miesięcy klienta. - Otóż to. - odparł widocznie zadowolony z takiej propozycji - Coś na ząb dla mnie i tego młodzieńca ze mną na pewno nam dobrze zrobi. - skinął lekko głowa w kierunku Zachariasza - Później zaś możemy dobić interesu. Może zjadłbyś z nami. Mam wszak do ciebie parę pytań apropos tej poganki, którą to mają zamiar wystawić na sprzedaż. - Dziękuję za zaproszenie wielebny ale właśnie jadłem. - odparł Solan z miną zastanowienia wypisaną na twarzy. - Ale spocznijcie sobie, zaraz coś wam podam. - wskazał na główną salę. Akurat o tej porze dnia trochę więcej jak połowa miejsc była pusta. Pora obiadowa się kończyła a do wieczornych biesiad było jest całe popołudnie. Dwaj kapłani mieli więc całkiem sporo miejsca do wyboru. - Obiad zaraz będzie. - powiedział gospodarz gdy po krótkim czekaniu przyszedł do ich stołu z tacą, butelką i kubkami. Dosiadł się stawiając to wszystko na stole do dyspozycji gości. - Ta Amazonka? No złapali ją i będą ją za dwa dni sprzedawać na targu. - zaczął od wątku o jaki Gerchart pytał przy szynkwasie. Miał minę i głos jakby nie bardzo wiedział czego rozmówca oczekuje po tym wypytywaniu. - Tyle to i ja wiem. - raczej znużonym tonem odpowiedział na taką informację zwrotną kupca - A coś więcej o tej sprawie ci wiadomo? Kto? Gdzie? I jak ją złapał? - zasypał gospodarza seria pytań odkrajając kawałek dobrze wypieczonego udźca jednego z lokalnych zwierząt - Nie jestem specjalistą ale jak na mój gust takie Amazonki to raczej samotnie nie hasają sobie po dżungli z dala od swoich osad. - porcją strawy wylądowała w ustach kapłana. - Ah, tak, ta dzikuska, tak… - Solano podrapał się po podbródku. Poczekał aż jego pracownica przełoży z tacy na stół zamówiony posiłek. Uśmiechnął się widząc jak młody akolita bardzo się stara nie jeść zbyt łapczywie. A te parę chwil pomogło mu chyba zebrać myśli. - Nie wiem kto ją złapał. Nie interesowałem się tym. Ale to ciekawe. Już trochę tu żyję i mieszkam a nigdy nie słyszałem by jakąś złapali. I to żywą. Słyszałem, że czasem ktoś jakąś spotkał w dżungli. Ale, żeby jakaś w mieście była? Żeby jakąś złapać? No to nie. Nic z tych rzeczy. - pulchny południowiec przyznał z zastanowieniem, że o takim wypadku to do tej pory nie słyszał. Więc i był nieco tym zdziwiony. - Podobno Marko Tramiel się tym zajmuje. On ma prowadzić aukcję co ją mają wystawić na sprzedaż. - kapłanowi samo nazwisko coś obiło się o uszy. Jakiś handlarz chyba. Ale nie bardzo mógł sobie przypomnieć co, jak i kiedy mu wpadło w ucho to nazwisko. - Dobre i tyle. - rzucił krótko - A co ci wiadomo o tej wyprawie w głąb dżungli. Sporo ludzi znasz. Jeszcze więcej się u ciebie zaopatruje. Wiele więc musiałeś słyszeć. Nie racz mnie tylko wszędzie powtarzanymi plotkami. Wiesz. Szczerze jak na spowiedzi. - dodał przepijając dobrze schłodzonym winem. - To też żadna tajemnica. Ot, wicehrabina postanowiła urządzić wycieczkę w głąb dżungli. Po łupy i skarby. Żadna nowość. Co jakiś czas ktoś robi coś takiego. Ale mało kto wraca z takich wycieczek. Jeszcze mniej ze złotem i łupami. Ale ci co wrócą żyją jak lordowie. No i potem to napędza innych na podobne wyprawy. I tak to się toczy. - Zapata powiedział to dość filozoficznym tonem jakby opowiadał o toczącym się kole życia. - No i tym razem wszystkim ma się zajmować Carlos de Rivera. On zwykle urzęduje albo w “Przystani” albo w “Kordelasie”. To z nim trzeba by pewnie gadać o tej wyprawie. Zbierają chętnych na tą wycieczkę. - Estalijczyk zadumał się starając sobie przypomnieć co ostatnio słyszał na temat tej wycieczki jaką organizowała hrabina. - Myślę, że to właściwy człowiek do tego zadania. Dużo pływał, zna tutejsze wody i klimat. Podobno też robił już wycieczki na ląd. I jak był najazd tej floty barbarzyńców to chwalił się, że ich łupił. Może i tak. Bo opychali po karczmach i burdelach różne fanty a i nowych do załogi szukali bo pewnie starych im wyrżnęli. Ale to było ze 2 czy 3 lata temu, jak ta wielka wojna była w Starym Świecie. - przypomniał sobie coś co słyszał kiedyś o tym Riverze ale tak jakby sam tego nie doświadczył a tylko wspominał ówczesne plotki i historie. Starszy mężczyzna pokiwał tylko głowa przyjmując do wiadomości to co ten szerszy w pasie od niego karczmarz mu przekazał. Komentarz był zbędny. Szczególnie iż simgaryta nie dowiedział się raczej niczego nowego. - Wróćmy więc do interesów. Co tam dla mnie masz? - ostry jak brzytwa nóż gładko niczym masło kroił soczyste mięsiwo - Może chciałbyś złożyć jakiś datek na rzecz świątyni? - rzucił nieco żartobliwie unosząc lewy kącik swoich upaplanych w zwierzęcym tłuszczu ust. - No mam to co braliście poprzednio. Jeśli wam posmakowało to tylko powiedzcie ile wam potrzeba. A, i może spóbujecie gorącej estalijki? Mam nową dostawę, schodzi na pniu, karczmy, tawerny nawet do szlachty i kapitanów przychodziło zamówienie. Może ojciec spróbować szklaneczkę. - Solano szybko przeszedł do interesów dodając do swojej oferty nowy produkt. Zawołał do tej kelnerki co przyniosła obiad aby teraz przyszła ze szklanką tego zachwalanego trunku. Ale o żadnym datku dla świątynie dyplomatycznie nie wspominał. - Skoro częstujesz to nie odmówię. Tak na lepsze trawienie. Jednak niewiele. Mamy wszak dzisiaj do załatwienia jeszcze parę drobiazgów. - odparł raczej niezadowolony z nieustępliwości kupca ale no cóż. Handel jest handel. Rządzi się on swoimi prawami. Sigmara nie było co w to mieszać. - Żaden ze mnie spec. - rzekł przechylając naczynie ze świeżo podanym rarytasem - Dla mnie może być. - odparł chłodno ocierając rękawem usta - Weźmiemy więc dwie baryłki. Przydziel jednak chłopakowi kogoś do pomocy. Obawiam się, że ciężar ów ładunku mógłby przerosnąć nawet me możliwości. - widząc twarda postawę kupca chociaz w ten sposob starał się ugrać co nieco. - A ty Zachariaszu dostarcz mistrzowi te smakołyki. - zogniskował spojrzenie na cherlawym akolicie - Poproś go również o dwa drewniane oręże do treningu a sam zaś przygotuj się do wieczornego sprawdzianu z umiejętności bojowych. Tak tuż przed modlitwą. - dodał żołnierskim tonem - Zobaczymy na co cię stać. popołudnie; Wieża Ambrosio [gościnnie: Dhratlach] Wieża Ambrosio, Wieża Magistra Ambrosio, Wieża Magów, różnie mówiono na ten budynek. Właściwie to nie była to tylko wieża. Ot wieża to był najbardziej reprezentacyjny i charakterystyczny budynek. Pozostałe stajnie, szopy, domy ogrodzone wysokim żywopłotem wyglądały już bardziej zwyczajnie. Ale to już Gerchart mógł stwierdzić także i podczas poprzednich wizyt. Na razie przydałoby mu się jakiekolwiek schronienie przed tą ulewą jaka wciąż padała. Do tego zerwał się całkiem mocny wiatr więc ten żywopłot i mijane drzewa szumiały i trzeszczały niczym jacyś potępieńcy. Friedrich z uśmiechem wychodził z budynku dormitorium z niebywałym uśmiechem rzucając do kogoś w środku krótkie... - Jasne! Obracając głowę przed siebie jego mina lekko przybrała wyraz zwątpienia gdy zobaczył… kapłana. Kapłana Sigmara ze wszystkich możliwych w Porcie Wyrzutków. Bardzo, ale to bardzo nietypowy widok. Nie mniej uśmiechnął się pogodnie, a zwątpienie było chwilowe i kierując do niego kroki mówił z nutami wesołości. - Wielebny aby się nie zgubił? Jeśli nie byliście zapowiedziani Mistrz może nie przyjąć, ale ja służę pomocą. Friedrich “Sonnenblume” Zimmer. Czegóż potrzeba duszy pokornego słudze Króla Bogów? - Duo nae, Sigmarus Supremus. - odparł w klasycznym nie wiedząc zbytnio z kim ma do czynienia. - Ambrosio jest więc czymś zajęty? - nie czekając jednak na odpowiedź kontynuował - Myślę jednak, że znajdzie dla mnie chwilę. - spokojnym tonem zauważył ten dość istotny szczegół - Chociaż jest jednak rzecz w której mógłbyś mi pomóc. Mianowicie. Kim jesteś chłopcze? - spytał nieco podejrzliwie marszcząc jedna z brwi - I nie pytam rzecz jasna o imię. - nie kojarzył mężczyzny a ten mimo swojego wyglądu zdradzającego niejako iż jest on podopiecznym magistra w rzeczywistości mógł okazać się kimś zupełnie innym. Tyle to mówiło się o złodziejaszkach czy innych szujach kręcących się po okolicy. Z reszta okolica również była nietypowa. Istna wylęgarnia różnego rodzaju szumowin. Ostrożności więc nigdy za wiele. Uśmiech młodzieńca się poszerzył. Niemal każdy kapłan był na swój sposób ignorantem w magicznym świecie. Jak niemal wszyscy. Jakby nie patrzeć, Nowy Świat, stare dylematy! - Wędrowny Czarodziej Kolegium Życia, Wielebny…? - powiedział zawieszając pytanie na samym końcu dając jasno do zrozumienia jego pragnienie w sposób czysto subtelny. Ten tutaj wyglądał mu bardziej na woja, niż uczonego w piśmie. Hm, tacy też są przydatni. Jeśli nie trochę toporni… Doszukiwał się drugiego dna w tym uśmieszku swojego rozmówcy. Nie wiedział jednak czy ten coś knuje czy raczej jest pod wpływem tych swoich ziołek i naparów. Oboje piastowali życie oboje jednak w trochę inny sposób. - Starszy prałat Gerchart Uber. Oddany i wierny sługa naszego Pana Sigmara. - też w końcu się przedstawił nie zapominając o swoim tytule - A to od kiedy Ambrosio przyjął na nauki żaka? - wciąż doszukiwał się pochodzenia Friedricha - Od jakiegoś już czasu odwiedzam Magistra. Ciebie jednak nigdy do tej pory nie widziałem. - Jestem tutaj już dłuższą chwilę Wielebny. Czasem tracę rachubę czasu. Sam nie wiem czy z dwa miesiące, czy parę tygodni. Powód mojej absencji jest prosty. Większość czasu spędzam nad księgami, lub w pracowni. Nie zapominając o dodatkowych projektach. - odpowiedział uprzejmie Zimmer. - Mniemam, że znajomość z Mistrzem Ambrosio układa się dobrze? Przyznam, że to dość niecodzienny widok, ale w końcu jesteśmy w Nowym Świecie. - dodał z lekkim zaciekawieniem. - Nad księgami powiadasz…? - zadumał chwilę - To tak jak Zachariasz. - raczej głośno myślał aniżeli zwracał się bezpośrednio do druida - No dobrze, dobrze a prace nad czym tak zajmują ci czas? - dopytywał mocno zaciekawiony lustrując potarganego czarodzieja - Jeżeli zaś chodzi o znajomość z twoim gospodarzem. Hmmm… - trzymał złożone dłonie wzrok miał jednak surowy - Znamy się jeszcze ze Starego Lądu i sam Sigmar widocznie skrzyżował nasze drogi właśnie tutaj. Niezbadane są wyroki boskie. - Zaiste, Wolą Sigmara było to szczęśliwe spotkanie. - odpowiedział kiwając głową młodzik - Nic nadzwyczajnego. Zaledwie próby opracowania, a następnie udoskonalenia upraw roślin leczniczych i prozdrowotnych z Kontynentu w surowych warunkach Lustryjskich. Nieszczęśliwie, jest to funduszo i czasochłonne. Mój prywatny projekt, można powiedzieć. Ku dobrobytu i rozwojowi ludności Starego Kontynentu na tych ukropnych ziemiach. - Widzę więc, że nie tylko nasza świątynia boryka się z problemami natury materialnej. - pokiwał głową pojmując dylemat uczonego - Lecznicze, prozdrowotne i… - pokiwał głową tak jak to czyni ojciec dający rady swojemu niesfornemu synowi - ...odurzające zapewne. - westchnął. Jednak ludzką rzeczą było błądzić. Najważniejsze było jednak by cel był słuszny a ten w przypadku rozmówcy taki się być właśnie zdawał. - Dam ci więc radę. Z dobrego serca Friedrichu.- jego głos nabrał mentorskiego tonu - Szykuje się wyprawa. W głąb dziczy. Ktoś taki jak ty przydałby się tam. Mógłbyś poszerzyć swoją wiedzę i napchać mieszek. Sonnenblume pokiwał głową. - Dziękuję za miłe słowo i radę Wielebny, jednak decyzja nie należy do mnie. - odpowiedział. Wszak nie musiał mówić, że Mistrz wyraził już przychylność na jego prośbę. Zresztą i tak pogadają, a nie jego było miejsce poruszać sprawy Kolegialne z kimś kto równie dobrze mógł nie być znajomym Reprezentanta Kolegiów na Lustrię. - Jednak posądzacie mnie niesłusznie o zioła umysł mącące. Wszak to na pokuszenie Mrocznych Potęg wodzi i niegodne byłoby narażać myśli, a co za tym serce i ciało na zgubny wpływ i mutacje. Oznakę zepsucia. Przyznam jednak, że rozważam również uprawę ziół kuchennych i przypraw. Klimat nas otaczający jednak temu nie sprzyja i polegamy na imporcie z Kontynentu co strasznie podnosi cenę. Stałe źródło zaopatrzenia natomiast mogłoby poprawić jakość życia poprzez obniżkę cen i uniezależnienie się od kaprysów Mananna i chciwości kupców… oczywiście, lepiej o tym nie mówić. Ci ludzie mają jedynie mamonę w sercu i strach się bać myśleć co by byli w stanie uczynić by chronić swój interes. - Cieszy mnie twoja roztropność. Oboje jednak wiemy, że granica między magią, nauka a obłędem jest bardzo cienka i zbyt często lubi się zacierać. - prawił jak to miał w zwyczaju - Twój pomysł zaś brzmi interesująco. Mi niestety brakuje wiedzy w tej sferze. Myślę, że mój podopieczny Zachariasz lepiej nadawałby się do takiej rozmowy. - przyznał - Miło się tak rozmawia synu. Prowadź jednak do swojego mistrza. Czas goni a mnie dziś czeka jeszcze wieczorne nabożeństwo. Jeżeli jednak będziesz chciał kontynuować tą rozmowę to zawsze możesz mi potowarzyszyć w drodze powrotnej. - Oczywiście Wielebny Ojcze, proszę ze mną. - powiedział wykonując gest zachęcający i ruszył w stronę Wieży - Wasz Zachariasz brzmi na młodego, utalentowanego człowieka, nie ukrywam, że byłoby przyjemnością móc go poznać. Co do obłędu, jestem pewny w pokorze przed majestatem Młotodzierżcy, że wasze wsparcie w modlitwie co do Pana ulatuje o boską protekcję wybawi od pułapek umysłu mą duszę bym mógł się cieszyć z Panem i Dobrymi Bogami po śmierci w czystości przyjęty w Ogrody Morra. - Niech więc Sigmar ma cię w swojej opiece młodzieńcze. - wykonał kilka rytualnych znaków nad głową uczniaka Ambrosia - Pamiętaj jednak chłopcze iż Slaanesh kryje się wszędzie. Nawet w tych codziennych i niepozornych czynnościach. Zakładam jednak, że to wiesz i baczysz na to. - dodał cytując fragment jednego ze swoich kazań a następnie ruszył powolnym krokiem za miłośnikiem flory i fauny. Friedrich spojrzał z przestrachem na swego rozmówcę z myślą, że mu rozum odjęło, czy w istocie sam był on przynależny do Zakazanego Kultu w konspiracji. Wykonał kilka gestów odganiających zło, żachnął się i splunął przez lewe ramię. - To nieszczęście i szaleństwo wielkie przynosi to miano zakazane wymawiać. - szepnął, czy syknął w niedowierzaniu i trwodze - W istocie sam Sigmar was musi mieć w najszczerszej trosce, lecz na miłość Dobrych Bogów błagam was go nie wymawiać. To drugi raz w życiu gdy je słyszę i jak wtedy ciarki po ciele mi idą. Jeno raz Łowca Czarownic Varnisch ważył się je wypowiedzieć otwarcie, za co jak słyszałem niemal go jego koledzy w fachu nie spalili na stosie, a bardzo skorzy byli. - Stanąłeś kiedyś na wprost takiego plugastwa chłopcze, że na sam widok z oczu leciały ci łzy a po plecach przebiegał dreszcz? - zapytał - Walczyłem na wojnie. Widziałem tyle ścierwa, że na samą myśl skręca mi kiszki. Z resztą… - wskazał na przebiegająca przez twarz bliznę - ...znamie tamtych dni już na całe życie przyozdobiło moje nienajmłodsze ciało. Noszę to jako przestrogę dla innych. Dla ciebie, dla twojego mistrza. Dla wszystkich. - znów mówił jakby przemawiał z mównicy do wiernych zgromadzonych w gmachu świątynnym - Mimo tego nie naruszyło to mej wiary choćby na chwilę. To ona jest fundamentem. Teraz i na wieki wieków. Niechajże Sigmar będzie błogosławiony. - mina nabrała surowego wyrazu zaś dłonie zacisnęły się w pięści - A gdy przyjdzie mi się spotkać z jakimś pomiotem nie zawaham się. Chociażbym doliną kroczył ciemną zła się nie ulęknę, bo on jest ze mną. Jego młot i jego łaska są tym co mnie pociesza. Kimże bym był gdybym trząsł się ze strachu przed okrucieństwem do walki z którym zostałem powołany. - spojrzał nagle po ojcowsku na zalęknionego uczniaka. Pomimo gorliwych słów Sigmaryty młodzik patrzał na niego z niepewnością. - Szlachetna postawa, lecz mimo wszystko, doceniłbym gdyby Wielebny dla dobra nas wszystkich wyrzekł się wypowiadać słowa które zagładę, nieszczęścia wszelakie sprowadzają, a na dźwięk których bestie czeluści otchłani lgną jak muchy do gówna. Mamy dość problemów by je dodatkowo spraszać. Mina łysego klera spoważniała zaś wzrok przybrał srogiego charakteru. - Ja zaś doceniłbym gdybyś nie pouczał mnie a kwestie wiary i jej obrony pozostawił kapłanom bo chyba ciut się zagalopowałeś chłopcze! - mówił stanowczo nie krzycząc jednak - Nie zapominaj z kim rozmawiasz! Skup się na swoich ziołach i księgach. Tak będzie lepiej dla nas i ogółu. Dla Gercharta wciąż było zagadką skąd w magach, nawet tak młodych jak Friedrich, brała się ta bezczelność. Ten brak dyscypliny i powściągliwości był mu tak odległy. Nie mógł więc pozwolić sobie na takie zachowanie ze strony podopiecznego Abrosia. Nic nie mówił tylko pokiwał głową. Doszli do drzwi wejściowych Wieży, które młodzik otworzył i wszedł do środka, by stanąć u stopni schodów. Zastanawiał się, czy starszy prałat stracił zmysły by niewypowiedziane i plugawe imię wymawiać, ale po okazaniu totalnego braku skruchy i pokory przed bogami… cóż. Widać i on był zesłańcem na Lustrię. Uśmiechnął się w duszy. - Wielebny spocznie. - wskazał dłonią na stojące krzesła przy stoliku - Sprawdzę, czy Mistrz ma na tą chwilę możliwość was przyjąć jako starego znajomego. Zdarza mu się być bardzo zajętym i gości podejmować, ale zapewne o tym wiecie. Niedługo wrócę. Młodzik odczekał chwilę obserwując co poczyni, lub powie kapłan. Miał co do niego wątpliwości, ale przy Mistrzu Ambrosio mógł się spodziewać wszystkiego jeśli jego przeczucie miało rację. - Dziękuję. Postoje. - odparł krótko a następnie podszedł do biblioteczki czytając tytuły poustawianych tam równo lektur. "Flora i fauna Lustrii", "Ziołolecznistwo dla początkujących", "Mchy i porosty", "Wielki atlas grzybów", "Co w trawie piszczy", "Zwyczaje godowe jeleniowatych", "Ptaki, ssaki, gady i płazy", "Pajęczaki". Tematyka wszystkich książek tyczyła się bezpośrednio domeny samego Ambrosia. Nie zdziwiło to więc kapłana. Chwycił więc jeden z tomików zatytułowany "Świat gadów" i otworzył gdzieś po środku. Mag udał się na górę i stanął u drzwi gabinetu nasłuchując dźwięków aktywności, by po dłuższej chwili wziąć głęboki uspokajający oddech i zapukać oczekując pozwolenia na wejście. * * * - Proszę! - uczeń usłyszał zza drzwi głos swojego mistrza. Widocznie zastał go w swoim gabinecie. Friedrich wszedł do środka i ukłonił się. - Mistrz wybaczy. Petent prosi o audiencję. Dobrze zbudowany, łysy Sigmaryta z blizną. Podaje się za Gercharta Uber. Widać było, że uczniak był niespokojny. Nie czuł się pewnie i bił ze sobą, ale mimo wszystko powiedział ciszej. - Wymówił otwarcie w rozmowie plugawe, demoniczne imię Księcia Rozkoszy, Mistrzu. - Doprawdy? - mistrz kiwał głową na to co mówił uczeń jakby nie działo się nic nadzwyczajnego. Aż do ostatniej jego wzmianki. Wtedy spojrzał na niego uważniej. - To o ciekawych tematach sobie dyskutujesz z nieznajomymi kapłanami Friedrichu. Cóż to był za temat? - gospodarz tej zielonej jaskini z żywych roślin zapytał chcąc mieć lepszą perspektywę niż jakieś wyrywkowe zdanie. Friedrich zamknął za sobą drzwi. Jego niepokój został zastąpiony pewną i niezłomną postawą kiedy składał raport. Zatem w istocie Nowy Świat był miejscem wyrzutków tak jak nosił miano Port… tak jak podejrzewał, czuł i może nawet żywił nadzieję... - Była to luźna rozmowa o ziołach Mistrzu. Wspomniałem o moim projekcie o którym jeszcze nie mieliśmy okazji rozmawiać. Uprawie ziół leczniczych i kuchennych Starego Świata w warunkach Lustryjskich celem polepszenia dobrobytu i gospodarki Portu Wyrzutków. Oczywiście pominąłem fragment o zwiększonych wpływach i zasobach Kolegiów Magii. Założył pośpiesznie, iż i zioła odurzające jest mi uprawiać co sprostowałem jak przystoi szczególnie przy członkach tej formacji, iż to na pokuszenie Mrocznych Potęg wodzi. W tym momencie użył tego imienia, otwarcie i bez strachu prawiąc zwyczajowe morały Świątyni. Rozumiem, że jesteśmy w Nowym Świecie, jednak odnajduję zasadność powściągliwości języka. Ojczyzna może być w ruinie po wojnie, ale nadal mogą naszkodzić krwi. Kuszenie złego jednak na świeżym powietrzu, poza pomieszczeniem chronionym glymphami i runami, w towarzystwie świeżo poznanego człowieka, czarodzieja... czy nie jest to co najmniej nierozsądne? Tym bardziej, że przedstawia się za waszego znajomego. Tak, młodzik zdecydował się grać w szczere i w miarę otwarte karty wkładając prawdę dając przy tym jawny sygnał, że ta rozmowa co się odbyła to też była próba wywiadu. Skupiał się jednak tylko na zadanych pytaniach. Nie mówiąc poza to o co jest się pytanym. Względnie dostarczać złomki dodatkowych informacji dając wybór Ambrosio co z nimi zrobi. Zgodnie z protokołem i pozycją którą zajmował w hierarchii. - Rozumiem. - mistrz wysłuchał uważnie młodzika co sprawiał wrażenie przejętego i mu nie przerwał. Sięgnął po swoją fajkę i zaczął ją bez pośpiechu nabijać co zdaje się pozwalało mu skupić na czymś ręce i myśli. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś Friedrichu. Zapytam o to naszego gościa. Żywię nadzieję, że tak prawy kapłan nie przyszedł tu w żadnym bezbożnym celu. A teraz proszę poproś go tutaj, nie wypada czekać gościowi nie wiadomo jak długo. - mistrz nie wydawał się zaniepokojony i po tej relacji ucznia widocznie sam chciał się rozmówić ze swoim gościem. - A z ziołami odurzającymi byłbyś chyba pierwszym uczniem naszego Kolegium co chociażby tego nie próbował. Więc miej proszę zrozumienie dla bliźnich w tym temacie. Miej na uwadze, że do naszej Sztuki potrzeba różnorodnych składników, także roślinnych więc rozsądne jest być możliwie samowystarczalnym. Jednak wszelką produkcję półproduktów i gotowych produktów ponad to, zwłaszcza poza progi tej zacnej uczelni będę zmuszony ukrócić. Mam nadzieję, że się rozumiemy Friedrichu. A teraz już idź, i poproś naszego gościa na górę. - mistrz skończył czyścić swoją fajeczkę gdy tak już jakby na koniec dodał coś od siebie specjalnie dla swojego ucznia po czym dał mu znać, że dalsza zwłoka w przybyciu łysego gościa byłaby mocno niepożądana. Friedrich ukłonił się Mistrzowi. Co miało być powiedziane zostało. Rozkazy zostały wydane. Starzec nie wspomniał, że nie był mu potrzebny, ale dał jasny znak. Bardzo, dobitnie wyraźny i nie czuł się z tym dobrze. Najgorsze nic nie mógł na to poradzić w tej chwili. Pieprzony dyplomata… ale za to go uwielbiał. Tylko czemu Starzec uczepił się ziół odurzających? Nie interesowało go zwiększenie wpływów Kolegiów o których mówił? Zresztą, dlaczego miał to przeczucie, że Mistrz siedzi głęboko w gównie po uszy? Ważne, że wykazał lojalność i bogobojny przesąd. Na dobre i na złe… zresztą. Po listach które otrzymał na pewno znał jego sytuację i pochodzenie. * * * Friedrich zszedł na dół po schodach i stając u ich stóp powiedział do Gercharta. - Mistrz prosi was do siebie Wielebny. Proszę mi wybaczyć wcześniejsze słowa. To było niestosowne. Zapraszam. Ustąpił miejsca i gestem zachęcił ‘zapewne’ znajomego Mistrza do wejścia po schodach. Gerchart skinął głową zarazem w odpowiedzi na zaproszenie jak i w akcie łaski względem wcześniejszej zbyt duże swobody dużo młodszego od siebie chłopaka. Następnie zaś ruszył w stronę drzwi. * * * [i]- Proszę! - zza drzwi doszedł go głos naczelnika wieży magów. Gdy kapłan wszedł do środka znalazł się w gabinecie w jakim bywał już wcześniej. Ale jednak wciąż mógł wydawać się on niesamowity. Jakby same rośliny zbudowały tą przytulną bańkę dla swojego gościa i gospodarza. Efekt trochę psuła plucha na zewnątrz bo ulewa, mimo skwarnego dnia, dalej bezlitośnie prała ściany i świat zewnętrzny. - A to ty Gercharcie. Wejdź i usiądź proszę. Cóż cię do mnie sprowadza? - gospodarz widząc kto przyszedł uśmiechnął się i wskazał dłonią na jeden z dwóch wolnych i jakże wygodnych foteli. Całkiem inne niż te zwykłe krzesła co miał u siebie sigmarycki prałat. - Pochwalony. - skinął witając się zwyczajowo z gospodarzem Friedrich wszedł za kapłanem i stanął z boku przy drzwiach czekając na dyspozycje. Mówił całe nic. - Dziękuję Friedrichu, to wszystko na razie. - mistrz widząc, znów ucznia podziękował mu za tą pomoc z gościem skinieniem głowy i widocznie chciał porozmawiać z gościem bez osób trzecich. Młody czarodziej ukłonił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Zatem jednak nie był potrzebny, ale miał co chciał. Wiedzę. Szczepek. Kapłan-Heretyk i Magister znali się dość dobrze… - Nie wspominałeś, że masz w zamiarze przyjąć ucznia. - podjął rozmowę z magistrem uprzednio odprowadzając wzrokiem żaka - Poborowy czy sam go odnalazłeś? - mimo już kilku lat spędzonych w szeregach kapłanów najwyższego bóstwa Imperium, Gerchartowi wciąż ciężko było się wyzbyć starych przyzwyczajeń związanych zarówno z kwestią dyscypliny jak i słownictwa. - W wojsku za podważanie autorytetu starszych stopniem trafiało się nieraz i na tydzien czy dwa do karceru pozostając tylko o suchym chlebie i wodzie. - przyjmując zaproszenie gospodarza usiadł w przygotowanym dla gości fotelu - Ale tak, tak. Masz racje. Wiem co chcesz powiedzieć. "To nie wojsko". Musisz jednak przyznać, że ciut kindersztuby jeszcze nikomu nie zaszkodziło. - przerwał jednak naglę miarkując się iż zaraz znów zacznie prawić jakby stał na ambonie a to nie w tej sprawie złożył tą niezapowiedzianą wizytę Ambrosio. - Do rzeczy jednak. Przychodzę w związku z naszą ostatnią rozmową. - splótł palce dłoni patrząc na pykającego fajkę magistra - Trza mi dwóch rzeczy. Składników magicznych i wiedzy. Wiedzy na temat tego gdzie zmierzam i co mogę tam spotkać. Jesteś w stanie mi pomóc? - Tak, jeden z młodszych i nowszych uczniów. Bardzo obrotny młodzieniec. Bardzo młody. - stary magister pokiwał głową patrząc na już zamknięte za owym uczniem drzwi. - Z tymi składnikami myślę, że nie powinno być raczej kłopotu. Znasz cennik. Zrób listę czego ci potrzeba to podeślę kogoś. Jutro może być? - gospodarz zwrócił się do kapłana w tej bardziej przyziemnej sprawie. Nie mówił jakby przewidywał jakieś trudności w tej kwestii. Więc po wymianie towaru za monety był skłonny przychylić się do tej prośby. - Z wiedzą już może być trudniej. Oczywiście możesz z nich korzystać, nasza biblioteka jest do twojej dyspozycji. Ale na miejscu Gerchardzie. Nie chciałbym aby te księgi opuściły naszą bibliotekę. Możesz robić notatki naturalnie ale księgi mają zostać na miejscu. - przy kolejnej prośbie właściwie też nie widział przeszkód ale już jednak pod pewnymi warunkami. - A co do rozmowy z moim uczniem. Wspomniał mi z pewną dozą obaw, że poruszyłeś tam na dole temat kogoś z Mrocznej Czwórki. Bardzo to przeżył. Możesz mi wyjaśnić o co chodziło? - na koniec stary magister sztuk tajemnych niejako wrócił do młodzieńca o jakim rozmawiali na początku. - Zauważyłem właśnie ale to dobrze. Nawet bardzo. - przyznał kładąc ręce na podłokietnikach - Szczególnie w tym miejscu i w tych czasach. Nie rozumiem za to co tu wyjaśniać. - nieco zmarszczył czoło i brwi - A o czym mógł prawić stary kapłan młodszemu o wiele lat od siebie uczniowi sztuki magicznej stojącemu na progu zarówno tak wielkiej mocy jak i pokusy? Tu zaś mogę odwołać się tylko do twojej wielkiej i niepodważalnej wiedzy. Z resztą... - niezachwianie patrzył w oczy magistra - Sam wiesz jak cienka linia dzieli rozsądek od obłędu. Nie muszę ci chyba przypominać jak skończył Meandir. - twarz prałata wykrzywił delikatny grymas gdy wspomniał o druidzie ze starego lądu, który przez brak opamiętania popadł w nałóg i herezję. - Jeżeli zaś chodzi o wcześniejszy temat. - nawiązał do sprawy, z którą przyszedł do czarodzieja - To pozwól więc, że przyśle tu na dniach akolitę Zachariasza. To pilny młodzieniec, którego przydzielił mi ojciec Leorin. Mam go zabrać na tą wyprawę i wyszkolić. Chłopak musi zmężnieć, bo póki co to jedyne co dźwiga to księgi. - łysy kapłan wstał nagle - Na mnie już chyba pora. Swoją drogą. Myślałeś o tym by do tej wyprawy dołączył również twój uczeń? - rzucił pytające spojrzenie w kierunku gospodarza - Trochę dyscypliny by mu nie zaszkodziło. Ja zaś mógłbym mieć na niego oko. --- Stary kapłan wracał samotnie uliczkami, które mimo spadającej z nieba wody nie były aż tak puste jak możnaby się spodziewać. Deszcze lał tu przez bite pół roku. Szło więc się przyzwyczaić. Miało to swoje dobre strony. Higiena wciąż była rzeczą obcą dla dużej części społeczeństwa co niejednokrotnie dało się wyczuć. Gerchart jednak nie rozmyślał nad tym zbytnio w tym momencie. Czekała go wieczorna msza, która dziś to on miał prowadzić. Po niej zaś planował sprawdzić jak Zachariasz radzi sobie z orężem w ręku. Czasu było niewiele a jednooki piewca słowa Sigmara wolał wiedzieć na czym stoi. |
Świątynia Sigmara Czas akcji: 2525.XI.32 wlt; południe; rozmowa z arcykapłanem Leorinem. Przywykł już do tych narzekań swojego przełożonego. Szczególnie wtedy gdy brakowało mu ulubionego napitku, którym mógł przepłukać gardło. Dziś jednak było nieco inaczej niż zwykle a to za sprawą tej nieco zaskakującej informacji, która wyraźnie ucieszyła łysego kapłana. Mimo to nie uzewnętrzniał on swojego entuzjazmu. Przyjął on wieść pokornie jak przystało zarazem na mężczyznę w jego wieku i bojownika Młotodzierżcy. - Tak też uczynię. - odparł krótko zasiadając przy biurku w wprost starszego od siebie kapłana - Masz dla mnie jeszcze jakieś polecenie związane z tą eskapadą? - spojrzał pytająco na rozmówcę. - A to tych co ci dałem to mało? - zaśmiał się przełożony rozbawiony takim pytaniem. Potraktował je chyba dość żartobliwie. - Brutalna prawda jest taka Gerchardzie, że potrzebujemy pieniędzy. Albo czegoś cennego by to wymienić na te pieniądze. Bez tego ciężko będzie ruszyć z miejsca. No a ta eskapada jak to ładnie nazwałeś, daje na to okazję. Dlatego postaraj przygotować się jak należy. Jeśli byś czegoś potrzebował to mów. Nie mogę ci obiecać, że będę mógł ci pomóc, zwłascza materialnie bo sam widzisz jak u nas z materią no ale zrobię co się da. - starszy kapłan zrobił gest i kwaśną minę wskazując na tą mizerię świata doczesnego jaki ich otaczał. Zwłaszcza w murach ich świątyni jaka w porównaniu do swoich odpowiedników w ich ojczyźnie prezentowała się równie skromnie jak ich stadko sigmaryckich wiernych jakimi się opiekowali i mu przewodzili. - Jeżeli będę więc czegoś potrzebować to zgłosze się do ciebie Leorinie. - odparł kiwając głową to w górę to w dół - Pozwól więc, że zabiorę ze sobą tego młodziaka aby zapewnić ci zapas czegoś co nie pozwoli ci tu uschnąć. - zaproponował jak przystało na niższego rangą. Był to zarazem wyraz jego wdzięczności za takie wyróżnienie, które było mu wyraźnie na rękę. - Zachariasza? - przeor wskazał sękatym palcem na ścianę za jaką dyżurował młodzieniec. Chciał chyba sprawdzić czy o nim mowa. Sam znów sięgnął po butelkę i zaczął rozlewać kolejną porcję wina. Umysł podczas tej rozmowy rozruszał się i działał już całkiem sprawnie a nie jak na jej początku. Wówczas gospodarz wydawał się jeszcze spać jednym okiem i wstać lewą nogą. - Tego nicponia? No nie wiem czy to dobry pomysł. Wygląda mi dość mizernie. Żaden z niego wojownik. Nie to co ty. Nie ma doświadczenia. No ale… No cóż, jeśli uważasz, że może ci się przydać to weź go. Ale opiekuj się nim. To nie jest zły chłopak. Nawet jeśli czasem nie pomyśli jak należy wykonywać swoje obowiązki. - przełożony Gercharda trochę się chyba zdziwił takim wyborem. Ale jak tak o tym myślał kręcąc trzymanym kubkiem to nawet był skłonny przychylić się do prośby podwładnego. Chociaż żywił wyraźną wątpliwość w jego odporności na trudy jakie można było się spodziewać podczas takiej eskapady. - Wiem, że to nie oczywisty wybór ale… - spojrzał w stronę drzwi, przez które przed kilkoma chwilami wychodził akolita - …dobry kapłan to nie tylko sprawny wojownik ale i tęgi oraz czysty umysł a ten młodzian wydaje się te dwie ostatnie cechy posiadać. - wrócił wzrokiem na spijającego resztki płynu z kubka staruszka - Zaś z brakami w wyszkoleniu wojskowym jakoś sobie poradzę. Mam swoje sposoby. - uśmiechnął się delikatnie unosząc tylko lewy kącik ust - W każdym razie. Zabieram Zachariusza i ruszamy. Niebawem się widzimy mistrzu. - rzekł wstając od biurka i kiwając lekko głową jakby odmeldowywał się w trakcie składania raportu z frontu. Winnica Czas akcji: 2525.XI.32 wlt; południe; rozmowa z Solanem Zapatą. - Pochwalony. - kapłan wraz ze swym uczniem przywitali się stanąwszy przy szynkwasie na wprost opasłego karczmarza - Solano u siebie? - nie musiał się przedstawiać. Regularnie odwiedzał ten lokal. Zazwyczaj były to wizyty w dwóch celach. Pierwszy bardziej służbowy związany z dostawą wina mszalnego dla Leorina. Drugi raczej bardziej trywialny. Gerchart miał dosyć ryb i całego tego ustrojstwa z rzek i oceanu. Tu miał wszak możliwość wbić swoje pożółkłe już zęby w sowity kawał pieczystego. - Pochwalony ojcze. Tak, zaraz przyjdzie. - jedna z kelnerek jaka akurat była za barem skinęła grzecznie głową kapłanowi i nieco niedbale machnęła dłonią w stronę wejścia na zaplecze. Zachariasz patrzył na to wszystko trochę ciekawskim a trochę baranim wzrokiem. Przy czym pewnie jeszcze próbował udawać, że wcale tak nie jest więc zarobił dość ironiczne spojrzenie kelnerki. A i zaraz kotara od zaplecza odsłoniła się i wyszła przez nie zwalista sylwetka oberżysty. - O. Kto zawitał w nasze progi. Pochwalony ojcze, pochwalony. Znów po winko? Coś wcześniej w tym tygodniu. Czy może coś pieczystego? To zaraz każę przygotować. - Solano chyba trochę się nie spodziewał tego gościa akurat tego dnia i o tej porze. Ale, że ten często tu bywał to jakoś przesadnie zdziwiony nie był. Za to emanował życzliwością dla stałego od paru miesięcy klienta. - Otóż to. - odparł widocznie zadowolony z takiej propozycji - Coś na ząb dla mnie i tego młodzieńca ze mną na pewno nam dobrze zrobi. - skinął lekko głowa w kierunku Zachariasza - Później zaś możemy dobić interesu. Może zjadłbyś z nami. Mam wszak do ciebie parę pytań apropos tej poganki, którą to mają zamiar wystawić na sprzedaż. - Dziękuję za zaproszenie wielebny ale właśnie jadłem. - odparł Solan z miną zastanowienia wypisaną na twarzy. - Ale spocznijcie sobie, zaraz coś wam podam. - wskazał na główną salę. Akurat o tej porze dnia trochę więcej jak połowa miejsc była pusta. Pora obiadowa się kończyła a do wieczornych biesiad było jest całe popołudnie. Dwaj kapłani mieli więc całkiem sporo miejsca do wyboru. - Obiad zaraz będzie. - powiedział gospodarz gdy po krótkim czekaniu przyszedł do ich stołu z tacą, butelką i kubkami. Dosiadł się stawiając to wszystko na stole do dyspozycji gości. - Ta Amazonka? No złapali ją i będą ją za dwa dni sprzedawać na targu. - zaczął od wątku o jaki Gerchart pytał przy szynkwasie. Miał minę i głos jakby nie bardzo wiedział czego rozmówca oczekuje po tym wypytywaniu. - Tyle to i ja wiem. - raczej znużonym tonem odpowiedział na taką informację zwrotną kupca - A coś więcej o tej sprawie ci wiadomo? Kto? Gdzie? I jak ją złapał? - zasypał gospodarza seria pytań odkrajając kawałek dobrze wypieczonego udźca jednego z lokalnych zwierząt - Nie jestem specjalistą ale jak na mój gust takie Amazonki to raczej samotnie nie hasają sobie po dżungli z dala od swoich osad. - porcją strawy wylądowała w ustach kapłana. - Ah, tak, ta dzikuska, tak… - Solano podrapał się po podbródku. Poczekał aż jego pracownica przełoży z tacy na stół zamówiony posiłek. Uśmiechnął się widząc jak młody akolita bardzo się stara nie jeść zbyt łapczywie. A te parę chwil pomogło mu chyba zebrać myśli. - Nie wiem kto ją złapał. Nie interesowałem się tym. Ale to ciekawe. Już trochę tu żyję i mieszkam a nigdy nie słyszałem by jakąś złapali. I to żywą. Słyszałem, że czasem ktoś jakąś spotkał w dżungli. Ale, żeby jakaś w mieście była? Żeby jakąś złapać? No to nie. Nic z tych rzeczy. - pulchny południowiec przyznał z zastanowieniem, że o takim wypadku to do tej pory nie słyszał. Więc i był nieco tym zdziwiony. - Podobno Marko Tramiel się tym zajmuje. On ma prowadzić aukcję co ją mają wystawić na sprzedaż. - kapłanowi samo nazwisko coś obiło się o uszy. Jakiś handlarz chyba. Ale nie bardzo mógł sobie przypomnieć co, jak i kiedy mu wpadło w ucho to nazwisko. - Dobre i tyle. - rzucił krótko - A co ci wiadomo o tej wyprawie w głąb dżungli. Sporo ludzi znasz. Jeszcze więcej się u ciebie zaopatruje. Wiele więc musiałeś słyszeć. Nie racz mnie tylko wszędzie powtarzanymi plotkami. Wiesz. Szczerze jak na spowiedzi. - dodał przepijając dobrze schłodzonym winem. - To też żadna tajemnica. Ot, wicehrabina postanowiła urządzić wycieczkę w głąb dżungli. Po łupy i skarby. Żadna nowość. Co jakiś czas ktoś robi coś takiego. Ale mało kto wraca z takich wycieczek. Jeszcze mniej ze złotem i łupami. Ale ci co wrócą żyją jak lordowie. No i potem to napędza innych na podobne wyprawy. I tak to się toczy. - Zapata powiedział to dość filozoficznym tonem jakby opowiadał o toczącym się kole życia. - No i tym razem wszystkim ma się zajmować Carlos de Rivera. On zwykle urzęduje albo w “Przystani” albo w “Kordelasie”. To z nim trzeba by pewnie gadać o tej wyprawie. Zbierają chętnych na tą wycieczkę. - Estalijczyk zadumał się starając sobie przypomnieć co ostatnio słyszał na temat tej wycieczki jaką organizowała hrabina. - Myślę, że to właściwy człowiek do tego zadania. Dużo pływał, zna tutejsze wody i klimat. Podobno też robił już wycieczki na ląd. I jak był najazd tej floty barbarzyńców to chwalił się, że ich łupił. Może i tak. Bo opychali po karczmach i burdelach różne fanty a i nowych do załogi szukali bo pewnie starych im wyrżnęli. Ale to było ze 2 czy 3 lata temu, jak ta wielka wojna była w Starym Świecie. - przypomniał sobie coś co słyszał kiedyś o tym Riverze ale tak jakby sam tego nie doświadczył a tylko wspominał ówczesne plotki i historie. Starszy mężczyzna pokiwał tylko głowa przyjmując do wiadomości to co ten szerszy w pasie od niego karczmarz mu przekazał. Komentarz był zbędny. Szczególnie iż simgaryta nie dowiedział się raczej niczego nowego. - Wróćmy więc do interesów. Co tam dla mnie masz? - ostry jak brzytwa nóż gładko niczym masło kroił soczyste mięsiwo - Może chciałbyś złożyć jakiś datek na rzecz świątyni? - rzucił nieco żartobliwie unosząc lewy kącik swoich upaplanych w zwierzęcym tłuszczu ust. - No mam to co braliście poprzednio. Jeśli wam posmakowało to tylko powiedzcie ile wam potrzeba. A, i może spóbujecie gorącej estalijki? Mam nową dostawę, schodzi na pniu, karczmy, tawerny nawet do szlachty i kapitanów przychodziło zamówienie. Może ojciec spróbować szklaneczkę. - Solano szybko przeszedł do interesów dodając do swojej oferty nowy produkt. Zawołał do tej kelnerki co przyniosła obiad aby teraz przyszła ze szklanką tego zachwalanego trunku. Ale o żadnym datku dla świątynie dyplomatycznie nie wspominał. - Skoro częstujesz to nie odmówię. Tak na lepsze trawienie. Jednak niewiele. Mamy wszak dzisiaj do załatwienia jeszcze parę drobiazgów. - odparł raczej niezadowolony z nieustępliwości kupca ale no cóż. Handel jest handel. Rządzi się on swoimi prawami. Sigmara nie było co w to mieszać. - Żaden ze mnie spec. - rzekł przechylając naczynie ze świeżo podanym rarytasem - Dla mnie może być. - odparł chłodno ocierając rękawem usta - Weźmiemy więc dwie baryłki. Przydziel jednak chłopakowi kogoś do pomocy. Obawiam się, że ciężar ów ładunku mógłby przerosnąć nawet me możliwości. - widząc twarda postawę kupca chociaz w ten sposob starał się ugrać co nieco. - A ty Zachariaszu dostarcz mistrzowi te smakołyki. - zogniskował spojrzenie na cherlawym akolicie - Poproś go również o dwa drewniane oręże do treningu a sam zaś przygotuj się do wieczornego sprawdzianu z umiejętności bojowych. Tak tuż przed modlitwą. - dodał żołnierskim tonem - Zobaczymy na co cię stać. Wieża Ambrosio Czas akcji: 2525.XI.32 wlt; południe; rozmowa z Dhratlach i Ambrosio Wieża Ambrosio, Wieża Magistra Ambrosio, Wieża Magów, różnie mówiono na ten budynek. Właściwie to nie była to tylko wieża. Ot wieża to był najbardziej reprezentacyjny i charakterystyczny budynek. Pozostałe stajnie, szopy, domy ogrodzone wysokim żywopłotem wyglądały już bardziej zwyczajnie. Ale to już Gerchart mógł stwierdzić także i podczas poprzednich wizyt. Na razie przydałoby mu się jakiekolwiek schronienie przed tą ulewą jaka wciąż padała. Do tego zerwał się całkiem mocny wiatr więc ten żywopłot i mijane drzewa szumiały i trzeszczały niczym jacyś potępieńcy. Friedrich z uśmiechem wychodził z budynku dormitorium z niebywałym uśmiechem rzucając do kogoś w środku krótkie... - Jasne! Obracając głowę przed siebie jego mina lekko przybrała wyraz zwątpienia gdy zobaczył… kapłana. Kapłana Sigmara ze wszystkich możliwych w Porcie Wyrzutków. Bardzo, ale to bardzo nietypowy widok. Nie mniej uśmiechnął się pogodnie, a zwątpienie było chwilowe i kierując do niego kroki mówił z nutami wesołości. - Wielebny aby się nie zgubił? Jeśli nie byliście zapowiedziani Mistrz może nie przyjąć, ale ja służę pomocą. Friedrich “Sonnenblume” Zimmer. Czegóż potrzeba duszy pokornego słudze Króla Bogów? - Duo nae, Sigmarus Supremus. - odparł w klasycznym nie wiedząc zbytnio z kim ma do czynienia. - Ambrosio jest więc czymś zajęty? - nie czekając jednak na odpowiedź kontynuował - Myślę jednak, że znajdzie dla mnie chwilę. - spokojnym tonem zauważył ten dość istotny szczegół - Chociaż jest jednak rzecz w której mógłbyś mi pomóc. Mianowicie. Kim jesteś chłopcze? - spytał nieco podejrzliwie marszcząc jedna z brwi - I nie pytam rzecz jasna o imię. - nie kojarzył mężczyzny a ten mimo swojego wyglądu zdradzającego niejako iż jest on podopiecznym magistra w rzeczywistości mógł okazać się kimś zupełnie innym. Tyle to mówiło się o złodziejaszkach czy innych szujach kręcących się po okolicy. Z reszta okolica również była nietypowa. Istna wylęgarnia różnego rodzaju szumowin. Ostrożności więc nigdy za wiele. Uśmiech młodzieńca się poszerzył. Niemal każdy kapłan był na swój sposób ignorantem w magicznym świecie. Jak niemal wszyscy. Jakby nie patrzeć, Nowy Świat, stare dylematy! - Wędrowny Czarodziej Kolegium Życia, Wielebny…? - powiedział zawieszając pytanie na samym końcu dając jasno do zrozumienia jego pragnienie w sposób czysto subtelny. Ten tutaj wyglądał mu bardziej na woja, niż uczonego w piśmie. Hm, tacy też są przydatni. Jeśli nie trochę toporni… Doszukiwał się drugiego dna w tym uśmieszku swojego rozmówcy. Nie wiedział jednak czy ten coś knuje czy raczej jest pod wpływem tych swoich ziółek i naparów. Oboje piastowali życie oboje jednak w trochę inny sposób. - Starszy prałat Gerchart Uber. Oddany i wierny sługa naszego Pana Sigmara. - też w końcu się przedstawił nie zapominając o swoim tytule - A to od kiedy Ambrosio przyjął na nauki żaka? - wciąż doszukiwał się pochodzenia Friedricha - Od jakiegoś już czasu odwiedzam Magistra. Ciebie jednak nigdy do tej pory nie widziałem. - Jestem tutaj już dłuższą chwilę Wielebny. Czasem tracę rachubę czasu. Sam nie wiem czy z dwa miesiące, czy parę tygodni. Powód mojej absencji jest prosty. Większość czasu spędzam nad księgami, lub w pracowni. Nie zapominając o dodatkowych projektach. - odpowiedział uprzejmie Zimmer. - Mniemam, że znajomość z Mistrzem Ambrosio układa się dobrze? Przyznam, że to dość niecodzienny widok, ale w końcu jesteśmy w Nowym Świecie. - dodał z lekkim zaciekawieniem. - Nad księgami powiadasz…? - zadumał chwilę - To tak jak Zachariasz. - raczej głośno myślał aniżeli zwracał się bezpośrednio do druida - No dobrze, dobrze a prace nad czym tak zajmują ci czas? - dopytywał mocno zaciekawiony lustrując potarganego czarodzieja - Jeżeli zaś chodzi o znajomość z twoim gospodarzem. Hmmm… - trzymał złożone dłonie wzrok miał jednak surowy - Znamy się jeszcze ze Starego Lądu i sam Sigmar widocznie skrzyżował nasze drogi właśnie tutaj. Niezbadane są wyroki boskie. - Zaiste, Wolą Sigmara było to szczęśliwe spotkanie. - odpowiedział kiwając głową młodzik - Nic nadzwyczajnego. Zaledwie próby opracowania, a następnie udoskonalenia upraw roślin leczniczych i prozdrowotnych z Kontynentu w surowych warunkach Lustryjskich. Nieszczęśliwie, jest to funduszo i czasochłonne. Mój prywatny projekt, można powiedzieć. Ku dobrobytu i rozwojowi ludności Starego Kontynentu na tych ukropnych ziemiach. - Widzę więc, że nie tylko nasza świątynia boryka się z problemami natury materialnej. - pokiwał głową pojmując dylemat uczonego - Lecznicze, prozdrowotne i… - pokiwał głową tak jak to czyni ojciec dający rady swojemu niesfornemu synowi - ...odurzające zapewne. - westchnął. Jednak ludzką rzeczą było błądzić. Najważniejsze było jednak by cel był słuszny a ten w przypadku rozmówcy taki się być właśnie zdawał. - Dam ci więc radę. Z dobrego serca Friedrichu. - jego głos nabrał mentorskiego tonu - Szykuje się wyprawa. W głąb dziczy. Ktoś taki jak ty przydałby się tam. Mógłbyś poszerzyć swoją wiedzę i napchać mieszek. Sonnenblume pokiwał głową. - Dziękuję za miłe słowo i radę Wielebny, jednak decyzja nie należy do mnie. - odpowiedział. Wszak nie musiał mówić, że Mistrz wyraził już przychylność na jego prośbę. Zresztą i tak pogadają, a nie jego było miejsce poruszać sprawy Kolegialne z kimś kto równie dobrze mógł nie być znajomym Reprezentanta Kolegiów na Lustrię. - Jednak posądzacie mnie niesłusznie o zioła umysł mącące. Wszak to na pokuszenie Mrocznych Potęg wodzi i niegodne byłoby narażać myśli, a co za tym serce i ciało na zgubny wpływ i mutacje. Oznakę zepsucia. Przyznam jednak, że rozważam również uprawę ziół kuchennych i przypraw. Klimat nas otaczający jednak temu nie sprzyja i polegamy na imporcie z Kontynentu co strasznie podnosi cenę. Stałe źródło zaopatrzenia natomiast mogłoby poprawić jakość życia poprzez obniżkę cen i uniezależnienie się od kaprysów Mananna i chciwości kupców… oczywiście, lepiej o tym nie mówić. Ci ludzie mają jedynie mamonę w sercu i strach się bać myśleć co by byli w stanie uczynić by chronić swój interes. - Cieszy mnie twoja roztropność. Oboje jednak wiemy, że granica między magią, nauka a obłędem jest bardzo cienka i zbyt często lubi się zacierać. - prawił jak to miał w zwyczaju - Twój pomysł zaś brzmi interesująco. Mi niestety brakuje wiedzy w tej sferze. Myślę, że mój podopieczny Zachariasz lepiej nadawałby się do takiej rozmowy. - przyznał - Miło się tak rozmawia synu. Prowadź jednak do swojego mistrza. Czas goni a mnie dziś czeka jeszcze wieczorne nabożeństwo. Jeżeli jednak będziesz chciał kontynuować tą rozmowę to zawsze możesz mi potowarzyszyć w drodze powrotnej. - Oczywiście Wielebny Ojcze, proszę ze mną. - powiedział wykonując gest zachęcający i ruszył w stronę Wieży - Wasz Zachariasz brzmi na młodego, utalentowanego człowieka, nie ukrywam, że byłoby przyjemnością móc go poznać. Co do obłędu, jestem pewny w pokorze przed majestatem Młotodzierżcy, że wasze wsparcie w modlitwie co do Pana ulatuje o boską protekcję wybawi od pułapek umysłu mą duszę bym mógł się cieszyć z Panem i Dobrymi Bogami po śmierci w czystości przyjęty w Ogrody Morra. - Niech więc Sigmar ma cię w swojej opiece młodzieńcze. - wykonał kilka rytualnych znaków nad głową uczniaka Ambrosia - Pamiętaj jednak chłopcze iż Slaanesh kryje się wszędzie. Nawet w tych codziennych i niepozornych czynnościach. Zakładam jednak, że to wiesz i baczysz na to. - dodał cytując fragment jednego ze swoich kazań a następnie ruszył powolnym krokiem za miłośnikiem flory i fauny. Friedrich spojrzał z przestrachem na swego rozmówcę z myślą, że mu rozum odjęło, czy w istocie sam był on przynależny do Zakazanego Kultu w konspiracji. Wykonał kilka gestów odganiających zło, żachnął się i splunął przez lewe ramię. - To nieszczęście i szaleństwo wielkie przynosi to miano zakazane wymawiać. - szepnął, czy syknął w niedowierzaniu i trwodze - W istocie sam Sigmar was musi mieć w najszczerszej trosce, lecz na miłość Dobrych Bogów błagam was go nie wymawiać. To drugi raz w życiu gdy je słyszę i jak wtedy ciarki po ciele mi idą. Jeno raz Łowca Czarownic Varnisch ważył się je wypowiedzieć otwarcie, za co jak słyszałem niemal go jego koledzy w fachu nie spalili na stosie, a bardzo skorzy byli. - Stanąłeś kiedyś na wprost takiego plugastwa chłopcze, że na sam widok z oczu leciały ci łzy a po plecach przebiegał dreszcz? - zapytał - Walczyłem na wojnie. Widziałem tyle ścierwa, że na samą myśl skręca mi kiszki. Z resztą… - wskazał na przebiegająca przez twarz bliznę - ...znamie tamtych dni już na całe życie przyozdobiło moje nienajmłodsze ciało. Noszę to jako przestrogę dla innych. Dla ciebie, dla twojego mistrza. Dla wszystkich. - znów mówił jakby przemawiał z mównicy do wiernych zgromadzonych w gmachu świątynnym - Mimo tego nie naruszyło to mej wiary choćby na chwilę. To ona jest fundamentem. Teraz i na wieki wieków. Niechajże Sigmar będzie błogosławiony. - mina nabrała surowego wyrazu zaś dłonie zacisnęły się w pięści - A gdy przyjdzie mi się spotkać z jakimś pomiotem nie zawaham się. Chociażbym doliną kroczył ciemną zła się nie ulęknę, bo on jest ze mną. Jego młot i jego łaska są tym co mnie pociesza. Kimże bym był gdybym trząsł się ze strachu przed okrucieństwem do walki z którym zostałem powołany. - spojrzał nagle po ojcowsku na zalęknionego uczniaka. Pomimo gorliwych słów Sigmaryty młodzik patrzał na niego z niepewnością. - Szlachetna postawa, lecz mimo wszystko, doceniłbym gdyby Wielebny dla dobra nas wszystkich wyrzekł się wypowiadać słowa które zagładę, nieszczęścia wszelakie sprowadzają, a na dźwięk których bestie czeluści otchłani lgną jak muchy do gówna. Mamy dość problemów by je dodatkowo spraszać. Mina łysego klera spoważniała zaś wzrok przybrał srogiego charakteru. - Ja zaś doceniłbym gdybyś nie pouczał mnie a kwestie wiary i jej obrony pozostawił kapłanom bo chyba ciut się zagalopowałeś chłopcze! - mówił stanowczo nie krzycząc jednak - Nie zapominaj z kim rozmawiasz! Skup się na swoich ziołach i księgach. Tak będzie lepiej dla nas i ogółu. Dla Gercharta wciąż było zagadką skąd w magach, nawet tak młodych jak Friedrich, brała się ta bezczelność. Ten brak dyscypliny i powściągliwości był mu tak odległy. Nie mógł więc pozwolić sobie na takie zachowanie ze strony podopiecznego Abrosia. Nic nie mówił tylko pokiwał głową. Doszli do drzwi wejściowych Wieży, które młodzik otworzył i wszedł do środka, by stanąć u stopni schodów. Zastanawiał się, czy starszy prałat stracił zmysły by niewypowiedziane i plugawe imię wymawiać, ale po okazaniu totalnego braku skruchy i pokory przed bogami… cóż. Widać i on był zesłańcem na Lustrię. Uśmiechnął się w duszy. - Wielebny spocznie. - wskazał dłonią na stojące krzesła przy stoliku - Sprawdzę, czy Mistrz ma na tą chwilę możliwość was przyjąć jako starego znajomego. Zdarza mu się być bardzo zajętym i gości podejmować, ale zapewne o tym wiecie. Niedługo wrócę. Młodzik odczekał chwilę obserwując co poczyni, lub powie kapłan. Miał co do niego wątpliwości, ale przy Mistrzu Ambrosio mógł się spodziewać wszystkiego jeśli jego przeczucie miało rację. - Dziękuję. Postoje. - odparł krótko a następnie podszedł do biblioteczki czytając tytuły poustawianych tam równo lektur. "Flora i fauna Lustrii", "Ziołolecznistwo dla początkujących", "Mchy i porosty", "Wielki atlas grzybów", "Co w trawie piszczy", "Zwyczaje godowe jeleniowatych", "Ptaki, ssaki, gady i płazy", "Pajęczaki". Tematyka wszystkich książek tyczyła się bezpośrednio domeny samego Ambrosia. Nie zdziwiło to więc kapłana. Chwycił więc jeden z tomików zatytułowany "Świat gadów" i otworzył gdzieś po środku. Mag udał się na górę i stanął u drzwi gabinetu nasłuchując dźwięków aktywności, by po dłuższej chwili wziąć głęboki uspokajający oddech i zapukać oczekując pozwolenia na wejście. --- - Proszę! - uczeń usłyszał zza drzwi głos swojego mistrza. Widocznie zastał go w swoim gabinecie. Friedrich wszedł do środka i ukłonił się. - Mistrz wybaczy. Petent prosi o audiencję. Dobrze zbudowany, łysy Sigmaryta z blizną. Podaje się za Gercharta Uber. Widać było, że uczniak był niespokojny. Nie czuł się pewnie i bił ze sobą, ale mimo wszystko powiedział ciszej. - Wymówił otwarcie w rozmowie plugawe, demoniczne imię Księcia Rozkoszy, Mistrzu. - Doprawdy? - mistrz kiwał głową na to co mówił uczeń jakby nie działo się nic nadzwyczajnego. Aż do ostatniej jego wzmianki. Wtedy spojrzał na niego uważniej. - To o ciekawych tematach sobie dyskutujesz z nieznajomymi kapłanami Friedrichu. Cóż to był za temat? - gospodarz tej zielonej jaskini z żywych roślin zapytał chcąc mieć lepszą perspektywę niż jakieś wyrywkowe zdanie. Friedrich zamknął za sobą drzwi. Jego niepokój został zastąpiony pewną i niezłomną postawą kiedy składał raport. Zatem w istocie Nowy Świat był miejscem wyrzutków tak jak nosił miano Port… tak jak podejrzewał, czuł i może nawet żywił nadzieję... - Była to luźna rozmowa o ziołach Mistrzu. Wspomniałem o moim projekcie o którym jeszcze nie mieliśmy okazji rozmawiać. Uprawie ziół leczniczych i kuchennych Starego Świata w warunkach Lustryjskich celem polepszenia dobrobytu i gospodarki Portu Wyrzutków. Oczywiście pominąłem fragment o zwiększonych wpływach i zasobach Kolegiów Magii. Założył pośpiesznie, iż i zioła odurzające jest mi uprawiać co sprostowałem jak przystoi szczególnie przy członkach tej formacji, iż to na pokuszenie Mrocznych Potęg wodzi. W tym momencie użył tego imienia, otwarcie i bez strachu prawiąc zwyczajowe morały Świątyni. Rozumiem, że jesteśmy w Nowym Świecie, jednak odnajduję zasadność powściągliwości języka. Ojczyzna może być w ruinie po wojnie, ale nadal mogą naszkodzić krwi. Kuszenie złego jednak na świeżym powietrzu, poza pomieszczeniem chronionym glymphami i runami, w towarzystwie świeżo poznanego człowieka, czarodzieja... czy nie jest to co najmniej nierozsądne? Tym bardziej, że przedstawia się za waszego znajomego. Tak, młodzik zdecydował się grać w szczere i w miarę otwarte karty wkładając prawdę dając przy tym jawny sygnał, że ta rozmowa co się odbyła to też była próba wywiadu. Skupiał się jednak tylko na zadanych pytaniach. Nie mówiąc poza to o co jest się pytanym. Względnie dostarczać złomki dodatkowych informacji dając wybór Ambrosio co z nimi zrobi. Zgodnie z protokołem i pozycją którą zajmował w hierarchii. - Rozumiem. - mistrz wysłuchał uważnie młodzika co sprawiał wrażenie przejętego i mu nie przerwał. Sięgnął po swoją fajkę i zaczął ją bez pośpiechu nabijać co zdaje się pozwalało mu skupić na czymś ręce i myśli. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś Friedrichu. Zapytam o to naszego gościa. Żywię nadzieję, że tak prawy kapłan nie przyszedł tu w żadnym bezbożnym celu. A teraz proszę poproś go tutaj, nie wypada czekać gościowi nie wiadomo jak długo. - mistrz nie wydawał się zaniepokojony i po tej relacji ucznia widocznie sam chciał się rozmówić ze swoim gościem. - A z ziołami odurzającymi byłbyś chyba pierwszym uczniem naszego Kolegium co chociażby tego nie próbował. Więc miej proszę zrozumienie dla bliźnich w tym temacie. Miej na uwadze, że do naszej Sztuki potrzeba różnorodnych składników, także roślinnych więc rozsądne jest być możliwie samowystarczalnym. Jednak wszelką produkcję półproduktów i gotowych produktów ponad to, zwłaszcza poza progi tej zacnej uczelni będę zmuszony ukrócić. Mam nadzieję, że się rozumiemy Friedrichu. A teraz już idź, i poproś naszego gościa na górę. - mistrz skończył czyścić swoją fajeczkę gdy tak już jakby na koniec dodał coś od siebie specjalnie dla swojego ucznia po czym dał mu znać, że dalsza zwłoka w przybyciu łysego gościa byłaby mocno niepożądana. Friedrich ukłonił się Mistrzowi. Co miało być powiedziane zostało. Rozkazy zostały wydane. Starzec nie wspomniał, że nie był mu potrzebny, ale dał jasny znak. Bardzo, dobitnie wyraźny i nie czuł się z tym dobrze. Najgorsze nic nie mógł na to poradzić w tej chwili. Pieprzony dyplomata… ale za to go uwielbiał. Tylko czemu Starzec uczepił się ziół odurzających? Nie interesowało go zwiększenie wpływów Kolegiów o których mówił? Zresztą, dlaczego miał to przeczucie, że Mistrz siedzi głęboko w gównie po uszy? Ważne, że wykazał lojalność i bogobojny przesąd. Na dobre i na złe… zresztą. Po listach które otrzymał na pewno znał jego sytuację i pochodzenie. --- Friedrich zszedł na dół po schodach i stając u ich stóp powiedział do Gercharta. - Mistrz prosi was do siebie Wielebny. Proszę mi wybaczyć wcześniejsze słowa. To było niestosowne. Zapraszam. Ustąpił miejsca i gestem zachęcił ‘zapewne’ znajomego Mistrza do wejścia po schodach. Gerchart skinął głową zarazem w odpowiedzi na zaproszenie jak i w akcie łaski względem wcześniejszej zbyt duże swobody dużo młodszego od siebie chłopaka. Następnie zaś ruszył w stronę drzwi. --- - Proszę! - zza drzwi doszedł go głos naczelnika wieży magów. Gdy kapłan wszedł do środka znalazł się w gabinecie w jakim bywał już wcześniej. Ale jednak wciąż mógł wydawać się on niesamowity. Jakby same rośliny zbudowały tą przytulną bańkę dla swojego gościa i gospodarza. Efekt trochę psuła plucha na zewnątrz bo ulewa, mimo skwarnego dnia, dalej bezlitośnie prała ściany i świat zewnętrzny. - Witaj Gercharcie. Wejdź i usiądź proszę. Cóż cię do mnie sprowadza? - gospodarz widząc kto przyszedł uśmiechnął się i wskazał dłonią na jeden z dwóch wolnych i jakże wygodnych foteli. Całkiem inne niż te zwykłe krzesła co miał u siebie sigmarycki prałat. - Pochwalony. - skinął witając się zwyczajowo z gospodarzem Friedrich wszedł za kapłanem i stanął z boku przy drzwiach czekając na dyspozycje. Mówił całe nic. - Dziękuję Friedrichu, to wszystko na razie. - mistrz widząc, znów ucznia podziękował mu za tą pomoc z gościem skinieniem głowy i widocznie chciał porozmawiać z gościem bez osób trzecich. Młody czarodziej ukłonił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Zatem jednak nie był potrzebny, ale miał co chciał. Wiedzę. Szczepek. Kapłan-Heretyk i Magister znali się dość dobrze… - Nie wspominałeś, że masz w zamiarze przyjąć ucznia. - podjął rozmowę z magistrem uprzednio odprowadzając wzrokiem żaka - Poborowy czy sam go odnalazłeś? - mimo już kilku lat spędzonych w szeregach kapłanów najwyższego bóstwa Imperium, Gerchartowi wciąż ciężko było się wyzbyć starych przyzwyczajeń związanych zarówno z kwestią dyscypliny jak i słownictwa. - W wojsku za podważanie autorytetu starszych stopniem trafiało się nieraz i na tydzien czy dwa do karceru pozostając tylko o suchym chlebie i wodzie. - przyjmując zaproszenie gospodarza usiadł w przygotowanym dla gości fotelu - Ale tak, tak. Masz racje. Wiem co chcesz powiedzieć. "To nie wojsko". Musisz jednak przyznać, że ciut kindersztuby jeszcze nikomu nie zaszkodziło. - przerwał jednak naglę miarkując się iż zaraz znów zacznie prawić jakby stał na ambonie a to nie w tej sprawie złożył tą niezapowiedzianą wizytę Ambrosio. - Do rzeczy jednak. Przychodzę w związku z naszą ostatnią rozmową. - splótł palce dłoni patrząc na pykającego fajkę magistra - Trza mi dwóch rzeczy. Składników magicznych i wiedzy. Wiedzy na temat tego gdzie zmierzam i co mogę tam spotkać. Jesteś w stanie mi pomóc? - Tak, jeden z młodszych i nowszych uczniów. Bardzo obrotny młodzieniec. Bardzo młody. - stary magister pokiwał głową patrząc na już zamknięte za owym uczniem drzwi. - Z tymi składnikami myślę, że nie powinno być raczej kłopotu. Znasz cennik. Zrób listę czego ci potrzeba to podeślę kogoś. Jutro może być? - gospodarz zwrócił się do kapłana w tej bardziej przyziemnej sprawie. Nie mówił jakby przewidywał jakieś trudności w tej kwestii. Więc po wymianie towaru za monety był skłonny przychylić się do tej prośby. - Z wiedzą już może być trudniej. Oczywiście możesz z nich korzystać, nasza biblioteka jest do twojej dyspozycji. Ale na miejscu Gerchardzie. Nie chciałbym aby te księgi opuściły naszą bibliotekę. Możesz robić notatki naturalnie ale księgi mają zostać na miejscu. - przy kolejnej prośbie właściwie też nie widział przeszkód ale już jednak pod pewnymi warunkami. - A co do rozmowy z moim uczniem. Wspomniał mi z pewną dozą obaw, że poruszyłeś tam na dole temat kogoś z Mrocznej Czwórki. Bardzo to przeżył. Możesz mi wyjaśnić o co chodziło? - na koniec stary magister sztuk tajemnych niejako wrócił do młodzieńca o jakim rozmawiali na początku. - Zauważyłem właśnie ale to dobrze. Nawet bardzo. - przyznał kładąc ręce na podłokietnikach - Szczególnie w tym miejscu i w tych czasach. Nie rozumiem za to co tu wyjaśniać. - nieco zmarszczył czoło i brwi - A o czym mógł prawić stary kapłan młodszemu o wiele lat od siebie uczniowi sztuki magicznej stojącemu na progu zarówno tak wielkiej mocy jak i pokusy? Tu zaś mogę odwołać się tylko do twojej wielkiej i niepodważalnej wiedzy. Z resztą... - niezachwianie patrzył w oczy magistra - Sam wiesz jak cienka linia dzieli rozsądek od obłędu. Nie muszę ci chyba przypominać jak skończył Meandir. - twarz prałata wykrzywił delikatny grymas gdy wspomniał o druidzie ze starego lądu, który przez brak opamiętania popadł w nałóg i herezję. - Jeżeli zaś chodzi o wcześniejszy temat. - nawiązał do sprawy, z którą przyszedł do czarodzieja - To pozwól więc, że przyśle tu na dniach akolitę Zachariasza. To pilny młodzieniec, którego przydzielił mi ojciec Leorin. Mam go zabrać na tą wyprawę i wyszkolić. Chłopak musi zmężnieć, bo póki co to jedyne co dźwiga to księgi. - łysy kapłan wstał nagle - Na mnie już chyba pora. Swoją drogą. Myślałeś o tym by do tej wyprawy dołączył również twój uczeń? - rzucił pytające spojrzenie w kierunku gospodarza - Trochę dyscypliny by mu nie zaszkodziło. Ja zaś mógłbym mieć na niego oko. - A i jeszcze jedno. Co ci wiadomo na temat niejakiego Marko Tramiel? - spytał stojąc już praktycznie u samych drzwi. --- Stary kapłan wracał samotnie uliczkami, które mimo spadającej z nieba wody nie były aż tak puste jak możnaby się spodziewać. Deszcze lał tu przez bite pół roku. Szło więc się przyzwyczaić. Miało to swoje dobre strony. Higiena wciąż była rzeczą obcą dla dużej części społeczeństwa co niejednokrotnie dało się wyczuć. Gerchart jednak nie rozmyślał nad tym zbytnio w tym momencie. Czekała go wieczorna msza, która dziś to on miał prowadzić. Po niej zaś planował sprawdzić jak Zachariasz radzi sobie z orężem w ręku. Czasu było niewiele a jednooki piewca słowa Sigmara wolał wiedzieć na czym stoi. --- Mecha 01 Gerchart; wiedza o Marku Tramiel (INT); 40+0-10=30; rzut: Kostnica 34 > remis = coś tam kojarzy ale bez detali Gerchart; targowanie z Solano (OGŁ + Targowanie vs SW + Targowanie); (40)20+10-20=10; rzut: Kostnica 48 > 50+10-35=25; 25-48=-23 > m.por = raczej nie |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:44. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0