lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Warsztaty Pisarskie Last Inn (http://lastinn.info/warsztaty-pisarskie-last-inn/)
-   -   Warsztaty Psychodeliczne Chrapka i Extremala (+18) (http://lastinn.info/warsztaty-pisarskie-last-inn/6891-warsztaty-psychodeliczne-chrapka-i-extremala-18-a.html)

Chrapek 09-07-2017 11:02

Elon Musk schował twarz w dłoniach. Po policzkach spływały mu łzy. Na ekranach, podwieszonych w centrum kontroli lotów widać było nędzne resztki rakiety, która miała wylądować na barce, a zamiast tego zrobiła w niej malowniczą dziurę.
- Wykończą mnie te sukinsyny... I jak ja teraz dostanę granty rządowe - zaskamlał do siebie - Wyłączyliście chociaż transmisję?!
- Tak, Elonie! - odezwał się jeden ze sług boga człowieczego - Napisaliśmy, że transmisję przerwano ze względu na złe warunki atmosferyczne, a jutro rano puścimy resztę wyrenderowaną w CGI. Udziałowcy się nie zorientują nic a nic!
Musk z roztargnieniem kiwnął głową. Lata mijały, a on wciąż nie był blisko celu. Dobrze, że chociaż miał powodzenie w bajerze...
- Mój panie! - tłuścioch w koszulce z napisem "In Musk we trust" upadł na kolano przy swoim mesjaszu i pocałował go w rękę - Przy furcie jest jakiś dziad! Mówi, że chce się z panem spotkać!
- A, daj mi spokój! - skrzywił się Elon.
- Panie mój, ten kloszard mówi, że uciekł od NASA i szuka u nas azylu!
- Aj waj - stęknął bóg - No dobra, prowadź.

Przy furcie rzeczywiście stał stary, obdarty dziad. W prawej ręce trzymał walizkę ze skóry krokodyla. Na nosie miał przekrzywione okulary, sam szczyt mody z lat trzydziestych, które nadawały mu lekko profesorskiego wyglądu. Reszty dopełniało paletko przeżarte przez mole i sandały ze skarpetami założonymi na nogi.
- Spieprzaj dziadu! - Elon zacytował klasyka, widząc czającą się przy drzwiach kreaturę.
- Oj, Elonie, Elonie! - dziadyga pokiwał palcem - Nie tak się wita swojego dobroczyńcę!
- My się znamy? - Musk zrobił zdumioną minę.
- Nie znamy się, ale się poznamy. Jestem Pan Soczewka, specjalista napędów rakietowych, astronauta i mistrz szachoboksu w wadze ultralekkiej!
Elon spojrzał w świdrujące go świńskie oczka kloszarda. Zobaczył w nich ostateczną granicę; nowe światy i nieznane cywilizacje. Zobaczył w nich chęć, by odważnie zmierzać tam, dokąd nie dotarł żaden człowiek. Nim się spostrzegł, już wyciągał rękę do tego proszalnego dziada, zapraszając go do swojego rakietowego królestwa.
I tak, Pan Soczewka został głównym inżynierem projektu marsjańskiej rakiety. Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, miesiące w lata. Soczewka wniósł w projekt ożywienie i nietypową myśl techniczną w postaci mieszanki paliwowej dwubiedanu gównianu i reaktora napędu nadświetlnego bazującego na pierwiastku chrzanu. Prace szybko się posuwały i wkrótce, pierwszy z prototypów stanął na platformie startowej.
- Elonie! - zagaił Pan Soczewka do kimającego w fotelu boga. - Elonie, zbudź się!
Musk pomału otworzył oczęta. Soczewka wpatrywał się w niego hipnotycznym spojrzeniem, które stosował jeszcze w czasie pracy w podstawówce, kiedy przesłuchiwał dzieciaki, które notorycznie wrzucały petardy do kibli.
- Tak, panie profesorze? - wystękał bóg.
- Elonie, pomogłem ci opracować prototyp rakiety. Beze mnie daleko byś nie zaleciał, z tym szrotem jaki tu miałeś - Soczewka pokręcił głową z dezaprobatą - Ale teraz musisz zapłacić za pomoc, którą ci ofiarowałem.
- Ile?
- Nie ile tylko jak. To ja muszę polecieć w pierwszej rakiecie na Marsa! - krzyknął mu w twarz Soczewka - Nikt inny, tylko ja!
Elon z wrażenia spadł z sofy. Wstał i nerwowo się otrzepując, zmierzył pana Soczewkę wzrokiem.
- Ty?! Przecież ty masz ze sto lat! Nie nadajesz się do podróży tramwajem na drugi koniec miasta, a co dopiero na Marsa!
Soczewka sprzedał mu lepę w dziąsło na odmułkę.
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał! Sześć tysięcy lat temu moi przodkowie przybyli tutaj z planety Nibiru, aby wydobywać złoto, które było nam niezbędnie potrzebne do życia. Ponieważ szlachta nie pracuje, do wydobywania kruszcu wykorzystaliśmy rasę małpoludów, którą znaleźliśmy na tym zapchlonym globie. Przy okazji trochę ich podrasowaliśmy tu i tam, w innych miejscach poszliśmy na łatwiznę... Sam przecież wiesz najlepiej. Wasza ślepa kiszka, to wynik dwutygodniowego chlania na statku matce. W każdym razie, kiedy moi rodacy odlatywali, ja zostałem żeby przypilnować interesu. Niestety, z wiekiem popadłem w alkoholizm i sprzedałem na złom statek, którym miałem wrócić na Nibiru.
- Ale przecież tą rakietą też tam nie dolecisz!
- Wiem, matole! - zagrzmiał Soczewka - Ale na Marsie mam schowaną zapasową furę. Polecę rakietą, przesiądę się i już jutro będę się bawił na Nibiru a nie tutaj... Ech, Elon, na Ziemi jest jak w lesie! Co ja mówię w lesie! Jak w chlewie obsranym gównem!
To mówiąc, wzburzony Soczewka opuścił pomieszczenie, zostawiając zszokowanego Muska własnym myślom.

Nadszedł wielki dzień. Rakieta stała gotowa do lotu, z megafonów słychać było odliczanie do startu, a pan Soczewka siedział w rakiecie, wiercąc się nerwowo na siedzeniu.
- Panie Soczewka, czy jest pan gotowy do startu? - usłyszał w słuchawkach.
- Pewnie! - odparł - Nie mogę się już doczekać, aż opuszczę ten prowincjonalny...
Huk odpalającej rakiety zagłuszył tyradę Soczewki na temat globu, na którym spędził ostatnie cztery tysiąclecia. Przeciążenie wbiło profesora w fotel. Za oknem przelatywały chmury. Po chwili niebieskie niebo zaczęło przeradzać się powoli w czerń kosmosu.
Pan Soczewka odetchnął. Wreszcie był wolny. Udało mu się.
W tym momencie poczuł wstrząs. Coś złapało jego rakietę. Wyjrzał przez okno i z przerażeniem zobaczył ogromny statek kosmiczny z wymalowaną gwiazdą Dawida na burcie.
- Ożesz w mordę, to tak się można było dorobić na tym całym Hollywoodzie?! - jęknął do siebie.
- Panie Soczewka! - usłyszał w głośnikach - Tu Gwiezdna Flota Izraela. Jest pan zatrzymany za swoje zbrodnie na narodzie żydowskim! Myślałeś że uciekniesz, ale Mossad dopadnie cię nawet w kosmosie!
Soczewka zaczął się odpinać od pasów, gotów do walki z żydowskim oprawcą, ale w tym momencie usłyszał syk w kabinie. To był gaz paraliżujący.
- Elonie i ty przeciwko mnie?.. - zdołał wyszeptać, po czym zgasło światło.

Pan Soczewka ze smutkiem przechadzał się po ciasnej celi. Wspominał stare, dobre czasy, kiedy pracował w kompleksie Riese przy niemieckich projektach Haunebu i Vril. Ech, to były piękne dni. Niewolnicy nie narzekali, ale robili co do nich należało, aż do utraty sił. Ciężka praca umysłowa Soczewki od czasu do czasu przerywana była radosnym polowaniem na Żyda. A w niedzielę był Scheisswurst i Schnaps na kolację i Marlene Dietrich w radiu.
Ale to było już dawno i nieprawda. I Pan Soczewka nie nazywał się wtedy Soczewką, ale był zwany
herr doktorem von Linse.
A potem przyszły gorsze czasy. Czasy w których zabytkową willę musiał zamienić na skromne m2 w bloku z wielkiej płyty, mercedesa na Syrenkę, a pracę przy projektach pojazdów kosmicznych na robotę woźnego w Szkole Podstawowej w Radomiu. Nawet swoje aryjskie rodowe nazwisko musiał zmienić na swojsko brzmiącego Bohdana Soczewkę. Zaś po zmianach ustrojowych, uzależniony od szachoboksu i bierek, zdziadział już zupełnie i popadł w ciężkie długi.
I tak skończyła się jego historia, a teraz trzeba się było przygotować na stryczek.
Z westchnięciem położył się na pryczy i przymknął oczy. Wydawało mu się, że śniła mu się kampania wrześniowa, bo słyszał niemieckie krzyki i jęki pomordowanych. Obudził go straszny huk; w panice spadł pod łóżko. W ścianie celi ziała otwarta dziura. Wyjrzał przez nią powodowany ciekawością i zobaczył żołnierzy Wehrmachtu biegających po dziedzińcu. Gdzieniegdzie leżały trupy wartowników a większa część więzienia płonęła. Natomiast na środku stał latający spodek z niemieckimi krzyżami wymalowanymi na bokach.
- Herr doktor! - klapa Haunebu otworzyła się i niemiecki żołnierz który z niej wyjrzał zamachał zapraszająco do Soczewki – Proszę na pokład! Trzeba rozwiązać ostateczną kwestię!
Pan Soczewka niewiele myśląc pobiegł w stronę latającego talerza.
Znowu był wolny.
Znowu leciał w kosmos!

Właśnie przypadkiem byłem w tym mieście
I tam Haunebu ujrzałem wreszcie.
Tam powitałem pana Soczewkę,
Za jego zdrowie piłem nalewkę.
Sam Fuhrer order nadał mu w niebie,
Tłumek nazistów krzyknął "Lang lebe!"
I w całej bazie była euforia,
Ale to całkiem inna historia...



Extremal 22-10-2017 18:44

Nazywam się Żarówa. Zbigniew Żarówa. Jestem licencjonowanym grzybiarzem z dwudziestoletnim doświadczeniem w tej szlachetnej pracy. A grzybiarz, to bardzo ważny zawód dla gospodarki Rzeczpospolitej. Mało kto zdaje sobie sprawę, że grzybiarze, pracujący jak mróweczki i sprzedający potem zebrane nowalijki (a niektórzy hodują je nawet w swoich piwnicach!) są niezwykle ważni dla światowej ekonomii. Bez tego wkładu, rynki giełdowe załamałyby się, ludzie pozbawieni witamin i mikroelementów zawartych w grzybach wyszli by na ulice i upadłyby rządy.
Tak, jedynymi ludźmi odgradzającymi społeczeństwo od chaosu jesteśmy my – grzybiarze.
Tej nocy męczyły mnie wyjątkowo paskudne koszmary. Płonął las. Jeden z muchomorów spojrzał na mnie z łzami w grzybni i rzekł:
- Grzybiarzu szlachetny, pomóż w biedzie!
A inny leśny stwór dodał zza jego pleców:
- Ratuj! Litości, przyjacielu lasu!
Nagle wśród płomieni i dymu, oraz gęstej atmosfery spisku zobaczyłem samego siebie jak podpalam las...
- Nie!!! – krzyknąłem i zerwałem się z łóżka zlany zimnym płotem. Kazimierz, mój partner, mruknął coś przez sen i odwrócił się na drugi bok. Wstałem po cichu żeby go nie obudzić i ochlapałem twarz zimną wodą. Kazik dalej spał. Westchnąłem. Mieszkaliśmy w starym baraku i chodź żyliśmy skromnie, to godnie.
- Kazik – potrząsnąłem go za ramię – Obudź się.
- Czego – odpowiedział zaspany Kazimierz otwierając zaklejone ropą oczęta.
- Mam złe przeczucia. Śnił mi się koszmar.. - tu zrobiłem pełną napięcia pauzę by za chwilę wybuchnąć informacją - Płonął las!
We wzburzeniu zacząłem potrząsać zaspanym Kazikiem któremu wypadło sztuczne oko, czego jednak nie zauważył, gdyż jego mózg znajdował się w swym zwykłym stanie wzmożonego uśpienia.
- Oni tam umierają! Słyszysz?! - piekliłem się dalej. Kazik się zirytował i sprzedał mi lepę w twarz.
- To tylko sen, idioto - mruknął - Znowu się nażarłeś jak świnia na wieczór, to potem ci się pierdoły śnią po nocach.
Usiadłem z wrażenia.
- Może masz rację - udałem lekkiego foszka, po czym ubrałem paletko i udałem się na zewnątrz.

Dzień był zimny, ale ja nadal czułem na twarzy ogniste języki płomieni ginącego lasu. Raźnym krokiem ruszyłem w kierunku meliny pani Barbary. Szacowna ta niewiasta ratowała całą lokalną społeczność swoją niezrównaną gorzałką produkowaną z kompostu z dodatkiem azbestu.
Przechodząc przez park, przeszedłem obok faceta czytającego w skupieniu gazetę. Nagle twarz mijanego człowieka wśród kolorowych rozbłysków rozwinęła się w szeroki kapelusz i kawałek trzonka borowika z mojego koszmaru.
- Pooomóóżż miii Zbigniewieeeeee... - zaskrzeczała do mnie hybryda.
Mrugnąłem gwałtownie i borowik zniknął a zamiast niego, gapił się na mnie wspomniany już facet. Było to dla niego pewnie szokujące przeżycie - nie każdego dnia widzi się malowniczo obdrapanego i obitego menela, wpatrującego się w dodatku w ciebie jak w butelkę spirytusu.
- Na co się gapisz cieciu?! Nie mam drobnych! - usłyszałem.
- Cieciu?! Ty przeklęty borowiku! - uniosłem się. Moje Chi wzrosło do niewyobrażalnych rozmiarów - Nie wiesz jaką grzybiarze spełniają ważną rolę dla PKB Polski! Rozwijamy naszą ekonomię, a niedługo dzięki nam będziemy najsilniejszą gospodarką w Unii Europejskiej! Wkrótce będziemy musieli wyżywić całą Europę. Więc ty mi tu nie mów od rzeczy, bo obowiązki mnie wzywają!
Odwróciłem się na pięcie i miałem już ruszyć dalej, kiedy nagle ktoś wyłączył światło.

Obudziłem się w ciemnym tunelu. Było dosyć duszno i cuchnęło siarką. Ruszyłem przed siebie i po chwili minąłem znak z napisem "Piekło". Wzruszyłem ramionami. Prawdziwy grzybiarz i w piekle będzie się czuł jak w domu, jeśli będą tutaj grzyby.
Wyszedłem na większą polanę, przez środek której płynęła rzeka lawy. Miałem już wkroczyć na most, kiedy nagle na policyjnych rowerach odrzutowych zasilanych manualnie przyleciały czarty.
- Jestem sierżant Belzebub, Urząd Ochrony Piekła - przedstawił się wyższy z diabłów - Proszę chuchnąć do hydromatu.
Chuchnąłem posłusznie, a diabeł w skupieniu patrzył się na swoje urządzenie.
- Hmm... - zamyślił się - Stara golonka, mieszanka pani Basi, stężenie 90%... Tak jak się spodziewałem, woda święcona! No to cię mamy gagatku!
Oba diabły złapały mnie i brutalnie wykręciły mi ręce.
- I po co ci to było? Po co było szmuglować?! - krzyknął mi do ucha ten niższy – A teraz bach i na harem pojedziesz!
Niespodziewanie na polanę wjechała karetka pogotowia na łódzkich blachach. Ze środka wyleciał spasiony czort w lekarskim fartuchu i spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
- No, tobie to już nic nie pomoże – zawyrokował, zaglądając mi w zęby - Pójdziesz na krzesło elektryczne, jak nic. Ale chciałbym, żebyś podpisał to - podsunął mi papier pod nos - Inne diabły latami czekają na zdrowe organy.
- Won, handlarzu! - wydarł się większy czort i przegonił lekarza. Ten fuknął coś, niezadowolony, po czym wsiadł do karetki która odjechała z piskiem opon.
- A ciebie zabieram do lochu! – czort złapał mnie za szmaty i pociągnął za sobą w głąb piekła.

Wprowadzili mnie w kajdanach do białego pokoju z napisem "Dział Ochrony TESCO". Podeszło do mnie dwóch diabłów w garniturkach, przyciemnionych okularach, ze słuchawkami w uszach, i napisem na krawatach "Teraz Polskie Piekło".
- Co cię skłoniło do kradzieży wózka?! - zapytał mnie jeden z diabłów.
- Co?!
- Nie udawaj że nie wiesz! Trzymasz wózek w ręce!
Spojrzałem się na swoje puste ręce.
- Nic nie mam!
- Kłamiesz! - krzyknął diabeł i sprzedał mi lepę. W krótkiej chwili zobaczyłem wiele galaktyk i gwiazd.
- Kim ja jestem? - zapytałem niepewnie.
- Jesteś Zbigniew Żarówa, pamiętasz? Grzybiarz i szkodnik gospodarczy - życzliwie podsunął mi czort.
- Szkodnik?! Przecież grzybiarz jest... - zanim znowu zobaczyłem gwiazdy, niebo rozdarła błyskawica. Kiedy przesłuchanie wreszcie dobiegło do końca, wprowadzili mnie do kolejnego pokoju - tym razem już bez klamek. U góry widniał wielki napis "Biuro ochrony TESCO". No cóż, teraz już wiem czemu w tych sklepach jest zawsze tak gorąco...

Po dłuższej chwili zaprowadzili mnie w kajdanach do kamieniołomów.
- Prysznic raz na 100 lat, chleba dostaniesz za 10 lat, szklanka wody za 15, więc radziłbym oszczędzać i pić po woli - powiedział do mnie czort, rozpinając moje kajdanki.
- Ja niewiele potrzebuje do życia.
- To twoje miejsce pracy grzybiarzu!
- A ten miły pan, to kto?
- To Jacques Cousteau. Małże go wpierdoliły. Ale my tu gadu gadu a molibden się sam nie wykopie. Łap za kilof i do roboty.
Następne tygodnie spędziliśmy pracowicie, kopiąc żyzne złoża molibdenu.
- Chodź na chwilę, narysowałem plan! - powiedzał do mnie pewnego dnia Jacques.
- Użyłeś papieru toaletowego?! - krzyknąłem przerażony - Wiesz, że następny przydział za dwadzieścia lat? Co zrobiłeś z resztą?!
- A, tam gdzieś rzuciłem - Cousteau wzruszył ramionami wskazując na otaczającą nas rzekę lawy - Ale chrzanić to! Dzięki tym planom uda nam się uciec!
- Pokaż teraz ten plan- powiedziałem zrezygnowany.
- Ok, najpierw spinaczami do papieru wykopujemy dół o głębokości półtora kilometra i szerokości pół kilometra. Następnie pokonujemy rzekę ognia, potem idziemy i omijamy lasery oraz kamery bezpieczeństwa. A dalej to już z górki, wystarczy przeskoczyć dwukilometrowy dół i przejść przez piekielną faunę to jest: rosiczki wielkości Złotych Tarasów, dzikie tygrysy szablozębne, koczkodany kanibale, oraz Pigmejów.
- Pigmejów też?
- No przecież to zwierzęta. A wiec podsumowując - bułka z masłem.
- Cholera, zawsze bałem się Pigmejów.

Po dziesięciu latach kopania, w końcu zobaczyliśmy przed sobą światłość. A potem przed nami pojawił się obrośnięty facet w różowych okularkach, hawajskiej koszuli, slipach, białych skarpetkach, sandałkach, aureoli, w wieńcem kwiatów na szyi, i lekko żółtawymi skrzydełkami (od nadmiaru nikotyny).
- No cześć ziomale, piąteczka... Święty Piotrek jestem - rzekł święty, po czym sam sobie przybił piątkę - Chcecie skręta? A jak nie, to i kwach się dla was znajdzie.
- Ty jesteś święty Piotr?! - Cousteau nie mógł najwyraźniej wyjść z szoku.
- No yo, ziomalu! A tak właściwie to skąd wy się tu wzięliście?
- Mnie pobito na śmierć - spuściłem nos na kwintę.
- A mnie małże wpierdoliły - dodał Jacques.
- No, no, to grubo! - zaśmiał się św. Piotr - To zapraszam za mną.
Święty poprowadził nas tunelem na końcu którego widać było światełko.
- O, słynne światełko na końcu tunelu! - powiedziałem z podziwem.
- A, to!.. - Piotr klepnął się z rozmachem w czoło - To nie żadne światełko, to tylko Jasiek siedzi i czyta dowcipy z latarką.
Po chwili rzeczywiście minęliśmy parchatego grubasa w ubraniu policjanta, siedzącego na małym taborecie i czytającego dowcipy przyświecając sobie latarką.
Grubas rechotał się przy lekturze jak szalony.
- Sie masz, Jasiu! - powiedział Piter
- Sie masz, złotko! - odpowiedział grubas.
Poszliśmy dalej.
- Od dwustu lat czyta ten sam dowcip. Nie jest zbyt bystry - wyjaśnił święty.
Weszliśmy w końcu do czyśćca, który okazał się być klaustrofobiczną kanciapą, W środku stały ściśnięte duszyczki a gdzieniegdzie płonęły koksowniki. Wiało zimnem jak cholera, za to pełno było dymu i brudno jak w śmietniku.
- Tu macie dokumenty i ankiety do wypełnienia - Piotr podał nam stos dokumentów - Możecie wypisać je razem, bo jak się zsumuje was dwóch półgłówków, to będzie jeden cały kurzy móżdżek!
Po czym, śmiejąc się, zniknął w oparach dymu.

Usiedliśmy przy kontuarku i zaczęliśmy wypełniać ankietę.
- Ile razy podczas zbliżenia seksualnego grałeś w Chińczyka. Co to jest? - zapytałem się Francuza.
- Co, Chińczyk czy zbliżenie seksualne?
- Jedno i drugie.
- Nie wiem. Nie wiem. - odpowiedział Jacques - No chyba, że to jest rodzaj szkockiej kiełbasy w kratę, jadłem nieraz, jest naprawdę dobra, smaczna i pożywna.
- A może chodzi o hodowlę tej kiełbasy na polskich polach - zapytałem nieśmiało mojego kompana.
- Nie, wy w tej całej Polsce nie macie warunków na szkocką kiełbasę. Możecie sobie co najwyżej półwędzoną wyhodować.
- Ech...
- Podaj swoją orientację seksualną i zaznacz ją kółeczkiem. Sodomita, sado- maso, homoseksualista, heteroseksualista, nekrofil, zoofil, pedofil - Jacques przeczytał kolejne pytanie - Co to wszystko znaczy?
- Pewnie to twoje menu na śniadanie - jak jesz kotlet z psa, jesteś zoofilem, a może inaczej?
- Nie, nie, nie! To oznacza zbierających zoo - patrz zoo i fil!
Zapadła chwila ciszy i konsternacji.
- A co to jest kółeczko?

Nagle przed moją twarzą zmaterializował się wielki borowik.
- Gdzie ty mi się czwalasz po czyśćcu jak tu las płonie?! Podpisałeś z nami pakt grzybiarza! Wracaj natychmiast do trzeciej gęstości mendo niedorobiona! - borowik splunął na mnie i zniknął. Podniosłem wzrok i zobaczyłem coś, czego wcześniej nie widziałem. Przed nami znajdowały się drzwi z dużym napisem "Wyjście ewakuacyjne".
- Jacques, spójrz! - wskazałem towarzyszowi na drzwi.
Cousteau podszedł do drzwi, które nagle, niespodziewanie się otworzyły i ze środka wyszedł gruby anioł z bardzo czerwonym nosem.
- Co tutaj się dzieje?! - zbulwersował się anioł - Wypełniać ankiety a nie się obijać! Widzicie tą kolejkę?!
Jacques stanął plecami do kontuarku.
- Panie Anioł, może mi pan zawiązać tenisówkę?
- A co ty sam, do cholery nie umiesz?
- No nie..
- No dobra, ale żeby mi to było ostatni raz!
Diabeł doturlał się do Custoe, a gdy się schylił, Jacques wbił mu z całej siły długopis w plecy. Anioł upadł, bluznął krwią z ust, po czym szepnął.
- Cousteau, to przez ciebie! Rzucam na ciebie klątwę... Będziesz wyglądał jak twoja żona w kwiecie wieku!
- Nie!!! - krzyknął przerażony Francuz łapiąc anioła za szmaty. Ale ten wyzionął już ducha. Jacques uciekł do kąta i wybuchł płaczem. Z nienacka podniósł ku mnie twarz, która cała pokryta była parchami i brodawkami.
- Muszę tu zostać, Zbigniewie... Idź przez te drzwi, bądź wolny!
Świńskim truchtem ulotniłem się z czyśćca.
- Nie płacz za mną! - krzyknął za mną Cousteau.
- Mowy nie ma - powiedziałem do siebie i wyszedłem na świeże powietrze.

Byłem w lesie.
- Muszę ocalić grzyby! - powiedziałem do siebie, zagrzewając się do boju. Uruchomiłem swój siódmy zmysł grzybiarza, swoją super moc, którą zyskałem po trzech nocach spędzonych na zbieraniu grzybów w Czerwonym Lesie koło Prypeci.
Moim oczom ukazał się w końcu borowik, na którego kapeluszu płonęła zapałka.
- No w końcu jesteś, ty niedorobiony idioto, nędzna podróbo grzybiarza! Gaś mnie, bo jeszcze las spłonie!
- To las jeszcze nie płonie?
- Płonie, przecież widzisz że ja płonę! Ja i las to jedność. Jak ja płonę, to i las! Więc ratuj mnie, do cholery!
Podszedłem, wziąłem zapałkę i zgasiłem ją szybkim dmuchnięciem.
- Może gdybym na nią nie dmuchał, to by tak długo nie płonęła - odezwał się borowik - Ach, co za ulga!
- A więc to już koniec - powiedziałem do siebie.
- Nie do końca Zbigniewie - odezwał się do mnie uroczyście borowik - Należy ci się nagroda. Uratowałeś nas, więc ja teraz uratuję twój związek. Weź grzyba który rośnie za mną i...

- O rany, co za smród - starszy aspirant Stułbia wszedł do barłogu, zasłaniając twarz chustką.
- Dwóch denatów panie aspirancie - młodszy posterunkowy Bąbel zasalutował przełożonemu - Znaleźliśmy ich leżących razem w łóżku. Homosie.
- Rany Boskie - komisarz zamaszyście się przeżegnał.
- W całym domu jest pełno psychodelików. Głównie grzyby. Chyba wszystkie rodzaje jakie rosną w Polsce.
Stułbia skinął głową i wziął ze stolika okazały okaz łysiczki lancetowatej.
- Przedawkowali?
- Na to wygląda - potwierdził posterunkowy - Sąsiedzi mówią, że najpierw dostali jakiegoś srogiego tripa, ten łysy krzyczał coś o wielkim borowiku i że las płonie, a potem że są w piekle. Później zszedł do piwnicy i zaatakował dozorcę - jest w szpitalu. A na koniec położył się goły na trawie.
- A ten drugi?
- Widocznie jak ten łysy wrócił, to zarzucili po kolejnym grzybie. Nie powinni jednak mieszać z bimbrem pani Barbary.
Stułbia uśmiechnął się do własnych myśli, ale w duchu przyznał rację młodemu policjantowi. Przy każdym melanżu człowiekowi wydawało się, że jest nieśmiertelny, aż za którymś razem okazywało się to jednak nieprawdą.
- Ech, grzybiarze… - powiedział Stułbia i nakrył zwłoki prześcieradłem, po czym wyszedł przed barak i zapalił papierosa. Gdzieś tam, Zbigniew Żarówa trzymając za rękę swojego Kazika, przemierzał niezmierzone przestrzenie grzybowej głuszy.


Chrapek 27-10-2017 18:18

Zaczynał się kolejny grudniowy poranek. Pizgało, jak to w Polsce C, a padający drobny śnieżek nadawał prowincjonalnemu pierdolnikowi bajkowego klimatu.
Kiedy rano rozpoczęły się lekcje w szkole podstawowej w Pikutkowie, nikt nie spodziewał się dramatu, który miał nastąpić w nadchodzących godzinach.
Dzieci spokojnie zajęły miejsca w ławkach, a nauczycielka flegmatycznym ruchem otworzyła dziennik.
- Dziś mamy specjalną okazję – zagaiła, patrząc na swoich podopiecznych – Nasz sponsor, firma Januszex przysłał nam paczkę z prezentami na Mikołajki – wskazała na duży pakunek leżący na środku klasy.
- Kiedy ją otworzymy, proszę pani? – zagaił mały Jaś. Poparł go chórek podekscytowanych dziecięcych głosików.
- Myślałam, żebyśmy to zrobili po lekcjach – nauczycielka podniosła rękę – Ale dobrze, zabierzmy się za to od razu!
Dzieciaki raźno przystąpiły do dzieła. Szybko odarły paczkę z papieru. Pod spodem była solidna drewniana skrzynia. Tu musiała pomóc nauczycielka. Kiedy odpadło wieko skrzyni, dzieciaki zajrzały do środka i z przerażeniem rzuciły się pod ścianę klasy.
Z wnętrza skrzyni wyszedł młody jegomość z przydługimi tłustymi włosami, dziewiczym wąsem i czerwonymi okularami. W oczach miał obłęd.
- Niespodzianka, skurwysyny! Mikołaj w tym roku trafi do każdego dziecka! – powiedział podnosząc lufę trzymanego w ręce kałacha. Nauczycielka ruszyła w jego kierunku.
- Co to ma znaczyć?! – zaczęła – Zaraz zadzwonię po policję!.. - nie zdążyła dokończyć tyrady, bo napastnik wpakował w nią cały magazynek. Dzieciaki zaczęły krzyczeć w przerażeniu.
- Cisza, małe pierdolce! – krzyknął zbój. Powoli, przerażone brzdące zaczęły się uspokajać. Tymczasem agresor podszedł do skrzyni z której wylazł i wyciągnął z niej dużą bombę z przyczepionym do niej taśmą dwustronną budzikiem. Zadowolony z obrotu sytuacji, przesunął butem zwłoki nauczycielki, po czym zajął miejsce na jej krześle.
- Nazywam się Pan Tik-Tak i dzisiaj to ja poprowadzę lekcje!

Starszy aspirant Ireneusz Stułbia właśnie dochodził do siebie po trwającej trzy dni libacji alkoholowej. Co innego można było robić w gminnym komisariacie niż łoić wódę i napastować tirówki? No cóż, tego drugiego Ireneusz nie mógł już robić, po tym jak odwiedziło go kilku dziarskich chłopaków zza wschodniej granicy. Ale za to wódka była w gminie tania jak nigdy.
- Pijmy szybciej, bo się ściemnia – jego podwładny, posterunkowy Alojzy Pająk polał do stojących przed nimi szklanek – Na kaca najlepsza jest metoda klina.
Stułbia kiwnął niemrawo i wlał sobie alkohol do gęby. Skrzywił się; żołądek zbuntował się na myśl o kolejnych litrach samogonu wlewanego do trzewi. Śniadanie w postaci grubej pajdy chleba z salcesonem podeszło aspirantowi do gardła, ale ten dzielnie zwalczył pawia i przełknął powoli wydychając powietrze. Zaczynało mu się powoli rozjaśniać we łbie, a świat nabierał powoli barw.
Kiedy rozochocony polał drugi raz do szklanki, nagle zadzwonił telefon na jego biurku. Spojrzał pytająco na Pająka.
- Nie no, może lepiej odebrać choć raz na tydzień – mruknął tamten i podniósł słuchawkę. Przez chwilę słuchał rozmówcy, po czym blady jak ściana odwrócił się do swojego przełożonego.
- Irek, jakiś zboczeniec porwał dzieciaki w szkole! – wyszeptał – Wziął zakładników, grozi że wszystkich wysadzi!
Stułbii z wrażenia spadła na podłogę flaszka bimbru.
- Dzwoń do powiatowej! – zarządził i poleciał do zbrojowni. Po chwili wyłonił się stamtąd w gustownej kamizelce kuloodpornej, kasku z napisem „Milicja Obywatelska” i z białą gumową pałą w ręce pamiętającą stare dobre czasy PRLu.
- Wracamy do gry, skurwysyny! – starszy aspirant uśmiechnął się do siebie, po czym zgarnął władczym gestem posterunkowego i wsiadł do służbowego poloneza.

Kiedy pod szkołę podjechał negocjator z powiatu, sprawy prezentowały się nad wyraz fatalnie. Rzeczony zboczeniec, który sterroryzował szkołę podstawową, odparł już trzy ataki złożone z pospolitego ruszenia i posterunkowego Pająka pod wodzą aspiranta Stułbii. W kilku miejscach pod szkołą leżały zwłoki wieśniaków z malowniczo parującymi flakami.
- Komisarz Henryk Tarapata z Powiatowej – przedstawił się – Kto tu dowodzi?
- Ja – aspirant Stułbia wyłonił się ze służbowego poloneza. Połowę twarzy miał umazaną we krwi. Nie wiadomo było tylko, czy posoka należała do niego, czy też do nieszczęśników których wysłał na rzeź.
- Co tu się, kurwa, dzieje?!
Stułbia nie odpowiedział od razu, taksując wzrokiem komisarza. Powoli wyciągnął z kieszeni paczkę ruskich fajek bez akcyzy. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie był w stanie zapalić papierosa. Tarapata poratował go, odpalając mu peta od swojej zapalniczki.
- Dwie godziny temu do szkoły dostał się jakiś szajbus – zaczął Stułbia – Zabił nauczycielkę, wziął zakładników. Nazywa się Krzysztof Tik-Tak i twierdzi, że kiedyś był sławny.
- Sławny? Nigdy nie słyszałem o kimś takim.
- Dokładnie to samo mu powiedziałem. To się wtedy wściekł i odstrzelił dyrektora szkoły – Stułbia wskazał na czarny worek leżący nieopodal – Co gorsza, ten sukinsyn ma ze sobą bombę. Grozi, że jeżeli nie spełnimy jego żądań, wysadzi całą szkołę w powietrze.
- Szturmowaliście?
- Tak – Stułbia skrzywił się na samo wspomnienie - Strzela jakby był kiedyś w wojsku. Nie mieliśmy z nim żadnych szans.
- A jakie są jego żądania?
- Własny program w telewizji w najlepszym czasie antenowym, loża VIP na stadionie Widzewa, no i nowiutkiego Fiata 126p.
- Malucha? Co za świr!
- No świr. Ale zdeterminowany. Mówi, że chce wrócić na szczyt. Że chce znowu być kimś.
Tarapata pokręcił głową i sam zapalił papierosa.
- Niech ktoś sprawdzi, kim on kurwa w ogóle jest. Twierdzi że prowadził jakiś program w telewizji, tak? A tymczasem ja spróbuję z nim pogadać i wybadać grunt. Macie do niego telefon?
- Mamy gorącą linię. Wystarczy, że podniesie pan słuchawkę.

- … i wtedy dostałem Krzyż Odrodzenia Polski od samego sekretarza generalnego Partii – Pan Tik-Tak przechadzał się po sali gimnastycznej do której zagonił wszystkich zakładników i patrzył, czy wszyscy pilnie słuchają jego opowieści. Telefon leżący na biurku nieopodal zadzwonił natarczywym dzwonkiem.
- Widzicie? Już im faje zmiękły! – zaśmiał się szaleniec i tanecznym krokiem podszedł do aparatu.
- Halo?
- Tu komisarz Tarapata. Henryk Tarapata. Jestem policyjnym negocjatorem. A ty jak się nazywasz?
- Jak śmiesz gnoju! – zaperzył się rozmówca – Nie wiesz jak się nazywam?! Ja?! Ja jestem pan Tik-Tak! A zegar to mój znak!!! – wycelował kałachem w zbitą gromadkę dzieci i pociągnął serię ponad ich głowami.
- Tik-tak, tik-tak! – odpowiedziały posłusznie dzieci.
- Słyszysz?! – zapluł się do słuchawki Krzyś.
- Niestety słyszę. Porozmawiajmy o twoich żądaniach. Chcesz programu w najlepszym czasie antenowym?
- Dokładnie – zaperzył się Tik-Tak – Te kurwy, solidaruchy, wszystko zniszczyły! Słyszysz, psie?! Wszystko poszło z dymem! Przez was, głupie gnoje, Ciotka Klotka skończyła na trasie, a profesor Ciekawski ma wyrok za gotowanie metaamfetaminy! Przez was pan Fasola zbiera puszki pod akademikami żeby przeżyć, a Zając Poziomka zaczął jeździć Uberem i w końcu dostał HIVa! A Rozamunda… Och, biedna Rozamunda!
- Uspokój się, Krzysztofie…
- Nie, kurwa, nie uspokoję się! Tyle lat byłem spokojny, ale przebrała się miarka! Moje żądania, co do jednego mają być spełnione w ciągu dwunastu godzin. Inaczej będziecie tu mieli stos trupów i zgliszcza!
- Ale Krzysiu, załatwienie takich rzeczy trwa…
- Przestań mnie wkurwiać! – Krzyś przeładował kałacha – Kogo mam teraz odstrzelić?! Tę francę od maty, czy goryla od WFu?!
- Czekaj, czekaj! Będzie wszystko co chcesz w dwanaście godzin!
- I ani minuty dłużej! – krzyknął Tik-Tak i rzucił słuchawką.

- Sytuacja jest beznadziejna – mruknął Tarapata rozmawiając ze Stułbią przy fajce – Próbowałem z nim wszystkiego, ale to kompletny wariat. Nic do niego nie dociera. Dzwoniłem do Warszawy, żeby wrzucili tego Tik-Taka na bęben, ale nie liczę na nic ciekawego. Będzie trzeba się przygotować do szturmu.
- Będzie dużo trupów – mruknął Stułbia zaciągając się petem.
Komisarz skinął ponuro głową.
- Nie mamy wyboru. Może chociaż kilka osób się uda uratować. Z wojewódzkiej przyślą najlepszych czarnuchów. Mają tu być za dwie godziny, więc mamy chwilę przerwy.
Starszy aspirant sięgnął do kieszeni i wyciągnął dorodną piersiówkę. Golnął srogo i podał komisarzowi. Ten powąchał niechętnie i przez chwilę bił się wyraźnie z myślami, po czym wzruszył ramionami i pociągnął srogiego łyka. W tym momencie zadzwoniła jego komórka.
- Co? – Tarapata wydawał się nie wierzyć w to co słyszy – Naprawdę? Dawajcie ich tutaj, tylko migiem!
Rozłączył się i uśmiechnął szeroko do aspiranta.
- Wrzucenie tego całego Krzysia na bęben miało jednak sens! Myślę, że mamy jakieś szanse.

Po godzinie na plac przed szkołą wjechała policyjna kabaryna. Tarapata ze Stułbią już na nią czekali.
- Podobno znaleźli ich w melinie. Każdy kurator, który udawał się do nich z wizytą, wracał potem z zespołem stresu pourazowego. Komornika, który chciał ich wyeksmitować skrępowali, wszyli mu Esperal igłą i nitką i siłą wlali wódy do gardła.
Stułbia wstrząsnął się na samą myśl o Esperalu.
- W ogóle zresztą nie chcieli tu przyjeżdżać, ale obiecaliśmy im, że dostaną wreszcie zasiłek z MOPSu.
W tym momencie drzwi kabaryny otworzyły się i ze środka wyszła zachudzona postać w postrzępionych łachmanach z długim, bardzo czerwonym nosem, świadczącym o zaawansowanej chorobie alkoholowej. Towarzyszyła mu zielona, wymalowana jak burdelmatka żaba. Oboje byli pijani w sztok.
- Panie Kulfonie. Pani Moniko – Tarapata powstrzymując obrzydzenie podał im ręce – Proszę za mną.
- Dobra, dobra, piesku – zaperzyła się Monika – A gdzie kasa?! Bo ja się wyruchać nie dam za darmo!
- Pani Moniko, tak jak się umówiliśmy, dostaniecie zasiłek po wykonaniu zadania.
- Ale żebyś nie próbował kantować!
- Nie ma nawet mowy o żadnym kancie!
Stułbia podał dwójce patusów telefon z gorącym łączem do Krzysia. Żaba przełączyła na tryb głośnomówiący.
- Halo?! – odezwał się ze słuchawki wściekły głos Pana Tik-Taka.
- Synku, to my!
- Co, kurwa?!
- Krzysiu, tu mama. I tata też jest – Kulfon w tym momencie beknął donośnie.
- To niemożliwe! Moi rodzice nie żyją!
- To nieprawda – zaczął Kulfon – Po prostu twoje poczęcie było efektem ostrej imprezy po nakręceniu setnego odcinka „Kulfona i Moniki”. Nie mogliśmy jednak pozwolić sobie na dziecko. Przecież prowadziliśmy najbardziej oglądalny program dla dzieci. Byliśmy gwiazdami szołbiznesu. Poza tym, jak to tak: żeby Żaba z Kulfonem?.. Wybuchłby skandal.
- I dlatego zostawiliśmy cię w oknie życia – dodała Monika – Ale bardzo cię kochamy!
- Tak, tak – gorliwie potwierdził Kulfon, szturchnięty przez żabę w bok – Bardzo.
- Wy kłamliwe sukinsyny! – wydarł się Krzyś – Wysadzę was wszystkich w powietrzę! Natychmiast chce mój program!!!
Tarapata spuścił głowę.
- Chyba nic z tego jednak nie będzie – powiedział do Stułbii – Niech się szykują do szturmu.
- Być może nie będzie to konieczne.
Komisarz odwrócił się. Za jego plecami stał Znany Reżyser Filmowy ze swoimi długimi pejsami i w stylowej jarmułce na głowie.
- Mam pewne rozwiązanie, które chyba wszystkich zadowoli – powiedział Znany Reżyser Filmowy i wyciągnął rękę ku zdumionym patusom.

Pół roku później.
- Gdzie jest moja flaszka, ty mały szmaciarzu! – Kulfon złapał Krzysia za wszarz – Zostawiałem pół litra na czarną godzinę w tapczanie i teraz go nie ma!
I pieniądze z renty! Gdzie one są?!
- Nie wiem gdzie jest twoja flaszka, stary capie! – Tik-Tak wywinął się i strzelił rodziciela w zęby.
- Ty niewdzięczny gnoju! – Kulfon upadł na podłogę brocząc krwią z rozbitego kinola.
- Nie jesteś moim ojcem! – Krzyś splunął na niego, po czym złapał w pół Monikę i bezceremonialnie wsadził jej język do gardła.
Kamera odjechała do tyłu, po czym ukazało się logo z napisem: „Rodzina Kulfonów”.

- Ależ miałeś nos Izaaku! – za stołem reżyserskim siedziało dwóch Znanych Reżyserów Filmowych – Że na tym antysemickim grajdole zobaczyłeś taki potencjał! Taki talent! To reality show bije wszelkie rekordy popularności! Nie nadążamy z produkcją odcinków, a ile szekli już nabiliśmy, aj-waj!
A Izaak tylko uśmiechnął się tajemniczo i w zamyśleniu podkręcił pejsa.


Extremal 01-11-2017 16:11

Nad Sosnowcem wzeszło słoneczko. Wprowadzenie przez premiera Korwina prywatnej służby zdrowia miało swoje nieoczekiwane konsekwencje. Walka o pacjenta stała się chlebem powszednim personelów szpitali i była to walka w nader dosłownym tego słowa znaczeniu. Świt oświetlił dwa konkurencyjne, stojące obok siebie szpitale. W jednym z nich lekarze harowali od samego rana, zaś w drugim panował podejrzany spokój. W tym właśnie szpitalu z jednego z łóżek niespodziewanie spadł doktor Pasożyt. Miał potężnego kaca. Powoli zmrużył przepite oczęta, wziął swoją buteleczkę, otworzył okno i wycelował w przechodnia.
Trafił. Z trudem zwlókł się do telefonu.
- Mamy klienta! – odkaszlnął czymś z głębi płuc i splunął na podłogę - Co mu jest? A skąd ja mam wiedzieć? Wy tu od tego jesteście. Przewrócił się. Co? Sam się przewrócił, przecież! Chlał wódę z butelki i się przewrócił.
W jednej chwili z obu szpitali wyjechały dwie konkurencyjne karetki. Obie podjechały do pacjenta w tym samym czasie.
- Spierdalać, to nasz klient! - krzyknął sanitariusz Arek, przeładowując beryla (prawo do noszenia broni było jednym z pierwszych które wprowadził premier Korwin).
- A nie, bo nasz! Leżał na naszym chodniku!
- Stefan, taranuj! - zakomenderował Arek.
Kierowca Stefan stanął na gazie i staranował wraży sprzęt wraz z sanitariuszami. Kamil i Arek z triumfem wypisanym na twarzach załadowali poszkodowanego i obu wrogich sanitariuszy. Tych przeszukali przy okazji z kasy i komórek.

Po chwili pacjent został przewieziony na salę operacyjną. Tam czekał na niego dobory skład w postaci doktora Wełniaka, doktora Padliny i doktora Hassana Muktady Al-Jastara.
- Patrzcie i uczcie się, chłopcy! – zaanonsował Wełniak - Tak postępuje profesjonalista!
- Ma dziurę w głowie, mózg widać! - stwierdził Antoni Padlina.
- Ranę trzeba wpierw zdezynfekować! - powiedział Wełniak i chlusnął w mózg wodą utlenioną.
- Mózg mu wyżera! - krzyknął przerażony chirurg asystujący oprawcy z prywatnej służby zdrowia.
- E tam, zaraz zatrzymamy reakcję! – chirurg rozpiął rozporek – Pamiętajcie, kwas neutralizujemy zasadą. Naturalnie to zdrowo!
Po chwili reakcja została zatrzymana, jednak dla odmiany ustał puls.
- Siostro! Dwadzieścia milimetrów Wyborowej dożylnie! - krzyknął Wełniak.
- Pacjentowi?
- Nie, mnie! A pacjentowi elektrowstrząsy na klatę!
Pacjent otworzył oczy z wyrazem nieopisanego cierpienia, po czym niemrawo próbował wstać ze stołu.
- Gdzie leziesz, wracaj! – Wełniak przycisnął ofiarę do miejsca kaźni.
- Dobra zaczynam usta-usta - powiedział Hassan Muktada Al-Jastar, po czym przyssał się do twarzy nieszczęśnika.
- No homo! - krzyknął Koniczynka odciągając kolegę od pacjenta.

Po pół godzinie bohaterskich zabiegów lekarze zrezygnowali z ratowania życia ofiary.
- Zgon nastąpił o... drugiej w nocy?! Przecież jest południe! Kto znowu nie włożył bateryjki do zegara? Przecież to nie jest drogie! – zbulwersował się dr Wełniak.
- Dobra, było południe. To wpisz 12:30 i tak nikt nie sprawdzi – machnął ręką dr Padlina.

- No dobra, kto się odważy zawieść go do kostnicy?
- Ciągnijmy losy!
Wypadło na dr. Wełniaka.
Na temat kostnicy w tym szpitalu krążyło wiele legend. Jedno było pewne. Było tam niebezpiecznie. Grasował tam grabarz , garbaty zresztą, który zaadaptował podziemia szpitala na swoje niepodzielne królestwo. Żywił się zwłokami i co jakiś czas porywał do podziemi mniej lubianych rezydentów. Rosły mu także pióra po pachami i miał dwa odbyty. Nikt z własnej woli nie chodził do kostnicy, a na każdych dziesięciu co wchodzili, wychodziło półtora. Dlatego też Wełniak istotnie bal się o siebie.

Kiedy tylko przekroczył drzwi kostnicy, poczuł przytłaczający zapach fekaliów i niemytych nóg. Ściany, srogo porośnięte bujnym mchem pokrywały przedziwne abstrakcyjne rysunki. Tu i tam walały się ludzkie szczątki. Było ciemno. To oznaczało że Grabarz tam był. Nagle przed oczami mignął mu charakterystyczny garb, po czym dostał czymś w łeb i stracił przytomność.
Obudził się na szpitalnym łóżku. Bolał go tyłek. Wstał i spojrzał przez okno. Na palu przed wejściem do szpitala zobaczył wbitą głowę pacjenta którego wiózł do kostnicy. Cała elewacja umazana była krwią, a wśród wykwitów czerwieni wyróżniał się napis wykonany w bezbłędnie precyzyjnej kaligrafii:

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.


Nagle w całym szpitalu rozległy się syreny alarmowe.
- Pacjent! - wydarł się szpitalny woźny – Sępy, do roboty!
Dwóch sanitariuszy ze "Szwadronu Sępów" (SS) wybiegło truchcikiem do karetki zapalając po drodze fajki. Po chwili wrócili wioząc pacjenta.
Na salę operacyjną wpadł doktor Gustavo ze słonecznej Italii.
- Stan życiowy?- zapytał poważnie.
- Głowa mu utknęła między szprychami, serce przebite, płuca w wyrwane, nerki zostały na ulicy.
- A mózg?
- Mózgu chyba kawałek został.
- Dobra, uratujemy go! Tniemy!
Pacjentem wstrząsnęły drgawki pośmiertne. Widząc to, na salę wpadł doktor Padlina.
- Pan nie jest chirurgiem tylko ginekologiem! – krzyknął na widok utaplanego w bebechach pacjenta Gustavo.
- No i co ci do tego, konowale, trzeba ratować pacjenta!
- Ale on już nie żyje! Jest w dwóch kawałkach!
- Jakie nie żyje, rusza się! Patrz, widzisz? – wskazał na nieszczęśnika - Noga mu podskakuje!
- Ale to drgawki pośmiertne!
- Pierdolisz trzy po trzy! Do NFZu mohery leczyć, a nie w porządnym szpitalu pracować! Tniemy!

Tymczasem w sali odpraw trwało właśnie omawianie akcji bojowej przeciw konkurencyjnemu szpitalowi.
- Dobra, więc "szwadron śmierci" wpadnie tutaj a… - emerytowany generał Wehrmachtu skaptowany przez zarząd szpitala rozdzielał właśnie rozkazy pośród swoich podwładnych.
- Panie generale! Mamy nowych rekrutów!
Do sali weszli pacjenci bez nóg, bez rąk, niektórzy wjechali na wózkach inwalidzkich, inni z łóżkami, kroplówkami i respiratorami.
- O tak – zaperzył się Generał - Ty wyglądasz na dobrego artylerzystę! Masz, łap! - rzucił gościowi karabin i zepchnął go ze schodów - Zdobywaj nowe tereny!
- Aaa! - krzyknął niedoszły żołnierz zabijając się przy spadaniu ze schodów.
- Ach! Wróg jest cwańszy! Zamontował nam pułapki! - Generał wskazał na schody - Co za nikczemna bestia z tego drugiego szpitala! Ale dziś im pokażemy! Dziś zakończymy tę wojnę. Jedne Niemcy! Jeden Sosnowiec! Jeden Szpital!
Armia krzyknęła entuzjastycznie i ruszyła do boju.

Tymczasem dr Wełniak skorzystał ze starych znajomości i zadzwonił po GROM.
- Teraz się bydlaka wykończy! - powiedział odkładając słuchawkę i uśmiechając się obleśnie.
Po dwóch minutach pod szpital podjechała czarna Nysa ze srebrnymi felgami. Ze środka wypadli komandosi w modnych kevlarach.
Po chwili oddział Gromu zanurzył się w odmętach szpitalnej piwnicy.
- Detektor ruchu? – zapytał dowódca.
- Nic nie widać, panie pułkowniku!
Powoli ruszyli dalej.
- Mam coś! Zbliża się szybko! 200 metrów, 150 , 100
- Ale leci!
- 50, 10, jest tutaj!..
- PSZLECH! - coś przebiegło tuż nad ich głowami.
- Biega po ścianach!
- Panowie, mamy tu do czynienia z wyjątkowo wredną odmianą Grabarza! - powiedział psycholog który znalazł się tam zupełnym przypadkiem.
- Wraca tutaj! O Boże, otoczył nas!
- Nie szerz paniki, żołnierzu!
- Aaa! - krzyknął żołnierz wciągnięty przez Grabarza do jego obślizgłego legowiska.
- Majorze Bigos! - wrzasnął pułkownik i pociągnął serią z kałacha. Komandosi zwrócili się do siebie plecami i zaczęli strzelać na oślep. Grabarz jednak zaatakował pierwszy. Splunął na jednego z szeregowców. Skóra rozpuściła się błyskawicznie , przebiła podłogę i cztery piętra piwnicy. Następnego komandosa rozerwał nigdy nie przycinanymi szponami u stóp.
General zaczął uciekać dopiero, gdy Grabarz wyrwał serce sierżantowi Kiełbasie.
Został tylko on i psycholog.
- O tak, koło presji się zacieśnia… – powiedział poważnie psycholog.
- Zamknij mordę! - krzyknął General i zatrzasnął drzwi piwnicy, zamykając psychologa w katakumbach.
- Hahaha!
Generał usłyszał tylko tyle oraz upiorny krzyk psychologa, który znalazł się oko w oko ze swoim najgorszym koszmarem.

W tym czasie trwały walki uliczne na parkingu między dwoma szpitalami. Dr Padlina biegł z karabinem i szturmował na żołnierzy konkurencyjnego ośrodka zdrowia. Zupełnym przypadkiem udało mu się postrzelić jednego z tamtych. Podbiegł prędko.
- O przepraszam, postrzeliłem cię w mózg! Żyjesz? Żyjesz?! Zgon nastąpił - spojrzał na Słońce - O 14:10.

Tymczasem na parkingu General musztrował sanitariusza Kamila.
- No więc będziesz pierwszą żywą karetką. Masz tutaj dwieście kilo trotylu, podjedziesz na pełnym pędzie pod ich wejściem, zostawiasz samochód i uciekasz. Zrozumiałeś?
- Ku chwale szpitala, panie Generale!
- No to jedź.
Sanitariusz wsiadł dziarsko do karetki i ruszył z piskiem opon.
- Dlaczego mu powiedziałeś żeby stanął? - zapytał Wełniak.
- Ta karetka nie ma hamulców - Generał uśmiechnął się do własnych myśli.
Tymczasem Kamil wrył się na pełnym pędzie w hol drugiego szpitala. Wybuch wstrząsnął ziemią. Niebo zasnuło się dymem. Koło nogi dr Wełniaka przyturlała się filuternie głowa dr. Koniczynki.
- Cholerka - stwierdził General - Sporo strat w ludziach.
- Osłaniaj mnie! - krzyknął dr Gustavo.
- A po co? – zdziwił się Generał.
- Idę robić cytologię poległym!

Tymczasem Wełniak skrył się w swoim gabinecie. Nie chciał tego robić, ale czuł, że nie ma innego wyboru. Nadszedł czas na Wunderwaffe. W przeciwnym wypadku konkurencyjny szpital wygryzie go z interesu, a on sam skończy na śmietniku.
Nalał sobie pełną szklankę wódki i wypił duszkiem.
- Niech się dzieje wola nieba – rzekł, otworzył tajny sejf i przestawił znajdującą się w środku wajchę.

Żelazne wrota podziemi rozsunęły się z upiornym jęknięciem. Grabarz, węsząc podszedł do wyjścia. Tyle lat nie widział Słońca! Przez chwilę rozkoszował się letnim wietrzykiem i śpiewem ptaków.
Nareszcie był wolny!
Usiadł przed wejściem i powąchał zerwany kwiat cykorii.
- Zawirowała krwiście czarna nicość, obracając komórek system połączony. W komórkach połączonych znów w komórkach z jednej łodygi. I strasznie wyraźna, w mroku trysnęła biała wysoka fontanna. – wyrecytował spiżowym głosem.
Nagle usłyszał okrzyki i jęki umierających. Do nozdrzy dotarł zapach świeżej krwi.
Zabijać!
Mordować!
W amoku ruszył ku dwóm walczącym armiom, tocząc pianę z pyska.

- Panie premierze, sytuacja w Sosnowcu stale się pogarsza – Marszałek Wipler wpadł do gabinetu swego przywódcy niosąc pod pachą raporty z pola bitwy.
- Wiadomo już, co się tam w końcu stało? Pół miasta stoi w ruinie!
- Tak, panie premierze. Wszystko wskazuje na to, że nastąpiła bardzo silna infestacja Grabarzem – odparł poważnie wojskowy.
- Niech to lewak ściśnie! – zaklął Korwin – Otoczyliście miasto wojskiem?
- Oczywiście. Sosnowiec jest otoczony kordonem kwarantanny – marszałek otworzył przed premierem czarną walizeczkę – Ostateczne rozwiązanie jest już gotowe.
- To dobrze – premier ze zgrozą patrzył na zdjęcia z Sosnowca. Chciał już wcisnąć guzik, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Przecież w ten sposób zabije tysiące istnień!
- Panie premierze – rzekł Wipler – Jestem przekonany, że Margaret Thatcher by się nie zawahała!
Korwin potrząsnął głową, jak gdyby chciał odgonić od siebie złe, lewackie myśli.
- Chcącemu nie dzieje się krzywda! – rzekł w końcu premier i nacisnął czerwony guziczek.


Chrapek 03-11-2017 17:33

Był wczesny poranek – nie minęło jeszcze południe. Dwóch studentów zamieszkujących Akademik nr 9 Państwowej Wyższej Szkoły Magii Zawodowej w Radomiu spało snem sprawiedliwego. Wczorajsza impreza dała im w kość, ale dziś miały być same wykłady, więc można było się spokojnie wyspać.
Na parapecie okna ich pokoju wylądował duży, spasiony gołąb. Ubrany był w gustowny frak, cylinder a na dziobie miał złoty binokl. Zajrzał ciekawie do środka, po czym bezceremonialnie wszedł do środka przez otwarte okno. Przez chwilę przyglądał się dwóm śpiącym studentom, po czym z kieszeni wyciągnął dwie tabletki Ritalinu. Powolnymi, metodycznymi ruchami rozbił je w pył na nieużywanym biurku dwóch adeptów magii, po czym wyjął pięciusetzłotowy banknot i wciągnął tak przygotowany proszek do nocha.
- Ale daje! – stęknął, a wszystkie pióra stanęły mu dęba. Spojrzał raz jeszcze z niesmakiem na śpiących, po czym głęboko wciągnął powietrza do płuc:
- WSTAWAĆ!!! – wrzasnął z całych sił – WSTAWAĆ NIEROBY PIERDOLONE! PAN PROFESOR DZIEKAN CHCE WAS WIDZIEĆ! NATYCHMIAST! DO ROBOTY!!!
Studenci z wrażenia pospadali z łóżek. Nikt zdrowy na umyśle nie zadzierał z Hegemonem - gołębiem profesora Ambrożego Kleksa, dziekana Wydziału Inżynierii Filozoficznej i Magii Mechatronicznej.

Dwaj studenci nieśmiało przekroczyli próg gabinetu dziekana. Pan Kleks siedział za swoim zabytkowym biurkiem i spoglądał na nich spode łba spod swoich wytwornych binokli. W ręku obracał powoli swoją ulubioną zabawkę – niesfornego Achtunga 7mm. Dzięki specjalnemu zezwoleniu senatu uczelni, Ambroży miał prawo do odstrzelenia jednego studenta na semestr. Zapobiegało to załamaniu się psychiki wielkiego uczonego, który mógł w ten sposób znaleźć ujście swoim morderczym instynktom.
- Sędziwój, Twardowski – nawet piegi Profesora wydawały się mienić złowrogo – Dlaczego ja was jeszcze nie odstrzeliłem?
Kleks poczochrał się w zadumie po bujnej brodzie, po czym niedbale wskazał im krzesło przed sobą.
- Przysięgam, gdyby nie wasze koneksje rodzinne, już dawno byście gryźli piach – powiedział szczerze – Do diabła, sądząc po waszych zdolnościach, to wasze matki puściły się chyba z jakimś niemagicznym plebsem! A przecież jesteśmy wybraną kastą… Wybraną kastą!
Wzburzony dziekan wstał z fotela, podszedł do etażerki i wyjął ze środka niebieskie szkiełko metaamfetaminy, po czym schrupał je z lubością malującą się na szacownym obliczu. Następnie wyciągnął z szuflady puzderko z białym proszkiem i nasypał Hegemonowi ścieżkę. Gołąb podbiegł do niej świńskim truchtem z wyrazem narkotycznego głodu w oczach.
- Panie profesorze, my się poprawimy… - zaczął nieśmiało Twardowski.
- Dam wam ostatnią szansę – Kleks stanął za ich plecami – Nasza droga uczelnia przystąpiła do programu Erasmus. Między Bogiem a prawdą zawsze sądziłem, że jest on tylko dla tych brzydkich czarownic, żeby znalazły sobie zagranicznego bolca, skoro tutaj nikt ich nie chciał… Nieważne! – Profesor oparł się z westchnięciem o biurko – W każdym razie robimy wymianę studentów.
- Jedziemy za granicę?
- Ocipiałeś?! – Ambroży walnął studenta przez czerep – Gdzie, żebyśmy się wstydu najedli przez takie ciemięgi jak wy? Od was dwóch wymagam tylko, żebyście przypilnowali tego, który tutaj przyjedzie z Anglii!
- Z Anglii?
- Tak. Nazywa się Harry Potter.

Harry przeciskał się przez obskurne korytarze akademika, ciągnąc za sobą bagaż. Z utopcem który siedział w charakterze ciecia w portierni poradził sobie dość dobrze, choć tamten usilnie chciał go zaprosić na herbatkę do kanciapki. Gorzej poszło kiedy postanowił skorzystać z windy.
- Uffff! – stęknął dźwig, rozsuwając drzwi – Cholera, kolejny obrzyganiec!
Potter spojrzał badawczo za siebie.
- Tak, do ciebie mówię! – warknęła winda – No, właź do środka, nie stójże na zewnątrz, bo mnie serwo rozboli! – Mag wszedł do środka, a tymczasem winda kontynuowała tyradę – Jak kocham Stwórcę, jak mnie nie zarzygają, to mażą po lustrze! A wczoraj to, wyobraź sobie, ktoś do mnie nasrał! No normalnie Sodoma i Gomora! Pieprzeni studenci.
- Na szóste poproszę - powiedział nieśmiało.
- Na szóste?! Do tych chlorów przebrzydłych?! A po co ci kochaneczku… A, chyba, że ty też jesteś jednym z tych obezjajców!
- Nie, nie, ja na Erasmusie. Z wymiany.
- Z wymiany? A to cię urządzili! Niech to prąd stały popieści, żeby na piętro Sędziwoja i Twardowskiego studenta zza granicy zakwaterować. No, nie pożyjesz ty tutaj długo, kochaneczku, nie pożyjesz...
Ach, kiedyś to były czasy, porządek i nauka, a nie ciągłe balety. A teraz? Teraz to nie ma czasów…
Tymczasem winda dotarła na miejsce i drzwi otworzyły się zachęcająco. Potter szybko przez nie wyskoczył i skierował się wzdłuż korytarza.
- Za komuny było lepiej! – usłyszał jeszcze za sobą, po czym winda odjechała z upiornym skrzypnięciem.

Kiedy wszedł do pokoju, impreza trwała w najlepsze. Pijani czarodzieje i czarodziejki przemieszczali się, czasami łącząc się w większe grona. Stężenie alkoholu powoli osiągało śmiertelne poziomy, a uszy pieściła subtelna muzyka disco polo.
- Hej słodziaku, chodź do nas! – dwie czarownice pociągnęły Harrego za rękaw. Były pijane jak szpadle i za pomocą różdżek właśnie robiły sobie wzajemnie makijaż permanentny.
- Ja jestem Dżesika, a to jest Roksana – w świńskich oczkach zatańczyły wesołe kurwiki – Jesteśmy studentkami wizażu magicznego. A ty?
- A ja jestem Harry Potter, z Hogwartu… - zaczął Harry w międzynarodowym, czarodziejskim esperanto.
- Harry Potter?! – przez tłum przedarł się Michał Sędziwój – Nasz kolega z wymiany?! Polejcie mu karniaka!
- Ale ja nie piję alko…
- Co nie piję! – Sędziwój niemal siłą wlał Harremu wódę do gardła – Rach ciach ciach, babkę w piach! Drugiego!
- Michaś, Michaś! – do kolegi przybiegł spanikowany, blady jak śmierć Twardowski – Wóda się skończyła!
- To może ja pójdę po nową – Harry postanowił ulotnić się po angielsku.
- No, gdzie będziesz chodził, my tu mamy swoje metody! – Sędziwój zgarnął go pod ramię – Przecież nikt wódy nie pije dla smaku, chodzi o efekt, czyli nieważne co, byle sponiewierało! – dodał uczonym tonem – A ten efekt można uzyskać na różne sposoby.
- To co, po jednym? – Twardowski uniósł różdżkę.
- Goście pierwsi! – skinął mu Sędziwój.
- Alkoholismus Maximus! – mag dotknął różdżką czoła Anglika. Harry momentalnie zwalił się nieprzytomny na glebę, obrzygał i posikał w spodnie.
- Jaki słaby łeb! – zaśmiał się Sędziwój – Żeby już po jednym alkoholizmusie zgona zaliczyć! Dawaj, teraz mnie!
Dwaj przyjaciele zostawili nieprzytomnego Pottera i poszli bawić się dalej.

Po kilku tygodniach spędzonych na polskiej uczelni, Harry zapuścił brodę oraz wątrobę i wsiąknął w malowniczy krajobraz. Czas spędzał wesoło pomiędzy kolejnymi imprezami, zaliczonymi czarownicami i kolosami.
Dzisiaj jednak przypadł mu w udziale niezbyt przyjemny obowiązek wpisania na listę kolegów ze swojego roku. W tym celu musiał spędzić upojne popołudnie na wykładzie z „Logistyki i administracji w magii bojowej”.
Wykład prowadził emerytowany wojskowy mag, który całe życie spędził za biurkiem, a kolejne awanse w wojsku zdobywał na uczelniach w ZSRR (ponoć studiował w samym Instytucie Badań Nad Czarami i Magią w Sołowcu).
- No i wtedy – kontynuował wykład profesor, odsuwając od siebie notatki sporządzone na wymiętolonych kartkach – Szliśmy z armią Berlinga na Berlin, i nagle jak z cmentarzy nie zaczną wychodzić niemieckie trupy! Cały park sztywnych na nas wylazł. Małojce pruły z karabinów, a niemiaszki dalej na nas. Swołocz. Nie sposób ich było zatrzymać, bo żadne czary obronne na nich nie działały. I wtedy patrzę, a tam na górce stoi taki jeden obdarty Szwab, a na szyi ma taki niebieski amulet. No i jak się okazało, to była Sagala.
Harry drgnął. To było to.
- I wtedy wsiadłem do czołgu i hajda na Niemca. Przejechałem po hordach truposzy, jadę na tego arcymaga, a ten jak mi nie sprzeda strzału z Sagali… No z czołgu to nie było co zbierać. Dobrze, że miałem na piersi order Lenina, dzięki temu udało mi się szybko postawić tarczę antymagiczną. Twardy to był przeciwnik. Na szczęście miałem ze sobą puszkę iperytu zmieszanego z ruskim spirytusem. Próbowaliście kiedyś ruskiego spirytusu?
Na sali zapanowała cisza.
- No nie, pewnie że nie. Wy to jesteście mocni w gębie, ale jak trzeba wypić litr wódki na hejnał, to nie ma chętnych. Ech, ta dzisiejsza młodzież. No nic. W Rosji jak chcieli, żeby spirytus bardziej trzepał, to spryskiwali do niego odrobinę iperytu. To był tak zwany „drink z psikiem”. No i machnąłem temu von Mengelewowi tą puszką w ryj. A zanim się pozbierał, poprawiłem strzałem w potylicę. Na ołów, jak się okazało, też nie był odporny…
- Panie profesorze? – Potter podniósł rękę do góry.
- Tak? – profesor zamrugał oczami, wybity ze swojego bełkotliwego transu.
- A co się stało z Sagalą?
- Z Sagalą? Hmm… - stary potarł się w roztargnieniu po czole – Po wojnie nie wiadomo było co z tym zrobić, bo cała instrukcja do niej napisana była gotykiem… Chyba leży do dzisiaj w kazamatach dziekanatu.
- W kazamatach dziekanatu?
- No tak, profesor Kleks trzyma tam różne dziwne rzeczy. Ale nie radziłbym tam wchodzić bez jego pozwolenia. Profesor jest bardzo przewrażliwiony na tym punkcie.
- Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze – Harry zmrużył ślepia. W jego umyśle zaczął kiełkować plan.

Sędziwoja i Twardowskiego zastał w ich barłogu, jak zwykle w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego.
- Wstawać! – warknął na nich, rzucając w Michasia butem.
- O co ci chodzi… - Twardowski łypnął na niego spode łba – Melo nam psujesz.
- Mam propozycję nie do odrzucenia – Harry pokrótce streścił im to co usłyszał na wykładzie. Dwaj studenci patrzyli na niego jak na kosmitę z innej planety.
- Ech – żachnął się Anglik, po czym podniósł różdżkę i dotknął głowy obu studentów – Spiritus movens!
Upojenie alkoholowe przeszło jak ręką odjął.
- No co ty, ocipiałeś?! – krzyknął Sędziwój, trzymając się za łeb. Kac przyszedł tak nagle, jak grom z jasnego nieba.
- Słuchajcie lepiej. Mam kupca na tą całą Sagalę – Harry uśmiechnął się do nich – Zapłaci nam gruby hajs i będziemy ustawieni na całe życie.
- No nie wiem – Sędziwój podrapał się po szczecinie – Tata mi powiedział, że załatwi mi robotę w Powiatowym Urzędzie Magii…
- No i ile tam dostaniesz? – zapytał Harry – Nie oszukujmy się, po Państwowej Wyższej Szkole Magii w Radomiu nie zrobicie światowej kariery. Minimalna krajowa, pięćset plus, roztyta Grażyna w kuchni, seks raz na miesiąc i wieczorne piwo przed telewizorem. To jest wasza przyszłość.
- Kurwa… - Twardowski nigdy nie myślał tak o swoim jutrze. W swoich marzeniach zawsze był piękny i młody.
- No właśnie. A jeżeli mi pomożecie, to załatwię wam zielone karty w Anglii. Dostaniecie hajs za artefakt, plus zasiłki dla imigrantów. Cały dzień będziecie mogli leżeć do góry bębnem, a kasa i tak się będzie zgadzać.
- No ale dziewczyny w Anglii są brzydkie jak nieszczęście…
- A co to za problem, kiedy masz pełen portfel? Cały świat będzie dla was stał otworem!
Studenci spojrzeli po sobie.
- No i przekonał! – Twardowski uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął rękę do Pottera.

Była już północ, kiedy udało im się włamać do dziekanatu. Drzwi, które otworzyli prowadziły w głąb korytarza ciągnącego się daleko w mrok. Harry zapalił latarkę i ruszyli wzdłuż tunelu. Ten skończył niespodziewanie solidnymi drzwiami, inkrustowanymi inskrypcjami w staro cerkiewno słowiańskim.
- Zamknięte na głucho – Sędziwój popukał w drzwi.
- Może lepiej wracajmy? – odparł Twardowski – Jeśli Kleks nas tutaj namierzy, to powyrywa nam nogi z dupy.
- Ja ci wrócę! – warknął Harry – Mamy robotę do wykonania! – to mówiąc, dotknął drzwi różdżką.
- Co to jest: nie je, nie pije a chodzi i bije? – odparły nagle drzwi spiżowym głosem.
- Ja wiem! To jest kac! – Michaś wyskoczył z odpowiedzią.
- Coś ty zrobił idioto! Teraz na pewno nie wejdziemy do środka!
- Odpowiedź prawidłowa! – drzwi miały jednak inne zdanie. Wrota otwarły się szeroko.
Ruszyli dalej, z pewną rezerwą, uważnie oglądając się na boki. Nie przeszli zbyt daleko, kiedy trafili na kolejną przeszkodę. Trafili do niewielkiej komnaty, na końcu której znajdowała się wajcha. Drzwi za nimi zatrzasnęły się niespodziewanie, a przez kratki wentylacyjne zaczął wlatywać gaz. Po chwili było go już tyle, że nie było nic widać.
- Cyklon B?! – przeraził się Harry.
- Nie! – zaśmiał się Sędziwój – To zwykły hasz. Harry, przygotuj się!
- Na co?!
- No Michaś, na trzy! Raz, dwa, trzy! – obaj przepici studenci zaczęli wsysać dym. Lata treningów zapewniły im ogromną pojemność płuc. Po chwili powietrze w komnacie znowu stało się przezroczyste, podczas gdy Twardowski z Sędziwojem wstrzymywali oddech z lubością wypisaną na twarzach. Harry podbiegł do wajchy i szybko ją przestawił. Drzwi przed nimi otworzyły się, pozwalając im na dalszą podróż.
- Ale faza, ja pierdolę! – zaśmiał się Twardowski, wypuszczając powoli dym.
- Ale mi się jeść chce… Harry, nie masz czegoś do żarcia?
- Zamknijcie się obaj! – rozeźlił się Potter – Nie wiadomo, co jeszcze nas czeka!
Ale już za zakrętem korytarza weszli do dużej sali, na środku której w szklanej gablotce leżał duży niebieski kamień.
- Sagala! – krzyknął uradowany Potter i dopadł do szkła. Prąd do którego była podłączona gablotka, odrzucił go na kilka metrów do tyłu.
- Uważajcie, to jest pod prądem! – zaskomlał obolały Anglik. Podeszli do Sagali, oglądając ją badawczo.
- Nie dostaniemy się do środka – Harry stracił resztki nadziei – Z magią byśmy sobie poradzili, ale to jest przecież elektryczny pastuch…
- E, amatorzy – powiedział Twardowski – Michaś, podsadź mnie do góry.
Sędziwój dał Twardowskiemu stopkę, a ten wspiął się do czujnika dymu który znajdował się przy suficie, po czym odpalił tuż przy nim ukraińskiego peta bez akcyzy. Nagle rozległ się brzęczyk przeciwpożarowy, a z góry zaczął lecieć rzęsisty deszczyk.
- No i teraz można otworzyć! – Twardowski z szerokim uśmiechem na ustach otworzył gablotkę, wyjął Sagalę i rzucił ją nic nie rozumiejącemu Harremu – Mój wujek robił system przeciwpożarowy w całym kampusie - wyjaśnił Twardowski – A, że nie chciało mu się ciągnąć osobnej linii, to spiął wszystko na okrętkę, więc jak się odpalają gaśnice, to w całym Radomiu nie ma prądu.
Potter jednak nie słuchał wyjaśnień kompana, tylko ściskał w ręku artefakt. Nagle z Sagali wystrzelił promień i w sąsiedniej ścianie otworzył się portal.
- To działa! – krzyknął Potter.

Ale, niespodziewanie, ze środka portalu wyszedł nie kto inny jak sam dziekan, Profesor Ambroży Kleks.
- Pan dziekan?! – studenci zaczęli się trząść jak w febrze.
- Kleks! – warknął Harry i wyciągnął różdżkę – Dzisiaj mi nie przeszkodzisz! Avada kadavra!
Ale strzał z różdżki wniknął w ciało Kleksa bez widocznego śladu. Profesor Ambroży westchnął i uśmiechnął się smutno.
- Nie możesz zabić tego, kto już od lat jest martwy w środku, Harry. Całe życie poświęciłem nauce, robiłem publikacje, doktoraty, habilitacje, zarywałem noce i co mnie za to spotkało? Trzy tysiące złotych brutto i deputat węglowy! W dodatku cały dzień użeram się z idiotami pokroju tych dwóch. Nie, Harry, to nie jest życie.
- Ale… Skąd pan wiedział?
- Ech, niby taki mądry, a głupi – Profesor pokiwał głową – Od początku wiedzieliśmy, że Hogwart na spółkę z MI6 przysłał cię tutaj na przeszpiegi. Dlatego sfabrykowaliśmy całą tą historię z Sagalą, którą usłyszałeś na wykładzie. Chcieliśmy, żebyś się zdradził, próbując wykraść bezwartościowy kawałek pomalowanego na niebiesko plastiku. No i się udało. A teraz przyszedł czas zapłaty.
- Nie, proszę, panie profesorze!
Kleks, nieugięty, wyciągnął różdżkę przed siebie.
- Hokus pokus! Czary mary! Twoja stara, to twój stary! – profesor rzucił starożytne, potwornie silne aramejskie zaklęcie zakazane przez wszystkie konwencje genewskie.
- Nieee! – Harry upadł na podłogę wpadając w drgawki i tocząc pianę z pyska. Zaczął się stawać coraz bardziej przezroczysty, aż w końcu zniknął całkiem z głośnym cmoknięciem.
- A wy, Judasze?! – dziekan obrócił się do dwóch, skamieniałych ze strachu studentów - Za garść srebrników sprzedaliście swoją alma mater! Nie ma dla was litości! – to mówiąc wyciągnął swojego siedmiomilimetrowego Achtunga i strzelił w łeb stojącemu bliżej Twardowskiemu, po czym skierował dymiącą lufę pistoletu na Michasia.
Po nogawkach Sędziwoja pociekła brązowa substancja.
- Ale panie profesorze! – zaprotestował nieśmiało żak – Przecież ma pan licencje na odstrzał tylko jednego studenta na semestr!
Profesor nacisnął spust. Huknęło, a ciało Michasia bezwładnie spadło na ziemię.
- Zapomniałem – odrzekł beztrosko Kleks, po czym rozejrzał się po pobojowisku – Ech, chyba czas iść na swoje. Dosyć się już zasiedziałem na tej budżetówce.
Profesor w roztargnieniu pogładził swą długą brodę.
- Otworzę szkołę prywatną. O, to jest myśl. I nazwę ją… „Akademią Pana Kleksa”! – to powiedziawszy, pogwizdując wesoło, otworzył w ścianie portal, po czym przez niego przeszedł.
W kazamatach dziekanatu zaległa głucha cisza.


Extremal 10-11-2017 18:23

Zmrok zapadał nad krainą Midgardu, a siarczysty mróz ściął całą roślinność wokół samotnego długiego domu. W jego środku wesoło tliło się ognisko, a kilka rodzin Wikingów nudziło się sromotnie siedząc przy ogniu. Niestety, środek srogiej zimy nie był idealną porą na rajdy, palenie, rabunek i gwałcenie, toteż musieli oni przesiedzieć zimę nudząc się jak mopsy.
Nagle, drzwi domu otworzyły się z hukiem, a do środka wszedł okropnie stary dziad w podartych łachmanach. Dziad śmierdział pod niebiosa nawet jak na standardy Wikingów, ale nie przejmując się tym, podszedł do ogniska i jakby nigdy nic, usiadł przy wszystkich.
- Kim jesteś?! – wódz Wikingów wyciągnął miecz i skierował w stronę przybysza.
- Spokojnie Bjornie Sigurdarsonie – odezwał się cicho starzec – Przybyłem w pokoju, żeby ogrzać się przy waszym ognisku. Na zewnątrz jest strasznie zimno.
Wódz jednak nie dał się przekonać i złapał przybysza za szmaty, przykładając mu żelazo do gardła.
- Wchodzisz nie proszony do mojego domu, śmierdzisz jak padlina leżąca tydzień na słońcu i jeszcze mi rozkazujesz?! – wydarł się Bjorn – Daj mi jeden powód, żebym cię nie wypatroszył!
- Ależ proszę – starzec uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem – Jest środek zimy, a wy potwornie się nudzicie. Ja zaś jestem… Byłem kapłanem Miry. Jeśli pozwolicie mi zostać przy ognisku, odwdzięczę się za waszą gościnę sagą.
- Dobrze - Siguradrson powoli puścił starca i wolnym krokiem wrócił na swoje miejsce – Ale tylko tą jedną noc.
Staruch pokiwał głową i zaśmiał się cicho do siebie. A potem zaczął opowiadać.

Kiedyś nosiłem imię Svena Aversona. Wiele lat tułałem się po Midgardzie i wiele przygód przeżyłem. U schyłku mego starczego życia, opowiem wam historię, która odmieniła moje życie. Zbliżcie się do mnie, młodzieńcy, gdyż historia którą Wam opowiem nie będzie słodkim lelum polelum o elfach, lecz srogą sagą krwią i spermą płynącą.
Wiecie bowiem, że świat nasz, Midgard, podtrzymywany jest na czterech żółwiach, które z kolei stoją na dwóch długouchych elfach o zapadłych klatach, ci zaś z kolei stoją z kolei na srogim tytanie. Kiedy zaś tytan sroży się i pstroszy się, a fochem ciska wtę i wewtę Midgard drży w posadach i plagi padają na lud go zamieszkujący. Wiem zaś to, bo sam widziałem to wraz z druhem moim, z którym przemierzyłem wszystkie cztery gęstości i dotarłem do szklanego krańca wszechświata, gdzie kończy się horyzont a morze wpada w otchłań.
Tak, przeto to ja Sven Averson. Z pewnością teraz, zapytacie młodzieńcy, czy ten starzec kpi zali o drogę pyta. Toteż odpowiadam: nie kpię, ale złotem sypnijcie, zwilżę usta napojem bogów, wódą.
Lecz by zacząć historię tę, muszę cofnąć się w przeszłość, do czasów, kiedy herosi chodzili pośród ludzi, a ja byłem sługą potężnego boga, którego imienia nie wolno wam, śmiertelnicy, wypowiadać.
Kiedy byłem młodzieńcem, w górę leżącą obok mojej wioski uderzył grom z jasnego nieba. Drzewa owocowe zakwitły, choć był środek zimy, a krowy, miast mleka, zaczęły dawać czystą wódkę.
Tedy z gór zeszła ona – Mira, lunarna bogini Księżycówki. Mira – o dwóch twarzach - jednej do pampy, drugiej do wódki. Jedną miała z tyłu, drugą z przodu. Kiedy stąpiła pośród nas, kazała wybrać z każdej z wioski młodych zdrowych mężczyzn, którzy zostaną jej kapłanami. Moja wioska do tego zaszczytu wybrała mnie. Lecz zanim wszedłem do szeregów kapłanów Miry, pierwej czekał mnie szereg prób.
I takoż musiałem sobie poradzić w dziczy, mając na sobie jedynie przepaskę. Musiałem też pokonać w walce męża o dwie głowy większego ode mnie, co ręce miał jak bochny chleba. Wreszcie, przez tydzień pościłem, pojony jedynie wódą życia. Aż otwarł się mój umysł i zobaczyłem daleki horyzont oplatający dzieje wszechświata. Bowiem każdy, kto choć raz napił się wody ognistej był we władaniu Miry, zali miała ona dar przeglądania duszy alkoholika na wskroś. Ja zaś, pośrednio miałem wgląd w jego poczynania, dzięki mocy bogini.
A kiedy byłem już gotów, Mira zabrała mnie do swojej świątyni. I ujrzałem Jezioro Pampy oraz Wodę Życia. A kiedy się z nich napiłem, stałem się prawowitym kapłanem Miry.
I tak zostałem Strażnikiem Pampy, gwardzistą historii, przewodnikiem pijących i pocieszycielem abstynentów. W służbie swej nigdy nie kierowałem się gniewem, ni zazdrością, nie byłem raptowny, lecz zawsze wyrozumiały. Zawsze kierowałem się dobrem wyznawców bogini Księżycówki, tak umiłowanej przez swój lud.
Przez wiele lat służyłem bogini, podróżując między wymiarami i wpływając na losy świata. Pamiętam niejedną taką historię:

Stoję w komnacie egipskiej królowej, która, wzburzona, drepce wokół stołu. Jej królestwo chyli się ku upadkowi. Deficyt zżera resztki oszczędności, niewolnicy uciekają z miast, a rzymski żołdak puka już do bram. Egipscy bogowie odwrócili się od swojej królowej. Widmo klęski zagląda temu dumnemu i wielkiemu niegdyś narodowi prosto w oczy.
„Chuj, dupa i kamieni kupa!” - krzyczy Kleopatra – „To państwo jest tylko teoretyczne! To kondominium rzymsko-greckie pod fenickim zarządem powierniczym!”
A potem zamyka się w swojej komnacie ze swoimi ulubionymi wężami.

Dopływam wraz z Hernánem Cortésem do brzegów Nowego Świata. Witają nas malowniczy tubylcy machając i przynosząc dary ze złota. Hernán dobrodusznie brata się z autochtonami. Indianie przyprowadzają dzieci i starszyznę i rozbijają obóz tuż przy statkach przybyszy z dalekiego świata. Razem ucztują i bawią się do świtu.
„Przybywamy w pokoju!” – krzyczy Cortés.
A pod pokładem jego statku żołnierze szykują swoją broń.

Ląduję międzynarodową rakietą na jednym z księżyców Saturna. To pierwsza taka wyprawa. Wszyscy, łącznie ze mną, są bardzo podekscytowani. Statek osiada ostrożnie na powierzchni obcego globu. Załoga wychodzi trwożliwie ze swojego pojazdu i stawia pierwsze kroki na dziewiczym świecie, po czym wzdycha, onieśmielona nieziemskim widokiem.
„What a sight!” – zachwyca się amerykański astronauta.
„Kak priekriasno!” – dodaje rosyjski kosmonauta.
„O kurwa, ja pierdolę!” – krzyczy Polak.

Wiele miejsc, w wielu czasach spędziłem tak w służbie Mirze.
Lecz pewnego dnia bogini rzekła, iż odchodzi do domu swego ojca, do Valhalli.
„Pani” – powiedziałem – „To wódka przez ciebie przemawia!”.
„Nie, mój drogi kapłanie” – odpowiedziała na moje słowa – „To ja jestem wódką”.
Lecz zanim bogini odeszła, obiecała swoim kapłanom, że kiedyś powróci i powiedzie swoich wyznawców do krainy Valhalli, wódą i pampą płynącą.
Świat, puszczony samopas i nie pilnowany przez jej sługi pogrążył się w chaosie. Tedy zdecydowaliśmy, że póki serca nasze krew będą tłoczyć w ciałach i siły nas nie opuszczą, póty będziemy szukali w świecie znaków powrotu naszej bogini. A także, że będziemy głosili jej sagę, tak, żeby żaden Wiking o niej nie zapomniał.
Przyrzekliśmy też, że będziemy wśród Wikingów szukać mężów zdolnych nas zastąpić, kiedy już sami pójdziemy w ślady Miry i spotkamy ją przy stole samego Odyna.
A kiedy już Mira odeszła i rozeszli się po świecie jej kapłani, a Jezioro Pampy wyschło i Woda Życia przestała płynąć wartkim strumieniem, tedy i ja, Sven Averson udałem się na tułaczkę po Midgardzie.
Tak kończy się moja saga.

Stary skończył swoją opowieść i przez chwilę wpatrywał się w płonące wysokim ogniem palenisko.
- Ha ha ha! – wydarł się Sigurdarson i z rozmachem klepnął starca w plecy – Masz ty łeb do historii, dziadu! Niech ci będzie, że nie wypatroszę cię za wtargnięcie do mojego domu. Możesz tu zostać do rana.
Averson kiwnął z roztargnieniem głową, a tymczasem wódz wikingów ciągle się śmiejąc, udał się ze swoją rodziną na zasłużony spoczynek. Starzec został sam i przez chwilę dumał nad złożonością wszechrzeczy. Po chwili wzruszył jednak ramionami, rozłożył skórę koło ognia i ułożył się na posłaniu. Nawet nie przypuszczał jak jest zmęczony, gdyż zanim jego głowa dotknęła podłoża, już spał snem sprawiedliwego.

Obudził się tuż przed świtem. Po cichu spakował swój skromny dobytek i ruszył przez chatę ku wyjściu. Rodzina Wikingów, którzy przygarnęli go na noc, spała jak susły. Averson wyszedł przez chatę i odetchnął zimnym, nordyckim powietrzem. Midgard go przyzywał.
- Zaczekaj! – usłyszał za swoimi plecami chłopięcy głos. Zesztywniał, nie będąc pewnym co go czeka.
- Czego chcesz, chłopcze? – zapytał starzec, stojąc plecami do młodzieńca.
- Czy… - głos wyrostka zacinał się od ekscytacji – Czy to wszystko była prawda? Czy naprawdę służyłeś bogini Mirze? Czy byłeś w tych wszystkich miejscach o których mówiłeś?
Stary zaśmiał się i śmiejąc się coraz donośniej, nagłym ruchem zrzucił kaptur ze swojej głowy. Mały Wiking szarpnął się ze strachu do tyłu, kiedy zobaczył uśmiechniętą twarz z tyłu głowy dziada. Drugie oblicze śmiało się coraz głośniej i głośniej, a jego świdrujące spojrzenie przenikało młodzika na wskroś.
Na młodzieńca patrzyła druga twarz.
Twarz od pampy.


Chrapek 17-11-2017 15:50

Heroika o Sebastianie, ulubieńcu Legii
 
Gdy mocarny Real skrył Słońce za horyzontu ścianę,
stanęły naprzeciw siebie dwie armie – jedna zbożna
bogini Legii wierna, honoru gotowa swego bronić.
Druga do szczętu zła, służąca demonicy Arce,
co się z trzody kurtyzany podstępnie wywiodła
i poprzysięgła zemstę krwawą na całym Panteonie.
Wyszedł tedy Sebastian, młynowy Pani Legii,
mąż wysoki, smagły, w markowy dres odziany.
W ręku dzierżył kastet, a przy pasie nóż trzymał
i przemówił do stojących przed nim hord wszetecznych:
„Synowie kurtyzan, niech was Lech pochłonie,
i w czeluści swoich kolejowych piekieł porwie
a niech Wisła was dopadnie i utopi w głębi,
bo dziś przyszedł dzień prawdy i dzień sądu,
a bogowie rozstrzygną, komu sprzyjać będą!”
Na te słowa, ze wzburzonego wrogów morza
przed szereg wkroczył Adrian, arcykapłan Arki.
Wysoki heros złym okiem na Sebastiana spojrzał,
po czym splunął ponuro i tako rzekł do niego:
„Ta stara rajfura, Legia, nie pomoże ci przeklęty Sebastianie,
a gdy z wami skończymy, tedy na Łazienkowskiej
zgliszcza pozostaną i płacz i zgrzytanie zębów.
Zaś już niedługo, każda osoba na dźwięk liter CWKS
spluwać z obrzydzeniem będzie! Do boju stawaj!”
To mówiąc, tłuszcza ruszyła do ataku z okrzykiem
strasznym, i w ruch poszły noże, pałki i maczety.
A Lech, bóg wojny i srogich solówek, to jednej,
to drugiej stronie sprzyjał, nie dając nikomu forów.
Lecz gdy już ku końcowi batalia zmierzała,
stanął oko w oko Sebastian z Adrianem i rzekł
do niego: „Synu Arki, już dłużej nie będę przed tobą uciekał,
chociaż obiegłem ustawkę przed twym gniewem trzykrotnie,
nie odważając się walczyć. Lecz teraz serce mi każe
stanąć i zetrzeć się z tobą. Zwyciężę ciebie lub zginę.”
Spojrzał na niego złym okiem i rzekł szybkonogi Adrian:
"Już ty mi dzisiaj nie ujdziesz! Niedługo Arka Gdynia
pałką cię moją zabije! Dziś mi za wszystkie zapłacisz
smutki po mych towarzyszach, których swym kastetem zatłukłeś!"
Cisza zapadła na polu i Legioniści walczący oraz wyznawcy Arki
zebrali się przy sobie, by patrzeć na bój śmiertelny herosów,
którzy wyciągnęli kryształowe kosy i próbowali
ugodzić jeden drugiego podstępnym ukąszeniem.
Lecz boski Sebastian, nieuważnym stał się, gdy zobaczył
że góruje nad Adrianem swym kunsztem i bogini Legia
sprzyja mu w boju bardziej. Tedy ciął go Adrian,
szyję młodzieńczą wskroś przebił grot jego kosy głęboko,
krtani mu jednak nie przeciął jesion w spiż ciężki okuty
i odpowiedzieć mógł jeszcze, na jego słowa, tamtemu.
Nad powalonym w proch zaczął chełpić się bowiem boski Adrian:
"Pewnie myślałeś, Sebastianie, że rajfura Legia da ci
ocalenie, i o mnie nie dbałeś, żem mniej biegły w ustawce.
Głupcze! Sępy i konfidenci cię rozszarpią
ku twojej hańbie, a na dołek piekielny psy cię zawiozą!"
Słabnąc już, odparł mu Sebastian, ulubieniec Legii:
"Na twą zaklinam cię duszę, kolana, i twoich starych -
nie daj, by psy mnie szarpały na dołek przeklęty,
ale przyjm okup tak wielki, jak pragniesz, z komórek i hajsu;
chętnie ci zwiozą te dary moje herbatniki.
Niechaj powróci me ciało do domu i niech je Legioniści
na Łazienkowskiej na stosie złożą i spalą po śmierci".
Na te słowa konającego wroga, boski Adrian łzę uronił
i skinął ku Legionistom. A ci wzięli zwłoki swego herosa
i zanieśli na Stadion. Tam po prawicy swej Pani zasiadł.
A ciało jego spoczęło w Świątyni, w dres owinięte,
w ręku dzierżąc swój kastet, wykuty przez samego półboga Górnika.


Extremal 27-11-2017 18:28

Troll. Troll never changes…
 
Młody Alaron pracował w pocie czoła w Fabryce Postów. Musiał wyrobić miesięczną normę, a do tej brakowało mu jeszcze dość dużo storytellingu. Zaszył się w swoim boksie, skupiając całkowicie na losach drowa o zapadłej klacie, którego prowadził w swojej sesji. Zamknął oczy, zastanawiając się nad kolejnymi losami nieszczęsnego stworzenia.
Nie zdążył jednak dobrze przymknąć powiek, kiedy znowu zdarzyło się coś, czego się w głębi duszy obawiał najbardziej na świecie. Świat wybuchł feerią barw, a kiedy się uspokoił, Alaron zobaczył Luciano Pavarottiego, który gryzł cebulę i śpiewał znany przebój Krzysztofa Krawczyka - „Parostatkiem”.
Młody forumowicz krzyknął i otworzył oczy. Otaczała go spokojna, kojąca, szara rzeczywistość. Rozejrzał się nerwowo po sąsiednich boksach, ale pozostali, zatopieni w swoich postach, nie zwrócili uwagi na jego drobną niedyspozycję.
„CHWAL MG” – w oczy świecił mu jaskrawo czerwony neon.
Alaron odetchnął, wytarł pot z czoła i powrócił do rozważań, czy lepiej teraz wykonać rzut kostką 1k10 czy 2k6. Kiedy już podjął decyzję, syrena wisząca nad głowami pracujących odezwała się zachrypniętym głosem:
- Koniec pracy! – zarzęziło z głośnika – Posty to reputy. Ilość to jakość. Wzajemna adoracja podstawą społeczeństwa!
Pracujący powtórzyli hasła, po czym odeszli od komputerów i powoli zaczęli wychodzić z fabryki.

Alaron, wracając autobusem do swojego blokhauzu przyglądał się z roztargnieniem mijanym billboardom.
„PRACUJ W FABRYKACH POSTÓW!”
„CHWAL MG!”
„A TY CO DZIŚ ZROBIŁEŚ DLA LAST INN?!”
Potrząsnął głową. Niepokojące wizje zaczynały go nawiedzać coraz częściej i częściej.

- Nie, nie! – Alaron wiercił się rozgorączkowany w mokrej od potu pościeli. Znowu miał koszmary.
Śnił mu się Dziadek Mróz, który po nieudanym zamachu na życie Fuhrera ukrył się w kanałach bunkra w Wilczym Szańcu. Mróz trząsł się ze strachu. Nagle usłyszał odgłos stukającej laski. Ktoś zatrzymał się nad włazem. Usłyszał gęganie po francusku, po czym znienacka pokrywa odsunęła się, a silne łapy SS-manów wywlekły go na zewnątrz. Dziadek Mróz spojrzał w oczy swojemu oprawcy. Hercules Poirot, znany detektyw do wynajęcia, oskarżycielsko wyciągnął palec w stronę sowieckiego świętego.
- To wszystko pana wina, monsieur – powiedział Poirot – Jako Dziadek Mróz wkradł się pan do Wilczego Szańca i żeby zrobić dobre wrażenie, zaczął pan rozdawać prezenty żołnierzom Wehrmachtu. Nikt jednak się nie spodziewał, że w jednym z podarków, zaadresowanym dla Fuhrera znajduje się bomba. Ale ja pana przejrzałem monsieur Mróz! I dzięki mnie pana plan spalił na panewce.
Mały człowieczek przestał się chełpić, a stojący obok SS-man rzucił Dziadka na kolana, po czym przyłożył mu pistolet do skroni.
- Niech żyje Józef Stalin! – zdążył krzyknąć Mróz, po czym jego mózg ubarwił posadzkę bunkra.

- Nie, nie, nie! – Alaron, spocony jak mysz zerwał się z koszmaru. Przez chwilę z rozpaczą trzymał twarz w dłoniach, bujając się to do przodu, to do tyłu, niczym dziecko z chorobą sierocą. Tym razem jednak coś się zmieniło. Koszmar go nie opuszczał, a on sam czuł się jak w transie. Psychodelka rozchodziła się po jego ciele mrowiącym uczuciem ciepła. Tocząc pianę z pyska, dopadł do swojego komputera i w przypływie impulsu skasował Kartę Postaci nad którą tyle pracował. Otworzył nowy plik tekstowy i gorączkowo zaczął pisać:

„Magda Gessler właśnie kręciła kolejny odcinek swojego programu w nowej restauracji. Właśnie kończyła siódme danie, a jej wielki brzuch opierał się o krawędź stołu.
- Buuurp! – powiedziała rezolutnie – Gówno! Absolutne gówno! Nie da się tego ścierwa jeść! – tu splunęła na podłogę, koło stojącego obok pokornie właściciela – Przynieś więcej!
Restaurator gorliwie pokiwał głową, po czym pobiegł do kuchni. Magda odkaszlnęła i uderzyła się w klatę. Coś ją ostatnio pobolewało w piersiach… Tymczasem przed nią pojawił się nowy półmisek. Wzięła z wyrazem obrzydzenia kęs mięsa do ust i nagle się zakrztusiła.
- Ratunku!.. – krzyknęła słabo, pomiędzy atakami kaszlu. Restaurator, razem z kelnerami położyli wstrząsaną spazmami Gessler na stole, który ugiął się pod jej ciężarem.
- Niech ktoś dzwoni po pogotowie! – wydarł się właściciel.
- Ech, heee, arghh – kasłała warszawska celebrytka – Kurwa, co za ból!..
Niespodziewanie jej pierś wybuchła, a ze środka wyjrzała główka znanego kulinarnego globtrotera i smakosza.
- Robert Makłowicz?! – krzyknął właściciel restauracji.
- Dla ciebie Pan Robert Makłowicz, ty carska kongresowa swołoczy! – wydarł się Pan Robert, po czym wziął nóż i worek grysiku i…”


Od drzwi Alarona dobiegł potężny łoskot. Nie zdążył się nawet odwrócić od monitora, kiedy leżał już spętany na ziemi. Dopadła go Moderacja i teraz czekał go smutny los wszystkich nieszczęśników skazanych za psychodelkę.

Wieźli go przez miasto z zasłoniętymi oczami. Po chwili poczuł, że wprowadzają go do środka jakiegoś budynku. Jeden z Moderatorów zdjął mu opaskę z twarzy. Znajdował się w wielkim pomieszczeniu, wyglądającym na dawną salę kinową. Wewnątrz znajdowały się rzędy krzeseł obite czerwonym atłasem oraz wielki, pusty ekran.
- Siadaj – Moderator wskazał mu miejsce, po czym wyszedł. Alaron usiadł niepewnie. Tymczasem światła w pomieszczeniu zgasły, a na ekranie pojawiła się ogromna twarz.
- Witaj w Ministerstwie Postów, Alaronie – odezwał się osobnik.
- Wielki Admin?! – krzyknął młodzieniec – To naprawdę ty?!
- Tak, to ja – osobnik z ekranu podkręcił wąsa – A ty Alaronie, naprawdę mnie zawiodłeś. A miałem wobec ciebie takie wielkie nadzieje. Takie wielkie plany!
- Ja ciebie zawiodłem?! – Alaron był w ciężkim szoku.
- A któż jak nie ty?! Czyż nie zaraziłeś się obrzydliwym wirusem psychodelki?! Kto zaczął smarować posty o Panu Soczewce, albo o Tik-Taku, albo ten obrzydliwy kawałek o atomowym papieżu? Może ja?!
- Ale… To nie byłem ja… To coś we mnie…
- To wszystko twoja wina. To wzięło się z braku dyscypliny umysłowej. Źle ci było w porządnej sesji z elfami? Musiałeś pozwolić, żeby ciemna strona twojej natury wzięła nad tobą górę?
- Wybacz mi proszę Adminie!
- Nie. Każdy ma wolny wybór Alaronie, a ty już wybrałeś. Moderatorzy! Zabrać go na resocjalizację!

Moderatorzy wywlekli wierzgającego forumowicza za szmaty. Przez całą drogę do oddziału resocjalizacji Alaron płakał, żałując swoich obrzydliwych występków. Płakał kiedy zakładali mu na głowę elektrody i płakał kiedy posadzili go na elektrycznym krześle. Płakał także wtedy, kiedy wreszcie włączyli prąd.

Minęło pół roku. Alaron siedział w swoim boksie i zastanawiał się którą sesję w rekrutacjach wybrać. Terapia elektrowstrząsami pomogła mu wrócić na łaskawe łono lastinnowego społeczeństwa. Tymczasem miał już gotową KP postaci, a kwestią do rozstrzygnięcia był tylko dział w którym miał zacząć pisać - łormłotek albo autorskie. Znienacka, głośnik nad jego głową zarzęził ostrzegawczo.
- Dwie minuty nienawiści! – rozległo się sponad jego głowy – Dwie minuty nienawiści z warsztatami psychodelicznymi!
Młodzieniec wbił wzrok w ekran, na którym pojawiły się patologiczne mordy Bogusława Extremala i Waldemara Chrapka, dwóch wywrotowców i zboczeńców, z łbami do cna wyżartymi przez psychodelkę.
- Stop noobowskiemu lobbingowi! Stop złodziejom reput! – rozległ się gęgający głos Extremala. Alaron usłyszał wzburzenie z sąsiednich boksów. Ludzie zaczęli wyć i tupać, nie szczędząc wyzwisk znienawidzonej kreaturze. Ze zdziwieniem spostrzegł, że i on ścisnął nerwowo pięści i zaczął rzucać obelgami w kierunku ekranu.
- Sesje psychodeliczne są tak samo ważne jak sesje z elfami – na ekranie ukazało się zbliżenie przepitego oblicza Waldemara Chrapka. Forumowicze dookoła zaczęli szaleć. Kilka osób łomotało zaciekle pięściami w ekrany monitorów. Nagle, paskudni wywrotowcy zniknęli i zamiast nich pojawiło się kojące, dobrotliwe oblicze Wielkiego Admina.
- Spokojnie, moje dzieci! – odezwał się Wielki Admin – Psychodelka wam nie grozi, jak długo trzymacie się razem i nie dopuścicie do swoich serc i rozumu tych wywrotowych myśli. Dopóki ja i moi Moderatorzy czuwają nad waszym bezpieczeństwem, owocna i bezpieczna przyszłość czeka całe Last Inn!
Oblicze Wielkiego Admina zniknęło, a zamiast niego pojawiły się znane hasła:

Posty to reputy
Ilość to jakość
Wzajemna adoracja podstawą społeczeństwa

Alaron już miał zamiar zabrać się z powrotem do pracy, gdy nagle zobaczył jakieś zamieszanie na końcu hali produkcyjnej. To moderatorzy wywlekali jednego z forumowiczów, który rzucał w ich kierunku głośnymi obelgami. Alaron przez chwilę myślał, że nieborak nie był w stanie otrząsnąć z dwóch minut nienawiści, ale po chwili dotarły do niego jego słowa:
- To wszystko kłamstwa! – krzyczał wyprowadzany nieszczęśnik – Tylko psychodelka was wyzwoli! Tylko w psychodelce znajdziecie prawdę! Ubik! Ubik!!!
Ostatnie słowa pojmanego zniknęły wraz z nim, kiedy Moderatorzy wyciągnęli go za szmaty z hali.
Ubik. Skądś znał to słowo.
Psychodelka wybuchła w jego umyśle wizją Roberta Makłowicza wyskakującego z martwego cielska Magdy Gessler. Uśmiechnął się do własnych myśli. Już się jej więcej nie bał.
Tym razem przyjął ją do swojego serca bez żadnego strachu.

****

Jak widzicie, dzisiaj nie wkleiliśmy kolejnego obrazka. Stało się tak dlatego, że tym postem kończymy swoją przygodę z Warsztatami Psychodelicznymi, które zamykamy historią o dzielnym Alaronie. Mamy nadzieję, że bawiliście się w trakcie ich trwania tak samo dobrze, jak my podczas pisania różnych pokręconych kawałków i czytania Waszych (równie pokręconych) odpowiedzi. Dziękujemy wszystkim, którzy wzięli w nich udział, tym którzy śledzili zebrane tutaj opowiadania, jak i moderatorom którzy wykazali się dużą dozą cierpliwości i tolerancji dla różnych wybryków natury, które często pojawiały się na łamach Warsztatów :).


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:00.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172