Toma obudził hałas. Na początku wziął to za efekt cholernego kaca, ale coś wydawało mu się nie tak. Otworzył oczy, rozejrzał się wokoło siebie. Znajdował się w brudnej, zapchlonej karczmie w Dogde City. Był szczególnie zły, bo po dostaniu się do miasta wykiwały go dziwki.
Ostatkiem sił zmusił swego konia do skierowania się w kierunku tej dziury. Chciał się tu zrelaksować, odpocząć by niedługo znowu wyruszyć w drogę. Gdy wygrał z karczmarzem w karty trochę gambli, chciał je jakoś wydać. Cały Tom… Mając gamble, przepuszczał je na whisky i dziwki. Niejednokrotnie uciekał z miasta, po zrobieniu jakiejś rozróby po pijaku. A w Dodge City było tak.
Poszedł do Domu Uciech. Po wypiciu jednego drinka stracić przytomność.
Musiały czegoś mi dosypać – myślał sobie.
Nawet zwykłym, głupim kurwom udało się mnie wykiwać… Starzeję się? Obudził się rano, bez ubrania przed burdelem.
Odegram się na nich – wrzeszczał mu próżny głosik w głowie.
Otrząsnął się z wspomnień. Wstał, rozglądając się za swoim ubraniem. Wypatrzył swoją starą, wytartą, flanelową koszulę i dziurawe dżinsy. Gdy ruszył się po nie z łóżka, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i upadł jak długi przed nim. KURWA, STARZEJĘ SIĘ. – stwierdził.
Po paru nieudolnych próbach znalezienia butów, w końcu je znalazł. Stare, zniszczone, z cholewami ale i wygodne – jego kochane buciki. Hałas nasilał się. Tom wyjrzał przez okno, obserwując biegających w tą i z powrotem ludzi.
Na pewno wydarzyło się coś złego. Ciekawe, czy tylko mogę na tym jakoś zarobić. – pytał siebie w duchu. Czegoś mu jeszcze w swoim ekwipunku brakowało… Koszula, spodnie, stara bielizna, kapelusz, ukochane buciki.. BROŃ, GDZIE MOJE MAGNUM? Przeszukał cały pokój, znalazł je pod poduszką. Wyszedł z karczmy, wziął konia i powoli ruszył w kierunku zamieszania. Chciało mu się pić, bolała go głowa… Słońce nieubłaganie raziło… - czuł się źle. Zobaczył tłum ludzi. Jakiś pajac wspiął się na krzesło, by lepiej go było widać.
„Ludzie! po dzisiejszej obronie miasta wielu z nas poległo a inni są ranni ale niestety porwali Hokinsa i jego syna…” Bla, Bla Bla… - Do rzeczy chłopie, do rzeczy. - mruknął pod nosem
Śmieszny jegomość nadal przemawiał. „Musimy zorganizować akcje ratowniczą bo cholera jasna wie co teraz te dzikusy z niemi robią! musimy skompletować drużynę liczącą przynajmniej 6 osób! kto zgłasza się na ochotnika??” W tłumie podniosła się ręka. Jej właściciel zaczął przemawiać. „Jestem Kojot i mam gdzieś tych indian i waszą opinie o mnie. Pójdę na tą wyprawę pod jednym warunkiem będe mógł zabrać wszystkie rzeczy tych indiańców których zabije.” – Już mi się podobasz, wiesz, co w życiu ważne - pomyślał w duchu Tom.
-"Dobrze. Bierz wszystko a nawet więcej, jak chcesz"-powiedziała ta ciota. -"Chyba nie pozwolicie żebym musiał odbijać Hokinsa sam z panem Kojotem??"
Tom już miał zawracać konia i pozostawiając ludzi swoim sprawom i problemom, odjechać. Lecz nagle zdarzyło się coś dziwnego. Stara babcia stojąca za koniem Toma, uderzyła jego dzielne zwierzę w zad. Koń pociągnął Toma do przodu i zatrzymał się koło burmistrza. A to stara flądra – pomyślał sobie i przyjrzał się kobiecie. Na swej zwiędłej twarzy widniał jej wredny uśmieszek.
Popatrzył na ludzi dookoła. Patrzyli na niego jak na bohatera, podobało mu się to. Nagle w jego głowie zaświtała pewna myśl. Ja – bohater. A tam gdzie jest bohater, są dziwki i gamble. Z szerokim uśmiechem uścisnął dłoń chyba-Burmistrza i ustawił się koło najemnika. Gdy przechodził koło urzędnika, ten wykrzywił się, poczuł odór tytoniu, potu i whisky.
__________________ Idzie basista przez ulicę, patrzy a tam mur przed nim. Stoi przed nim i stoi, a wkrótce mur się rozwala... Jaki z tego morał? "Albo basista jest głupi albo niedorozwinięty."
Ostatnio edytowane przez mjl : 20-03-2008 o 20:11.
|