- Witaj Jenny! Niespodzianka! – krzyknęła matka całując ją w policzek.
- Witajcie! -Wymusiła uśmiech i ucałował obojgu. Matka weszła do domu rozglądając się zacisnęła usta.
- Dziewczyno ty kompletnie sobie nie radzisz! Taki nieporządek! Jak to tak można...a myślałam , ze jesteś samodzielna... – Powiedziała kręcąc głową, ruszyła w dalszą cześć domu
- A co tu tak zimno? Spytała z drugiego pokoju! Byś chociaż te naczynia uprzątnęła...
Ojciec uśmiechnął się i jeszcze raz przytulił się z córką
- Chciałem dać znać wcześniej...
- Rozumiem...wejdź...
Jennifer uprzątnęła wszystko z grubsza, nie zwracając na komentarze matki, zrobiła herbatę i zasiadła z rodzina do stołu.
-Przepraszam, ale musze wyjść z psem i zrobię zakupy... – powiedziała przerywając niezręczną ciszę. Bruno, tak nazywał się jej pies, natychmiast poderwał się widząc, że pani sięga po smycz. Kobieta prawie wybiegła z domu, po drodze mijając kilka sąsiadek, które mierzyły ją podejrzliwym spojrzeniem.
Sklep był niedaleko, otwarty 24 godziny na dobę nawet w święta, ze specjalną ławką i rozłożystym kolorowym parasolem dla miejscowych pijaczków.
Spostrzegła zgromadzenie niedaleko, powolnym krokiem ruszyła w tamtą stronę, przyglądając się uważnie.
Poczuła niepokój...
Nieszczęście, chłód i śmierć...
Tak mówiły karty, a myliły się rzadko. Jenny przyśpieszyła kroku, tłum stał i wpatrywał się w rozbity samochód. Jakaś kobieta próbowała, ratować nieruchome ciała. Bruno stał obok niej i machał wesoło ogonem.
Jenny stała widok krwi, nie wzbudzał w niej pozytywnych emocji. Bez zastanowienia chwyciła za telefon i zadzwoniła po karetkę.
Usłyszała nieokreślony bełkot.
- Oni jeszcze żyją! Dzięki Bogu! – krzyknęła i przebiła się nieco przed tłum. Nagle jeden z niedoszłych umarłych chwycił mocno „ratowniczkę” za ramię. Jenny stanęła jak zamurowana, Bruno zaczął szczekać groźnie.
__________________ Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia... |