Izer smacznie spał w improwizowanym obozie. Zwykle miał koszmary kiedy próbował zasnąć, chyba że słyszał płonący ogień. Ogień zawsze go uspokajał. Ze snu wybudził go głos elfa wieszczący kłopoty. Szybko zerwał się i chwycił swoją laskę. Zobaczył piątkę ludzi biegnąca w ich stronę.
Na twarzy Izera pojawił się uśmiech. Nie był to jednak zwykły uśmiech, jakim pyzate dziecko okazuje zadowolenie z tego, że dostało ciastko. To był jeden z tych, które wywoływały ciarki na plecach. Tak uśmiechali się szaleńcy, albo zabójcy. Izer był po części jednym i drugim.
„ Nareszcie, nareszcie!!! Tak długo na to czekałem. Ale nie wolno ich palić. Mogli nie zaalarmować obozu. I wtedy by ich to tu zwabiło. Trzeba działać powoli. Tak powoli. Tak. Ból. Tak. Niech cierpią powoli.”
Izer chwycił laskę, i spojrzał na zbliżających się napastników.
„Dyskretnie i powoli. Bez ognia.”
Spojrzał na swoje ofiary, człowieka z morgenszternem i dwóch z toporami. Jego uśmiech się poszerzył.
Zaczął krótką inkantację klątwy agonii, i powtórzył ją trzy razy.