Burmistrz Alan Prescott siedział w gabinecie, troszkę staro urządzonym jednakże jak na te czasy urząd był najlepiej wyposażonym miejscem w tej zapchanej dziurze zwanej Dodge City. Burmistrz siedział na obskurnie obdartym siedzeniu a przed sobą miał porozrzucane papiery i dokumenty będące bez znaczenia w tym społeczeństwie. Alan wstał i stanął w oknie
"Dlaczego tutaj nie ma okien, walę takie życie, ciekawe kiedy tamten przybędzie i dopełni zemsty, to już prawie 4 lata od tamtego momentu, kurwa"- pomyślał i zaklnął.
Rozglądał się przez chwilę a potem usiadł na miejsce uderzając w stół ze złości a kurz wzleciał do góry. Dokumenty aż wzdrygnęło i poruszyły się nie znacznie. Cały ten element nie miał znaczenia.
"Mam dosyć siedzenia w miejscu, kurde, tak nie może być! Codziennie nudy, kiedyś to kochałem, wciąż lubię ale jeszcze nigdy nie miałem szansy oddania krwi za moich "poddanych" "- pomyślał a myśli kłębiły się w umyśle.
Wtedy do gabinetu weszła jego sekretareczka, lubił obracać się w kręgu dziewek, lubił sobie ulżyć a taką właśnie miał szansę. Nazywa się Lilly. Ładnie kręci pupcią po moim.....
Nigdy nie zapomnę jej wyglądu i jej obroży na szyi. Tak ładnie to tylko ona wygląda. Ciekawe kto ma kluczyk do tej obroży, ale to jest mój kotek...
Niecałe 2 godziny później do gabinetu wparował kowboj około trzydziestki- to był Clint EastWood
-
Panie burmistrzu mam wieści...-wycedził zdyszany-trzynastu sztywnych Indiańców... dwóch ciężko rannych...nie przeżyją... jednego złapaliśmy...
-A nasi?? -zapytał Alan.
-Pięciu martwych... trzech lekko rannych dwóch porwali...
-KOGO?!
-dr.Hokinsa i jego syna
-Musimy ich odbić! Hokins jest jedynym lekarzem w osadzie a jego syn zawsze trochę pomagał bez niego ranni długo nie pociągną! Zbierz ludzi na placu!- rozkazał Alan Prescott
"Dobrze, że nie wszedł jakąś godzinę temu, bo zastałby mnie z sekretarką sam na sam, teraz dałem jej wolne więc poszła do domu. Ciekawe od jak dawna zatracam się w moich poglądach, coraz częściej mam wrażenie że zdradzam sam siebie..." - pomyślał jednocześnie przygotowując się.
Wziął swojego chromowanego deagla a naboje w paczkach wsunął do spodni od stroju podróżniczego. Na głowę założył stary, jeszcze przedwojenny kapelusz kowbojski, który świetnie chronił głowę przed słońcem i nadawał wygląd, przecież najważniejsza jest klasa!
Po 30 minutach burmistrz wyszedł tylnymi drzwiami po konia, który był przywiązany do belki.
-
Witaj Kasztanko, dobrze cię widzieć, masz tutaj coś na przekąskę - powiedział i dał ciastko konikowi. Odwiązał przyjaciółkę i razem pojechali na plac przed ratuszem gdzie z oddali widać było kupę ludzi którzy stali w tumanie kurzu.
"To będzie trudne, ale trzeba się zmierzyć z losem" - pomyślał i podjechał do ludzi. Grabarz Tony Hawk chciał mu podsunąć krzesło abym stanął.
-
Mój drogi mam ją - pokazując na klacz powiedział z ironią. Przełknął ślinę i zaczął mówić:
-Ludzie! po dzieszejszej obronie miasta wielu z nas poległo a inni są ranni ale niestety porwali Hokinsa i jego syna- po tłumie przebiegła fala szeptów-musimy zorganizować akcje ratowniczą bo cholera jasna wie co teraz te dzikusy z niemi robią! musimy skompletować drużynę liczącą przynajmniej 6 osób! kto zgłasza się na ochotnika??
W tłumie podniosła się jedna ręka. To był najemnik!
"Kurwa, jakieś ścierwo, które pewnie chce księżniczkę za żonę i kupę sprzętu."
Nazywał się Kojot, potem zgłosiło się tylko 3 jeźdźców.