Justin zmełł w ustach przekleństwo. Załatwienie sprawy w cztery czy sześć oczu wyraźnie stało się niemożliwe. - Uspokójcie się... - syknął. - Chcecie wszyscy trafić do lochu?
Spojrzał na niewielkiego drowa. - A tobie życie niemiłe? Ludzie was obu rozszarpią przy pierwszej okazji... Nie wiesz, co o was myślą? On sam - głową wskazał wielkoluda - na was wystarczy, jeśli się zdenerwuje.
Rozejrzał się dokoła. Łatwo było zauważyć, że przeciągająca się sprzeczka przyciągnęła uwagę kilku osób...
"Kretyni" - pomyślał. - "Tylko burdy im w głowie." - Krasnolud ma rację w jednym. Wyjdźmy stąd jak najszybciej. Wszyscy razem... Bez głupich uwag... Albo niektórych wyniosą...
Zimne spojrzenie omiotło drowy i krasnoluda.
- Awantura w knajpie wam się marzy? - głos, choć cichy, dotarł do wszystkich zainteresowanych. - Zabawa ze strażnikami? Większa liczba zaangażowanych?
Justin wstał od stołu.
- Trzymaj i nie upuść - wręczył pijakowi flaszkę, którą ten ze szczerbatym uśmiechem przytulił do piersi.
- Zabierz go. Bocznym wyjściem. Ale tylko pomóż mu iść... - powiedział cicho. - A wy za nim... Z uśmiechami na twarzach, a nie ponurzy, jak na pogrzebie... A komentarze, to to na zewnątrz.
- A ty - spojrzał na krasnoluda - jeśli znasz jakieś zaciszne miejsce, to prowadź. Tylko odłóż ten toporek, bo nie pasuje do zaprzyjaźnionej kompanii - skrzywił się szyderczo. |