"Tylko tylu? Tylko tylu się zgłosiło, kurde przecież indiańce nas zmiażdżą jeśli dojdzie do walki." - myślał i szukał rozwiązania w tej sprawie.
Burmistrz rozejrzał się po zgromadzonych i zobaczył przerażenie w oczach ludzi, wszyscy szeptali i rozmawiali, nie wiedzieli co robić.
- Nie bójcie się, panowie kowboje pomogą nam uratować doktora i jego syna, damy radę. Musimy znaleźć indian, i odzyskamy naszych, niechaj dzieje się wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba! Odejdzcie do domów, z Bogiem! - powiedział i odwrócił się w stronę kowbojów. - Spotkamy się w moim biurze za godzinę a dopiero wtedy pojedziemy. Nazywam się Alan a wy? Pana Kojota już znam, jeśli uratujemy naszych ludzi bez przelewu krwi dostaniecie to co znajdziemy wartościowego w naszym mieście plus to co weźmiecie od indiańców. Wiem, że są oni bardzo agresywni wobec białych. Proszę pana - Alan zwrócił się do najemnika mającego samochód. - Możemy w pańskim samochodzie wozić wodę i paszę dla naszych koni? Do zobaczenia za godzinę w moim gabinecie
Burmistrz zawrócił Kasztankę za "ratusz" i tylnymi drzwiami wrócił do gabinetu, usiadł i szykował się na przyjęcie najemników. Myślał o planach walki, wymiany, a nawet ucieczki jeśli nie poszłoby po ich myśli.
"To będzie trudne"- pomyślał i usiadł na fotelu |