Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2008, 01:33   #2
K.D.
 
K.D.'s Avatar
 
Reputacja: 1 K.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumny
Nad Nowym Jorkiem unosiła się chmura dymu.

Dziesiątki potężnych silników wybijało wojenny rytm, warcząc, porykując, prowokując się nawzajem. „No chodź, sprawdź mnie!”. „Myślisz, że jesteś szybki?”. „Fiu, fiu, patrz, jakie ta ma zderzaczki!”. Zdawały się prowadzić krzyczaną konwersację, niezrozumiałą dla większości…
Ale Doug rozumiał.
Czasami wydawało mu się, że rozumie te samochodowe pogawędki lepiej niż mowę ludzką. Ale można to spokojnie zrzucić na karb szaleństwa... Jak
wszystko w dzisiejszych czasach. Włącznie z samym pomysłem startowania w Wyścigu.

Mężczyzna stał sztywno, oparty o drzwi kierowcy swojej puszki, i lustrował swych przyszłych przeciwników wnikliwym spojrzeniem wiecznie półprzymkniętych oczu. Dziś w N.Y. można było znaleźć całe Zasrane Stany… Hegemończycy na harleyach i Humveech, Teksańczycy w jeepach i przemodelowanych maszynach rolniczych, dzieciaki z Detroit i Vegas z lśniącymi lakierem mięśniakami europejskich, przedwojennych marek. A nawet banda czerwonych poganiaczy starających się uspokoić kolosalnego gigamuta, który przestępował z nogi na nogę, zaniepokojony zapachem spalin i warkotem silników. Gdyby bestia wpadła w przerażenie w samym centrum Nowego Jorku, pan pułkownik Timothy miałby parę nocek zarwanych na zaprowadzaniu porządku.
Właśnie. Timothy.

Barwna postać. Doug pamiętał go – albo przynajmniej słyszał kiedyś to nazwisko. Na wojnie poznanie imienia dowódcy to sprawa pierwszorzędna, nawet jeśli jest się cywilnym mechanikiem.
Weteran zastanawiał się, czy pułkownik rozpozna jego, ale szybko doszedł do wniosku, że raczej nie – nie pamiętanie imion swoich żołnierzy to sprawa pierwszorzędna dla każdego dowódcy, nawet jeśli jest się oficerem. Przed wojną takie cos byłoby pewnie nie do pomyślenia… teraz większość rozkazów brzmiała ‘Hejty! Chonotu!’, zamiast ‘Szeregowcu Yankovic, do mnie!’. Może to i lepiej?

Mechanik spuścił skromnie wzrok, gdy obok przejechał jakiś groźnie wyglądający gang motocyklowy, i wbił tępo wzrok w małą, metalową blaszkę z numerkiem, którą ściskał do tej pory w dłoni. Korzystając z chwili wytchnienia od nachalnego lustrowania tej całej wielostanowej zbieraniny, która zaległa ulice Nowego Jorku, mężczyzna obrócił głowę i zerknął na wzdłuż linii startu, na której już zresztą stał. Kolejne maszyny podjeżdżały, zatrzymywały się i gasły. W moment zrobiło się bardzo cicho. Nikt nie chciał zagłuszyć „START!!!”u.

Spojrzenia kilkudziesięciu par oczu spadło na niejakiego pana de Rossi, capo vegasiańskiej powierzchni, który podreptywał właśnie wzdłuż poziomego sznura pojazdów, gotów wygłosić przemowę, i maszerującego tuż za nim po żołniersku Timothy’ego. Właśnie, powierzchni. W Vegas nie ma podziemia. Nie jest potrzebne – wszystkie ciemne interesy ubija się w biały dzień pod gołym niebem. Umarło Prawo, niech żyje prawo!...

Z westchnieniem, Doug wskoczył zręcznie za kółko swojego piaskowego Maxxa, włożył kluczyk do stacyjki(z przyzwyczajenia - mógł odpalić brykę na przynajmniej dziesięć tylko jemu znanych sposobów) i otworzył okno, by lepiej słyszeć, cóż ciekawego powie im na ‘do widzenia’ pan de Rossi, opierając dłoń na kolbie spoczywającego w skórzanym pokrowcu włoskiego Mossberga590, wystającą tuż obok jego lewego kolana.

-Nazywam się Marlon De Rossi…- Doug słuchał uważnie, wpatrując się w deskę rozdzielczą.

Najbardziej zainteresował go motyw z trofeami, gdy głos zabrał już pan pułkownik w celu wyjaśnienia zagadnień technicznych Wielkiego Kurwa Wyścigu. Skalp mutanta i fragment maszyny Molocha… nie cackają się. Nie było tego w początkowych planach(początkowych plotkach?), ale to właściwie tylko formalność – prędzej czy później i tak natrafisz na plemię mutków, albo zagubionego czajniczka. Nawet nie trzeba będzie szukać. A jeśli chodzi o poradzenie sobie… no cóż. Chyba nikt nie spodziewał się, że WKW będzie miłym spotkaniem towarzyskim, albo grzeczną konkurencją na rodzinnym pikniku?
Mimo to… było tu tak wielu młodych, tak wielu niedoświadczonych, bez odpowiedniego sprzętu, bez żywności, zapasu paliwa… Doug wątpił, by na metę dojechała choć dziesiąta część uczestników. A to przecież jeszcze dzieci…

-Niech zwycięży najlepszy!!!- Wydarł się wojskowy. Zaryczały silniki, tuman kurzu wzbił się pod niebo. Wystartowali, a każdy wiedział już, że to on jest najlepszy, widział oczyma wyobraźni bajeczne nagrody, sławę i bogactwo, który spadną na niego ja puchowa pościel, gdy tylko wygra. A na pewno wygra. Jak mógłby przegrać? Jest przecież za młody na porażkę i śmierć na pustyni. Jest przecież nieśmiertelny - urodził się przecież po największym katakliźmie w dziejach. Ma DE w gaciach i chevroleta pod dupskiem – mogą mu naskoczyć. Wtedy zrobi z nimi porządek.
I tak całe kilkadziesiąt szczenięcych umysłów, zamkniętych w zakutych łbach, ograniczonych przez poczucie własnej wartości…

I parę innych. Nielicznych, ale zignorowanie ich istnienia byłoby wielką nierozwagą. Prawdziwi gracze – ci, którzy jadą Wygrać, nie wygrać, albo po prostu grać. Ludzie, którzy spędzili całe życie w fotelu kierowcy, z dłońmi zesztywniałymi od ciągłego naparzania z karabinu. Tych… tych trzeba wziąć pod uwagę. Bo jeśli tego nie zrobisz – jesteś jak ci młodzi.

Jesteś trupem.
 
__________________
"Uproczywe[sic] niestosowanie się do zaleceń Obsługi"
K.D. jest offline