lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Systemy i dyskusje historyczne (http://lastinn.info/systemy-i-dyskusje-historyczne/)
-   -   Galeria postaci historycznych (http://lastinn.info/systemy-i-dyskusje-historyczne/8233-galeria-postaci-historycznych.html)

Adr 09-11-2009 20:58

Galeria postaci historycznych
 
Galeria postaci historycznych


Geneza tematu:

Uznałem, że warto założyć temat gdzie będzie można wkleić historię swojej postaci do sesji historycznej. Z jednej strony, aby pochwalić się własną postacią, z drugiej może być pomocny w celach edukacyjnych.

Temat może pomóc mniej doświadczonym użytkownikom i posłużyć za wzór do napisania własnej postaci. W razie gdyby kiedyś powstały warsztaty historyczne, będzie to jeden z tematów z materiałami do których będę się odwoływał.

Zachęcam do wklejania własnych postaci z zakończonych lub upadłych sesji. Można wklejać również ciekawsze i szerzej opracowane postacie z sesji w realu.

Chętnie widziałbym również postacie historyczne z sesji np.WoDa Mrocznych wieków i innych systemów mających silne zakorzenienie w rzeczywistości historycznej. Ta propozycja dotyczy również OPków z innych działów Lastinn i chęć współpracy między działami.


Zasady:

1. Jeden post jedna postać.

2. Wklejamy własne postacie. Ważne: Postacie autorstwa innych osób/graczy wklejamy tylko za ich zgodą. Osoba łamiąca ten punkt regulaminu zostanie ukarana.

3. Proszę zaznaczać w tytule posta epokę i system, do którego przynależy postać. Można zamieszczać również link do sesji.

4. Warto zaznaczać czy postać jest bardziej fikcyjna, czy bardziej oparta na faktach, np. istniejąca, prawdziwa osoba plus dodane jakieś wymyślone rzeczy, czy całkiem fikcyjna.

5. Mistrz gry ma prawo wrzucać postacie NPCów. Bohaterowie niezależni nie zawsze są tak rozbudowani jak postacie gracze, ale też mogą być ciekawi.

6. Proszę dbać o estetykę wrzucanego tekstu i obrazków w historii postaci.
Temat jest przede wszystkim dla czytelników - dlatego ma być estetyczny. Wszystkie nieczytelne posty zostaną przeze mnie poprawione.

7.
Podpunkt dla leniwych: W razie gdyby ktoś nie miał czasu poprawić estetyki, wrzucić posta, a jest zainteresowany udostępnieniem postaci - proszę o kontakt na PW. Obiecuje zedytować każdą historię.

8. Wabik dla łowców reputek: Każdy post spełniający powyższe warunki zostanie nagrodzony pozytywną reputacją.


9. Propozycje nowych zasad i zmian w zasadach proszę zgłaszać na PW.


Zapraszam do wklejania swoich postaci

Adr 11-11-2009 23:18

[Storytelling] Kongo 1964 r.
 
Jean Paul Brant - Postać do sesji Mulele maj operacja "River" - postać całkowicie fikcyjna.

Brazzaville, październik 1964


Ciężkie kotary przysłaniały wszystkie okna w niewielkim pokoiku na drugim piętrze hotelu „Henrietta”. Hotel leżący w odległości niewiele większej niż rzut kamieniem od Poto-Poto (przedmieście Brazzaville zamieszkałe przez ludność murzyńską) zamieszkiwali w znacznej większości europejczycy i kilku przybyszy z ameryki środkowej.

Zaciemniony pokój, o którym mowa zajmował francuski dziennikarz – Jean Paul Brant. Francuz wylegiwał się właśnie na wygniecionym łóżku, a bose stopy opierał się o chłodną ścianę lodówki. Na jego owłosionej piersi stała butelka zimnego piwa „Polar”, która kojarzyła się mu natrętnie z twarzą Patrice Lumumby. Jean miał takie wrażenie od czasu kiedy jego znajomy profesor Alain Lecroux uświadomił mu, że Lumumba był kiedyś pracownikiem browaru produkującego tą markę.

Chłodna butelka co chwila wędrowała do spierzchniętych ust francuza. Po każdym łyku Jean przymykał oczy i delektował się delikatną goryczką sycącą pragnienie zmęczonego ciała. Brant snuł rozmyślania przeplatane gęsto wspomnieniami lektur, które czytał jeszcze przed wyjazdem z Paryża.

„Andre Gide chyba miał rację pisząc, że Brazzaville wygląda tak jakby spało. Gide relacjonując swój pobyt w Kongu w publikacji „Voyage au Congo” wydanej w 1927 przez NRF pisał tak:

„Ale zdaję sobie sprawę, że nie można tutaj nawiązać prawdziwego kontaktu z niczym; to nie znaczy bynajmniej, że wszystko jest sztuczne; nie, ale pomiędzy mną a wszystkim, na co patrzę, znajduje się jakby matowa szyba cywilizacji i każda rzecz wydaje mi się wyjałowiona.”

„Taka matowa szyba – myślał Jean - otacza większość europejczyków przybywających do Afryki i przysłania możliwość naturalnego widzenia rzeczywistości. Wszyscy nosimy w sobie tą barierę wiedzy, która narosła przez pokolenia kultywujące tradycyjne przesądy. Każdy z białych przybyszów patrzy na Afrykę, ale nie widzi Afryki taką jaka jest naprawdę. Do naszych twarzy przylgnęła jakaś niewidzialna bariera, która jak niedopasowane okulary zniekształca nasze możliwości widzenia. Zrozumienie czarnych wydaje się prawie niemożliwe. Jak zbliżyć się choć trochę do prawdziwego obrazu Afryki?” – dziennikarz postawił sobie pytanie.

Jednak znalezienie odpowiedzi musiało zaczekać, ponieważ właśnie nadchodziła pora na codzienne odwiedziny w „szpitalu”. Jean nazywał „szpitalem” pokój profesora Alaina Lecrouxa znajdujący się piętro niżej w tym samym hotelu. Profesor chorował odkąd wspólnie przybyli do Brazzaville, a Jean pełnił rolę jego opiekuna i dostawcy świeżych informacji.

Dziennikarz odstawił pustą butelkę w kąt pokoju. Po czym obrzucił wzrokiem cały pokój szukając wśród stosów gazet tych tytułów, które zwykle zanosił swemu przyjacielowi. Kilka minut zajęło mu zanim poskładał kilka najświeższych gazet w zgrabny stosik. Chwilę później trzasnęły drzwi. Jean opuścił pokój z naręczem gazet i innych zadrukowanych papierów.




Jean Paul Brant – francuz, 35 lat,

Urodził się w 1929 roku na przedmieściach Paryża. Ojciec Jeana był urzędnikiem, a matka była nauczycielką geografii. Jean właśnie po matce odziedziczył zamiłowanie do podróży. W dzieciństwie jego wyobraźnię rozbudzał olbrzymi globus, który służył jego matce jako pomoc dydaktyczna. W 1944 roku w wypadku samochodowym zginął jego ojciec (został potrącony przez samochód prowadzony przez pijanego niemieckiego oficera). Od tego czasu w głowie Jeana zakorzeniła się myśl o wyjeździe z Francji. Po ukończeniu szkoły Jean zaczął studiować antropologię kulturową, ale po roku studiów zrezygnował i przeniósł się na studia dziennikarskie.

Żonaty od 1949 roku z Anna Kalman. Anna pracuje również w dziennikarskim fachu, jest korektorem tekstów w jednej z paryskich gazet. Anna to osoba cierpiąca na depresję, często miewa huśtawkę nastroju. Państwo Brant mają dwójkę dzieci: Julia – 14 lat; Alan – 10 lat.

Jean po ukończeniu studiów Brant odbywał staż laboratorium fotograficznym świetnie rozwijającego się w początkach lat 60-tych dziennika France-Soir. Właśnie w czasie tej praktyki nabył umiejętność: profesjonalnego fotografowania. A szef redakcji France-Soir, Pierre Lazareff (postać autentyczna) zaoferował mu pracę w dziale fotograficznym. Jean przyjmuje posadę, ale pragnienie podróżowania sprawia, że po kilku miesiącach przenosi się do działu zagranicznego. Gdzie wreszcie ma możliwość wyjazdów zagranicznych. Jean był kilkakrotnie wysyłany przez redakcję do Algierii, Tunezji i Egiptu oraz do innych krajów północno-afrykańskich. Po roku pracy dostaje wyłączność na materiały dotyczące północnej Afryki.

Jean uwielbia te wyjazdy w delegacje i czuje się doskonale kiedy opuszcza Francję. Inne zdanie ma na ten temat jego żona Anna, która niepokoi się i denerwuje ciągłymi wyjazdami męża. W chwili rozpoczęcia sesji małżeństwo państwa Brant przeżywa kryzys. Jean wyjeżdża do Konga, aby oderwać się od konfliktu z żoną. Co wcale nie znaczy, że nie zatęskni za rodziną w chwilach zagrożenia.


Okoliczności wyjazdu do Konga.

We wrześniu 1964 roku Jean zaangażował się w nowe, znacznie poważniejsze przedsięwzięcie niż dotychczasowe podróże. Znajomy z czasów studenckich profesor Alain Lecroux zajmujący się etnografią zaprosił go do zrobienia reportażu o folklorze jednego z plemion badanych w Francuskim Kongo. W połowie października 1964 Jean wraz z trzyosobowym zespołem etnografów wylądował w Pointe Norie, skąd udali się koleją do Brazzaville. Po kilkudniowym pobycie w stolicy nadeszła depesza o wycofaniu się sponsora ekspedycji. Ta niepomyślna wiadomość zbiegła się z chorobą profesora Lecroux. Pozostała dwójka badaczy wróciła do Francji negocjować ze sponsorem i poszukiwać funduszy na sfinansowanie badań. Jean pozostał w Brazzaville opiekując się profesorem, który coraz bardziej podupadał na zdrowiu.

Jean odbywał codzienne rozmowy z profesorem, który żywo interesował się nowymi doniesieniami z Francji, ale również z całego świata. Lecroux szczególnie zainteresowany był sytuacją polityczną w Kongu Belgijskim. W latach 50-tych odbył długą podróż po tym ciekawym kraju jak zwykł go określać. Jak się okazało profesor był świetnie zorientowany w sytuacji politycznej tego państwa i śledził jego losy od uzyskania niepodległości w 1960. Profesor zaczął go namawiać do wyjazdu do Leopoldville i podrzucił mu pomysł zrobienia reportażu o aktualnych wydarzeniach w Kongu Belgijskim.

Jean waha się, ale nuda i bezczynność w jaką popadł w Brazzaville przekonuje go do podjęcia jakichś działań. W końcu przystaje na pomysł profesora i postanawia spróbować swych sił jako korespondent wojenny. Kontaktuje się z Martinem Contre znajomym redaktorem naczelnym tunezyjskiego tygodnika „Jeune Afrique”. Telefoniczniezawiera z nim umowę na materiał zdjęciowy z frontu w ogarniętym wojną Kongu Belgijskim.

Dwa tygodnie przygotowań do ekspedycji upływają Jeanowi na czytaniu i dokształcaniu się w sytuacji jak panuje w Kongu. Przy okazji Jean poznaj trochę historię tego państwa ze szczególnym uwzględnieniem okresu od uzyskania niepodległości (1960). Brant dobrze przygotował się do wyprawy. W jednej z lecznic w Brazzaville przeszedł badania lekarskie i zaszczepił się przeciw chorobom tropikalnym. Z Jeune Afrique Jean otrzymał zaliczkę (jaka to kwota pozostawiam decyzji MG), którą przeznaczył na zakup najpotrzebniejszych rzeczy (nowe filmy do aparatu i inne rzeczy przydatne w podróży).

Jean pożegnał się z profesorem Lecroux i obiecał mu słać listy z Konga oczywiście w miarę możliwości. 10 listopada 1964 wsiadł w samolot i po szybkim przelocie z Brazzaville wylądował w Leopoldville na podmiejskim lotnisku Njili.

Jean zatrzymał się w hotelu Memling (autentyczny hotel osnuty złą sławą, wg Pasierbińskiego ulubione miejsce spotkań i burd najemników). Jak okazało się w tym czasie hotelu przeżywał napływ nowych gości w większości podejrzanych typków ostentacyjnie obnoszących się z bronią. Hotel Memling usytuowany jest w najruchliwszej części miasta w pobliżu Bulwaru 30 czerwca i Avenue Stanley.

Cel podróży:

Pierwotnym celem podróży do Konga Belgijskiego jest zrobienie reportaż na temat konfliktu jaki tam wybuchł. Na miejscu okaże się jednak, że nie można tego dokonać bez pewnego zaangażowania emocjonalnego w rozgrywane wydarzenia. Jednak w trakcie sesji cel podróży zostanie przewartościowany i ulegnie przesunięciu na bardziej przyziemne marzenie o przeżyciu i powrocie do domu w jednym kawałku.

Charakter:

Archetyp, który narzuca mi się gdy myślę o tej postaci to dziennikarz-intelektualista. Jean to człowiek, który dużo myśli, rozważa. Charakterystyczna dla niego jest refleksyjna natura. Niby ma swoje ustabilizowane poglądy, ale do jego myślenia czasami wkrada się relatywizm. Jean potrafi dostrzegać piękno natury jak również piękno, które można odnaleźć w drugim człowieku. Ciekawi mnie jak taki intelektualista będzie zachowywał się na wojnie. Zastanawiam się jak jego psychika wyglądałaby w warunkach wojennych.. Kiedy nie ma czasu na myślenie i spokojne snucie rozważań. Ale musi przede wszystkim działać i przeżyć.

Wygląd i umiejętności:

Twarz widać na złączonym poniżej obrazku. Jean jest mężczyzną postawnym, ale daleko mu do atletycznej budowy ciała. Dosyć zwinny, ale czasami leniwy. W dżungli będzie musiał zmienić kilka swych przyzwyczajeń.
Ze zmysłów wyróżnić należy bardzo dobry wzrok, który wraz z instynktowną spostrzegawczością wydaje się dużym atutem fotoreportera. Natomiast pewnym ograniczeniom podlegają zmysł słuchu i węchu, które są cechami ujemnymi postaci najprawdopodobniej odziedziczonymi po rodzicach.



Umiejętności:

1. Znajomość historii Konga i miejscowych warunków politycznych oraz społecznych. Jean będzie wiedział kto jest kim w Kongu i jakie interesy tam reprezentuje. Nazwiska przewijające się w młodej historii Konga też nie są mu obce. Jako były student antropologii będzie mógł wiedzieć coś o obyczajach i wierzeniach plemion afrykańskich.

2. Umiejętność profesjonalnego fotografowania w terenie niezależnie od panujących warunków. Umiejętność zyskana dzięki praktyce w zawodzie fotoreportera.

3. Umiejętność obchodzenia się z bronią na poziomie podstawowym. Nabył ją dwu miesięcznym na przeszkoleniu wojskowym dla studentów. Strzelić potrafi, ale nie lubi militariów i nie zna się na broni. Dla Jean karabin maszynowy to karabin maszynowy, raczej nie rozróżni niuansów i modeli broni.

4. Znajomość języków (człowiek po studiach zna nie tylko swój ojczysty język)

Francuski – perfekcyjnie - język rodzimy (wykształcenie wyższe w dziedzinie związanej z językiem – dziennikarstwo - znacznie poszerza słownictwo postaci)

Angielski – podstawy umożliwiające porozumiewanie się; (dołożyłem ten język, bo trzeba będzie czasem otworzyć gębę do pani feministki i tego szlachcica angielskiego

Lingala i Suahili – zna kilka podstawowych zwrotów w tych językach;

Wyposażenie:

1. Teczka prof. Alaina Lecroux’a:

Jest to drewniane pudełko o wymiarach 25x20 cm wykonane z ciemnego hebanowego drewna. Ale ważniejsza od opakowania jest zawartość. W środku znajdują się dwa bruliony z zapisami prof. A. Lecroux’a opatrzonymi tytułem „Notatki z podróży po Kongu Belgijskim w latach 1952-53”. Korespondencja czylikilka listów od różnych osób adresowanych do profesora Lecroux. Wycinki z gazet dotyczące sytuacji w Kongu Belgijskim w ciągu 4 ostatnich lat (1960-64). Poza tym kilka ciekawych zdjęć, rachunków i innych luźnych notatek.

2. Sprzęt fotograficzny:

Wyprodukowana w 1956 roku Leica M3 z obiektywem 35 na 2,8mm. Jak na początek lat sześćdziesiątych jest to bardzo dobry sprzęt. Aparat znajduje się w specjalnym nieprzemakalnym etui zamocowanym na ramieniu Jean za pomocą dwu długich skórzanych pasków. Filmy do aparatu kilkanaście sztuk i zapasowy obiektyw. Ten aparat ma dla Jeana znaczenie sentymentalne. Ma nawet swoje imię: Sheila.



Drugi zapasowy aparat ten sam model Leica M3, aleten został zakupiony dopiero w Brazzaville i Jean dopiero oswaja się z nowym nabytkiem.

3. Dyktafon + 4 kasety magnetofonowe: jakiś stary model wyprodukowany w latach pięćdziesiątych.

4. Papierosy:

Trzy kartony papierosów Gauloises, typowo francuska marka. Dlaczego akurat ta marka papierosów i jaka jest związana z tym historia o tym dowiesz się z jednego z moich postów. O ile przyjmiesz mnie do sesji

5. Duży plecak +5 do nieprzemakalności oraz podręczna torba podróżna zwykle wisząca na ramieniu.





Wybrana literatura:

1. Andrzej Zajączkowski, Niepodległość Konga a kolonializm belgijski: zarys historyczno-socjologiczny, Warszawa 1969. (ciężka typowo naukowa książka – z całym aparatem naukowym w postaci przypisów, ale zawiera sporo interesujących faktów. Dobra do korzystania wybiórczego)

2.Tadeusz Pasierbiński - Śmierć w technikolorze, 1969 (szczególnie interesująca książka dla najemników, pozycja bardziej popularna niż naukowa – polecam)

3. Tadeusz Pasierbiński - Kongo - nie tylko tam-tamy (porusza większość ważnych kwestii dotyczących Kongo w latach 60-tych)

4. Patrick, Chauvel, Reporter wojenny, 2005 (świetny zbiór reportaży wojennych, książka naprawdę godna polecenia)

Z powodzeniem można korzystać z książek Ryszarda Kapuścińskiego.


PS. Jak Milly się zgodzi to przykleję także jej postać.

Arango 05-12-2009 22:33

Dzikie Pola - XVII wiek
 
Karta imć Jacka Bończy towarzysza znaku lekkiego

Postać całkowicie fikcyjna stworzona na potrzeby sesji : Przed Burzą

Historia Postaci:

Tak zapisał jego narodziny proboszcz z kościoła św Andrzeja w Bołożniskach na Litwie.

"Dnia św Jacka, 17 augusta Roku Pańskiego 1612 roku nieszczęsnego bo klęską pana Potockiego od Turczyna pod Sasowym Rogiem znaczny przyszedł na świat w majątku Liwy syn urodzonego Marka Bończy i Marii z Błudnickich, któregom dni 4 później ochrzcił sposobiąc do wiary naszej katolickiej i nadał imiona Jacka Marka. Ojciec jego mający dotąd tylko dwie córki nie posiadał się z radości i Bogu i Najświętszej Panience znaczne wota ufundował"

Lakoniczny zapis nie oddaje szczęścia jakie zapanowało w domu Bończów. Ojciec stary żołnierz co służyć jeszcze zaczął za Batorego w chorągwi pancernej do pewnego majątku doszedł wyrugował prawem i lewem z kompanionymi sąsiada swego co z nim wespół na Liwach siedział pana Błazickiego. Trapił się teraz, że sąsiedzi, (a szczególnie Błaziccy co jako wilcy tylko czyhają, poszanowanie prawa za nic mając) dobra rozdrapią, tedy z męskiego potomka ucieszył się wielce mając go za nagrodę za lata służby Ojczyznie w walce z jej przeciwnikami, osobliwie spasłymi Moskwicinami i kozactwem.

Żołnierzem będąc twardym w obejściu, dla Jacka serce miał miękkie i często siedząc w sadzie przy trójniaczku dumał, jakby tu syna wykierować, by majątek pomnożyć, a zdziebełka z niego nie stracić. Frasował się tedy pan Marek i czesto z panią Marią radzili, aż uradzili, że syna trzeba do Wilna słać na naukę. Tę cenił bardzo bowiem pan Bończa sam będąc w piśmie i czytaniu bardzo biegłym (nie jak owe psie syny Błaziccy co im wozny wyrok w sądzie musiał dwa razy czytać nim pomiarkowali że Liwy Bończów są na wieki wieków już).

Tedy Roku Pańskiego 1620 pojechali obaj Bończowie do Wilna. Tam pan Marek syna u Jezuitów zostawił, sam zaś pod znaki hetmańskie się udał by ostatni raz przeciw Turczynowi stanąć. Jako wyprawa się skończyła wiedzą wszyscy i nie ma co wspominać, by łez zacząć nie ronić, grunt, że przepadł pan Bończa nie wiadomo czy zabit, czy w jasyr wzięty.

Rozpoczął tedy nauki młody Jacek, ale gdzie mu tam do nauk było. Łacinę mu ojcowie musieli wbijać rózeczkami w tę część ciała co nijak nauce nie służy, a skutek i tak był marny. Arytmetyki za nic pojąć nie mógł, pacierze klepał byle jak, wiary naszej świętej tyle umiał że go poganinem zwać nie można było. Jedyna jego radość to lekcja w palcaty i wyrwać się ze szkoły na tumulty, co żacy i młodzież czyniła innowiercom mocno dokuczając prym wodzić (choć i lat ledwie trzynastu dochodził) na co Ojcowie pobożni z wyrozumieniem patrzyli rozumując że każdy tak Bogu służy jak umie, jeden księgi i pieśni nabożne sprawując, inny heretyków przebrzydłych Panu Naszemu bijając.

Chłopak stale wieści o ojcu wypatrywał, a o nim wieści po wyprawie nie było. Zginął, mówili jedni. Pobrany w jasyr - mawiali drudzy. Tedy dziwić się nie ma że wiosną roku 1628 Jacek lat już szesnaście mający konwikt pożegnał i w pielesze domowe ruszył. Lecz co zastał ? Majątek w ruinie gospodarskiego oka pozbawiony. Chłopi zbiegli po większości, sąsiedzkich "wizyt" się bojąc, albo przez onych w niewolę pobrani zostali. Błaziccy bowiem dwa zajazdy urządzili protestacyję jakąś i papiery (a Bóg świadkiem że sfałszowane pewnie) do sądu podając.

Trapił się młody Bończa, trapiła pani Maria aż postanowiono. Osiedzieć przy takim sąsiedzie (bo Błaziccy niedalekie Porywki dzierżyli) nie można, rugować jedyna rada. Wyprawić trzeba było Jacka do szwagrów - Kazimierza i Jana co przy wojsku siedzieli aż hen przy ukraińskich stepach.

Jacek na dorodnego młodzieńca wyrósł jeno krwi gorącej był co mu matka wypominała, jako że woznemu co z pozwem przyszedł zjeść go kazał szablę przy karku trzymając i nawet popić nie pozwolił, na co też bardzo ta krzywa była że nie po chrześcijańsku blizniego potraktował na łyk wina nie pozwalając, przez co mógł woznemu papier w żywocie kamieniem stanąć.

Pociągnął młody Bończa ku wojsku, szwagrów swych spotkał i o krzywdzie jaka ich spotkała powiedział. Zafrasowali się obaj i postanowili co Kazimierz jako starszy do Liw pociągnie i kompanię zbierze by Błazickim (oby ich mór wydusił) odpór dać a Jan zaopiekuje się chłopakiem w choragwi lekkiego znaku w której sam służył. Wielki wtedy zamęt był w wojsku za sprawą partii różnych swoje racje w nich przedstawiających, aż doszło do potyczki miedzy chorągwiami kwarcianymi a kozactwem.

Buchnął tez zaraz płomień powstania A.D. 1630 nad którym władzę wziął niejaki Fedorowicz. Uporał się z nim jednak JWP Hetman Koniecpolski a potem to już było jak na karuzelu. A to zagony tatarskie tępić, a to hultajstwo do porządku przywodzić jako to w latach 1635, 37 i 38.

Po tym jednak bieda przyszła na wojsko. Kto szczęścia nie miał jako pan Jacek i do chorągwi prywatnych nie zdążył się zaciągnąć temu by chyba z głodu umrzeć przyszło. Tedy odbieżali od chorągwi żołnierze by własnym sumptem się żywić. Takoż odbieżał i młody Bończa.

Teraz szablę swą wynajmował wiele nie bacząc, czy prawu, czy bezprawiu służy. Grunt że gorzałka była i do dziewki przytulić można się było. Wtedy, a był to Rok Pański 1647 do Lwowa przybył i tam w służbie miecznika podolskiego służył.

Gorąco jednak rychło mu się tam zrobiło a to za sprawą podstarościego pana Jerzyńskiego co wielce żołnierzom swobodnym krzyw był. A to zamykać chciał do wieży za palenie z samopałów po nocy, a to szabli wyciągnąć nie można było by pachołkowie jego się nie zjawiali, ciężki był prawdziwej szlachcie wolność ich stanowi należną oprymując. Tak się jakoś stało że wieczoru pewnego spotkali się pan Bończa z panem Jerzyńskim. Kompanionów i pachołków też się trochę znalazło i jak do rozmowy doszło zdziebko się zalterowali wszyscy.

Tak to opisał w swych pamiętnikach mistrz lutniczy Piotr Kremończyk : "Stało wtedy bieda wielka jako to żołnierstwo rozwłóczone po wojnach ostatnich w mieście się rozbijało. Pan Jerzyński człowiek prawy hamować ich próbował, Spotkali się kiedyś na ulicy Wąskiej żołnierzy-swawolników kilku i pan podstarości z pachołkami. Jezus Maryja dopust Boży tam nastał. Pan Jerzyński przez rozum cięty przez niejakiego Bończę martwym padł, pachołków też kilku nabito, kamienice z dymem poszły trzy i kramów kilka. Kazał potem Pan Burmistrz Kacper Lwowczyk na gardle swawolników ścigać, ale ci uszli już z miasta, gdzie nie wie nikt."

Takim to sposobem pan Jacek Roku Pańskiego 1647 znalazł się na Dzikich Polach.


Wygląd:



Imię, nazwisko: Jacek Marek Bończa

Nacja: Litwin

Typ: Były żołnierz lekkiego znaku, obecnie "szabla do wynajęcia"

Wiek, wzrost, waga, wiara
35 lat, około 172 cm. waga 70 kg, katolik




Charakter:

Człek mimo swego wieku porywczy, służbę jednak zna i rozkazów słuchać potrafi. Wypić, dziewkę przytulić, teraz to się dla niego liczy.

Niezbyt pobożny, po prawdzie za jedno mu kto w co wierzy. Nieco przesądny jak każdy żołnierz, chętnie słucha opowieści o duchach, czy strzygach, choć stara się do tego nie przyznawać.

"Nowej szlachty" nie znosi, pogardliwie tez odnosi się do osiadłych szaraczków, nie ma skrupułów by brać im spyżę czy paszę.

Honor ceni, ale pojmuje go swoiście. Uważa że każdy, kto obrońców
Ojczyzny wspomóc nie chce to cham i chłop co za szlachtę się podaje, przeto złupić takiego choćby i mnichem był to nauczka nie rabunek. Oszukiwać przy kościach, czy piciu to dla niego obelga największa.

Szanuje żołnierzy, podczas pojedynku nie sięgnie po żaden z italskich czy francuskich sposobów by przeciwnika pokonać.

Nienawidzi Tatarów i Turków, choć szanuje jako żołnierzy, najlepszym miejscem natomiast dla Kozaka jest pal (choć i o nich jako o żołnierzach dobrze mówi).


Inne:

Żywi szacunek dla śp hetmana Żółkiewskiego i jego potomków, jak również Hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolski. Z wielkim uznaniem wyraża się też o Jeremim Wiśniowieckim, którego widział w bitwie pod Ochmatowem.

Rankor do niego mają krewni pana Jerzyńskiego podstarościego, choć dalibóg nie wiadomo o co bo jak szlachcic w pojedynku usieczony został.

Błazickich nie znosi i jak takowego spotka, albo krewnego jakiegoś ich momentalnie na szable wyzwie.



Nie mam cierpliwości poprawiać układu postu niestety, brakuje również ekwipunku.

Milly 06-12-2009 20:43

[Storytelling] Kongo 1964 r.
 
Anna Brant - postać całkowicie fikcyjna, stworzona do sesji Mulele maj Operacja "River"

[historia postaci jest niemal wyłącznie obyczajowa, bez głębszych historycznych korzeni - zamieszczam ją ponieważ jest istotną częścią postaci Jeana Paula Branta i stanowi jego dopełnienie]




Urodzona w 1930 roku we Francji. Najstarsza córka państwa Kalmanów (oprócz Anny mają jeszcze czwórkę synów). Jej matka jest krawcową, ojciec – bez wykształcenia, dorabia jako „złota rączka” i cierpi na chorobę alkoholową, przez którą traci większość pieniędzy, jakie uda mu się zarobić.

W domu rodzinnym Anny nie przelewało się zbytnio, jednak jej matka robiła wszystko, żeby zapewnić swoim dzieciom dobre dzieciństwo. Zaszczepiła w córce miłość do nauki i książek. Wierzyła, że gdy Anna dobrze się wykształci, bogato wyjdzie za mąż i będzie miała lepsze życie, niż ona. Córka pomagała jej wychować braci, udzielała też odpłatnych korepetycji, aby poprawić nieco domowy budżet – zawsze bardzo dobrze się uczyła i miała talent do przekazywania innym wiedzy. Dzięki pomocy matce, która całe dnie i noce spędzała na szyciu (brała zwykle bardzo dużo zamówień, by zarobić jak najwięcej), zyskała umiejętność prowadzenia domu i gotowania, a dla swych młodszych braci była niemal jak matka.

Zawsze była bardzo wrażliwą marzycielką. Pociągała ją literatura. Marzyła o studiach filologicznych i karierze pisarki. Gdy tylko mogła, spędzała czas w bibliotece, przynosiła do domu ogromne ilości książek, które szybko pochłaniała. Miała 16 lat, gdy pierwszy raz odważyła się wysłać swoje prace do gazety. Z zapartym tchem czekała na jakąkolwiek odpowiedź, ale gdy minęły dwa miesiące, a skrzynka nadal była pusta, zwątpiła w swój talent i niemal porzuciła swoje marzenie, myśląc iż do niczego się nie nadaje. Jej wrażliwość, a nawet przewrażliwienie, brak odporności na niepowodzenia życiowe i myśl, że wszystko, co złe, spotyka ją niejako „za karę”, były zaczątkami depresji, która rozwinęła się u niej w późniejszym czasie. Jej niska samoocena była z pewnością związana z ojcem alkoholikiem i warunkami, jakie panowały w jej rodzinnym domu. Z ojcem nigdy nie miała dobrych kontaktów, podobnie jak matka bała się go i wolała zamykać się w swoim świecie, niż z nim walczyć. Choć kochała matkę i braci, marzyła o jak najszybszym opuszczeniu domu i studiowaniu. Nigdy za bardzo nie myślała o mężczyznach i zakładaniu rodziny, choć tęskniła za prawdziwym uczuciem i księciu z bajki. Była jednak przeświadczona, że większość mężczyzn jest pokroju jej ojca, a inni, porządni mężczyźni nawet na nią nie spojrzą.

W wieku 19 lat, tuż przed egzaminami na wymarzone studia, wiele się zmieniło w życiu Anny. Poznała wówczas Jeana, który był wtedy studentem antropologii i po raz pierwszy zakochała się naprawdę, głęboko i do szaleństwa. Spotkali się po raz pierwszy w bibliotece - w wyniku pomyłki bibliotekarki do rąk Jeana trafiły lektury przeznaczone dla Anny, a ona z kolei dostała zamówione przez niego książki. Oboje byli zaskoczeni doborem literatury i szybko się okazało, że mają podobne gusta i zainteresowania. Już po pierwszej rozmowie oboje byli sobą oczarowani, a po kilku kolejnych spotkaniach wiedzieli, że spędzą ze sobą resztę życia. Potrafili rozmawiać ze sobą całymi godzinami, dosłownie o wszystkim. Dość szybko odkryli, że uczucia i namiętności, które ich ogarnęły, to miłość i pożądanie. Nie minęło więc wiele czasu, a zostali parą.

Anna wzorowo zdała egzaminy na filologię francuską. Wkrótce okazało się jednak, że jest w ciąży. Choć ślub nie był planowany, a ich znajomość trwała ledwie kilka miesięcy, zarówno Anna jak i Jean byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie i jasno patrzyli w przyszłość. Niestety Anna źle znosiła ciążę i musiała szybko zrezygnować ze studiów, by donosić dziecko. Obiecała sobie jednak, że tak szybko, jak to będzie możliwe, wróci na uczelnię. W tym czasie Jean zmienił kierunek na dziennikarstwo, a ich kondycja finansowa nieco się pogorszyła. Gdy Julia przyszła na świat, wiele pomogła im teściowa Anny. Była już wtedy emerytowaną nauczycielką i pomogła znaleźć dla synowej pracę w szkolnej bibliotece. Choć nie było im lekko, wciąż czuli się szczęśliwi i mieli ze sobą wspaniały kontakt.

Po narodzinach drugiego dziecka, Alana, coś zaczęło się zmieniać. Jean skończył już studia i zaczął staż w laboratorium fotograficznym. Jego zainteresowania bardziej pochłonęła praca, niż rodzinny dom. Anna znalazła lepszą pracę, jako korektorka tekstów w gazecie, jednak kosztowało ją to o wiele więcej czasu. Nigdy nie dokończyła rozpoczętych studiów, a jej marzenia powoli płowiały i ulatywały. Małżonkowie zaczęli się rozmijać, coraz mniej rozmawiać, coraz rzadziej spotykać, choć przecież mieszkali pod jednym dachem. Dziećmi wciąż zajmowała się teściowa. Anna rozluźniła kontakty ze swoją rodziną, co z kolei też wpędzało ją w poczucie winy. Starała się mimo wszystko wspomagać coraz bardziej ślepnącą matkę, przesyłając jej pieniądze. To z kolei doprowadzało do kłótni z Jeanem, który nigdy nie przepadał ani za jej ojcem, ani za braćmi, którzy niestety poszli w ślady rodzica. Twierdził, że ich ciężko zarobione pieniądze pójdą na utrzymanie nierobów i pijaków. Na dodatek mąż co prawda kochał oboje dzieci, ale wyraźnie faworyzował Julię, odstawiając Alana na dalszy plan, co chłopiec dość mocno odczuwał. Anna poczuła, że traci kontrolę nad swoim życiem i grunt wymyka się jej spod nóg. Nigdy nie umiała sobie radzić z problemami.

Pierwszy poważny kryzys i początek depresji przyszedł wraz z wyjazdem Jeana na pierwszą delegację. Anna poczuła wówczas, że mąż oddalił się od niej tak bardzo, że nie wiedziała już ani co myśli, ani co czuje. Kiedyś znali siebie tak dobrze, że potrafili rozmawiać nawet bez słów. A teraz... Teraz Jean oświadczył, że wyjeżdża na delegację, zupełnie nie pytając żony, co o tym myśli, nie mówiąc dlaczego i po co właściwie. Przecież jako dziennikarz nie zarabiał źle.

Z Anną zaczęło się wtedy coś dziać. Nagle przestała widzieć sens dalszego życia, nie chciało jej się nic robić, potrafiła nagle wpaść w atak histerii i paniki, a zaraz potem ze złością zrzucić ze stołu talerz. Gdy Jean wracał z delegacji, jej stan się poprawiał, jednak sama nie potrafiła przerwać chłodnej atmosfery panującej między nimi, a mąż... być może był na to zbyt dumny, a może po prostu nie chciał. Ta ostatnia myśl sprawiała, że melancholia jej nie opuszczała. Im częściej wyjeżdżał, tym bardziej jej stan się pogarszał. Zaczęła zaniedbywać dzieci i pracę. Na szczęście w porę teściowa zorientowała się o co chodzi. Była na tyle mądrą kobietą, by nie wchodzić z butami w życie swojego syna i synowej, ale gdy działo się naprawdę źle, potrafiła pomóc, doradzić. Wysłała Annę do lekarza i zabrała do siebie dzieci na kilka dni. Na stan psychiczny lekarz niewiele mógł jej poradzić, poza wypisaniem ziół i różnych tabletek, zaleceniami spokoju i długiego odpoczynku.

Ten stan trwał kolejne miesiące, w ciągu których małżeństwo Anny i Jeana rozpadało się coraz bardziej. Ona była w takim stanie apatii, że nawet wybuch wojny nie mógłby jej poruszyć. On natomiast sam gryzł się ze swoimi problemami i potrzebami, nie mogąc liczyć na żonę. Najgłębsze uczucia przelał na dorastającą już córkę, co z kolei jeszcze gorzej wpłynęło na Annę. Zaczęła faworyzować młodszego Alana, a to znowu bardziej podzieliło ich rodzinę i wprowadziło jeszcze większe konflikty, szczególnie na linii nastoletniej Julii i jej matki. Wydawało się, że teraz wystarczy już tylko kropla, by przelała się czara goryczy i by wszystko się rozleciało. Jean wówczas postanowił wyjechać do Afryki, co Anna odebrała jako ucieczkę, być może już na zawsze. Myślała o targnięciu się na własne życie.

W stanie skrajnego psychicznego wycieńczenia, z samobójczymi zamiarami i przybierającą na sile histerią, znalazła ją teściowa. Po raz kolejny pomogła jej się otrząsnąć. Przeprowadziła z nią bardzo poważną rozmowę, podczas której Anna wyznała jej wszystko, co ją tak bardzo dręczy. Teściowa odstawiła jej leki, które nałogowo już łykała, przemówiła jej do rozsądku i razem z dziećmi zabrała na wieś, do wynajętej stancji.

Tego roku wrzesień był bardzo ciepły, było więc to jak przedłużenie wakacji dla Julii i Alana. Anna spędziła tam prawie dwa miesiące. W ciągu tego czasu jej stan znacznie się poprawił. Rozmowy z teściową przynosiły ogromną ulgę i wlewały w jej serce nową nadzieję. Na nowo również ułożyła swoje relacje z dziećmi. Wyjaśniła starszej Julii, że jest chora i przez to wszystkie te kłopoty, że kocha ją nad życie i zrobi wszystko, żeby było tak jak dawniej. Młodszemu Alanowi również wytłumaczyła, że teraz będzie lepiej i wszystko się ułoży. Tak jak dawniej czytała dzieciom książki, bawiła się i spędzała z nimi każdą chwilę. Zaczęła też pisać dziennik, który miał się dla niej stać sposobem na wylanie wszystkich uczuć i lepszego zrozumienia siebie.

Po kilku tygodniach Anna z dziećmi i teściową wrócili do domu. Bała się tego dnia, bała się powrotu do rzeczywistości, do pracy, do szarości i codzienności. Bała się, że to wszystko, co się wydarzyło, cała jej przemiana, gdzieś odejdą. Lecz gdy zaraz po powrocie w skrzynce pocztowej zobaczyła kopertę poczty lotniczej i stempel z Afryki, całe szczęście na nowo powróciło. Jean pisał do niej! Jakże dawno tego nie robił! Może kilka razy na początku, a potem długie tygodnie milczenia. List od niego musiał być szczęśliwym znakiem. Nie przypuszczała nawet jak bardzo się myliła.

Jean po krótkim wstępie, pozdrowieniach dla dzieci i suchych zapewnieniach, że u niego wszystko dobrze, poinformował żonę, że jego wizyta w Afryce znacznie się przedłuży, gdyż postanowił zrobić reportaż o aktualnych wydarzeniach w Kongu. Chciał zostać korespondentem wojennym. Ta informacja początkowo ścięła Annę z nóg. Jeszcze dwa miesiące temu zapewne załamałaby się zupełnie i znowu zaczęła myśleć o samobójstwie. Teraz jednak wstąpił w nią nowy duch. Jean nie wie przecież jak wiele się zmieniło. Że Anna ma teraz tak dobre relacje z dziećmi, że nie bierze już leków, że chce wszystko naprawić. Myśli, że w domu jest tak samo jak w dniu, w którym go opuszczał. Nic więc dziwnego, że nie chce tu wracać, że woli rzucić się w wojenną zawieruchę, byle by tylko nie wracać do Paryża, do rodziny, która przestała być rodziną. Musi się dowiedzieć, że jest zupełnie inaczej! Tylko jak? Ma napisać list? Wysłać mu pamiętnik, do którego przelała wszystkie myśli, w którym widać, jak bardzo się zmieniła? Mógłby nie uwierzyć lub co gorsza – list dotarłby zbyt późno! Nie, należało działać od razu i szybko.

Anna wydała niemal całe oszczędności, by dostać się do Konga. Obiecała dzieciom, że wróci jak najszybciej i przywiezie ze sobą ich ojca. Zostawiła je u teściowej, która popierała działania synowej, lecz bała się o jej los podczas samotnej wyprawy na drugi koniec świata. Anna jednak nadal czuła w sobie ogromną wolę działania i nie przejmowała się zupełnie tym, co może się stać. Musiała odnaleźć męża. Musiała powiedzieć mu co do niego czuje, jak bardzo go kocha i jak strasznie tęskni. Jak bardzo jej żal tych wszystkich tygodni, miesięcy, już nawet lat, kiedy nie powtarzała mu tego codziennie, gdy nie była przy nim! Teraz miała jedynie kopertę ze znaczkiem i stemplem z miasta Leopoldville. Jedyny ślad, który jej pozostał. Jednak nie ważne gdzie Jean będzie przed nią uciekał, ona i tak go znajdzie!

Adr 06-12-2009 21:59

[Strożyny Rzym] 49-48 r. p.n.e.
 
Tytus Wolturniusz Naevus – postać rzymianina do sesji Nadzieja

Niestety sesja padła zanim wkleiłem pierwszego posta :-(

______________________
Przykładowa scenka:


Tytus Wolturniusz Naevus i Marek Celiusz Rufus (epizod w drodze do Rzymu)

Wracaliśmy właśnie do Rzymu z podróży po południowej Italii. Na południu zakupiliśmy kilkunastu nowych niewolników. Podczas jednego postoju na Via Appia spodobała mi się niewolnica z Syrii, która podawała nam wodę. Przez całe Paludes Pomptinae prosiłem Marka, aby odsprzedał mi tą smagłą niewolnicę. Jednak nie chciał się zgodzić. Dopiero, gdy minęliśmy Lanuvium uległ i kazał sprowadzić syryjkę.

- Dobrze jest Twoja - orzekł Marek Celiusz RufusAle stawiam warunek sine qua non.
- Jaki? - zapytałem zaniepokojony. - Mam pewnie dołożyć do sumy, którą Ci oferowałem.
- Nie! - wyraźnie bawiła go moja niepewność - ale musisz się zgodzić się w ciemno, że ów warunek spełnisz.
- Concordia - odpowiedziałem nadal obawiając się czego zażąda - Mów.

Marek jednak milczał, uśmiechając się tylko na widok mojego zmieszania i zakłopotania. Pauza trwał kilka długich chwil. Chciałem by wreszcie coś powiedział, ale nie ponagliłem go, gdyż bałem się przerwać osobliwą ciszę jaka nastała.

- Nadam nowe imię tej niewolnej kobiecie - powiedział wreszcie.
- Spodziewałem się, że zażądasz statku lecącego ad astra, albo zbudowania mostu łączącego Italię z Kretą. Oczywiście zgadzam się. Zdradź mi to imię, bo cierpię przez ciekawość.
- Za godzinę wjedziemy do miasta. Coż to za miasto? - zapytał.
- Aricia - odrzekłem.
- Więc niech nosi imię tego miasta.
- Aricja?! Dobrze. Możesz być pewny że uczynię zadość Twemu życzeniu.


____________________
Karta postaci:

Tytus Wolturniusz Naevus

"Est mihi nomen Titius" – Mam na imię Tytus.

praenomen - Titius
nomen gentile - Wolturnius
cognomen - Naevus

Przydomek zyskał dzięki znamieniu (Naevus - znamię) jakie ma na policzku (patrz wygląd)

________
Natus:

Tytus Wolturniusz urodził się w 82 p.n.e. w czasach bardzo niespokojnych. Były to drugi rok wojny domowej między stronnictwem popularów (przywódcy Gajusz Mariusz i Lucjusz Korneliusz Cynna) a optymatami (Lucjusz Korneliusz Sulla).

_________
Wygląd:

Człowiek w sile wieku (w 49 p.n.e. ma 33 lata). Wysoki, sprawny, silny, brunet. Idealny kandydat na amanta, gdyby nie jeden fakt. W dzieciństwie wywalił na siebie kocioł z wrzątkiem. Ślady po oparzeniach widoczne są na rękach, ramionach i torsie. Szczególnie szpecą go plamy uwiędłej skóry na karku i prawym policzku. Tytus próbuje to ukryć nosząc gęstą brodę.

Szaty nosi dopasowane, takie w jakich wygodnie podróżować. Broni używa niechętnie, jednak dla bezpieczeństwa nosi przy sobie sztylet i flakonik z cykutą (jest zdecydowany na samobójstwo w obliczu tortur itp.)

__________
Charakter:

(Nie przyjmuje jakiegoś bardzo dokładnie zarysowanego charakteru postaci. Z doświadczenia wiem, że takie założenia krępują mnie w czasie sesji. Coś niecoś jednak zarysuję z zastrzeżeniem, że może to ulegać zmianom)

Wędrowiec, tułacz, podróżnik, „człowiek drogi” – tak można by określić archetyp postaci. Ulubioną postacią homerycką Tytusa jest Odyseusz - wybrałem go na patrona postaci. Tytus szuka dla siebie miejsca w rzymskim świecie.

Cecha: - Konformista, który do swej uległości próbuje dorobić ideologię. Dobrze obrazuje to poniższy cytat w zasadzie metafora:

"Czy widząc okręt płynący z pomyślnym wiatrem, chociaż nie płynie on do niegdyś pożądanego przeze mnie portu, tylko gdzie indziej, ale do nie mniej bezpiecznej i spokojnej przystani, walczyć mam z wiatrem, czy raczej poddać się i ulec, zwłaszcza, że jest to jedyny sposób ratunku. Nie sądzę, żeby to było oznaką niestałości, jeśli ktoś kieruje swym przekonaniem jak okrętem, stosownie do wiatrów wiejących w rzeczpospolitej."

__________
Profesja:

Tytus zajmuje się dostarczaniem listów, przesyłek i informacji. Wraz z kilkoma swoimi niewolnikami podróżuje z miejsca na miejsce przewożąc różne rzeczy od zwykłej korespondencji do cennych przedmiotów i informacji.

Podróżowanie w czasach antycznych wymaga czasu. U schyłku republiki, w czasie zamętu związanego z wojną domową trzeba uważać, co pisze się w listach. W razie gdyby trafiły w niepowołane ręce można spodziewać się najgorszego. Tytus spełnia rolę posłańca. Pracuje dla Marka Celiusza i jego przyjaciół.

_______________
Rodzicielskie rady:

(Tytus nie raz wspomni rady które przekazali mu nauczyciele i rodzina. A oto kilka przykładów)

Audi, vide, tace si vis vivere in pace. - Słuchaj, patrz, milcz, jeśli chcesz żyć w spokoju.
Audi multa, loquere pauca. - Słuchaj dużo, mów mało.
Charta non erubescit. - Papier się nie rumieni (wstydzi); pisać można wszystko.
Fas est et ab hoste doceri. - Wolno uczyć się nawet od wroga.
Facta, non verba. - Czyny, nie słowa; czyny są ważniejsze od słów.
Imperare sibi maximum est imperium. - Panować nad sobą to najwyższa władza.

Uwaga: Wykorzystanie charakterystycznej cechy danej epoki. Sentencje wywodzące się z tradycji rzymskiej.


____________________________
I Familia (w razie niepewności i komplikacji zerknij na drzewko genealogiczne)





_________________________


(Każda osoba to nowy wątek, który można pociągnąć lub nie. Każdy z członków rodziny ma przyporządkowane motto lub nawet dwa.)


Familia Wolturniuszów wywodzi się prawdopodobnie z Arpinum. Protoplasta rodu nie jest znany.

_________________________
Tytus Wolturniusz - Navigare necesse est, vivere non est necesse. (Żeglowanie jest koniecznością, życie nią nie jest.)

Najdalej w przeszłość sięga pamięć o mym dziadku Tytusie Wolturniuszu, który jak opowiadał mi ojciec był kupcem z Arpinum. Podobno trudnił się handlem zbożem, które sprowadzał z Sycylii. Zaginął w czasie jednej z tych handlowych podróży. Wśród marynarzy, którzy z nim pływali krążyła plotka, że zmiotła go z pokładu wielka fala podczas sztormu w Zatoce Neapolitańskiej. Inni znowu mówią o dziwnej kobiecie, która oczarowała go na wyspie Capreae. Owa kobieta była ponoć syreną. Podczas sztormu rozgorączkowany i do szaleństwa zakochany Tytus wyskoczył za burtę prosto w ramiona swej nowej miłości. Nie wiadomo czy cokolwiek z tych informacji jest prawdą, ale jedno jest pewne: mój dziadek nigdy już nie powrócił do swego domu w Arpinum.

________________________________________
Aemilia (babka) - rodem z familii Emiliuszów

Femina magnum ingenium - Kobieta wielkiego geniuszu.
Sola ratio perfeca beatum facit. Eheu, fugaces labuntur anni. - Tylko doskonały rozum czyni człowieka szczęśliwym. Niestety, szybko mijają lata.

O ile nazwisko odziedziczyłem po zaginionym dziadku, o tyle pozycję rodu, pieniądze i znajomości zawdzięczam mojej energicznej i (nie boję się użyć tego słowa) genialnej babce Aemili.

[Aemilia pochodziła z bardzo wpływowej rodziny Emiliuszów. Niestety jej ojciec popadł w konflikt ze swym ciotecznym wujem, (pater familias) głową rodziny Emiliuszów. Aby zmarginalizować wpływy ojca Aemili rodzina postanowiła wydać ją za kogoś nieznanego i bez wpływów politycznych. Tak Aemilię skojarzono i wydano za kupca z Arpinum Tytusa Wolturniusza.]

Na próżno w Arpinum oczekiwała jego żona Aemilia z trójką dzieci. Aemilia szybko wyszła powtórnie za mąż i to okazało się doskonałym posunięciem.

________________________
Lucjusz Celiusz Beatus- "Bene mori praestat, quam turpiter vivere." (Lepiej dobrze umrzeć, niż haniebnie żyć.)

Nowy mąż Lucjusz Celiusz wywodził się z zamożnej rodziny zaliczającej się do stanu ekwitów. Aemilia wniosła w posagu dom w Arpinum i udziały w spółce handlowej pierwszego męża. Lucjusz wykupił resztę udziałów i stał się posiadaczem kilku statków handlowych. Aemilia wraz z dziećmi mieszkała Benewencie i Neapolu w domach męża (w tym czasie dom w Arpinum oddano w dzierżawę).

Lucjusz lubił bawić się w handlowca, jednak bogowie poskąpili mu talentu w tej dziedzinie. Początkowe przedsięwzięcia handlowe szły mu nieźle. Ale w pewnym momencie bogini Fortuna odwróciła się od niego i duża część majątku poszła na spłatę licznych wierzycieli. Lucjusz nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo. [Patrz motto]

Lucjusz był człowiekiem niezwykle pogodnym, wesołym i zadowolonym z życia. Pewnie z tego względu posiadał przydomek Beatus – szczęśliwy. Ale paradoksalnie koniec życia nie był tak świetny i szczęśliwy.

________________________
Lucjusz Celiusz Aegrotus

Jedyne dziecko Lucjusz Celiusza i Emilii. Dziecko ułomne i chorowite jak wskazuje przydomek. Zmarł w dzieciństwie. Babka często opowiadała Tytusowi (moja postać) o małym Lucjuszu. Moja postać nie raz wspomni te opowieści z dzieciństwa. Duch małego Lucjusza prześladuje moją postać w snach.

_________________________________________
Marka Celiusza Validusa - "Cedant arma togae." (Niech oręż ustąpi przed togą.)

Luciusz Celiusz Beatus prawie wcale nie interesował się polityką i mimo że był starszy z dwóch synów starego Celiusza. Cały splendor rodzinny spłynął na jego młodszego brata Marka Celiusza Validusa, któremu wróżono wielką karierę polityczną. Marek Celiusz Validus przez całe swoje życie był zwolennikiem senatu, dlatego z niepokojem obserwuje jak wielką władzę zyskują zdolni przywódcy wojskowi (np. Pompejusz)

__________________________________________________ ___
Tytus Primus (ojciec postaci) - Dulce bellum inexpertis. - (Wojna [jest] słodka dla niedoświadczonych [nią].)

Pierworodny syn Tytusa Wolturniusza i Aemilii urodził się w Arpinum. Od dzieciństwa pociągało go rywalizacja, wojowanie, przygody. Matka widząc jego zapalczywość, szybko znalazła mu żonę, aby zachować ciągłość rodu. Rok później urodził się Tytus Wolturniusz Naevus (moja postać).

Tytus Primus nie doczekał już narodzin kolejnego, drugiego dziecka. Upragniona kariera żołnierza nie mogła dłużej czekać. Tytus zaciągnął się do jednego z legionów i wyruszył walczyć. Doszedł do rangii primi ordines - jeden z 6 najstarszych stopniem centurionów w legionie. Zginął (tu waham się jeszcze gdzie umieścić miejsce śmierci, moja postać z pewnością będzie odwiedzać grób ojca).

________________________________________
Tytus Secundus - "Bene qui latuit, bene vixit." (Kto dobrze się ukrywał, żył dobrze; kto się nie wyróżnia, żyje dobrze.)

Drugi syn Tytusa Wolturniusza i Aemilii, a stryj mojej postaci. Porzucił rodzinę i wyjechał do północnych prowincji. Odezwała się w nim natura jego ojca, który bardzo lubił podróże. Podobno ożenił się tam z jakąś kobietą - zwaną Nordia i ma córkę o tym samym imieniu. Niewiele wiadomo, gdzie mieszka, ani gdzie można go spotkać. Naprawdę prowadzi życie koczownika i jest w ciągłej podróży. Nie wygląda na typowego rzymianina, bardziej przypomina barbarzyńcę. (mam nadzieje spotkać stryjka w czasie którejś podróży)

__________________________________
Wolturnia "Sicut mater, ita et filia eius." (Jaka matka, taka córka.)
i Marek Celiusz Minor - "Cultus addit hominibus auctoritatem." (Kultura dodaje ludziom powagi.)

Wolturnia to najzdolniejsze dziecko Tytusa Wolturniusza i Aemilii. Zawsze miała zamiłowanie do ksiąg, sztuki i wymowy, dzięki czemu zdobyła bardzo dobre wykształcenie. Staraniem matki Aemili doszło do ponownego połączenia rodzin Wolturniuszów i Celiuszów. Wolturnia wyszła z Mareka Celiusza Minor, człowieka podzielającego jej zainteresowania. Oboje z mężem mieszkają w Achai, gdzie jak wiadomo bujnie kwitnie kultura. (mieszkają w stolicy Tesalii - Laryssa)

Do uzupełnienia:

Frigida - matka

Tytus Tertius – Brat


II Amici et servi – Przyjaciele i niewolnicy (jeszcze niedopracowane tak jakbym chciał)


__________________________________________________ ___________
# Marcus Caelius Rufus - postać autentyczna, przyjaciel i kuzyn Tytusa;

Marek Celiusz Rufus
- syn zamożnego ekwity z Puteoli;
- Kumaniecki określa go jako "uroczego utracjusza i śmiałego awanturnika" (oczywiście w młodzieńczych latach);

" Znałem w Rzymie i słyszałem o wielu, którzy nie tylko końcami palców i brzegiem ust dotknęli czary uciech życia, lecz w młodości zupełnie oddali się rozkoszom, a jednak wybrnęli z tej topieli i weszli na dobrą drogę, stali się zacnymi ludźmi i sławnymi obywatelami." Cyceron w obronie Celiusza Rufusa

Krótkie kalendarium i urzędy sprawowane przez Celiusza:
- 52 p.n.e. - trybun;
- 50 p.n.e. - edyl kurylny;
- 49 p.n.e. - pretor (nie jestem do końca pewny);
- Celiusz jedzie z Cezarem do Hiszpanii
- 48 p.n.e. - występuje przeciw Cezarowi i ginie;

Niepokoje i charakter Celiusza bardzo dobrze oddaje fragment listu do Cycerona:

"Nie wiem, jak sobie w tej sytuacji poradzić, i nie wątpię, że jesteś w podobnej rozterce. Z jednym i drugim łączy mnie przyjaźń; nienawidzę tamtej sprawy, ale nie czuję nienawiści do tamtych ludzi. Wiesz zaiste, że w walkach wewnętrznych, póki wszystko toczy się na drodze pokojowej, trzeba trzymać z uczciwą stroną, ale gdy dojdzie do rozstrzygnięcia z orężem w ręku, należy związać się z mocniejszym i za lepsze uznać to, co bezpieczniejsze. Sądzę, że w tym zatargu Gnejusz Pompejusz będzie miał za sobą senatorów i sędziów, natomiast po stronie Cezara staną Ci wszyscy, którzy lękają się sądów i nadzieję pokładają w zamieszkach. Ale jakaż różnica w ich sile zbrojnej! Obyśmy przynajmniej mieli tyle czasu, by te siły obliczyć i zależnie ot tego wybrać jedną lub drugą stronę." (Cyceron - ad fam. 8, 14, 2-4)


Arkadion – niewolnik, ulubiony convector* (towarzysz podróży)

Comedamus et bibamus, cras enim moriemur.” (Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy.)

do uzupełnienia

Aricja – niewolnica pochodzenia Syryjskiego

Piękna ale wstydliwa dziewczyna, nie okrzesana, nie wykształcona. Tytus zostawił ją pod opieką, aby nauczono ją podstaw 'ars amandi' sztuki miłości. [Patrz niżej]


@Caupona "Lusus"- zajazd (*lusus - zabawa, igraszka)

[Tytus odbywa wiele podróży. Jedna z przykładowych lokacji (miejsc gdzie zatrzyma się Tytus w czasie swych podróży.]

Postacie epizodyczne:
- Kiron - właściciel caupony o nazwie "Lusus"; znajomy Tytusa
- Eurymona - podstarzała instruktorka 'ars amandi'
- Aricja - niewolnica Tytusa; [patrz fragment początkowy]




Starożytny Rzym - Schyłek republiki: Krótki opis wybranej literatury

Postanowiłem wypisać krótkie wskazówki bibliograficzne dotyczące okresu, w którym osadzona jest sesja czyli cytując autora rekrutacji "Akcja sesji rozpocznie się na samym początku stycznia 49 roku p.n.e. a zakończy w parę tygodni po bitwie pod Farsalos."(9 sierpnia 48 r.p.n.e.)

Podstawowe informacje o tym okresie można znaleźć w książkach ogólnie traktujących o starożytności np. J. Wolski – „Historia Powszechna. Starożytność” i "Historia Starożytności" pod redakcją Marii Jaczynowskiej (nowsze wydania są ciekawsze - wyd. Trio)

Wiele pozycji książkowych poświęconych jest najważniejszej postaci tego okresu - chodzi oczywiście o Gajusza Juliusza Cezara. Prawie w każdej encyklopedii poświęconej historii starożytnej jest jakaś notka bądź hasło o Cezarze.

Z monografii najbardziej znana i rozpowszechniona jest praca Aleksandra Krawczuka - Gajusz Juliusz Cezar. Dostarcza ona podstawowych informacji o karierze Cezara, aż do jego zabójstwa w 44 r.p.n.e. Jednak praca Krawczuka, mimo wielu wznowień i wydań uzupełnionych, jest już trochę przestarzała. Nowsza pozycja to G. Walter, "Cezar" wydana w latach 80-tych.

3killas wspomniał w rekrucie o książce "Cezar - życie giganta" Adriana Goldsworthy'ego, ja nie miałem jej w ręce, więc nie wiem co zawiera.

Ciekawa z pewnością jest ksiązka Pat Southern "Juliusz Cezar". Autorka pisze świetnie przekonałem się o tym czytając inną biografię dotyczącą jednego z najbardziej znanych oficerów Cezara - Marka Antoniusza. Pat Southern napisała jeszcze biografię Kleopatry.

Zupełnie inne są książki fabularyzowane wykorzystujące postać Cezara. Ja zetknąłem się z pozycjami Allan Massie - "Cezar" (napisana w formie pamiętnika Decymusa Brutusa) i Max Gallo - "Cezar" (trafił mi się ładnie wydany egzemplarz, dopiero zaczynam czytać więc niewiele mogę powiedzieć), ale podejrzewam że możne takich pozycji być więcej.

Bardzo ciekawą ksiązką dotyczącą obyczajowości i życia codziennego Rzymian jest dwutomowa praca Lidii Winniczuk "Ludzie, zwyczaje i obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu", a także Sławomir Koper "Miłość, seks i polityka w starożytnych Grecji i Rzymie".

Do obyczajowości należy jeszcze dorzucić H. Kowalski "Contra leges et bonos mores, przestępstwa obyczajowe w starożytnej Grecji i Rzymie" i J. Jundził, "Rodzina w starożytnym Rzymie". Na temat społeczeństwa rzymskiego warto zwrócić uwagę na książkę Geza Alfoldy, "Historia społeczna starożytnego Rzymu". Do interesującego nas okresu pasuje najlepiej Rozdział 4 - Kryzys republiki a społeczeństwo rzymskie s. 98 - 132.

Temat kobiet w starożytności podejmuje L. Winniczuk "Kobiety świata antycznego". Na temat legionów wyszła bardzo ciekawa ksiązka Stephen Dando-Collins "Legiony Cezara". W serii Historyczne bitwy wyszła ksiązka o bitwie pod Farsalos, ale niestety nie znam autora.

Na koniec powiem jeszcze o ważnym źródle. Jest to relacja samego Cezara – „Pamiętnik o wojnie domowej”. Oczywiście książek dotyczących Rzymu jest znacznie więcej.

W internecie znajdziecie kilka fajnych stron dotyczących starożytnego Rzymu.

Oczywiście nikt nie musi przeczytać tych wszystkich książek. Mam nadzieje, że ten wykaz pomoże wybrać jedną czy dwie książki, które was szczególnie zainteresują. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania postaram się w miarę możliwości odpowiedzieć.

Pozdrawiam i zachęcam do czytania Adr

Milly 10-12-2009 00:42

Afryka, rok 1871
 
Nthanda 'Nadia' Lloyd - postać do sesji Tajemnice Czarnego Lądu.

Oryginalna karta postaci została zaprojektowana jako akta osobowe w specjalnej oprawie. Dla zainteresowanych całość jest dostępna do ściągnięcia w pliku pdf po kliknięciu w linki:
Akta osobowe - Nadia Lloyd
Dodatek nr 1 - William Cooke


Akta osobowe
Nthanda 'Nadia' Lloyd


Oryginalne zdjęcie pochodzi z galerii
Moonrain-Soliloquy's Gallery


● Imię: Nadia
● Nazwisko: Lloyd
● Prawdziwe nazwisko: Nthanda Willoughby
● Pochodzenie: Afryka
● Narodowość: angielska
● Znaki szczególne: mulatka
● Zawód: akrobatka, treserka zwierząt

Wygląd zewnętrzny


Oryginalne zdjęcie pochodzi z galerii
Moonrain-Soliloquy's Gallery


Nadia jest około dwudziestoletnią, smukłą mulatką, o giętkim i wysportowanym ciele. Ma 170 cm wzrostu. Jej twarz ma wyraźnie obce, regularne rysy. Wydatne usta i duże, orzechowe oczy dopełniają jej urodę. W pracy zwykle nosi orientalne, skąpe kostiumy, które podkreślają jej szczupłą figurę. Do tego odpowiednie, kolorowe ozdoby i mocny makijaż. Na co dzień nosi wygodne, miękkie ubrania - na terenie cyrku przeważnie spodnie i koszulę; gdy gdzieś wychodzi ubiera skromne sukienki. Uważa, że dzięki nim wtopi się w tłum, choć ze względu na kolor skóry jest to niemożliwe. Nigdy nie rozstaje się z hebanowym amuletem w kształcie kła.


Umiejętności

Bardzo dobrze znane

● Akrobatyka, taniec i zwinność
● Poskramianie zwierząt

Dobrze znane
● Fotograficzna pamięć
● Język angielski
● Geografia i topografia

Przeciętnie znane

● Posługiwanie się bronią białą
● Język własnego plemienia
● Aktorstwo
● Medycyna (pierwsza pomoc)
Ekwipunek

● Wygodne, podróżne stroje na zmianę (koszule, spodnie, buty) oraz bielizna i nakrycia głowy
● Przybory do mycia i pielęgnacji
● Dwa sztylety, lina do wspinaczki
● Zestaw: zapałki, manierki, podręczne rzeczy przydatne do przetrwania w dżungli
● Dokumenty, pieniądze
● Sukienka, w której przyjechała do Afryki
● Naszyjnik z kłem

Rys psychologiczny

Nadia na pierwszy rzut oka jest kobietą tak samo piękną, jak i tajemniczą. Cicha i spokojna wśród obcych, nie jest akceptowana przez angielskie środowisko ze względu na swoje mieszane pochodzenie. Poza trupą cyrkową nie ma przyjaciół i znajomych. Jest typem samotnika, dość nieśmiała i zamknięta w sobie. Na swobodę pozwala sobie jedynie w towarzystwie przyjaciół - cyrkowców takich jak ona. Wśród obcych uważana za zarozumiałą i nadętą ze względu na to, że niezbyt chętnie nawiązuje znajomości. Kocha zwierzęta bardziej nawet od ludzi. Ma naturalny dar ich oswajania i tresowania (niektórzy uważają, że to z powodu jej tajemniczego pochodzenia). Na scenie zmienia się nie do poznania, staje się ponętną, uwodzicielską i eteryczną istotą, która przykuwa męskie spojrzenia. Tańczy, robi akrobacje, spaceruje wśród krwiożerczych tygrysów w skąpych strojach i pięknych ozdobach. Często mówi, że podczas występów jej ciało staje się narzędziem jakiejś starożytnej bogini, która przejmuje nad nią kontrolę. Jej mentorem, najlepszym przyjacielem, powiernikiem (niektórzy uważają, że również kochankiem!) jest William Cooke, właściciel Cyrku Astleya, mężczyzna dość od niej starszy. Nadia cierpi z powodu nieznajomości swojej rodziny i historii. Nie wie dlaczego została wywieziona z Afryki i kim są jej rodzice. Jedyne co jej pozostało, to hebanowy amulet w kształcie kła i pewność, że jej korzenie sięgają źródeł Nilu.

Życiorys

***

- Imię? - zapytał urzędnik patrząc podejrzliwie na grubego mężczyznę, który pocił się niemiłosiernie i na pierwszy rzut oka widać było, że ma nie lada problem.
- Eee John, John Doomble...
- Nie twoje, tylko tej małej! - urzędnik zaczynał już się denerwować i najchętniej zawołałby policję i pozbył się tej śmierdzącej sprawy. Dostał jednak na tyle wysoką kwotę pieniędzy, że mógłby przymknąć oko nawet, jeśli ten gruby drań przywiózłby ze sobą cały harem czarnych dziewczynek.
- A tak, tak! Oczywiście! Eee... Nyyyt... Nat... A niech to diabli! Nadia! Pisz pan Nadia.
- Nazwisko? Dziecka oczywiście!
- Eee... Hmm... - grubas spojrzał na ciemnoskórą, smutną dziewczynkę, która niczego nie rozumiejąc trzymała go wciąż za rękę i zamyślił się głęboko. Nagle jego wzrok przykuły dokumenty leżące na stole i wykrzyknął:
- Lloyd! Nadia Lloyd oczywiście!
Urzędnik rzucił okiem na dokumenty leżące obok. Na teczce widniało logo 'Lloyd's Register of British and Foreign Shipping'. Pokręcił głową i zapisał dane w formularzu. Po kolejnych kilku formalnościach John Doomble uzyskał dokumenty potwierdzające tożsamość dziewczynki oraz jej angielską narodowość. Godzinę później włożył cały pakiet papierków do rąk dziecka, zastukał kołatką w bardzo duże drzwi, po czym czmychnął jak najszybciej mógł do dorożki czekającej tuż obok. Nim Nadia zdążyła się obejrzeć, konie ruszyły z kopyta, a ona została sama na progu dziwnego, ponurego domu. Gdyby potrafiła czytać lub rozumiała cokolwiek po angielsku, mogłaby się dowiedzieć, że stara drewniana tabliczka głosi, iż pozostawiono ją właśnie przed 'Sierocińcem pod wezwaniem św. Antoniego'. Musiały upłynąć jeszcze długie tygodnie, nim dziewczynka zrozumiała gdzie się znalazła i jaki los ją czeka.

***

Historia ta zaczyna się gdzieś w Afryce, w latach 40-tych XIX wieku. Mało znany angielskibadacz, antropolog i kulturoznawca, Patrick Willoughby, wyruszył w podróż swojego życia, bybadać pierwotne afrykańskie plemiona. Przez dziesięć lat słuch o nim zaginął, lecz Willoughby nie posiadał rodziny ani dobrych przyjaciół, którzy mogliby upomnieć się o niego i próbować go
znaleźć. Nikt tak naprawdę nie interesował się, co się z nim dzieje.

Po dziesięciu latach, w roku 1855, Patrick pojawił się w Kairze. Miał ze sobą kilkuletnie dziecko, ciemnoskórą dziewczynkę imieniem Nthanda. Usilnie próbował znaleźć swoich rodaków, gdyż potrzebował pomocy kogoś z Wysp. Los chciał, że trafił akurat na bogatego kupca, przebywającego w Kairze w interesach - Johna Doomble. Nie był to człowiek idealny, ni szczerego serca, ni szczególnego rozumu, lecz jednak cechował go specyficznego rodzaju patriotyzm, więc zgadzał się na różne drobne sprawunki dla rodaków z Czarnego Lądu. Do tego łasy był na pieniądze. A ponieważ był jedynym Anglikiem, którego udało się znaleźć w tak krótkim czasie, po prostu musiał wystarczyć. Patrick opowiedział mu pokrótce swoją historię i objaśnił trudną sytuację, w jakiej się znalazł. Doomble nie był szczególnie zainteresowany, więc szczegóły, jak i samo nazwisko Willoughby'ego szybko wyleciały mu z pamięci. Jednak gdy ten wręczył mu ogromną sumę pieniędzy, kupcowi nie pozostawało nic innego, jak zgodzić się na wszystko, o co ten dziwny człowiek poprosi.

Prośba Patricka była dość specyficzna. W zamian za fortunę, którą przekazał Doombleowi, ten miał zaopiekować się jego córką, Nthandą, bezpiecznie dowieźć ją do Anglii i zrobić wszystko, by wyrosła tam w spokoju na piękną pannę. Kupiec zgodził się na taką propozycję, lecz zrozumiał ją dość opacznie. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by samemu zająć się czarnym dzieckiem. Zapewnienie dziewczynce dobrego dzieciństwa łączyło się dla niego z oddaniem jej do sierocińca, by nie umarła z głodu na ulicy oraz zainwestowaniem w papiery, które gwarantowały jej obywatelstwo jego kraju. W końcu była jedynie mulatką, na dodatek bękartem, którego pozbył się własny ojciec.

Doomble spełnił swoją obietnicę. Przywiózł dziecko do Anglii, załatwił formalności i oddał małą do sierocińca. Cieszył się z dobrze wypełnionego obowiązku i nigdy ani przez chwilę nie miał wyrzutów sumienia z powodu zainkasowania pieniędzy i porzucenia dziewczynki.

Nthanda, która zyskała nowe imię i nazwisko - Nadia Lloyd (był to wynik bardzo krótkiej pamięci Doomble'a), niemal zupełnie nie znała angielskiego i bardzo długo trudno było jej się przystosować do nowego środowiska. Nie wiedziała dlaczego znalazła się z daleka od domu i rodziców. Zapamiętała jedynie, że chodziło o jakieś niebezpieczeństwo i że tatuś chciał ją ukryć. Pan, z którym przypłynęła do Anglii, miał się nią zaopiekować, a tatuś obiecał, że po nią wróci. Kilkuletniemu dziecku trudno było zrozumieć taką sytuację, dlatego dziewczynka długo była zamknięta w sobie i odizolowana. Ciemny kolor skóry sprawiał, że jej sytuacja była jeszcze gorsza, niż reszty sierot. Często musiała się zmagać z zaczepkami i agresją, jednak nigdy nie pozostawała dłużna swoim oprawcom i udowadniała, że potrafi sobie radzić. Nie zyskała jednak sympatii dzięki temu. Uważano ją za drapieżną, czarną dziewczynę, bardziej podobną do zwierzęcia, niż do człowieka. Dziewczynce zupełnie to nie przeszkadzało.



Nadia powoli aklimatyzowała się w sierocińcu. Nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach, o swojej rodzinie i o języku, którym się posługiwała od urodzenia. Była jednak tylko małym dzieckiem, a wola walki i przetrwania zmuszały ją, by żyła dalej i robiła wszystko, by się przystosować, nauczyć nowego języka i nowych zasad. Czas rozmazywał wspomnienia i sprawiał, że daleka Afryka i rodzinna wioska pozostały jedynie odległym marzeniem i tęsknotą.



Dziewczynka ponad każde towarzystwo wolała spędzać czas wśród zwierząt. Surowe reguły panujące w sierocińcu nie pozwalały dzieciom na posiadanie swoich pupilków, jednak dla Nadii nie stanowiło to żadnego problemu. W piwnicy, na strychu, czy w jakimś kącie zawsze znalazła miejsce dla kota, psa, myszki, chorego ptaka, czy innych zwierzaków, które chętnie garnęły się do niej. Z tego też powodu wielokrotnie narażała się na różnego rodzaju kary i przykrości. Panie, które prowadziły sierociniec, nie szczędziły jej rózgi, odbierały przywilej jedzenia posiłków, czy też wymyślały przeróżne sposoby, by w imię dobrego wychowania wykorzenić z jej duszy barbarzyńskie i okropne zwyczaje. Na próżno jednak.

Nadia robiła średnie postępy w nauce. Szybko nauczyła się angielskiego, jednak zarówno pisanie, jak i czytanie sprawiały jej problemy. Z rachunkami nie było lepiej. Jednak to, co sprawiało jej prawdziwą przyjemność i stało się jej pasją, to były mapy. Uwielbiała zajęcia z geografii. Nazwy i położenie rzek, gór czy miast wchodziły jej do głowy bez trudności. Szczególnie zaś uwielbiała wodzić palcem po mapie Afryki i przypominać sobie nie tak odległe dzieciństwo. Rzadkie to jednak były chwile wytchnienia, wśród nieprzyjemnej atmosfery strachu, niechęci, ubóstwa i głodu. Nadia szybko zrozumiała, że nie może tak żyć.

Po kilku latach spędzonych w sierocińcu, gdy dziewczyna miała około lat dziesięciu (Nadia nigdy nie wiedziała dokładnie kiedy się urodziła, więc nigdy też nie mogła określić swojego wieku precyzyjnie), nie mogąc dłużej wytrzymać, Nadia uciekła z zamiarem udania się do Afryki i odnalezienia swojej rodziny. Niestety los pokrzyżował jej plany.

Szybko okazało się, że życie na ulicy nie jest takie łatwe, a dostanie się na pokład jakiegokolwiek statku, zmierzającego do Afryki, jest dla dziecka nieosiągalne. Nadia błąkała się kilka dni po Londynie, nie znajdując nikogo, kto mógłby jej pomóc. Czuła jednak ogromną niechęć do powrotu do Św. Antoniego. Nigdzie na świecie nie była ani oczekiwana, ani chciana. Ta lekkomyślna decyzja mogłaby się skończyć naprawdę źle, gdyby nie los, który musiał nieustannie czuwać nad Nadią. Wiedziona dziwnym instynktem dotarła do miejsca, które wydało jej się bezpiecznym schronieniem. Było to miejsce pełne zwierząt i dziwnych ludzi, którzy o nie dbali. Dziewczynka kilka dni spędziła schowana w stajni, skąd przyglądała się poczynaniom dorosłych. Podobało jej się tam, jednak nie miała odwagi, by wyjść ze swojego ukrycia. Bała się, że ci dziwni ludzie, którzy skaczą i chodzą po linach, latają w powietrzu i rozmawiają z końmi, okażą się podobni do wszystkich innych. Wypędzą ją, albo zbiją.


Zdjęcie prawdziwego Cyrku Astleya - stajnie
i plac ćwiczeń.

Nadia nie wiedziała jeszcze wtedy, że miejsce, do którego trafiła, to słynny na cały Londyn Cyrk Astleya. Dość szybko zauważono, że w stajniach ukrywa się śniade dziewczę, które zajmuje się końmi, gdy nikt nie widzi. Wbrew jednak jej obawom, nie wygoniono jej, ani nie zbito. Zaopiekował się nią młody treser i akrobata, William Cooke. Jak się miało później okazać, był to początek bardzo silnej i długoletniej przyjaźni między obojgiem.

Początkowo pan Cooke i reszta trupy cyrkowej, zdecydowała, że nakarmią dziewczynkę i oddadzą ją pod opiekę któregoś z sierocińców. Poznawszy jednak smutną historię Nadii, postanowiono, że przez jakiś czas może zostać z nimi i w zamian za opiekę nad zwierzętami będzie dostawać jedzenie i miejsce do spania.

Jak można się domyśleć, Nadia już nie opuściła Cyrku Astleya, wbrew pierwotnym zamierzeniom. Okazało się bowiem, że dziewczynka nie tylko ma wprawną rękę do zwierząt (nawet dzikich!), ale również odkryto w niej niezwykły talent akrobatyczny. Chodzenie po linie, skakanie w powietrzu, wyginanie ciała i wiszenie na trapezie miała chyba we krwi. Szybko okrzyknięto ją niezwykłym i najlepszym odkryciem cyrkowym w historii!
Wkrótce Nadia stała się niezwykłą atrakcją, a na jej występy przychodziły tłumy, by zobaczyć małą mulatkę jeżdżącą na grzbiecie dzikich tygrysów i latającą wysoko pod sufitem cyrkowej areny.

Dziewczynka dorastała i kształciła się pod czujnym okiem Williama Cooke'a. Oboje stawali się sobie coraz bardziej bliscy.


William Cooke podczas tresury

Nadia rosła na prawdziwą gwiazdę. Na scenie wszyscy ją kochali, a ona wreszcie czuła się potrzebna i akceptowana. Trudno było jej przełknąć kolejną gorzką prawdę - że dla Londyńczyków wciąż pozostawała tylko ciemnoskórą atrakcją cyrkową, a nie pełnoprawną osobą. Dorastająca dziewczyna musiała przywyknąć do myśli, że zawsze będzie obca i czarna. Na szczęście z pomocą przyszli jej przyjaciele z cyrkowej trupy. W tym gronie mogła się wreszcie poczuć jak wśród swoich i tylko tam mogła być naprawdę sobą. Jednak nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach, a brak wiedzy o prawdziwej rodzinie bardzo jej doskwierał.


Główna arena Cyrku Astleya
(zdjęcie oryginalne)

Im Nadia stawała się starsza, tym bardziej piękniała i tym bardziej jej przedstawienia stawały się odważniejsze i pikantniejsze. Skąpe stroje, biżuteria i makijaż stawały się jej znakiem rozpoznawczym. Poza sceną była zwykłą, szarą dziewczyną, jednak na scenie była boginią, a widownia cyrku pękała w szwach. Kiedy William Cooke przejął kierownictwo nad cyrkiem, po odejściu poprzedniego właściciela, charakter wystąpień nieco się zmienił. Zamiast zwykłych pokazów i akrobacji, na arenie zaczęły rozgrywać się prawdziwe spektakularne przedstawienia, połączenie sztuki cyrkowej i teatralnej. Cyrk Astleya przeżywał chwile prawdziwej chwały, a William, Nadia i reszta trupy mogli zasmakować prawdziwego bogactwa.

Nadia wciąż cierpiała z powodu swojej odmienności i braku przeszłości. Zbierała mapy Afryki i żywo interesowała się wszystkimi informacjami docierającymi z Czarnego Lądu. Wciąż czekała na ojca, który obiecał, że kiedyś po nią przyjedzie. Jej przyjaźń z Williamem była już wtedy na tyle głęboka, że pan Cooke nie mógł patrzeć na wewnętrzne cierpienia swojej podopiecznej. Odnalazł sierociniec, w którym kiedyś spędziła kilka lat, wydobył jej dokumenty i dzięki temu zdołał dotrzeć do człowieka, który niegdyś przywiózł ją z Afryki i podarował angielskie obywatelstwo. John Doomble był już podstarzałym emerytem, żyjącym ze swych oszczędności na prowincji. Nadia żywiła ogromne nadzieje związane z wizytą u niego. Wierzyła, że Doomble znał jej ojca, że cokolwiek jej o nim opowie, że zyska jakikolwiek ślad, dzięki któremu będzie mogła odnaleźć swoją rodzinę. Niestety, i tym razem srodze się zawiodła...

John Doomble co prawda pamiętał 'incydent' z małą, czarną dziewczynką, jednak nie mógł sobie przypomnieć zbyt wielu szczegółów z tamtego czasu. Nadia dowiedziała się jedynie, że Lloyd nie jest jej prawdziwym nazwiskiem, a jej ojciec oddał ją w jego ręce w Kairze jedynie po to, by John dowiózł ją bezpiecznie do Londynu. Prawdopodobnie był jakimś badaczem lub podróżnikiem, bo opowiadał Doomble'owi o jakimś tajemniczym odkryciu i o źródłach Nilu. Te skąpe informacje i brak jakiegokolwiek zapewnienia, że ojciec miał zamiar po nią wrócić, sprawiły, że Nadia straciła nadzieję na odnalezienie swojej przeszłości. Poświęciła się niemal całkowicie pracy i przyjaciołom. A jednak we snach wciąż powracała do tych skąpych wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Do wizerunku ojca, do języka, którego niemal zapomniała, do widoków Czarnego Lądu i Wielkiej Rzeki...

Nadia ma już około dwudziestu lub dwudziestu kilku lat. O jej związku ze starszym niemal o połowę Williamem mówi się różnie. Niektórzy uważają, że są kochankami, oni sami twierdzą, że łączy ich głęboka przyjaźń i stosunki mentorskie. Jedni się oburzają, inni życzą im jak najlepiej. Niewątpliwie pan Cooke jest pod głębokim wpływem swojej przyjaciółki i darzy ją wielkim uczuciem. I Nadia również nie ukrywa swojego przywiązania dla Williama, jednak żadne z nich nigdy nie wspomniało o poważnym związku. Razem tworzą scenariusze swoich spektakli, razem występują, razem trenują i zajmują się zwierzętami. Zwykło się mawiać, że Cyrk Astleya po raz pierwszy w historii posiada dwoje właścicieli, a na dodatek jednym z nich jest kobieta. Nie wspominając już, że to ciemnoskóra kobieta!


William Cooke w stroju cyrkowym

I być może to właśnie owo uczucie, którym pan Cooke obdarzył swoją młodą akrobatkę, sprawiło, że pewnego dnia podjął jedną z najważniejszych decyzji swojego życia. Decyzji, która mogła zniszczyć dorobek jego życia, jak i całej trupy teatralnej. Która mogła pozbawić go nie tylko środków do życia, ale i samego życia. Pan Cooke postanowił, że wyruszy razem z Nadią do Afryki, jako sponsor niebezpiecznej wyprawy poszukiwawczej zaginionego Davida Livingstone'a!


Oryginalne zdjęcie pochodzi z galerii
Moonrain-Soliloquy's Gallery


***

Smukła, ciemnoskóra kobieta energicznie weszła do budynku należącego do Cyrku Astleya. Kilka osób siedzących w salonie, w mieszkalnej części domu, pozdrowiło ją, lecz ona pędziła już niestrudzenie po schodach, nie zważając na nic. Jej włosy były w nieładzie, a wyraz twarzy sugerował niezwykłe wzburzenie. Kobieta dosłownie wpadła do niewielkiej biblioteczki, wypełnionej zapachem świeżej kawy i starych książek. Przy dębowym biurku naprzeciwko wejścia siedział mężczyzna, zajęty zapisywaniem rachunków w równych kolumnach na karcie papieru. Obok niego stała wciąż parująca filiżanka czarnego płynu.
- Nadio! Dobrze, że cię widzę - odezwał się i miał zamiar pokazać jej coś mało interesującego w owych kolumnach, lecz nie zdążył. Gazeta i plik ulotek wylądowały na blacie tuż przed jego nosem.
- Muszę tam jechać! - wykrzyknęła. - Muszę Williamie, po prostu muszę!
Mężczyzna rzucił okiem na ulotki i tytuł na pierwszej stronie gazety: 'David Livingstone zaginął!!! Królewskie Towarzystwo Geograficzne organizuje ekspedycję poszukiwawczą!!!'
- Zwariowałaś?
- Ten badacz, Livingstone, na pewno o nim słyszałeś! - mówiła, rozgorączkowana. - Czytałam jego pracę na temat Afryki oraz liczne artykuły o jego odkryciach. To naprawdę wielki człowiek i wielki znawca mojej ojczyzny. I wyobraź sobie, że... zaginął prawdopodobnie gdzieś u źródeł Nilu!
William zdawał się wciąż nie rozumieć sedna wypowiedzi swojej przyjaciółki, więc wpatrywał się w nią z pytaniem w oczach.
- Ja się tam urodziłam, nie rozumiesz! Wielka Rzeka to mój dom! Co noc śnię o niej, co noc moja dusza ulatuje do Afryki, do mojej rodziny, a ciało cierpi, nie mogąc do niej dołączyć! Przecież mój ojciec również tam się udał i być może właśnie tam zaginął i nie mógł po mnie wrócić. A ta ekspedycja dokładnie tam będzie zmierzać. Ja MUSZĘ wziąć w niej udział, muszę tam jechać!
Pan Cooke zamyślił się głęboko, a pionowa zmarszczka przecięła jego czoło.
- Dobrze, moja droga. - powiedział po dłuższej chwili. - Coś wymyślimy, lecz nie możemy działać zbyt pochopnie. I wybij sobie z głowy, że pozwolę ci wyruszyć w taką podróż samotnie!


Dodatek nr 1
William Cooke




● Imię: William
● Nazwisko: Cooke
● Narodowość: angielska
● Zawód: właściciel Cyrku Astleya, akrobata, treser, artysta.
● Wiek: 41 lat

Rodzina Cooke od wielu pokoleń związana była z cyrkiem, nic zatem dziwnego, że i najmłodszy William, wychowując się niemal w cyrkowych kulisach, zapragnął związać się z nim na zawsze. Talentu mu nie brakowało, zajmował się żonglerką, akrobatyką i tresurą, wreszcie również reżyserowaniem i tworzeniem scenariuszy całych przedstawień cyrkowych. Szybko wybił się i zyskał poważanie wśród cyrkowej elity. Jego zamiłowanie do teatru było powszechnie znane, lecz nie wszyscy podzielali opinię, jakoby sztuka cyrkowa miała iść w kierunku reżyserowanych, wielogodzinnych przedstawień, połączonych fabułą i spójną akcją. Jednakże publiczności
taka forma występów bardzo przypadła do gustu i choć w pewnym momencie Cyrk Astleya odbiegł od cyrkowej normy, to jednak zyskał wielki rozgłos, sławę i pieniądze.

Pan Batty, który zarządzał Cyrkiem Astleya przed kadencją Cooke'a, być może przewidział jego talent i zmysł do interesów, gdyż to właśnie jemu w testamencie przekazał swoją spuściznę. Już wówczas William był podporą całej trupy, wtedy również swoje pierwsze sukcesy święciła jego młoda podopieczna, Nadia Lloyd. To właśnie on odkrył jej talenty i pod jego czujnym okiem dziewczynka ćwiczyła się i dalej kształciła. W późniejszym czasie, już po śmierci pana Battyego, wspólnie przeprowadzali reformę w Cyrku Astleya, nadając mu wspomnianą już wcześniej formę reżyserowanego przedstawienia z elementami cyrkowymi. To sprawiło, że bardzo szybko się wzbogacił, stając się niemal jednym z najbogatszych ludzi w Londynie.



William był nie tylko dobrym cyrkowcem, lecz również świetnie sobie radził w interesach i dobrze zarządzał swoją firmą. Ma szerokie znajomości, sporą sieć kontaktów i wszystko to, czego potrzeba do świetnego i światowego prosperowania. Nigdy się nie ożenił i nie ma dzieci, lecz w cyrkowych kręgach szerokim echem odbijają się plotki o jego związku z dwudziestoletnią Nadią.

Gdy Nadia wpadła na szalony pomysł wyruszenia z wyprawą poszukującą Livingstone'a do Afryki i poprosiła Williama o pomoc, ten uczynił to z ciężkim sercem. Znał dobrze swoją przyjaciółkę i wiedział, że będzie chciała dopiąć swego za wszelką cenę, musiał więc zrobić coś, by Nadia była jak najbardziej bezpieczna i by nic złego jej się nie stało. Wspólnie ustalili, że nie będą nikomu otwarcie mówić o celu ich podróży i pochodzeniu dziewczyny. Oficjalnie William zgłosił się do Towarzystwa Geograficznego i zaproponował sporą sumę pieniędzy w ramach sponsoringu ekspedycji. W zamian za to pan Cooke miał dostać możliwość wyruszenia razem z wyprawą poszukiwawczą. Oczywiście wraz ze swoją ciemnoskórą przyjaciółką (lecz za takie pieniądze, które wyłożył, pozwolono by mu zabrać nawet całą trupę cyrkową!). Pytany o powody takiej hojności oraz chęć wyjazdu do Afryki, odpowiadał, że to dla niego czysty interes. Powszechnie wiadomo bowiem, że William sporo pieniędzy inwestował w kupno i tresurę dzikich zwierząt.



Wyruszenie w głąb Afryki, na tereny jeszcze nie poznane przez człowieka mogą mu przynieść również możliwość odkrycia nieznanych dotąd gatunków dzikich zwierząt, które uświetnią jego cyrk. A przy okazji oczywiście możliwość przyczynienia się do odnalezienia pana Livingstone'a sprawi mu ogromną radość. Wobec takich argumentów i takich kwot, nikt już nie miał wątpliwości co do poczynań Cooke'a. Miał je jednak sam William. Pozbawił Cyrk większości funduszy, pozostawiał na pastwę losu wszystkich jego pracowników, każąc im nie wiadomo jak długo zajmować się wszystkim tym, czym sam do tej pory się zajmował - przedstawieniami, finansami, ćwiczeniami, tresurą... całym cyrkiem! Choć obawiał się głęboko, że to może zniszczyć dorobek kilku pokoleń ludzi, którzy budowali od podstaw Cyrk Astleya, to jednak nie potrafił zostawić Nadii samej. Musiał z nią jechać, wspierać ją i ochraniać, nawet za cenę swojego życia!

--------------------------

W historii postaci znajdują się elementy prawdziwe:
Historia Cyrku Astleya, wraz ze zdjęciami - postać Williama Cooke'a i pana Batty'ego (właścicieli cyrku), wzmianka o reformie cyrkowych występów. Zdjęcia pana Cooke'a nie przedstawiają jego prawdziwego wizerunku - jest to postać nieco późniejsza, legenda cyrkowej żonglerki początku XX wieku - Paul Cinquevalli.
Historyczna jest również wzmianka nazwy "Lloyd's Register of British and Foreign Shipping" - więcej informacji tutaj.

Charakter Williama Cooke'a i jego związek z Nadią to elementy fikcyjne, podobnie jak cała historia mulatki.

Arango 24-02-2010 14:51

Postać do seji Lady "Byc jak Robin Hood" - niestety musiałem z niej zrezygnować.


Roger de Evre obecnie tylko Devre vel Corvo






Urodzony w roku 1178 pod Akką w rodzinie rycerskiej.
Jego ojciec Guiscard jest niezbyt bogatym ale szanowanym w Akkce, a matka Miriam, Arabką córką miejscowego kupca.

Guiscard de Evre miał do wyboru wojenkę, albo zakon. Wybrał to pierwsze i dotarł do Outmeer wraz z pocztem pewnego barona. Dla niewykształconego Guiscarda świat Orientu był miejscem jakim w jego wyobrażeniu mógłby stać się Raj.
Ubłagał barona o niewielką sumę pieniędzy i zaczął służyć w wojsku Królestwa. Wojował dość szczęśliwie, ożenił i ustatkował mając we władaniu niewielką wioskę.
De Evre byli zgodnym małżeństwem i często spotykanym w Lewancie gdzie rycerze przybyli z Zachodu często zostawali żeniąc się z córkami miejscowych notabli. Miriam była muzułmanką, ale takie dwuwyznaniowe małżeństwa były tu na porządku dziennym..


Roger pędził szczęśliwe dzieciństwo stając się swego rodzaju hybrydą jak zresztą wielu jego współziomków. Był katolikiem, ale znał i nauki Allacha, zresztą tu wśród gorących piasków pustyni gdy święte miejsca były na wyciągnięcie ręki wiara stawała się inna bardzie osobista i ludzka.
Nauczono go pisać i czytać i to w dwóch językach, doceniał muzułmańską i żydowską naukę, wychowany w istnej mieszance obyczajów i narodowości mimowolnie nasiąkał pierwiastkami innych kultur.

Wkrótce jednak ten szczęśliwy okres miał się skończyć wraz ze śmiercią Miriam, która zbiegła się z kłopotami samego Królestwa.


Fragment nudów historycznych :


Podboje Sallah ad Dina zaczynały zagrażać Królestwo, a te było słabe.
Rozdarte waśniami miedzy templariuszami a szpitalnikami, walkami jakimi toczyły ze sobą dzielnice pizzańskie, florenckie i weneckie zdawało się nie zauważać niebezpieczeństwo.
Miary wszystkiego dopełniły czyny szalonego Reinalde de Chatillon władcy zamku przy pielgrzymim trakcie. Łamiąc traktat zawarty z Saladynem jego bandy rabusi mordowała i zabijała muzułmańskich pielgrzymów, a król Gwidon nie mógł wywrzeć na nim posłuszeństwa.
Miary wszystkiego przebrał jednak ostatni czyn Reinalda. Napadł i ograbił karawanę, którą pielgrzymowała siostra Saladyna. Tę porwał i zgwałcił.

Sallah ad Din poprzysiągł zemstę Frankom.

W tym mniej więcej czasie Rogera przyjęto do Zakonu Templariuszy. ze względu na domieszkę krwi arabskiej do formacji turkopoli gdzie służyli zarówno muzułmanie, jak i Frankowie.
Uzbrojeni lżej niż rycerze byli szkoleni do zwiadu, rozpoznania, osłony wojsk w czasie marszu.
Uzbrojeni w miecze lub szable, włócznie i łuki pełnili służbę na terenach Królestwa zarówno w czasie również pokoju tępiąc rabusi i patrolując ziemie Zakonu.
Po skończeniu zaszczytnej służby nagradzani byli zazwyczaj nadaniem ziemskim, żenili się i zakładali rodziny.

Turkopole – Wikipedia, wolna encyklopedia


Lecz szalony czyn Reinalda wszystko zmienił.
Wojska Saladyna ruszyły ku Jerozolimie. W pospiechu formowano tu wojska, Zakony zaprzestały w końcu waśni, apelowano do Europy o pomoc.

Wkrótce 1200 rycerzy (w tym 300 templariuszy) 4000 turkopoli i 18 000 piechoty wyruszyło naprzeciw wroga.
Chcieli dojść do rogów Hittin jak nazywano dwa wzgórza a potem do jeziora Genazeret. Jednak wojska Saladyna okrążyły je na terenie pozbawionym wody.
Roger widział jak stojący w szeregach rycerze mdleli i walili się pod końskie kopyta, jak piechurzy porzucali bron jęcząc o kroplę wody i żądając poddania.
Oddziały turkopoli pod wodza Beliana z Ibelinu stanowiły straż tylną starając ochronić się maruderów. Oni nie mieli co myśleć o poddaniu.


I znowu wracamy do Rogera :


Po dwóch dniach piekielnych mąk pragnienia król Gwidon podjął decyzję o kapitulacji. Na wieść o tym turkopole rzucili się do ostatniej desperackiej szarży. Dołączyli do nich nieliczni rycerze, wtedy u swego boku Roger po raz ostatni widział Guiscarda. Bitwa była w sumie rzezią, z której ocalała w sumie garstka poranionych.
Był wśród nich Roger, zabrakło Guiscarda.

Co miał robić teraz ?

Nie miał nic poza koniem i bronią. Usiadł na piasku, z jego piersi wyrwał się szloch.

Gdy skończył zrobił przegląd rzeczy jakie miał : koń, uprząż i siodło, szabla, łuk, pancerz, nieco monet i pierścień rodowy.
Wojska Zakonu rozbite. Wojska Saladyna maszerują na Jerozolimę i odcinają go od głównej siedziby Temple.
Pozostawała Akka i ... rodzina w Anglii.
Zebrał się w sobie i ruszył powoli w kierunku Akki bacznie rozglądając dookoła.
Tak jak się spodziewał dom obrabowała na wieść o klęsce służba, ale o skrytce przy fontannie nie wiedziała. Znalazł sakiewkę i list.

Port zapchany był do granic możliwości uciekinierami ale za cenę połowy sakiewki, konia i uprzęży zgodzono się go zabrać do Wenecji.
Podróż do Normandii trwała rok, jednego konia (Alpy) i sporą część pozostałych pieniędzy.
Przeprawa do Dover już tylko kilka zarobionych monet.
Wreszcie stanął na angielskiej ziemi i ruszył w kierunku Eryngloss.

Była jesień roku 1198.

Siedziba rodu de Evre nie była zbyt imponująca, ale i tak Rogera nie chciano wpuścić. Dopiero pokazanie rodowego pierścienia otworzyło drzwi. Poprowadzono go ciemnym korytarzem do sali gdzie za stołem siedziało dwóch mężczyzn słabo widocznych w słabym świetle kominka.
- Kim jesteś ? - dobiegł go starczy głos.
- Jestem Roger de Evre syn Guiscarda
- Doprawdy ? - tym razem odezwał się młodszy - a jaki masz na to dowód ?
- To i to - wyciągnął list i pierścień.
Starzec szepnął coś do młodszego i ten za chwile powrócił z małym grubym mnichem. Ten przebiegł oczami list i zaczął szeptać do ucha starszemu.
Starzec podniósł się i rozwarł ramiona
- Witaj nam zatem drogi bratanku ! Jestem Guy, starszy brat Guiscarda to zaś Bertrand mój syn.

Podczas uczty, która Rogerowi wydawała się mocno mdła szczegółowo rozpytano go o szczegóły jego życia i udano się na spoczynek.
Gdy sługa wiódł go sypialni stanął przed nim ów gruby ksiądz.
- Czy wyznajesz Naszego Pana Jezusa synu ? - spytał surowo trzymając w dłoń kartkę pergaminu
- Co to ojczulku ? - spytał Bertrand odbierając księdzu kartę
- Modlitwa do świętego Celestyna - wyjasnił mnich.
Bertrand obejrzał kartkę i oddał Rogerowi. Bylo na niej skreślone tylko dwa zdania :

"Uciekaj. Chcą Cię zabić byś nie mógł domagać się części spadku i myślą że masz przy sobie ukryte złoto".

- Dziękuję ojcze za tę modlitwę. Faktycznie powinienem podziękować świętemu Celestynowi za ocalenie - odpowiedział Roger unosząc brwi.
Leżał wa posłaniu czekając czekając aż odgłosy w zamku ucichną po czym podniósł się i wyślizgnął na korytarz.
Był już w sieni, gdy nocną cisze rozdarł krzyk
- Uciekł !
Nie pozostało mu nic innego jak umknąć w w noc.

Nazajutrz dowiedział się, że w nocy śmiertelnie ugodzony został sztyletem przez złodzieja w swej komnacie Guy de Evre. Złodziej skradł rodowy pierścień de Evre. Opis napastnika jak ulał pasował do niego.
To było mistrzowskie posunięcie Bertranda - odziedziczył teraz wszystkie włości de Evre, a Roger gdyby chciał dochodzić swych praw musiałby okazać pierścień - który ponoć został skradziony.

Musiał się ukryć.

Gdy tak dumał siedząc pod przydrożnym dębem na drodze pojawiły się wozy Cyganów. Zajmowali się po trosze wszystkim, drobnymi naprawami, handlem, wróżeniem, sprzedawali zioła, zabawiali tłum sztuczkami no i ...kradli.
Wśród nich jednak niczym by się nie wyróżniał. Ciemne włosy, taka sama karnacja.
Wyszedł na drogę i zamachał ręką.


Nottingcham rok 1200

Roger prawie dwa lata wędrował z grupa. Nauczył się nieco ich dialektu, pracował przy koniach, zabawiał gawiedź rzucaniem nożami. No i zmienił imię. Już nie był Rogerem de Evre a Rogerem Devre, choć nazywali go wszyscy Corvo z racji częstego popadania w stan zadumy. Ale dziś był Jarmark w Nottingam, a nie czas na zadumę.

Jarmark w mieście to zawsze okazja dla Cyganów, można pohandlować, powróżyć niepewnym jutra, pograć w kości.
I to właśnie robił Roger.
Grał w kości na starej beczce z dwoma czeladnikami.
Szczęście wyjątkowo mu dziś dopisywało.
Potrząsnął kubkiem i cisnął kośćmi.
- Wenera ! - objaśnił triumfalnie
- Pies - skomentował rzut przeciwnika przesuwając kupkę miedziaków w swą stronę.
- Coś ty bratku za często wygrywasz - czeladnik nie miał przednich zębów i pryskał śliną na rozmówcę. Corvo skrzywił się i wytarł policzek.
- Graliśmy uczciwie
- Nazywasz nas kłamcami ! - wrzasnął drugi chwytając Rogera za kubrak na piersi. Jego oddech za to cuchnął cebulą i czosnkiem. I Devre znowu się musiał skrzywić.
- Ależ nie panie - rozłożył ręce wstając - oddam pieniądze, to przecież tylko zabawa.
Osiłek z triumfująca miną puścił go a jego wzrok mimowolnie powędrował w stronę pieniędzy leżących na beczce.

Nazywano to Świętą Trójcą.
Kopniak w kolano (Cyganie nie nosili ciżem, sami szyli sobie buty), a gdy przeciwnik z wrzaskiem padał na kolana drugi w brzuch a potem już tylko wystarczyło podstawić kolano.
Usłyszał chrupnięcie i pomyślał, że teraz obaj przyjaciele będą już bezzębni, po czym rzucił się między stragany.
- Bedę za miastem ! - wrzasnął do Juana wnuka szefa taboru i pomknął dalej.
Kogoś potrącił, kogoś przewrócił jednak gdy myślał że uda mu się umknąć poślizgnął się na wyrzuconej kupie starych warzyw i potoczył miedzy nieczystości.
Czy oni nie mogą po sobie sprzątać i dlaczego angielskie miasta tak muszą cuchnąć - pomyślał zbieraj się z błocka i czegoś czego wolał nie domyślać się czym było.
Gdy podniósł głowę ujrzał przed sobą uśmiechniętego sierżanta w asyście dwóch pachołków.
- Do diabła - zdążył pomyśleć, gdy po ciosie pałką zapadł w ciemność.


Przy pisaniu tej historii tej postaci po raz pierwszy dokonałem małego szachrajstwa historycznego przesuwając date bitwy pod Hittin o dekadę.

Lechun 28-10-2011 14:19

[Dzikie Pola] A.D. 1610
 
Jaremi Barabasz


Postaci Jaremiego Barabasza inspirowana jest losami Ilji Chorzeszko, pół-legendarnego ukraińskiego kozaka i charakternika, co głównie przejawia się w historii kozackiego życia i charakterze. Jaremi to postać fikcyjna. Historia raczej skromna, bo to głównie postać z odgrywania "na żywo" w Dzikich Polach. Tutaj użyłem jej raz, w sesji [Dzikie Pola] Orzeł i Samozwaniec, która niestety zakończyła się, nim zdążyła rozpocząć...

Jeremi Barabasz
Wiek: 30
Wiara: Prawosławny
Wiara w magię: Rozważny
Odwaga: Nieustraszony
Pobożność: Wierzący
Kochliwość: Cnotliwy
Honor: Mało honorowy
Praworządność: Burda

Krzepa: 8 - Krzepki
Zwinność: 8 - Żwawy
Mądrość: 7 - Bywały
Fantazja: 7 - Szarak
Zmysły: 7 - Ostrożny
Łeb: 7 – Z żelaza

Fortuna: 7
Inicjatywa: 8

Cios: +0
Tęgość: +0

Szabla +7
Rusznica +6
Włócznia +7

Umiejętności:
Język ruski – bardzo biegły
Język polski +12 - Biegły
Jazda konna +9 – W miarę biegły
Skradanie +8 – W miarę biegły
Pływanie +7 – W miarę biegły
Targowanie +7 – W miarę biegły
Tropienie +7 – W miarę biegły
Gardłowanie +7 – W miarę biegły
Czytanie i pisanie +7 – W miarę biegły
Taniec +6 – Mało biegły

Przewagi: Wytrzymałość, Żelazna wola, Fałszywy szlachcic
Przywary: Zawalidroga, Suche gardło, Podpalacz


Historia
Urodzony quartus Iulius roku pańskiego 1579 w rodzinie ukraińskich chłopów pracujących u okrutnego szlachcica, nazywanego po prostu Diabłem(jak zresztą większość okrutnych i niesprawiedliwych szlachciców), karzącego bezlitośnie za nawet najmniejsze przewinienia. Ośmioletni Jaremi nie rozumiał jeszcze praw rządzącym tym światem, dlatego gdy do domu jego wpadli bandyci Diabła, by wyciągnąć ojca przez chatę i stłuc za fikcyjne przestępstwo, ruszył mu na pomoc. Został jednak natychmiast odepchnięty przez jednego z napastników i upadł, rozbijając sobie głowę. Jednak przeżył, dzięki opiece kobiet z wioski, czego niestety ni dało się powiedzieć o ojcu jego, który na wskutek otrzymanych obrażeń zmarł po kilku dniach. Jaremi nie odczuł wtedy smutku. Tylko nienawiść.
W końcu Diabeł się doigrał. Chłopi z jego włości się zbuntowali i zaatakowali jego dom. Szesnastoletni wówczas Jeremi osobiście przebił widłami jednego z synów Diabła. Sam Diabeł zaginął, prawdopodobnie ginąc w popalonych włościach Obawiając się zemsty okolicznej szlachty i rodziny Diabła, Jaremi razem w kilkunastoma chłopami uciekli bardziej na wschód, do Siczy Zaporoskiej, by zostać kozakiem – kimś między chłopstwem, a szlachtą…
Z czasem wraz z drużyną najbliższym kompanów wyruszył w Polskę, by zarobić nieco dodatkowego grosiwa. I wtedy Jaremy doszedł do wniosku, że warto by było zaciągnąć się na zbliżającą się kampanii przeciwko Rosji. Przedstawiając się jako Jaremi Barabasz herbu Toczennica, ukraiński szarak, wyruszył na Moskwę…


Toczennica

Wygląd


Trudno powiedzieć o nim „wysoki mężczyzna”, a to dlatego, żem mierzy jedynie 1,60m, ważąc przy tym około 80 kilogramów. Jednak nie jest gruby – większość tej wagi stanowią mięśnie, chociaż nie da się ukryć, że tłuszczyk też ma w tym jakiś udział.
I o ile wysoki nie jest, to przystojny jak najbardziej – mimo zbliżającego się średniego wieku, na twarzy ma wyjątkowo mało zmarszczek, również blizny są słabo widoczne. Oczywiście nie licząc szpetnej blizny ciągnącej się przez cały tył wygolonej czaszki, jednak nie jest całkowicie łysy. Jeden kosmyk czarnych(ale powoli siwiejących) włosów na czubku się uchował, tworząc idealny zestaw z wąsiskami, które opadają mu aż na podbródek, zasłaniając jego przegniłe zęby.

Moderunek:
szabla ukraińska, Ciężki pistolet(skałkowy), kindżał, cztery czerwońce, przeszywanica, Misiurka, Pas, Prawosławny krzyżyk miedziany na łańcuszku, trzy woreczki prochu, 27 kul, łokieć długości lontu, krzesiwo i hubka, brzytwa, dwa bukłaki(jeden z wodą, drugi ze śliwowicą)

Koń: Koń moskiewski

Azrael1022 24-05-2014 00:44

Wojna w Wietnamie [Weird War] - MACV-SOG - S.O. Quan
 
Postać stworzona do sesji, której akcja ma miejsce w Wietnamie/Laosie w 1967 roku. Macbride jako członek ściśle tajnego, wielozadaniowego oddziału sił specjalnych MACV-SOG (czyli Dowództwo Wsparcia Militarnego, Wietnam – Grupa Studyjno-Obserwacyjna), zostaje wysłany wraz z kilkoma innymi żołnierzami do laotańskiej dżungli, aby odzyskać cenne dane wywiadowcze, oraz, jeżeli się uda, odnaleźć informatora - Quana. Akcja wymaga pośpiechu, gdyż istnieją uzasadnione podejrzenia, że Vietcong jest na jego tropie, lub nawet go pojmał.
Sesja zapowiadała się ciekawie. Pech chciał, że padła po kilkunastu postach.

Macbride to postać fikcyjna, choć jeden motyw z jego życia oparłem na wspomnieniach Chucka Pfarrera (który w Wietnamie nie służył, ale był SEALsem jak się patrzy).



PO2 John Macbride
Obecny przydział: MACV-SOG
Poprzednia jednostka: SEAL Team Two
Wzrost: 1,90 m
Waga: 105 kg
Wiek: 26 lat
Pochodzenie: Sterling Heights, Michigan
Znane języki: angielski (native), francuski (średnio, matka pochodziła z Quebeku, często rozmawiała w tym języku), rosyjski (słabo, kurs w marynarce).
Szkolenia: nurkowanie w warunkach bojowych, ładunki wybuchowe, szkolenie spadochronowe, szkolenie dla strzelców wyborowych, survival, szkolenie w SERE i CQB, towarzyska wymiana szkoleniowa – treningi z SAS.

Szkolne lata
Za młodu John chciał zostać zawodowym sportowcem – w podstawówce trenował triathlon i był w tym naprawdę dobry - jeździł na zawody i mistrzostwa. Następnie, w wojskowej szkole średniej zainteresował się zapasami i przewinął przez klub kickboxingu. Wciąż pływał i biegał, lecz to właśnie wrestlingowi poświęcał najwięcej czasu i w nim odnosił największe sukcesy. Zapewne za sprawą dziadka, który niegdyś był zawodowym marynarzem, szesnastoletni Macbride zapragnął zaciągnąć się do marynarki i zostać członkiem elitarnej jednostki – Navy SEALs.

UDT
Czterotygodniowy kurs Underwater Demolition Team zakończony Hell Weekiem to nie bułka z masłem. John dowiedział się o tym już pierwszego dnia, gdy o piątej rano, cały mokry i zziębnięty robił pompki na „szlifierce”, jak zwano betonowy plac treningowy w bazie Coronado. Potem było już tylko gorzej – biegi na 6,5 mili, pływanie, forsowanie przyboju, leżenie w mającym 14 stopni oceanie, pompki, brzuszki, skłony, ósemki, tor przeszkód, bieg z pontonami i ćwiczenia w przerzucaniu słupów telegraficznych. Poza tym nurkowanie, podtapianie i niestrudzeni instruktorzy, robiący co w ich mocy, aby złamać kursantów i aby jak największa ich liczba zrezygnowała. John wytrzymał cztery tygodnie i nie zrezygnował, choć instruktorom trzeba przyznać – bardzo się starali. Do końca pierwszej fazy szkolenia został jeden „długi dzień”, zwany Hell Weekiem – 120 godzin niemal bez snu, niekończące się ćwiczenia, przemoczone ubrania i odbierające energię zimno. To wszystko mogło się zakończyć w jednej chwili, wystarczyło trzykrotnie uderzyć w mosiężny dzwon wiszący na dziedzińcu. John tego nie zrobił. Ukończył Hell Week i rozpoczął drugi etap UDT – szkolenie w strzelaniu, nurkowaniu i posługiwaniu się ładunkami wybuchowymi. Po zdaniu wszystkich wymaganych testów, dostał pierwszy przydział – SEAL Team Two.

Samantha
Na imprezie u jego kumpla Michaela, do Johna podeszła wysoka, ładnie zbudowana brunetka. –Samantha Richardson – przedstawiła się, w głosie słychać było mocny francuski akcent – a ty musisz być John, kumpel gospodarza. Powiedział mi, że jak będę miała problemy z angielskim, to z tobą mogę pogadać w swoim ojczystym języku.
-Zgadza się – odparł John. Samantha wpadła mu w oko. Nie tylko z resztą jemu, wszyscy wolni faceci na imprezie otwarcie się na nią gapili. A zajęci gapili się ukradkiem. –Czym się zajmujesz? – zapytała. –Jestem zawodowym instruktorem triathlonu – odparł. Była to jego typowa przykrywka, której z powodzeniem używał. Pasowała do jego atletycznego wyglądu i sportowej przeszłości. –Menteur, mon petit phoque. Wszyscy na imprezie już wiedzą, że jesteś SEALsem – uśmiechnęła się uroczo.
Niecałe pół roku później Samantha i John wzięli ślub. Koledzy z teamów zaakceptowali Sam jako jego partnerkę życiową – miała charakter i rozumiała wojskowe poczucie humoru, co wielokrotnie się jej przydało. Zamieszkali w niewielkim domku na przedmieściach Little Creek w Virginii.
Trudne pożegnanie
John jechał z Team Two do Wietnamu. Samantha była w 4 miesiącu ciąży. Poza tym mieli dwuletniego synka – Brada.
– Wróć do mnie w jednym kawałku. Obiecaj, że nie dasz się zabić-prosiła ze łzami w oczach.
– Obiecuję. Żaden Charlie mnie nie dostanie – odparł John. Rozstanie z bliskimi było trudne, ale po to został żołnierzem, żeby walczyć dla ojczyzny. I kiedy jego dowódca i inni członkowie z plutonu go potrzebowali, to był z nimi na dobre i na złe. Nigdy nie ukrywał przed żoną, że służba w Teamach jest dla niego najważniejsza, ale gdyby tak nie było, gdyby nie miał tyle determinacji w dążeniu do celu, to nigdy nie zostałby członkiem sił operacji specjalnych.
Rodzice i teściowie życzyli Johnowi szczęścia. Matka zaklinała, aby pisał jak najczęściej. Teściowa zamówiła za niego mszę. Nawet ojciec i teść się trochę wzruszyli, co było dość niecodziennym widokiem.

Wietnam
John podniósł pięść do góry – oddział zatrzymał się. Skinął do tyłu a następnie wskazał położoną z przodu i po lewej kępę tropikalnej roślinności o dużych liściach. Ponowne skinienie do tyłu, i wskazanie grubego pnia przy wejściu do kanału. Jeszcze jedno skinienie i klepnięcie w ramię. Dwóch żołnierzy przemieściło się za zieloną kępę, niosący M-60 Max zajął z Johnem pozycję za drzewem a Hicks zabezpieczył tyły. Wydanie tych rozkazów nie trwało nawet sekundy, ale każdy wiedział doskonale gdzie jego miejsce i jak ma się zachować. Oddział miał za sobą już tysiące godzin wspólnych treningów i kilka patroli, więc rozumieli się bez słów. –Victor Charlie na jedenastej – zameldował półgłosem Max. Na polanie przed nimi było kilka ustawionych na palach budynków przy których kręcili się ubrani w czarne „piżamy” i uzbrojeni w chińskie wersje AK-47 żołnierze Vietcongu. John podniósł rękę i zakreślił okrąg w powietrzu. Jego drużyna zaczęła powoli, centymetr po centymetrze, okrążać polanę. Gdy wszyscy byli już na pozycjach strzeleckich dowódca wydał rozkaz: -Ognia!

Charakter
W polowej kantynie wydawano śniadanie. Marines i Zielone Berety ustawili się w równych kolejkach, aby odebrać jedzenie. John kończył czyszczenie mechanizmów prototypowego karabinu AR-15, odłożył broń i poszedł do miejsca, z którego dobiegał słodki zapach smażonych naleśników. Nie stanął jednak w kolejce, tylko od razu podszedł do kucharza, odepchnął niezbyt delikatnie stojącego przy ladzie Marine, po czym nałożył sobie jedzenie na talerz, a następnie, ścigany chóralnym fuck you usiadł przy drewnianym sole i zaczął jeść.
W zasadzie można by powiedzieć – typowy SEALs –nie uznający kompromisów, uwielbiający łamać zasady, silny, wytrzymały, zdeterminowany aby zawsze zwyciężać, pewny siebie, charakterny i śmiertelnie niebezpieczny sukinsyn. Tylko, że każdy SEALs, mimo pewnych cech wspólnych jest absolutnie wyjątkowy. Ta wyjątkowość to zresztą też cecha wspólna.
John wyróżnia się zadziwiającym wyczuciem i dokładnością jeżeli chodzi o ładunki wybuchowe – zarówno te podkładane na lądzie jak i te przytwierdzane do podwodnych burt statków. Jako dowódca dba o swoich ludzi i zawsze jest ciekaw, co mają do powiedzenia. Nigdy nie zachowuje się jak wszechwiedzący bóg – zna swoje ograniczenia i lubi się uczyć od innych. Nawet od chou-hoi, zbiegów z Vietcongu, którzy z wyjątkową wprawą potrafią znajdować ukryte wybuchowe pułapki, wilcze doły czy podziemne bunkry.

Wygląd
Wielki, atletycznie zbudowany facet, który mimo masy potrafi poruszać się ze zdumiewającą szybkością. Nosi się jak na operatora SEALs przystało – łamiąc wojskowy regulamin dotyczący ubioru i wyglądu. W bazie John zwykle ubrany jest w polowy mundur z nieregulaminowo podwiniętymi rękawami i spodnie opuszczone na buty typu jungle. Czarne włosy są zdecydowanie za długie jak na standardy obciętych krótko i wysoko Marines, nosi też wąsy.
Na rękawach bluzy ma dwie naszywki: na lewym czarny prostokąt z wizerunkiem szkieletu żaby i napisem: Don’t fuck with me; na prawym okrągłą naszywkę z trupią czaszką i napisem w otoku: God will judge our enemies. We’ll organize the meeting. Poza tymi ozdobami, jak przyjęło się w Teamach, na ubraniu nie ma żadnych odznaczeń, nawet nazwiska.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172