lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Warsztaty Pisarskie Last Inn (http://lastinn.info/warsztaty-pisarskie-last-inn/)
-   -   Warsztaty Psychodeliczne Chrapka i Extremala (+18) (http://lastinn.info/warsztaty-pisarskie-last-inn/6891-warsztaty-psychodeliczne-chrapka-i-extremala-18-a.html)

Rusty 01-04-2009 19:41

Na wstępie zaznaczę, że do tego obrazka naprawdę strasznie trudno było cokolwiek stworzyć. Ktoś jednak musiał wprawić w ruch tą wielką machinę zwaną Warsztatami Psychodelicznymi. ;)

***

Światła gasną, kurtyna opada – choć sam nie wiem jakim cudem mielibyście to niby po ciemku zauważyć. Chrapek wcielający się w rolę Chrapariusza i Rusty, jako Rusty we własnej osobie, wygrzebują się z dołu zaimprowizowanego na piekło.

- Ten Kitajski znaczek, powiadam ja Tobie, fant to żałosny i prądem kopie. – Stwierdza Rusty z lekkim zawodem malującym się na jego pięknym obliczu.
- Powiem Ci jedno, mój drogi kolego. Kurtyna zapadła, koniec, finito. Skończ więc z tą mową, bo powiem ja Tobie, wiersz ja od dziecka z zawzięciem p… p… p… ten tego, chromolę!

Wszystko się zmienia, zmienia, zmienia. Zmian tym końca nie ma, aż w końcu …
Napięcie rośnie, rośnie, ROŚNIE, ROŚNIE! …
Ałłłł – jęknęło waląc głową w sufit.

<Przerwa na reklamy>
Zewsząd fanfary, chóry anielskie, orkiestry dęte, werble, nawet i jakiś bezpański bęben.

Tylko dziś, tu teraz!
Chrapariusz i Rusty!
Rusty i Chrapariusz.
Dziarskie chłopaki.
Jeden bardziej.
Drugi wcale.
Kto by sobie tym jednak.
Zawracał gitarę?


Sceny przelatują jak wystrzelone z karabinu.
Bah! Rusty wynosi Chrapka z buchających żywym ogniem otchłani piekielnych.
Walczą z demonami, przeprowadzają operację na otwartym sercu w kenijskiej dżungli.
Piją i palą cygara, otoczeni wianuszkiem kobiet. Męskie sylwetki lśnią w słońcu, fanki szaleją, szał, szał, szału nie ma końca.

W tle Enrique Iglesias w przeboju Hero.

</Przerwa na reklamy>

Wróćmy jednak do najważniejszej części historii. Oto Rusty postanowił uknuć spisek. Oh jakaż to wściekłość zawładnęła głową naszego biednego Rusty’ego.

- Oh, oh i jeszcze raz oh – Westchnął narrator, nieudolnie próbując budować nastrój.

Dość już jednak tych jęków. Pora przejść do sedna sprawy. Trzeba wam wiedzieć Drodzy moi, że Rusty w swej niezmierzonej wielkości, jasności, wybitności i zaje… ekhem. Postanowił zamontować w ulubionej lalce Chrapka – Chraputku-Ciupciutku kamerę, dzięki której od wielu już dni obserwował jego zabawy z Make Upem. Dziwny był z niego człowiek. Zbok jakiś, dewiant, nieczystość chodząca! Twarz malował, włosy stroszył i takie tam inne dziwne rzeczy tworzył.

- Jakby już wystarczająco brzydkiej nie miał mor… - Do pokoju narratora, wpadają mężczyźni w czerni. Zewsząd dochodzą trzaski, wrzaski, piski i inne takie. – … yyyyyy! – Słychać niknący dźwięk obalonego niczym półlitrowa flaszka narratora. Słowem w oka mgnieniu.

Rusty tymczasem zakupił w kiosku cedeka, którego to z kompromitującą zawartością planował wysłać prosto do Pudelka. Na jego nieszczęście w drodze na pocztę napotkał (niezbyt) pokojową manifestację mężczyzn, o pozbawionych włosia czerepach i dresach opiętych na swych nielichych mięśniach. Poproszony o pięć telefonów komórkowych, dwadzieścia złotych w bilonie i nie tuczące chrupki, a nie mogąc spełnić ich niezbyt wygórowanych, lecz co więcej niezwykle rozsądnych warunków. Został zmuszony do skonfrontowania swego powabnego lica z wielkimi jak bochny chleba pięściami.

- Dostał wp... – Trzeba mu to oddać. Uparty skurczybyk, ten nasz narrator.

W wyniku szamotaniny, płyta zostaje zniszczona.
Misterny plan w dupę. Nic dodać nic ująć.
Tak oto kończy się ta przygoda. Lecz nie myślcie sobie, że ktokolwiek zdolny ugasić mściwe zapędy Rusty’ego jest zdolny!

W tle słychać złowrogi śmiech - przerwa na kaszel - śmiech część druga.
- Zamknij w końcu twarz! - Bo i do narratora należeć powinno ostatnie słowo.

***


Terrapodian 02-04-2009 21:28

Samotna łódka płynęła brudną rzeką pełną śmieci. Na samym dziobie stał staruszek z długim wiosłem, na czele którego powieszona była lampa naftowa, której w tych czasach nie znano, lecz nikt się tym specjalnie nie przejmował. Starzec miał twarz posępną, skrytą pod kapturem i jedynie jego oczy emanowały światłem wywołującym przerażenie. Mimo bezwietrznej pogody, strzępy płaszczu unosiły się pod wpływem wyimaginowanego powietrza. W końcu zauważył pomost do którego płynął. Z daleka dojrzał delikwenta. Leżał w jakimś szarym worku z którego wystawała jedynie jego głowa z parą oboli na oczach. Przewoźnik - Charon - od razu poznał któż to.

Był to polski wieszcz narodowy - Adam Mickiewicz.

Zastanawiało starca, dlaczego śpi, zamiast oczekiwać na przybycie przewoźnika. Mimo to zapakował zwłoki na swoją łódź. Zdjął również obole i schował. Jak się później okazało, koledzy Adasia zrobili mu dowcip i zamiast prawdziwych monet, na oczy położyli mu czekoladowe dukaty zawinięte w złotka. Jednak w tym momencie Charon tego nie wiedział.
- Mój mały przyjacielu... - szeptał czule do oziębłego trupa i zwierzał mu się.
Tak dopłynęli do bram Hadesu. Tam dwaj strażnicy w czarnych płaszczach oraz bladych, długich twarzach kłócili się między sobą.
- Ty mu powiedz... - szepnął jeden obserwując nadpływającą łódkę.
- Nie, ty... - odrzekł drugi.
Charon czuł w trzewiach, że dzieje się coś złego. Podpłynął i rzekł tak jak od tysięcy lat.
- Przepuśćcie mnie, capy.
Strażnicy spojrzeli po sobie ze strachem w oczach. W końcu jeden z nich zaczął;
- Charon, zostałeś zwolniony przez szefa - rzekł. - Nie potrzebujemy już przewoźników, bo modernizujemy system w zaświatach.
- Jak to?! Nie!!! - krzyczał Charon - Nie możecie mi zabrać pracy, którą tak kochałem!
Gdy tak się pieklił, łódka zachybotała i Mickiewicz wpadł w zimną toń rzeki.

Tonął tak w worku, gdy nagle się obudził. Zauważył w jakiej sytuacji, po czym używając skumulowanej energii psychicznej, wyzwolił się z przeszkody, po czym wypłynął na brzeg. Pod bramą toczyła się zażarta walka. Charon rozrywał na strzępy wybiegających z czeluści Hadesu żołnierzy. Stał tak we wnętrznościach i krwi, lecz nie miał najmniejszych szans, by wygrać. Adam Mickiewicz uciekł z tego miejsca.

- Drogie dzieci, oto stosowna nauka.
Ksiądz pochylił się nad dziatwą z księgą w ręce. W tym momencie ktoś wszedł do środka.
- Duch! - krzyknęły dzieciaki.
Rzeczywiście, nagły gość wyglądał jak straszydło. Blady, z rozczochraną czupryną, w wypłowiałym ubraniu.
- Ktoś ty?! Wyjdź, przepadnij! - krzyknął ksiądz.
- Ja? - zaczął przybysz, którym niechybnie był Adam Mickiewicz. - Umarły... Umarły dla świata.
Strzał przerwał monolog. Ksiądz w ręce trzymał pistolet prochowy. Mickiewicz spojrzał na podziurawione ubranie i powiększającą się plamę krwi. Wybiegł czym prędzej na dwór. Chciał tam znaleźć romantyczne miejsce do wyzionięcia ducha. Wówczas przypomniał sobie, że już przecież jest martwy.

- Oto przed państwem Harry Houdini! - krzyknął konferansjer.
Adam Mickiewicz znalazł w swym życiu nowe przeznaczenie. Został iluzjonistą. Nawet gdy jego sztuczki się nie powiodą, nie umrze, gdyż już jest umarły.
- Dzisiaj Houdini zostanie związany, wrzucony do pojemnika z kwasem nad którym zawiesimy czterdzieści ostrzy, które spadną po czasie - powiedział prezenter. - Houdini ma się uwolnić w ciągu dziesięciu sekund, następnie zje śniadanie na stoliku przed pojemnikiem, w przeciwnym razie wypuścimy dziesięć głodnych tygrysów.
Po udanym przedstawieniu, Mickiewicz stał mokry przed publicznością i kłaniał się. Kochał tą pracę.
- ...to jest lepsze niż pisanie pedalskich wierszy - stwierdził kiedyś w wywiadzie.
Jednak coś ciążyło nad nim. Było to piętno ojczyzny, która wciąż była zniewolona. W nagłym przypływie patriotyzmu ruszył do przodu, by jej pomóc. Niestety spadł ze sceny i złamał sobie kark.

Czarna wołga jechała powoli ulicą. Za kierownicą siedział starzec, który wypatrywał zwłok z obolami przy drodze. Nazywał się Charon...


***

Obrazek:


Chrapek 07-05-2009 20:49

Dawno nikt nie pisał, więc muszę wkroczyć do akcji i reanimować Warsztaty :).

- Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę, Zero-zero-sześć - rzekła do białego kota zielona ośmiornica.
- Cicho siedź Q i dawaj zabawki - odpowiedział Kot.
- Nie Q, tylko Cthulu; kto to widział, żeby zatrudniać jakieś pchlaki w służbie Królowej!
- Dobra, Qtulu... A kto to widział, żeby jakieś zużyte owoce morza robiły za eksperta od uzbrojenia.
- Jak ja byłem wynalazcą, to twój dziadek jeszcze służył w Wehrmachcie więc się zamknij - Cthulu uciął rozmowę i wyjął skórzaną walizkę, którą dziarsko położył na stole.
- Oto magnum T-800 "Gołota", taki sam, jaki miała Ripley w "Obcym 3". Dołożyliśmy do niego GPS, ABS, a jak dokupisz do niego na allegro kardridż, to będzie nawet robił frytki.
- Fajny... Jedna seria wystarcza na 53 sekundy?
Cthulu skinął głową i wyciągnął kolejną zabawkę.
- A to dmuchana mysza. Wydział Psychologii stwierdził, że to pomaga w utrzymaniu morale wśród agentów...
Oczy 006 niebiezpiecznie się zaświeciły.
Ośmiornica wyciągnęła zaś maleńki pakuneczek.
- To z kolei z wydziału broni chemicznej. Herbatka z cannabis. Prosto z Holandii. Da ci powera na jakieś dwadzieścia minut, ale potem zgon murowany. I przykre zejście.
- To zupełnie jak twoja stara.
- Ach, Zero-zero-sześć... Nigdy nie dorośniesz - żachnął się Cthulu - W szczegóły misji wprowadzi cię M.

M, czyli stara, wymalowana jak burdelmatka kocica siedziała za biurkiem i obżerała się Kitekatem. Kawałki galaretowatego mięsa osiadały jej na wąsach, tworząc wokół pyszczka brunatne zacieki.
- wejść! - zabełkotała M, gdy rozległo się pukanie do drzwi - Ach, to ty Zero-zero-sześć. Siadaj.
Biały kot, z czerwoną kokardą posłusznie usiadł na krześle.
- Ta misja będzie nietypowa - M napchała sobie do pyska kolejną porcję Kitekatu - Widzisz, kiedy powiedzieliśmy, że reszta kociąt twojej matki zdechła, to nie była do końca prawda...
- Co?! - 006 zerwał się z miejsca. Z łap wysunęły mu się centymetrowej wielkości pazury.
- Uspokój się Zero-zero-sześć - mruknęła M - Do zeszłego tygodnia, myśleliśmy, że jesteś jedyny. Według naszych danych, wszystkie kociaki z Czarnobyla wyzdychały w przeciągu kilku lat... No oprócz ciebie...
- Do zeszłego tygodnia?
- W zeszłym tygodniu, nasz wywiad odkrył potężnie ufortyfikowany psi obóz koncentracyjny. Jak wiesz trzymają tam naszych jeńców wojennych..
M wyświetliła na monitorze kilka zdjęć. Przedstawiały one szarego kota, bliźniaczo podobnego do 006.
- To Bożydar Aldona Pająk. A właściwie, komendant Pająk. Twój brat.
Zero-zero-sześć upadł z głuchym plaśnięciem na krzesło.
- Skąd wiecie, że to mój brat?
- Ma ten sam irytujący nawyk lizania jaj podczas obiadu co ty - odpowiedziała M - A pozatym zrobiliśmy badania DNA.
M przerwała na chwilę, żeby napchać sobie do pyska kolejną porcję Kitekatu.
- Dowiedzieliśmy się, że naukowcy Psów zdążyli porwać go z miejsca wybuchu. Odchowali go i wyszkolili na szpiega...
- Przeszedł na ich stronę.
- Nie do końca z własnej woli. Twoją misją jest zwerbować go na naszą stronę... Lub zabić.
Zero-zero-sześć patrzył na zdjęcia w milczeniu. W końcu odezwał się; jego głos był ściszony i pełen napięcia.
- Gdzie jest ten obóz?
- W sektorze A2, za żyznym polem marchewek, tuż obok wiśniowego sadu pana Jana... Powodzenia Zero-zero-sześć.
M po raz kolejny malowniczo napchała sobie galarety do pyska.

006 patrzył ze swojej kryjówki na obóz, leżący na pagórku nieopodal sadu. Psy w mundurach, z wyraźną czaszką i dwoma błyskawicami, przechadzały się, patrolując okolicę. Agent w służbie Królowej dopijał ostatnie łyki herbatki z cannabis. Czuł już orzeźwiającą energię rozchodzącą się po jego ciele.
Zero-zero-sześć założył na łeb skarpetę i ruszył powoli do przodu. W mroku rozległy się ponure wystrzały z T-800 "Gołoty"...

Skradając się po szybie wentylacyjnym, Zero-zero-sześć wpadł wprost do gabinetu komendanta Pająka.
Bożydar, zaskoczony, zerwał się z miejsca.
- Hello Kitty - mruknął, mlaszcząc obleśnie - Wreszcie się zjawiłeś, bracie.
- Wiesz kim jestem?! - zdziwił się Zero-zero-sześć.
- Oczywiście, że wiem. Oczekiwałem cię w swoim magicznym kurwidołku - odpowiedział Bożydar.
- Więc wiesz też pewnie, dlaczego tutaj jestem...
- Wiem... Ale zanim spróbujesz mnie zabić, posłuchaj... Koty celowo oddzieliły nas od siebie. To one są złą stroną w tym konflikcie. To one zabiły naszą matkę!
- Nieprawda! - krzyknął 006 - To Sowieci zabili naszą matkę!
- Nie! - ryknął Bożydar - To jest nasza matka! - gwałtownym gestem wskazał portret Władimira Putina, wiszący na honorowym miejscu na ścianie.
- Nieeee!!! - Zero-zero-sześć upadł na ziemię, śliniąc się obficie. Zejście po herbatce z cannabis, wyraźnie dawało mu się już we znaki.
- Teraz znasz prawdę - zasapał się Bożydar - Przyłącz się do mnie, a razem obalimy Putina i będziemy rządzić Sowietami, jak brat z bratem!
W tym momencie głowa Bożydara rozbryznęła się krwawą plamą na ścianie.
- Takie rządy, zawsze kończyły się chujowo - stwierdziła wysoka postać w garniturze, trzymając w dłoni dymiący jeszcze pistolet.
- Ktoś ty, kurwa?! - jęknął 006.
- I'm Bond, James Bond. MI6 stwierdziło, że dalsze utrzymywanie kotów w wywiadzie jest nieopłacalne. Zżeracie za dużo Kitekata, jesteście leniwe, i podszczywacie meble. I wpieprzacie paprotki. A jak się wam utnie jajka, to nie ma z was już w ogóle pożytku.
Zerozerosześć wpatrywał się w swojego gościa z niedowierzaniem.
- Niniejszym, od dzisiaj zastąpi was ludzki personel. Królowa będzie się musiała pogodzić ze zmianami.
- A co będzie z nami?..
- Większość z was pójdzie do schroniska. Część wysyłamy do Chin, mają tam przecież klęskę głodową... Ale jeżeli chodzi o Ciebie - Bond wzruszył ramionami - Sam rozumiesz, nie może być świadków.
James uniósł w powietrze lufę pistoletu. Trzy strzały, równie ponure co poprzednio, odbiły się głucho w betonowych ścianach obozu...

Aj hejt kats :P...

I obrazek:


one_worm 09-05-2009 15:37

"Zawsze chciałem być klaunem" Pomyślał Robert spoglądając na lustro w przedpokoju ukazującego jego odbicie. Gdy patrzył się na ten idealny makijaż rozpierała go duma, ostatecznie to on był tym jedynym true clownem. Ubrał buty, szybko wyskoczył z domu nawet nie zamykając domu na cztery spusty, nie ściągając fartucha ani wyłączając gazu spod gara przy którym robił kolację.( później kolacja wyszła z garka i tyle ją widzieli.).

Dzień był słoneczny, trawa niebieska, niebo zielone, był to po prostu ciepły, letni dzień. Idealny Czarnobylski lipiec można by rzec. Robert biegł do swojego najlepszego kompana zabaw, Ivana. Mijał po drodze jakieś fioletowe kałuże, czerwone drzewa i ludzi w dziwnych kostiumach z jakimś trzeszczącym urządzeniem. Ivan był rosłym już mężczyzną, z małym defektem, był pewnego rodzaju mutantem. W wyniku promieniowania wyrósł mu trzeci palec i to go odróżniało od reszty normalnych ludzi. Dzięki temu palcowi jednak mógł doskonale żonglować żonkilami. Kiedy nasz bohater dobiegł do domu Ivana usłyszał jakąś muzyczkę. " Na czorta swoboda ruskiemu naroda", spodobało mu się to disco-polo. Robert podszedł do starych zdezelowanych drzwi ziemianki i zapukał. Nie doczekał się odpowiedzi, uznał, że nie ma sensu pukać ponownie, gdyż i tak Ivan z powodu głośno puszczanej muzyki nic nie usłyszy. Wszedł do środka. Jak zwykle Ivan siedział przed komputerem typu "odra" i próbował grać w Dooma. Szybko dało się zauważyć, że poza nim siedział w środku ślimak, który zajadał się żonkilami Ivana. Robert poklepał po plecach swego przyjaciela, tamten nawet nie drgnął. Dopiero teraz zobaczył, że jego trójpalczasty przyjaciel ma wbity w plecy nóż. Nawet dwa. Trzy noże. Robert był dumny z tego, że nauczył się matematyki. Ponad to widać było związane z tyłu ręce. "Samobójstwo" - pomyślał. Są różne rodzaje samobójstw, te akurat było inspirujące. Robert wyciągnął noże i zaczął nimi żonglować. Szło mu całkiem nieźle, nawet mu się nie wbijały w ręce. Gdy tak ćwiczył swoje sztuczki z owymi nożami ślimak zszedł z żonkila i podszedł do niego.:
- Jam jest sir Camelot, zreinkarnowany sługa boży, potomek Adama, który bawił się z Bogiem w chowanego i potłukł jego szybę w szopie, jam jest ten, który był odźwiernym w sądzie u Anny Marii Wesołowskiej, jam jest ten, który wie wszy...
Być może ślimak tudzież sir Camelot, tudzież Adam, tudzież odźwierny z sądu Anny Marii Wesołowskiej powiedziałby coś więcej ale właśnie w tym momencie z głośnym chlupnięciem padł nóż wbijając się w niego i kończąc tym samym jego żywot. Robert teraz spostrzegł owego ślimaka, który był sir Camelotem, tudzież Adamem, tudzież odźwiernym z sądu Anny Marii Wesołowskiej. Zrobiło mu się przykro i postanowił spalić wszystkie żonkile, tak dla zasady. Paliło się. Cała ziemianka była ogrzana na swój wyjątkowy sposób. Dzięki doniczkom w których żonkile były, można było je przenieść na środek rzeczonej ziemianki. "Nie maj jak centralne ogrzewanie" Pomyślał Robert zastanawiając się, czemu on tu jeszcze w ogóle siedzi. Tak czy inaczej wyszedł od Ivana i ruszył przed siebie myśląc o wszystkim i o niczym.

Zbliżał się już wieczór. Nasz bohater usiadł wygodnie pod drzewem przed swoim domem i napawał się widokiem zachodzącego słońca gdy nagle podszedł do niego jakiś koń - przybłęda, stając na wzgórzu, zasłaniając owe piękne widoki. Robert zawsze lubił zwierzęta i wiedział doskonale, że ten koń, jako, że ma róg na czole i srebrną sierść jest nosorożcem.:
-Jam jest sir Camelot, tudzież Adam, tudzież odźwierny z sądu Anny Marii Wesołowskiej, tudzież ślimak, który jadł żonkile, ja wiem wszystko ja prawdę ci powiem, wiem kto zab..." Tym razem zachodzące słońce spaliło naszego nosorożca. Nawet Ikar wiedział, że nie można za blisko słońca podchodzić. Robert poczuł się zmęczony dniem i ruszył do swej chatki. Jutro też jest dzień i jutro też będę klaunem... po czym położył się spać, żałując, że nie wziął jajek do żonglerki ani żonkili na szczypiorek do jajecznicy.


Satan^^ 22-08-2009 15:47

- Efem, tfu , tfu… blee…- Zawartość chomikowego żołądka utworzyła kolorową mozaikę na sianku w zielonej klatce.
-Kurtka !To wszystko jest do pupeczki, nie potrafię nawet popełnić porządnie samobójstwa ! KURTKA! W tym ciele nie można nawet przekląć !Aaaa…- Czerwone, napuchnięte oczy świdrowały zarzyganą marchewkę. Po jakimś czasie Mózg, bo tak było na imię tej szlachetnej istocie, dał sobie spokój. Odwrócił się na swoich małych łapkach i poczłapał. Minął „ koszyczek z jedzonkiem” , wejście na drugi poziom oraz kołowrotek, na którym bawił się do reszty zidiociały Pinky.
-Kurtka !Kurtka ! Noooooo kurrrrtttka ! – Wrzeszczał mózg, nadal nie mogąc pogodzić się dysfunkcjami Cricetinae.
- Co się stało móżdżusiu-pupusiu ?- Zapytał Pinky schodząc z kołowrotka. Trzeba przyznać , że jako szczur może był kretynem i brzydalem , ale teraz … Jako chomik zachował te cechy , ale zamiast mózgu miał Hube-Bube.
-Morda Pinky ! Skoro nie mogliśmy opanować świa…- Mózg zwymiotował pozostałościami marchewki. Popatrzył zrezygnowany na brudne futro i kontynuował.
-Skoro nie mogliśmy opanować świata, zabrano nam nasze ciała i otumaniono zmysły , daj mi chociaż odejść z klasą ! –
- Ale mużdżusiu przecież my nigdy nie byliśmy szczurami ! Zawsze tu żyliśmy , pamiętasz ? Jak szczęśliwa rodzina ! W naszym pięknym domk. Było nam dobrze i cieplutko. Ja opowiadałem Ci bajeczki, a Ty lulałeś wtulony we mnie ! Słodzi , słodzi , słodzi mój mały kochaniutki móżdżuś ! A pamiętasz jak …-
Mózg miał wrażenie , że zaraz znowu zwróci, tylko teraz bez marchewki. Czuł się brudny. Oblepiony cukrem pudrem, słodkościami, różowymi lizakami oraz słodziutkimi landrynkami. Czasami w głowie zadawał sobie pytanie dlaczego On ? Spośród tysiąca szczurów-szalonych-naukowców-próbujących-zdobyć-świat czemu akurat jemu przydarzają się takie nieprzyjemności ? Zasadniczo na kursie „Gryzonia globalnego terrorysty” szło mu doskonale ! Nawet więcej udało mu się podłożyć półtorej tony ładunków wybuchowych pod pentagon i przeprowadzić „prawie udany” atak na prezydenta co oba-ma jądra. A teraz musi gnić tu , uwięziony przez greenpeacowych neonazistów pod wezwaniem płetwala błękitnego ! Życie jest zdecydowanie nie sprawiedliwe, zreasumował.
Podniósł swój mały łepek i dając upust ostatecznej ignorancji dla słowotoku przydupasa-idioty, udał się w stronę swojego legowiska. W jedynej niezanieczyszczonej odchodami części ich klatki był usypany mały barłóg. Mózg rozgrzebał go mały pazurkami i wyjął zeń notatnik. „Pamiętnik Chomika introwertyka-samobójcy”. Był dumny z tytułu jaki nadał swojemu pamiętnikowi. Otworzył go na pierwszej wolnej stronie i rozpoczął pisanie.

Klatka, nie znam daty.

Dziś dokonałem próby samobójczej używając marchewki. Chciałem dobrze wyszło jak zwykle. Zwróciłem dwukrotnie, nie poczułem żadnego bólu, tętno w normie. Dalej cierpię na zaburzenia receptoralne. Wzrok najwidoczniej mi się poprawił bo…


-Hey Mózg popatrz na to …-Ociekający lukrecją głos Pinkiego przerwał Mózgowi pisanie. Były geniusz odwrócił mimowolnie głowę. Pinky defekował z drugiego piętra klatki i obserwował jak kał z impetem uderza o ich różowy domek.

…udaje mi się rozróżniać kolory w skali 70 tonowej. Węch pozostaje bez zmian, obawiam się, że niedługo w ogólę zatracę ten zmysł, gdyż mój współtowarzysz…

Wykreślił ostatnie dwa słowa.

…gdyż idiota z mojej klatki pokrył całą powierzchnię klatki „rezultatem pracy jelita grubego. Koniec wpisu.

Na koniec podpisał się. Znów zagrzebał notatnik , położył się i próbował zasnąć. Jego myśli odpłynęły w kierunku początku tych zdarzeń. Zasadniczo nie wiedział kiedy to wszystko się rozpoczęło. Jak zamieniono ciała itd. To przedziwne , ale wydawało mu się, że był tu od zawsze. Ale czy na pewno ? A może to wszystko nie prawda ? Może On zawsze był chomikiem ? Może to tylko fikcja ? Nie, nie może być. Ostatecznie zapadł w sen.

A później dalej rozwiązywał zagadki chorego umysłu i nigdy nie dowiedział się, że jest tylko chomikiem chorym na neurastenię wywołaną stresem i nadmierną aktywnością na kołowrotku.



Chrapek 24-08-2009 01:01

Władimir Putin siedział właśnie w swoim gabinecie na Kremlu i w skupieniu przeglądał prasę. Słońce za oknem schowało się za horyzontem, oświetlając jego biurko upiorną czerwienią. Władimir sięgnął ręką po manierkę i łyknął solidnie. Westchnął. Myśli zaczęły się z miejsca rozjaśniać, a jego mózg wskakiwał powoli na wyższe obroty.
- Niech cholera strzeli tych Polaczków - westchnął dobrodusznie Putin, patrząc na stronę "Ruskich Izwiestni" na której polska demonstracja paliła kukłę prezydenta Rosji - A Dmitrijowi się należy, job' jego mat' - tu premier Rosji zadumał się nad sensem istnienia.
W tym też momencie, czarny telefon, służący do tej pory za ozdobę na jego zdobionym biurku, upadł z hukiem na podłogę.
Władimir wyjrzał ostrożnie zza sterty gazet. Ze słuchawki telefonu wypełzała jakaś czarna maź, powoli formując się w postać.

- Oż gowniak... - jęknął Putin, patrząc na rosłego murzyna który wyrósł przed jego biurkiem - Ktoś ty?!
Drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem. Do środka wpadł Czerwony Wojownik i szybkim gestem zdarł z głowy maskę. Pod spodem ukazało się łyse oblicze Władimira Ilijicza Lenina (patrz strona pierwsza psychodelicznych warsztatów).
- Nie mów, Barak, ja powiem! - krzyknął Włodzimierz Ilijicz, napawając się chwilą zwycięstwa. Brakowało tylko jakiejś orkiestry, żeby odegrała tryumfalnie jakiś fragment "Międzynarodówki".
- Lenin?! - wrzasnął Władimir - Jakim cudem?! Przecież Ci kołek w serce wbiliśmy!
- Aha-ha! - zaśmiał się Lenin, odsłaniając pod trykotem pancerną kamizelkę - Kamizelka kołkoodporna! Wy myśleliście, że co, wodza rewolucji to tak możecie jak byle wampira?! A takiego! - tu pokazał międzynarodowy gest, uznany powszechnie za obraźliwy.
- A ten tutaj, to kto?!
- To jest nasz nowy Czarny Wojownik! Barak Obama!
- Zmiana! Każdy może się zmienić! - krzyknął zaanonsowany, utracił murzyńskie kształty i zamienił się w gustowny, fajansowy wazonik.
- No nic tylko powinszować - mruknął Putin - Z taką ekipą, możesz sięgnąć po świat...
- Nie kpij śmiertelniku! - zagrzmiał wazonik, przemieniając się z powrotem w prezydenta USA - Zmiana! Zmień się Putinie! - z palców Baraka wystrzeliła kolorowa energia, dosięgając klaty Władimira. Ten wierzgnął, jęknął i zamienił się w zieloną ropuchę.
- Zmiana! Każdy może się zmienić!
- Chyba chciałeś powiedzieć: drobne, żebraku - w drzwiach stanęła postać, spowita mgłą. Postać ubrana była w czarną pelerynę, a jej głowę zdobił równie czarny kapelusz z szerokim rondem.
- Wredna, kapitalistyczna świnia! - krzyknął Barak - Zmień się!
Energia, wypuszczona przez Obamę odbiła się od ostrza szpady przybysza. Zaatakowany, sięgnął po kulisty przedmiot wiszący mu u pasa, po czym wyciągnął go w kierunku Baraka.
- Obama, wracaj! - krzyknął przybysz, wydając polecenie pokeballowi. Barak walczył ze wszystkich sił, lecz nie mógł przezwyciężyć wszechogarniającej go siły Pokemon. Zamajtał nóżkami i po chwili, z głuchym cmoknięciem, znalazł się we wnętrzu zmyślnego urządzenia.
Putin zaś w mgnieniu oka odzyskał swoje dawne kształty i zdumionym wzrokiem rozglądał się po pobojowisku.
Przybysz podszedł do struchlałego Lenina i wyrysował mu szpadą zgrabne "Z" na trykocie. Następnie zwrócił się do Władimira.
- Proszę wybaczyć don Putin. Jestem Zorro, Lis z Los Angeles. A ten - tu wskazał ręką na pokeball - uciekł nam ostatnio z jednej z naszych plantacji. Jak widzę, trochę tu namieszał; dobrze, że udało mi się go wreszcie namierzyć...
Gość przerwał na chwilę, spodziewając się, że Putin zechce podziękować. Premier był jednak zbyt zaskoczony obrotem sytuacji, żeby wezwać przyboczną gwardię KGB i kazać wszystkich rozstrzelać. Zamiast tego gapił się głupkowato przenosząc wzrok to na Lenina, to na Zorra.
- No to w takim razie lecę, don Putin. Hasta luego!
Zorro schował Pokeball za pazuchę, po czym nacisnął swój steampunkowy zegarek. W ścianie gabinetu na Kremlu utworzył się portal. Zanim Putin zdążył się zorientować, gość w czarnej pelerynie bezpowrotnie zniknął, zostawiając za sobą tylko dość nieprzyjemny zapach siarki i rozgrzanych gumofilców.
- A niech tam - Putin machnął ręką, zdając sobie sprawę, że stracił okazję na przeprowadzenie pokazowej egzekucji - Ale z tobą policzę się osobiście! - rzekł, zbliżając się powoli do Lenina.
Biedny Władimir Ilijicz, dzwoniąc złotymi zębami, schował się w kącie gabinetu, czekając na nieuniknioną karę...


I obrazek:


Extremal 22-10-2009 22:47

Z cyklu: "Zaginione Baśnie Braci Grimm: Opowieść o dywanie Indygo".

- Judytka, czas już chyba nasz Dywon Indygo wyczepać, bo zaczyno śmirdzieć plyśnio - zafrasował się starszy jegomość w czarnych okularach.
- Po cholerę nam w ogóle ten dywan, tatko?
- Przystań pyskowoć gównioro, odkund spotykasz siem z tym Murzynem i słuchasz tego diskopolio, to same niszczenścia w dumu na nas spadajo. Nikt nie chce już kupywać naszych dywonów.
- A odkund zaszłaś w cionże jeszcze wincej gymb do wykarmienia - dodała mamusia Judytki.
- Zapominusz, że noszo religia Indygo zabronio nam sluchanio diskopolo i prowadzonio sie z Murzynomi. Złomałoś dwa najważniejsze prowa...
- Ale tato, ja go kocham...
- Kochoj nosz dywon! Nosz świńty dywan Indygo! A nie tego Sarocena śmirdzoncego.
- Nienawidzę was! - Judytka trzasnęła zasłonką i tyle ją widzieli.

Judytka wybiegła na tłoczne ulice Warszawy. Wyobraziła sobie że jest na polnej łące. Założyła słuchawki na uszy i zapuściła bitelsów.
- Och, Lennon, żebym ja ciebie mogła spotkać, to bym szybko zapomniała o Abelu!
- Nie musisz szukać tak daleko - z otworzonej studzienki kanalizacyjnej wyjrzała główka Zinezina Zidane'a - Wskażę ci prawdziwą, muzułmańską drogę! Ten dywan zaślepia twoją nieśmiertelną duszę!
- Kim jesteś?
- Kiedyś znał mnie cały czas, ale odkąd przyjebałem niewiernemu z główki, musiałem zejść do podziemia... Teraz noc stała się moim dniem... Wychodzę przy świetle księżyca by pożywić się krwią niewiernych...
- Janek, wracaj do studzienki z powrotem, zawór nam wyjebało! - krzyknął do Zinezina majster z drugiego końca ulicy - Szambiarkę trzeba wezwać, po kolana w gównie jestem!
- Ale póki świat nie zna mojej potęgi, muszę żyć w pełnej konspiracji. Spotkajmy się tutaj o północy! Vive la Resistance! - krzyknął, puścił całusa i zniknął w kanale.

Tej nocy Judytka nie mogła zmrużyć oka. Częściowo przyczyniał się do tego klient, którego zaprosił tatko, dla podratowania kondycji świętego dywanu Indygo. Chrapał jebany, aż trzęsły się ściany ich namiotu.
Dobrze i tak, że Kitajce przyjęli ich do swojej enklawy i mogli nocować spokojnie, wśród bratnich duszy, tu, na Stadionie X-lecia.
Judytka zdjęła łapę Romana Polańskiego ze swojego biustu i cichaczem wymknęła się na miasto w umówione miejsce.

Zidane stał w umówionym miejscu. Miał na łbie granatowy francuski berecik, pod pachą zaś trzymał bagietkę i grał na akordeonie.
- Widziałem że przyjdziesz, Madmłazel - Zidane zdjął berecik i ugiął się wpół.
- Ach - Judytka stęknęła, nieświadomie spaliwszy buraka - Nie mogłam się doczekać naszego spotkania.
- Ja również - rzekł Zidane i ucałował delikatnie jej dłoń. Następnie pogładził jej twarz. Szepnął po francusku.
A potem zdjął beret i z całej siły przyjebał jej z baśki i poprawił akordeonem.
- Widzisz, Judytko - zaczął, gdy leżała na ziemi - Jedni gwałcą, inny kradną, jeszcze inni ocierają się o obce kobiety w autobusie... Ale ten etap mam już za sobą. Ja muszę komuś przyjebać z dyni.
Tu Zidane rzucił jej połowę bagietki.
- Przygotuj się, żebyś przedwcześnie z głodu nie zdechła, bo czeka cię ciężka noc - wyjął wazelinę i zaczął nią sobie nacierać łysy łeb.
- Pomocy! - krzyknęła Judytka.
Niczym grom z jasnego nieba zjawił się zamaskowany osobnik z wielkim złoconym "A" na piersi.
- Stój, chuju! - krzyknął - Tykasz moją azjatycką kobietę!
- Mondie, któż ty?!
- Ja sem jest Abel Alasamut Almena! Rasowy Arab z Afryki!
- Tak się składa monami, że ja też jestem Arabem.
- Ale żresz żaby i przygryzasz je bagietką! Nawet w trakcie Ramadanu! A co najgorsze, zostawiłeś okruszki na świętym Czarnym Kamieniu w Mecce. Nie myśl że Allah tego nie widział!
Tu Abel rzucił się na Zidane'a i przegryzł mu tchawicę.
- Nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem - wycharczał Zidane i zmrużył swoje francuskie oczęta do wiekuistego snu.
Krew zmieszana z okruszkami bagietki popłynęła po szarych ulicach Warszawy. A ktokolwiek dotknął tej krwi tego dnia, ten do końca życia w swoich snach widział proroka Mahometa i stał się dobrym muzułmaninem.
- Abelu, uratowałeś mnie! - Judytka rzuciła się na murzyńskie ramiona.
- To nie do końca tak... - rzekł słabo Abel - Nadchodzi świt... Czas, żebyś poznała moje prawdziwe ja... Bowiem, ja to...
Murzyńskie rączki zamieniły się w perskie wzorki.
- Abel, co się dzieje?!
- Zły biskup rzucił na mnie klątwę. Kiedyś byłem przystojnym synem żydowskiego kupca w Tel Awiwie, teraz zaś za dnia jestem arabskim murzynem...
- Nie!
- Tak! Zaś w nocy... Zamieniam się w Abel Ah-Almena ... W dywan...
- Nie!!!
- Tak!!! - Abel złapał ją frędzelkami za rączki - W Święty Dywan Indygo! Ta klątwa trwa już pięćset lat... Ale mam dość już życia w poniżeniu. Teraz przejrzałem na oczy! Chce żyć z tobą, jak mężczyzna z kobietą! Kocham cię Judytko!
- Kocham cię Abelu!
Wyrzekłszy te słowa, Murzyn zamienił w Przenajświętszy Dywan Indygo; skuliwszy się w rulonik wpadł jej w ramiona.

Judytka zaś wróciła do domu. Jej rodzice byli niezwykle zaskoczeni, kiedy zobaczyli, jaką cześć zaczęła oddawać Świętemu Dywanowi Indygo. I ich serca rozradowały się, gdy nareszcie złączyli się ze swoją latoroślą w wierze.

...W prawdziwej wierze w mesjasza Toma Cruis'a i jego niepokalanej matki, Johna Travolty.


Gettor 23-08-2010 19:06

Chrapek:

Inspektor Dionizy Dymała z Komendy Stołecznej Policji pochylił się nad zakrwawionymi zwłokami młodego mężczyzny.
- To już czwarty trup w tym tygodniu - mruknął do stojącego za nim komisarza Stułbii - I znowu samobójstwo.
Komisarz zajrzał inspektorowi przez ramię przypatrując się podciętym nadgarstkom denata.
- Znowu ma to - Stułbia wskazał na zawiniątko, które trup ściskał w dłoniach.
- Widzę - Dymała rozwinął serwetę w jaką było ono zapakowane i wyjął ze środka małą książkę. Na okładce złociły się litery tworzące tytuł: "Biblia Romana".
- Nosz kurwa - jęknął Dymała - A miałem nadzieję, że to po prostu kolejny szyfrant...
- Zakładka jest - Stułbia nieśmiało wskazał na zieloną zakładkę wystającą z biblii.Inspektor Dymała otworzył księgę we wskazanym miejscu i spiżowym głosem odczytał:


"Ogromna skała na miasto bez Serca
Spadnie, nikt się przedwcześnie nie dowie
Skałą tą kieruje Arcykórwamorderca
Pięć metrów w grobie na Wilanowie "

- Sami sobie tym razem nie damy rady, Jaruś - powiedział Dymała chowając biblię w plastikową torebkę - Podaj no mi telefon, muszę do kogoś zadzwonić.
Inspektor wykręcił numer i przyłożył komórkę do ucha...

Ojciec Mateusz wysiadł z brudnego pociągu na dworcu głównym w Warszawie. Inspektor Dymała czekał już na niego na peronie.
- Mateo, kopę lat! - Dionizy uściskał serdecznie starego druha - Gadaj co u ciebie słychać?
- A co może być słychać? Sandomierz pod wodą, więc chuja do rozwiązania mam a nie zagadki kryminalne. Dobrze, że zadzwoniłeś, bo bym się tam zanudził. Cały czas mi tylko stare baby do spowiedzi przychodziły. A taca jaka marna - ojciec Mateusz machnął ręką w geście dezaprobaty - Nawet na nowy rower od Maybacha nie starczy.
- Widzi ksiądz, ja nie wiem czy ksiądz jeszcze nie pożałuje swoich słów - zaszeptał złowieszczo komisarz Stułbia.
- Ty się Jaruś nie denerwuj - inspektor ostudził zapędy komisarza - A my tak o suchym pysku śledztwa zacząć nie możemy - Dymała poklepał ojca Mateusza po ramieniu - Chodźmy, przy krówce Starogardzkiej ci wyjaśnię, co się u nas wylęgło...

- Cholerka - rzekł Mateusz dogryzając zagryzkę w postaci pęta kiełbasy. Wydłubał chrząstkę z pomiędzy zębów i nonszalancko rzucił na trawnik nieopodal. Nawiasem mówiąc, siedzieli na schodach Pałacu Kultury.
- I tak to jest Mateo - dorzucił Dymała - Od dobrego tygodnia grasuje i wszędzie zostawia tę książkę.
Ojciec Mateusz wstał, poprawił pas przy brzuchu i beknął donośnie. Przez chwilę walczył nieubłaganie z grawitacją.
- Chodźcie za mną - powiedział w końcu, kiedy wyczyścił resztki glebostanu z sutanny. Policjanci powlekli się za nim chwiejnym kroczkiem.
Ksiądz-detektyw powiódł ich tymczasem w ponure kazamaty Pałacu Kultury i Nauki.

Mateusz odpalił pochodnię od zapalniczki i oświetlił nią betonowe ściany.
- Spójrzcie tutaj - wskazał na mistyczne graffiti na ścianie - Zła energia skumulowana w ludziach musi znaleźć swoje ujście. Co sto lat dochodzi do jej exodusu. Wtedy rozpoczyna się finał walki pomiędzy dobrem a złem.
Ojciec Mateusz wskazał kolejny obrazek.
- Zło manifestuje się w jestestwie Al Hashash-Bishush - to po staroaramejsku.
- A po polsku?
- Najbliżej by było: Arcykórwamorderca.
- Panie inspektorze! - zakrzyknął Stułbia - Toż to ten z biblii!
Ojciec Mateusz zasunął go z liścia po pysku.
- Biblia to jest tylko jedna! - krzyknął, lecz zaraz się uspokoił - Ale w tych romanowskich wypocinach owszem, pojawia się Al Hashash-Bishush.
- Ale kim on jest? - zadumał się Dymała, odpalając od pochodni "Mocnego".
- W tym jest rzecz właśnie. Co sto lat wciela się on w inną postać. Wiek temu Al Hashash-Bishush poległ w postaci obwoźnego Żyda na cmentarzu w Wilanowie.
Przeszli do kolejnego malowidła.
- Al Hashash-Bishush dąży do uwolnienia mocy i ściągnięcia skały na Warszawę...
- A co z tymi trupami? To też jego zasługa?
- Nie. To z kolei wina Czarnego Romana. Jest on kimś w rodzaju posłannika... Szuka przeciwnika dla Arcykórwymordercy. Naznaczył tamtych ale nie podołali, dlatego zginęli. Ilu ich było?
- Sześciu - odpowiedział komisarz.
- W takim razie Arcykórwamorderca jest blisko. Czarny Roman ma tylko siedem prób. Jeśli żaden z jego wybrańców nie da rady powstrzymać Al Hashash-Bishush, wtedy skała spadnie na Warszawę.
- Niezły klops - mruknął inspektor. Przez chwilę rozważał czy nie wziąć urlopu na żądanie i nie wyjechać na dawno zasłużone wakacje. Na przykład na Syberię.
- Co więc możemy zrobić? - jęknął Stułbia.
- Musimy znaleźć Czarnego Romana, Jaruś, nie mamy innego wyjścia...
- Ja się tym zajmę - Ojciec Mateusz wyciągnął zza włochatej piersi krucyfiks i uniósłszy go w górę, rzekł:
- NA MOC POSĘPNEGO CZEREPU! - świetlista moc otuliła jego smagłą sutannę - ABRA KADABRA, KYRIE ELEJSON!
Nagły błask oślepił trójkę detektywów. Zaśmierdziało siarką.

Kiedy otworzyli oczy, a upiorny smród siarki z lekka się przerzedził, stali na środku areny. Wokół panował półmrok. Niskie sklepienie podtrzymywane było na grubych filarach, na których wyryto zgrabnie płaskorzeźby przedstawiające największych wojowników na świecie. Wśród nich znajdował się Spartakus, Pudzian, ale także celtycki berserker Pavlaq, który swoim okrzykiem "Zwyciężymy!" porywał do walki całe stada żądnych krwi Gallów.
- Kurwa żesz, Mateo - zasępił się Inspektor Dymała - To chyba nie delirka, co?
- Obawiam się, że nie, drogi Dionizy - wyszeptał Mateusz - To siły zła przechwyciły moją Moc i przeniosły nas tutaj...
- Siły zła, czyli...
- CZYLI JA!!! - ryknął z ciemności głos. Po chwili wynurzył się z niej parszywy ryj - ARCYKÓRWAMORDERCA!!!
- Shang Tsung! - krzyknął Ojciec Mateusz, który w parszywym ryju rozpoznał swojego dawnego druha - lecz teraz śmiertelnego wroga - Już od dawna czułem, że to ty jesteś Arcykórwąmordercą! - ksiądz wymierzył oskarżycielsko palec we wcielenie antychrysta.
- Tak to ja! - potwierdził Shang Tsung - Sto lat temu sprzymierzyłem się z duszą Arcykórwymordercy. Nasze cele były zbieżne. On chciał zrzucić skałę na Warszawę - ja chciałem zdobyć świat!
- Nie rozumiem... - zasępił się komisarz Stułbia.
- To proste, śmiertelniku! Tylko w Warszawie żyje człowiek który jest w stanie pokonać mnie w turnieju Mortal Kombat! Kiedy zniknie Warszawa, nikt nie stanie na przeszkodzie abym zdobył władzę nad światem!
- Tak się nie stanie! - Ojciec Mateusz rzucił się Arcykórwiemordercy do gardła. Wystarczył jednak jeden low-kick+high punch, żeby duchowny zwinął się na glebie.
- Śmiertelniku! - warknął Shang-Tsung - Myślałeś że mnie pokonasz?! Nikt mnie nie pokona!
- Ja pokonam - odezwał się głos z ciemności. Shang Tsung wybałuszył ślepia. Z mroku wychynął Janusz Rewiński. Za nim stał Czarny Roman.
- Ktoś ty?!
- Ja? Siara - nowo przybyły wybraniec wystrzelił do Shang Tsunga z poświęconej broni. Wojownik zła ryknął w bólu, po czym zaczął się rozpuszczać w smolistą, śmierdzącą ciecz.
- Tak kończą frajerzy - mruknął Siara - I kurwiszony.

Dalej wszystko potoczyło się dobrze.
Ojciec Mateusz wrócił do Sandomierza. Komisarz Stułbia dostał półroczny urlop lekarski w Tworkach po tym jak latał po mieście w czarnym płaszczu krzycząc o wielkiej skale kierującej się na Warszawę.
Zaś inspektor Dionizy Dymała do dzisiaj nie potrafi spokojnie opowiedzieć tej historii. Ale ma chociaż autograf Siary.
A w dzisiejszych, niespokojnych czasach, mieć autograf Naznaczonego to nie byle co.


I obrazek (wyjątkowo śliski temat tym razem):






Terrapodian:

Icek the Killer
Nowy japoński film gore w stylu kabalistycznym (fragment)

Lwów, Polska, 1937 r.

Mosze Goldbaum zamykał swój sklep jubilerski i uśmiechnął się pod nosem. Dziś miał bardzo opłacalny geszeft, więc miał zamiar to opić w jakiś koszerny sposób. Odwrócił się i spojrzał prosto w twarz której nie chciał już więcej widzieć. Icek Schulz - najbardziej bezwzględny Żyd w okolicy, człowiek przed którym drżeli wszyscy w II RP. Mosze nerwowo zaczął kręcić swoje pejsy.
- Witaj, Icek, przyszedłeś... w jakiej sprawie? - spytał.
Icek stał z niewzruszoną twarzą, na której widniały blizny po cięciach. Zmiął coś w ustach i powiedział;
- Co się stało z Dawidem, moim szefem, Mosze - warknął. - Wiesz jaką mam opinię o walkach między rodzinami, Mosze, ale gdy ginie mój szef muszę działać.
Mosze cofnął się pod drzwi i zasłonił twarz dłońmi.
- Błagam, ja nic o tym nie wiem...! - krzyknął.
Icek chwycił za pejsy, które okazały się być rękojeściami ostry noży. Jeden z nich przyłożył do gardła handlarza.
- Ja wiem, ile ty wiesz, Goldbaum - szepnął Icek. - Jeśli mi nie wyjawisz wszystkiego, to zrobię ci taki britmilah, że zapamiętasz to do końca.
- Już wiem! Wiem! - krzyczał Mosze z przerażeniem. - Pytaj o Salomona! Salomona Hirsza!
Icek przez chwilę trzymał nóż przy szyi starca, w końcu odłożył broń pod jarmułkę. Zamachnął chałatem i zniknął we mgle między lwowskimi budynkami.

Od czasu, gdy jego szef Dawid Szem-Tow zginął poćwiartowany przez nieznanego sprawcę, szalony Icek przejął jego rodzinę, która niegdyś była bardzo sławna w żydowskiej społeczności. Tym razem był zdeterminowany do odnalezienia sprawcy, który już od pewnego czasu eliminuje ważnych szefów żydowskich.
Jego współpracownicy złapali Hirsza, gdy ten wychodził z synagogi. W ciągu godziny stał przed obliczem Icka. W pustej sali, gdzie znajdował się stół, a drzwi pilnowali podwładni gangstera, znalazł się Salomon. Wiedział czego spodziewać się po Schulzu, ale zachował kamienny wyraz twarzy. Na stole leżała taca z macą. Na przeciwko natomiast zasiadał Icek we własnej osobie.

- No więc co masz mi do powiedzenia, Hirsz? - spytał Icek splatając dłonie.
- Ależ zupelnie nie wiem, o co ci chodzi, herr Schulz - uśmiechnął się Salomon.
- Dobrze wiesz, Hirsz. Chodzi o Szem-Towa...
- Podpadl, to i pożalowal - stwierdził wzruszając ramionami. Na głowie miał jeszcze puszysty sztrejml.
Icek podsunął przesłuchiwanemu tacę z macą. Hirsz uśmiechnął się, ułamał kawałek i zjadł.
- Właśnie o to mi chodzi, Hirsz, komu podpadł? - dopytywał się Icek.
- Nie wiem, bo i skąd mam to wiedzieć - Salomon twardo obstawiał przy swoim. Ułamał jeszcze kawałek macy i pożarł ze smakiem.
- Nie, Hirsz, widzieliśmy cię jak rozmawiałeś z endekami.
Obruszył się, w jego oczach coś zabłysło.
- Mnie? Z nimi? Przewidzialo się wam... Zalatwialem geszeft czysty jak ejnc, cwej, draj!
Nagle wstał z czerwoną twarzą. Zatoczył się, wywrócił krzesło, w końcu oparł o ścianę.
- Icek... maca nie byla koszerna! - krzyknął wskazując Schulza drżącą dłonią.
- Oczywiście, że nie - oznajmił z pokerową twarzą Icek. - Była robiona na świńskiej krwi.
Hirsz zdjął sztrejml, drżącymi rękami wyjął ze środka pistolet i wycelował w Icka. Strzelił, ale kula jedynie drasnęła jego ucho. Nastąpił błysk i po Salomonie został tylko chałat i buty.
Icek wstał od stołu i zwrócił się do współpracowników;
- Miejcie się na baczności.
Potem wrócił do domu.

Tymczasem w kryjówce podwładnych Icka zebrała się większość współpracowników. Tam też razem śpiewali, tańczyli i bawili się. W pewnym momencie drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich dziwna postać w garniturze. Nie zdążyli dojrzeć twarzy przybysza, ale i tak w niczym by im to nie pomogło. Gość wyciągnął samurajską katanę, po czym rzucił się w sam środek zebranych Żydów. Ci zebrali się do kupy i przyjęli postawy Jew-Jitsu. Doszło do krwawej rzezi.
Na następny dzień Icek pierwszy odkrył tragedię. Ktoś precyzyjnymi cięciami pozbawił życia jego armię. Zastanawiał się, czy nie posłać po jego kuzyna - Brunona, który był specem w judemancji, ale zrezygnował. Z niesmakiem brodził we krwi swych braci. Był teraz zdeterminowany by walczyć.

Pewnym było, że to na niego polują. Wobec tego Icek nie krył się nawet. Zamieszkał przy dworcu kolejowym w starej ruderze, skąd miał widok na sytuację w mieście. Często odwiedzali go przekazując wieści. Według nich od tygodnia tajemniczy morderca nie zaatakował. Mimo to Icek czekał... i doczekał się.

Między przemykającymi wagonami towarowymi, dostrzegł osobnika w garniturze i nie mylił się co do swoich podejrzeń. Był to HR-104 Dmowski - cyborg przysłany z przyszłości przez endecję, by pokonać Icka zanim ten rozpocznie między-światowe rządy wraz z masonerią. Wyskoczył z okna swego mieszkanie i jednym skokiem znalazł się na wagonie towarowym na razie stojącego pociągu. Dmowski zrobił to samo - dzierżył w rękach miecz samurajski. Icek jednym ruchem zdjął z głowy jarmułkę, z której wysunęły się ostrza i rzucił nią niczym dyskiem w cyborga.
Robot jednak ciosem katany przeciął lecący ku niemu dysk. Pociąg ruszył, więc teraz walczyć będą na dachu. Icek wyciągnął pejsy-noże i z krzykiem "AAAAAJ WAAAAAAAAJ!" rzucił się w stronę Dmowskiego. Starli się w morderczym pojedynku. Dźwięk uderzanych ostrzy o siebie był zagłuszany przez pociąg.
Po chwili Icek odskoczył będąc pewien, że sam nie da rady. Wtedy wpadł na bardzo desperacki pomysł. Uniósł w górę rękę i krzyknął;
- Galactic poweeeeeer!
W pięknej sekwencji stał się Żydem z Księżyca - potężnym, kabalistycznym wojownikiem. Uśmiechnął się szeroko. Chociaż w tych obcisłych spodniach trudno było się poruszać, a i ugniatały jego obrzezaństwo, to tym razem czuł, że wygra.
Starli się po raz kolejny. Tym razem Icek miał po swojej stronie magię gwiazd. Kumulując w swoich dłoniach całą energię uderzył promieniem w cyborga.
Mieszkańcy Krakowa widzieli ognisty grzyb na wschodzie. Była to pełna potęga Icka - mistrza Jew-Jitsu i Kabały.

Obrazek;





Gettor:

- Lewa! Prawa! Raz! Dwa! Z życiem! – krzyczała dziewczyna ruszając się w rytm muzyki, zaś pozostali na sali próbowali ją naśladować. Wszak na tym polegał aerobik.

Wśród osób ćwiczących był, incognito, Władimir Putin. Dla niepoznaki ubrał się w swój zwyczajowy strój premiera. Przecież jeśli ktoś będzie szukał osób incognito, nie pomyśli nawet, żeby szukać tych, które są ubrane zupełnie nie-incognito, prawda?

Kiedy ćwiczenia dobiegły końca, a Władimir wracał do swojego domu, zadzwonił mu telefon.
- Halo? – powiedział, odbierając. – Tak…mhm…no…nie…nie… NO MÓWIĘ, ŻE NIE!... dobra, zaraz tam będę.

Schował telefon z powrotem do kieszeni i szedł dalej, nieco szybciej. Kiedy wrócił do domu, rzucił wszystko w kąt i czym prędzej usiadł przy komputerze.
Włączył przeglądarkę i wpisał adres „lastinn.info”. Nie trwało jednak długo, zanim znów sięgnął po telefon. Tym razem jednak sam do kogoś dzwonił.
- Generale? – powiedział do słuchawki. – Tak, to ja. Słuchaj, mamy rozbój na forum…

W tym samym czasie, gdzieś na LastInn

Forum stało w ogniu. Wszędzie latały off-topy, spamy, a po tematach biegały multikonta. Bezradni moderatorzy i zasłużeni użytkownicy mogli się jedynie przyglądać chaosowi, jaki panował w ich ukochanym miejscu.

Niektórzy z nich wciąż próbowali walczyć ze spamerami i multikontami. Jednak było ich po prostu zbyt dużo…
- Co robimy? – zapytał zrozpaczony opiekun działu sesji „Inne”. – Oni są wszędzie… forum jest stracone… wszystko zniszczą…

Rozległ się krzyk, trzask i wybuch. To runął wieżowiec na ulicy Warhammerowa 3. Wszystkim na ten widok opadły ręce. Nikt nie wiedział co należy robić. Jednak wtedy…

Wtedy wszyscy zobaczyli białe światło. Odwrócili się w tamtym kierunku, by ujrzeć Administratora LastInn. Nikt nie wiedział kim on jest, jednak zawsze pojawiał się wtedy, kiedy był potrzebny.

A teraz był bardzo potrzebny.

Z lśniącej twarzy Stwórcy Forum bił taki blask, że nikt na niego nie mógł patrzeć dłużej niż przez sekundę. Co w sumie wyjaśniało czemu nikt nie wiedział kim on jest.

Administrator spojrzał na forum. Wyciągnął rękę i wypowiedział wiele skomplikowanych słów w przedwiecznym języku http.
- ... :”lineall” <<max>> ; <min> ; </body> - po tych słowach wszystko… ucichło.

Na forum LastInn powrócił spokój – wszyscy spamerzy i multikonta zostały zsanowane, offtopy unieszkodliwione. Nawet wieżowiec na Warhammerowej 3 w cudowny sposób znów stał.

Jednak nikt nigdzie nie mógł znaleźć Administratora Forum, żeby mu podziękować. Jednak Administrator wiedział o wdzięczności swojego ludu. Odszedł w cień. I powróci, jeśli będzie potrzebny.

***

Obrazek - wersja 2.0





Mira:

Zapadła już noc, przedostatnia z 1002 nocy, jakie zostały do końca świata.
To była najgorsza noc, bo o ile łatwo jest zaplanować noc ostatnią, wykorzystując syndrom ostatniej chwili i związanego z tym kopa kreatywności, o tyle noc przedostatnia w życiu była jakby białą kartą, stroną przedtytułową, na której nie należało nic pisać. Ta strona miała być pusta, by stanowiła oczyszczenie przed ostatnim zmierzchem.

Cóż miałam robić w taką noc? Na stole od tygodnia czekały już ostatnia butelka wódki i ostatnia paczka fajek - przygotowane na jutro. A co dzisiaj? Wedle pierwotnego planu dziś miałam iść do sklepu, by zrobić zakupy na ostatni wieczór w moim życiu, tylko że zrobiłam je już wcześniej. Tydzień temu bowiem Real ogłosił Gorącą Przedapokaliptyczną Wyprzedaż, gdzie na wszystkie produkty oferowano od 5 do 20% zniżki. Grzechem byłoby nie skorzystać, a po co mi kolejny grzech do kompletu? Zresztą grzech też miałam zaplanowany dopiero na jutro, a konkretnie 12 grzechów, czyli tyle ilu było apostołów, co by każdy dostał na łebka.

Planując przed miesiącem swoje grzechy na ostatnią noc do końca świata, długo wahałam się czy aby na pewno pokazywanie gołej pupy prezydentowi miasta jest grzechem. Nie znałam go przecież. W pierwszym odruchu zresztą chciałam wykonać ów gest przed prezydentem RP, jednak zaniechałam tego planu, wiedząc jak bardzo musi być ten człek wyposzczony, przez co obelżywość moich pośladków mogłaby przekształcić się w ponętność.
Niestety, takie jest ryzyko posiadania kobiecego zadka i ciężko z tym coś zrobić.
W każdym razie zdejmowanie majtek postanowiłam pozostawić w kategorii „nierozstrzygnięte za życia ziemskiego”.

Rozmyślając ponownie nad problemem gombrowiczowskiej pupy, wpadłam na pomysł stworzenia listy pytań do Stwórcy, skoro i tak nie miałam planu na tę noc. Zawsze martwiłam się czy w chwili spotkania będziemy mieć o czym rozmawiać, tym bardziej więc taka lista mogłaby ocalić nas przed wzajemnym zakłopotaniem. Rozejrzałam się za jakimś notesem, lecz okazało się, że jedyny, jaki jest w moim posiadaniu to Death Note - całkiem już zapisany. Nawet na okładce widniały wyskrobane nożykiem nazwiska obywateli RPA, które spisałam z ich portalu społecznościowego www.naszarpa.com. I tak zresztą oszczędziłam miejsce robiąc wokół nazwisk klamrę i wpisując ten sam powód zgonu dla wszystkich: „uduszony przez wuwuzelę sąsiada”. Chociaż musiałam bardzo starać się by wcisnąć owego sąsiada zaraz przy krawędzi okładki, wjeżdżając nawet na grzbiet notatnika, to nie chciałam, żeby ludzie ci umarli w poczuciu, że zostali oszukani, gdyby to ich własne wuwuzele postanowiły wycisnąć z ich płuc ostatni dech. Lepiej by to była obca, nieznana, taka, która zabije beznamiętnym, obojętnym pierdem, ograniczając się jedynie do tego, by wykonać swe zadanie.

Odłożyłam notes na biurko, poddając się ogarniającemu mnie zwątpieniu. Nie było ucieczki przed pustką przedostatniej z 1002 nocy do końca świata. Jedyne, co mi pozostało, to czekać… czekać aż dobiegnie kresu i nadejdzie nowy dzień.

Wtem zerwałam się z kanapy, strącając przy tym z jej oparcia komórkowy telefon, który zdążył już zarobaczywić się od moich myśli. Oto miałam plan, potrzebowałam jedynie pomocników! Jakby na moje życzenie zza drzwi od łazienki odezwał się tupot białych myszy.
- Mózgu, co robimy dziś wieczór? - głos Pinky’ego był przepity, ale i tak usłyszałam w nim tę nutkę radości jaką żywi każdy nosiciel Obcego - Podbijamy świat?
- Nie ma sensu Pinky podbijać czegoś, co pojutrze się skończy… - wyjaśniłam rzeczowo, mordując gołymi rękami jego optymizm. Poczuł to, bo odezwał się dopiero po chwili:
- No tak, myślałem tylko, że znajdzie się coś do roboty…Skoro tak, to ja wracam do dwuosobowego brydża z Muchomorkiem, choć dziad jak zwykle trzyma żwir w rękawie…
- Poczekaj! - dobiegłam do drzwi łazienki, otwierając je na oścież, aby zwiększyć rażenie mego genialnego konceptu - Mam zadanie dla Ciebie i…i wszystkich! - dodałam, widząc prośbę w ułożeniu czułek karaluchów, gromadzących się wokół zlewozmywaka. - Nastawcie wodę w czajniku, włączcie toster i przygotujcie masło i kilka ciasteczek na spodku, rozrzućcie po łóżku moje ubrania, a Osiłek niech wyniesie śmieci przed dom… - mówiłam z coraz większym zapałem.
- Ale po co? - Pinky podrapał się po głowie, niczego nie rozumiejąc.
- Jak to po co? Po to, by oszukać śniadaniowego ogra!

Zapadła cisza. Nikt dotychczas nie miał czelności okłamywać ogra, był to jednak jedyny sposób, aby przyspieszyć nastanie ranka. Jeśli bowiem ogr uzna, że jest rano, to jego wiara skończy marazm przedostatniej nocy do końca świata. Wtedy nastanie ostatni świt przed Apokalipsą, a to już nie byle co! Gra była warta świeczki. Wszyscy zaczęliśmy się krzątać po mieszkaniu, szykując wszystko tak, aby wyglądało na typowo poranną scenerię. Na wszelki wypadek też spuściłam rolety w oknach, ćwicząc przedtem pokazywanie pupy na Twardowskim. Tym razem bezsprzecznie wyszedł mi grzech, bowiem wąsacz zachwiał się i spadł z Księżyca. Zachichotałam.

Jakiś czas później wszystko było już gotowe. Na przykrytym obrusem w kratkę stoliku znajdowało się pudełko z płatkami, miseczka, łyżka oraz talerzyk z wciąż gorącymi tostami. I już miałam nasypać ogrzych płatków, gdy usłyszałam cichy skowyt Czerwonego Wilczurka - żywego świadectwa na przelotny romans Czerwonego Kapturka i Złego Wilka.
- Auuu a co jak ogr pomyśli, że używasz płatków jako przegryzki?
Racja! Aż zaparło mi dech w piersi, kiedy dotarła do mnie świadomość, że czasem, gdy jest późno, a ja mam jeszcze ochotę na małe conieco, robiąc sobie drinka, biorę do niego miseczkę płatków, by tak sobie pochrupać. Właściwie już miałam poddać się i zaprzestać całego przedsięwzięcia, gdy odezwał się potwór spod łóżka.
- Jest coś, co odróżnia poranne płatki od wieczornych. Rano jesz je bowiem z mlekiem, a wieczorem z alkoholem. Mamy więc 50% szansy na oszukanie ogra. Spróbujmy…

Żal ścisnął mi serce, kiedy usłyszałam błagalny ton w głosie potwora. No tak, kto jak kto, ale on najbardziej musiał się męczyć tej przedostatniej nocy do końca świata.

- Jeśli mi się nie uda, a ogr zażąda drinka, cofniemy się do przedostatniego wieczora… - rzekłam na głos to, o czym myśleli wszyscy. Mimo wszystko jeden po drugim moi współmieszkańcy kiwali głowami na znak akceptacji ryzyka.

Przełknęłam ślinę i ustawiłam na stole dwie szklanki - jedną z mlekiem, drugą z sokiem pomarańczowym. Jeśli ogr zażąda drinka, to dopiero wtedy go zrobię, nie chciałam jednak za wcześnie otwierać butelki wódki na ostatnia noc przed końcem świata.
Trzęsącymi się ze zdenerwowania dłońmi otworzyłam opakowanie z płatkami i nasypałam całą niemal miskę, licząc, że być może uda mi się zwieść ogra większą porcja, która bardziej niżeli na wieczorną, będzie wyglądała na śniadaniową.
Odstawiłam pudełko.
Teraz pozostało jedynie czekać.

Chwilę nic się nie działo, kiedy wreszcie płatki zaczęły cicho bulgotać, a po chwili spomiędzy nich wynurzyła się głowa ogra. Nie był to duży ogr, widziałam już bardziej okazalsze egzemplarze nawet z dna opakowania z płatkami, ale nie miało to teraz znaczenia.
Ogr ziewnął szeroko ukazując pełne uzębienie paszczy, po czym tubalnym głosem krzyknął:
- MILK!
Ha! Nigdy jeszcze nie cieszyłam się tak bardzo z anglojęzycznego ogra śniadaniowego. Z wielkim bananem na twarzy sięgnęłam po szklankę z mlekiem i zaczęłam przelewać zawartość do miseczki.
- Oczywiście, oczywiście… - rzekłam do ogra.

Wtem rozległ się łomot spadającej z okna rolety. Zbyt wiele oczu na niej zawisło po moich ostatnich słowach i stary karnisz nie wytrzymał ciężaru. Roleta spadła na kafelki z hukiem, a moje serce podskoczyło do gardła, gdy zdałam sobie sprawę, ze teraz pewnie wyjdzie moje kłamstwo, gdy ogr dostrzeże nocne niebo. Tymczasem jednak… moją twarz oświetliły nieśmiałe promienie wschodzącego po drabinie słońca. To był już ranek! Wraz ze współlokatorami krzątaliśmy się tak długo, ze nawet nie dostrzegliśmy, iż przedostatnia noc do końca świata właśnie się skończyła ustępując ostatniemu porankowi, jaki mieliśmy przeżyć.
To było najradośniejsze śniadanie w ciągu całego mojego życia.
Szkoda, że miało być ostatnie…


----------------


To wszystko co udało mi się uratować, aczkolwiek jestem pewien że było jeszcze jedno lub dwa opowiadania, które chyba niestety zostały stracone na zawsze...

Pamiętam jednak ostatni obrazek, jaki został zadany:


Chrapek 23-08-2010 21:19

Mój zaginiony post:

- A więc mówi pani, że tam pod wodą dzieje się istne piekło?
- Tak.
Naprzeciw oficera FBI siedziała młoda kobieta ubrana jedynie w przezroczystą chustę. Dziewczyna niepokojąco pachniała mułem rzecznym.
- I mówi pani, że jeśli to BP nie powstrzyma wycieku, to czeka nas wojna?
- Oczywiście. Kraby już się zbroją w RPG.
- I twierdzi pani, że była pani śledziem.
- Nie śledziem. Syrenką.
Oficerowie spojrzeli znacząco po sobie.
- To może niech pani opowie wszystko jeszcze raz od początku...

Wszystko zaczęło się późnym kwietniowym wieczorem. Usłyszałam grzmot, a potem krzyk, niczym z milionów gardeł... Po chwili do komnaty mojego morskiego pałacu (który był w kształcie muszli) wpadł mój druh i przyjaciel - homar Igor. W jego szczękoczułkach widać było krańcowe wzburzenie.
- Mistress, stało się nieszczęście! - krzyknął Homar tuląc się szczypcami do mojej płetwy.
- Tak Igorze, wyczułam te zaburzenia w morzu. To może być koniec nas wszystkich.
- Mistress, musisz pójść do swojego ojca, Neptuna! To wszystko wina BP! Wypowiedzieli nam wojnę!

Igor miał rację. Spojrzałam w swoją zaczarowaną perłę i zobaczyłam parszywe mordy zarządu generalnego British Petroleum zacieszające się z naszego nieszczęścia i liczące już miliardy dolarów zysku z odszkodowania.
- Ha, ha, ha, załatwimy te śmierdzące ryby! - zarechotała jedna z parszywych mord.
- Igorze, szykuj mój rydwan! - krzyknęłam wzburzona. Oczekując powozu wyjrzałam przez okno obserwując gehennę mojego morskiego narodu.

W drodze zobaczyłam kwaśny deszcz ropy naftowej spływający powoli w głąb morza. Wokół wasserbahny leżały dogorywające ciała moich morskich poddanych. Niektórzy z nich błagali abym ich dobiła.
Homar Igor nie mógł wytrzymać tego widoku i cały czas płakał schowany w moim biuście.
W końcu na horyzoncie zobaczyłam kościany pałac mojego Ojca - Neptuna.

Neptun, wzburzony, siedział na tronie z morskiej gąbki. A właściwie nie siedział, tylko płetwą dotykał oparcia - hemoroidy to straszna rzecz, szczególnie kiedy ma się płetwy zamiast tyłka.
- Córko, stała się straszna rzecz! - krzyknął do mnie od progu Neptun, pan mórz i oceanów.
- Ojcze mój! - zakrzyknęłam padając do jego stóp.
- Córko, na wojnę musimy iść z Lepniakami ohydnymi, od jadu i żółci oszalałymi!
- Ojcze, nie wszyscy Lepniacy są źli! Tylko BP zasługuje na zniszczenie!
- Za późno już moja córko. Nasze głowice atomowe są wycelowane we wszystkie stolice świata lepniaczego. Niewiele już czasu zostało do odpalenia. Jeśli mamy zginąć, oni zginą z nami!
- Ojcze, daj mi szansę! Dostanę się na powierzchnię i powstrzymam BP!
- Córko, kocham cię, ale naszych poddanych kocham bardziej. Jeśli nie wrócisz do jutra, nie będę miał wyboru i będę musiał odpalić głowice!

Takoż się skończyła moja rozmowa z Neptunem, mym ojcem. Wtedy to widziałam go po raz ostatni. Nie taki jednakowoż pozostanie w mojej pamięci - zafrasowany i zniszczony troskami dni wojny, przepity, z butelką pampy w ręce i niewyleczonymi hemoroidami w płetwie.

Stanęło zatem przede mną zadanie zgoła niewykonalne. Musiałam w jakiś sposób dostać się na powierzchnię. W tym celu potrzeba było, abym się wyrzekła mojej wspaniałej płetwy i moich złotych skrzeli. Nie było to proste, ale wiedziałam jak mam tego dokonać.
Zaczaiłam się pod powierzchnią wody. Zgodnie z moimi przewidywaniami, zaraz po północy, na srebrzystej tafli wody wylądowała Złota Rybitwa, by posilić się w blasku Księżyca. Podpłynęłam cichaczem, złapałam ją za skrzydła i z całej siły pociągnęłam na dno.
- O job twoju!.. - krzyknęła Rybitwa nim znalazła się pod wodą.
- Jak się odzywasz do księżniczki! - Igor złapał go za dziób szczypcami.
- Dobrze, już dobrze - wrzasnęła Rybitwa - Mów trzy życzenia i spierdalaj, bo zaraz mecz Wisły, a ja się muszę na komendzie zameldować za ustawki!
- No to po pierwsze, wylecz mojego ukochanego tatusia z przebrzydłych hemoroidów.
Rybitwa strzeliła ze skrzydeł.
- Gotowe. Dalej, dalej, nie mam całej nocy tutaj! - Rybitwa patrzyła nerwowo na zegarek - Kurwa, zachciało mi się homarów, zamiast zjeść tłustego śledzia z Bałtyku jak każda porządna rybitwa...
- I żeby mu wątroba odrosła...
- Pstryk! Gotowe! Trzecie dawaj!
- Zrób ze mnie kobietę!
- A ten homar ci nie przeszkadza?.. - Rybitwa zaczęła rozpinać rozporek.
- Nie w ten sposób tłuku! - krzyknął Igor waląc Rybitwę po łbie szczypcami - Płuca i nogi! Chowaj bandytę z powrotem!
- Dobra, dobra, sprawdzałem was - odpowiedziała zmieszana Rybitwa - Pstryk! - strzelił z paluchów.
W tym momencie zauważyłam, że nie czuję swojej płetwy. Spojrzałam w dół i ujrzałam wydepilowane nóżki.

- ... I wtedy panią dopadliśmy, jak podkładała pani ładunek pod metrem w Londynie.
- Nie miałam wyboru. Musiałam dać wam jakiś znak, że źle czynicie. że BP musi zostać powstrzymane.
- No dobra - agent zamyślił się - a czemu nie poprosiła pani tej całej... - tu spojrzał w akta - Rybitwy, żeby ona zlikwidowała BP.
- Kodeks Braci Grimm mi zabrania. Gdyby się tam dowiedzieli na dole, to - księżniczka nie księżniczka, dostałabym dziesięć lat łagrów na rafie koralowej jak obszył.
Agenci wstali od stołu.
- Pani tu poczeka, zaraz ktoś po panią przyjdzie.
Obaj wyszli za drzwi i stanęli przed lustrem weneckim, patrząc na eks-syrenkę.
- No, w głowie cyrk, w dupie karuzela... - powiedział jeden.
Drugi podniósł głowę.
- Ej, słyszysz to?
- Co? - drugi również zadarł głowę nasłuchując.
Oślepiający błysk zabrał obu agentom świadomość, zanim jeszcze do ich mózgu dotarła informacja o bólu.

Królestwo Morza odpowiedziało ogniem.

Yoshish 25-08-2010 20:54

Ekhm... czy w zamiarze powieść miałabyć kontynuowana (powieść ^^)?
Bo chyba obrazka nie ma :<

PS. Chrapek! Wstaw coś ze ścianą... Plooosie!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:42.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172