Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-06-2008, 13:01   #111
Dalakar
 
Dalakar's Avatar
 
Reputacja: 1 Dalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znanyDalakar wkrótce będzie znany
Oto moja KP. Mam nadzieje że wklejenie jej z Office na forum zbytnio nie zniszczyło formy.

KARTA POSTACI:

1. Imię: Mark

2. Nazwisko: Bishop

3. Rasa: Mutant

4. Wiek: 18 lat

5. Wygląd:
Zdjęcie w „bardziej ludzkiej skórze” w załączniku.
Krótki opis Marka w postaci bestii:
Po przemianie jego oczy zachodzą krwią. Pod skórą tworząc sie grube zwoje mięśni, co deformuje młodzieńca. Sama skóra rozciąga się i blednie.

6. Charakter:
Mark jest spokojnym człowiekiem. W ciągu swego jakby nie patrzeć, jeszcze krótkiego życia nabył rozwagi i cierpliwości. Warto wspomnieć że tych cech nauczył się poprzez błędy. Zawsze gdy robił coś bez zastanowienia kończyło to się źle, lub nawet tragicznie.
Pomimo dwóch lat jakie upłynęły od śmierci rodziców młody Bishop wciąż tęskni za nimi i obwinia się o ich śmierć. Jest to jego największą udręką głównie dlatego że nie może się z tym pogodzić. Ojciec z matką byli jego jedyną ostoją. Do tego całkowicie pewną. Wierzył że przy nich nic mu się nie stanie, a teraz tej wiary nie miał. Był zdany wyłącznie na siebie.
Chłopak wie że nigdy nie należy się poddawać. Wmówiono mu to w dzieciństwie. Nawet gdyby cały świat walił sie na głowę musi wytrwać. Co najważniejsze młodzieniec mimo coraz większych kłopotów i częstszych utrat nadziei cały czas egzekwuje tą, wpojoną mu przez rodziców zasadę. Zapewne dlatego jeszcze żyje.
Osiemnastolatek od czasu śmierci Martina Froga ma uraz do sekt. Jest do nich – zresztą zupełnie słusznie – z góry uprzedzony. W towarzystwie różnego rodzaju magików, okultystów i innych parających się tego typu rzeczami osób czuje się niepewnie i niekomfortowo.

7. Historia:
Mark Bishop urodził się w dosyć zamożnej rodzinie mieszkającej w centrum metropolii. Jego ojciec był emerytowanym biznesmenem, a matka panią z dobrego domu. Młodzieniec miał to szczęście że w jego rodzinie nie było patologicznych zachowań i uzależnień, tak jak na przykład u jego sąsiadów. Domowe ognisko było zawsze ciepłe i można było w nim znaleźć oparcie, zarówno finansowe, jak i psychiczne.
Mark urodził się z poważnym schorzeniem genetycznym. Jego pochodzenie jest dla nauki niewytłumaczalne i nieuleczalne. Przynajmniej legalnymi środkami. Na czarnym rynku znaleziono jednak pewne antidotum. Niestety jest ono nielegalne, a to powoduje poważne problemy z dostępnością środka. Jedynym źródłem jest są goblińscy przemytnicy, którzy każą sobie suto płacić. Żeby ułatwić życie synowi, stary Bishop wręczył szefowi gangu duży plik banknotów i zawarł z nim umowę mówiącą o zniżce dla syna. Od teraz Mark musiał płacić jedynie połowę ceny. To znaczy na razie nie sam Mark, ale pan Bishop, ale umowa została zawarta z myślą o czasach w których mały się usamodzielni.

Gdy dzieciak miał trzy lata pojawił się pewien – na szczęście jednorazowy – problem. Na organizowany przez gobliny transport napadła jakaś lokalna mafia, co opóźniło przybycie leków dla Marka. W ogóle cudem było że serum dotarło na czas, a mafiozi pechowo wpadli prosto w ręce przemytników. Od tamtego wydarzenia Bishopowie zawsze trzymali trochę antidotum na czarną godzinę.
To się zdarzyło na początku czerwca. W tym też czasie dzieciak złapał przeziębienie. Na początku, gdy dostawa się opóźniała nie było większej paniki, lecz z czasem zauważono iż coś jest nie tak, ale wtedy sytuacja była już poważna – skończyły się leki. Bishopa Juniora musiano zawieść do szpitala, jednak nie było to tak proste jak mogłoby się zdawać. Służba zdrowia dowiedziawszy się o schorzeniu zapewne zaczęłaby wypytywać się i węszyć, a to mogłoby poskutkować zerwaniem kontaktów z dostawcami leku. Na to w żadnym wypadku nie można było sobie pozwolić. Sytuacja była beznadziejna. Po trzydziestu godzinach bez antidotum Mark zaczął mutować. Jego mięśnie poczęły się rozrastać, a do mózgu napłynął płyn paraliżujący ośrodki myślowe. Do tego było jeszcze przeziębienie. Niby niegroźna infekcja, a dała sie we znaki. Po kilku dniach choroba przeniosła się na płuca i zagroziła życiu chłopca. Nie można było już dłużej czekać. Wybór padł na doktora Friedricha. Był najbardziej pewny, ale też najdroższym lekażem. Jednak cena nie grała tu roli, ważniejsze było życie syna. Pozatym skarbiec rodzinny mógł sobie pozwolić na taki uszczerbek. W końcu Bishopowie byli bogaczami.
Nie wiadomo jakby to wszystko się skończyło gdyby nie przypadek. Gang, który napadł na transport i go przechwycił postanowił zaparkować wozy z przechwyconym towarem w ciemnym zaułku miasta, który okazał się również magazynem goblinów. Do tego dobrze pilnowanym. Pechowi gangsterzy nie mieli szans kiedy wzięto ich w ogień krzyżowy. Tylko dwóm udało się ujść z życiem, ale nie ze zdrowiem. Wozy z towarem, choć po części uszkodzone ocalały, a wraz z nimi przetrwał lek Marka. Po małej awanturze jaką zrobił starszy Bishop, antidotum trafiło do chorego. W kilkanaście godzin po jego zażyciu stan chłopaka wrócił do normy, a po kilku dniach nie było już śladu po zapaleniu płuc.

Było późne popołudnie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Czteroletni wówczas Mark pobiegł do nich, aby otworzyć gościom. Co prawda rodzice już wielokrotnie powtarzali mu żeby nikomu nie otwierać, szczególnie że nie zna się ludzi pod nimi stojących, ale kilkulatek zdawał się tymi ostrzeżeniami nie przejmować. Przyłożył palec do czytnika DNA i wydał polecenie otwarcia. Archaiczne, robione na wzór dziewiętnastowieczny drzwi uchyliły się, a za nimi ukazały się dwie osoby. Pierwszą był wysoki mężczyzna z przyprószonymi siwizną włosami, liczący sobie może z czterdzieści lat. Spojrzał on życzliwie na chłopca, ale zanim zdążył o coś zapytać – co miał zamiar zrobić – usłyszał kierowany ku jego osobie głos:
- Witaj Frank!
- Ja ciebie też witam, przyjacielu. - odpowiedział mężczyzna – Wiele lat się nie widzieliśmy.
- Tak. Może przejdziemy do salonu?
- Z chęcią. Jednak mam tu z sobą mojego syna, którego zanudziłyby nasze wspomnienia i rozmowy.
- Widzę, ale to nie przeszkoda, bo mój Mark, który właśnie stoi przed tobą zajmie twojego syna – tu skierował wzrok na młodego Bishopa – Mark, zaprowadź Martina do swojego pokoju.
Czterolatek właśnie obserwujący drugą, stojącą w drzwiach osobę, która była synem mężczyzny nazywanego Frankiem, z chęcią podjął sie zawierzonego mu przez ojca zadania i pociągnął swojego rówieśnika w głąb domu.
- Jak się nazywasz? - zapytał po drodze.
- Martin. - zwięźle odrzekł zapytany.
- A ja Mark, chociaż to już wiesz. Myślisz że nasi rodzice długo się znają?
Rozmowa rozwinęła się i nie skończyła dopóki jej nie przerwano, czyli po około dwóch godzinach, kiedy pan Frog zabrał swojego potomka do domu. Chłopcy przypadli sobie do gustu, czego najlepszym dowodem było błaganie o „jeszcze kilka chwil”, czy szybkość upływu tego, bądź, co bądź, długiego czasu. Jednak chwila rozstania nowych przyjaciół nieubłagalnie nadeszła.
Od tamtego dnia wizyty Frogów stały się normalną częścią tygodnia, a wraz z upływem czasu także zwykłością dnia. Dwaj młodzieńcy spędzali z sobą bardzo dużo czasu, a co za tym idzie przywiązali się do siebie.

Pewnego razu, gdy bawili się w chowanego przyszedł im do głowy szalony pomysł przeniesienia zabawy do zamkniętej fabryki. Zamiar wydawał się dobry, ponieważ było tam wiele kryjówek i ciemnych kątów, toteż siedmioletni wówczas chłopcy pośpiesznie wymknęli się z domu i udali do opuszczonego budynku.
Budowla była szara i rozległa, szczególnie w oczach młodzieńców, na których padł cień strachu. Jednak trwoga w zastraszająco szybkim tempie została stłumiona przez zapowiedz dobrej zabawy. Martin zaczął liczyć do stu, a Mark pobiegł znaleźć dobrą kryjówkę. Przebył puste, klaustrofobiczne korytarze, po czym wskoczył za uchylone drzwi jakiegoś pomieszczenia, zamykając je za sobą. Jako że chciał zobaczyć gdzie się w ogóle znalazł, a i dobry los podsunął mu pod rękę latarkę, zaświecił ją i skierował strumień światła kolejno na wszystkie, jak się okazało puste ściany. Kiedyś był tu prawdopodobnie jakiś schowek.
Nagle młody Bishop usłyszał czyjeś kroki. Przekonany że to Frog, zgasił na wszelki wypadek latarkę i zastygł w bezruchu, tak aby nic nie mogło zdradzić jego obecności. Jak się po chwili okazało to uratowało mu życie, bo okazało się że nadchodzącym nie był przyjaciel, lecz jakiś nieznajomy, a raczej dwóch nieznajomych. Markowi szybciej zabiło serce, lecz na szczęście nie spanikował. Kiedy tajemnicze osobistości rozmawiały o swoich nieczystych interesach siedział jak mysz pod miotłą.
Czas wlekł się niemiłosiernie. W mniemaniu dzieciaka nieznajomi gadali całe wieki, zanim się rozeszli. Kiedy tylko dźwięk ich kroków trochę przycichł siedmiolatek wyskoczył ze swojej kryjówki i co sił w nogach pognał ku wyjściu z fabryki. Niestety zrobił to za prędko i za głośno, co zaowocowało poważnym problemem. Nieznajomi usłyszeli go, a co za tym idzie ruszyli w pogoń. Uciekający usłyszał ich rozmowę, więc był potencjalnym zagrożeniem, a takie należy likwidować. Szczególnie w tym brutalnym i zdradliwym świecie.
Mark usłyszawszy że go gonią zmusił się do jeszcze większego wysiłku, do jeszcze szybszego biegu. Zobaczywszy go można byłoby powiedzieć że leciał na skrzydłach, a wiatrem był strach. Lęk przed nieznajomymi, złymi ludźmi. Bishop wypadł z budynku prosto na Martina.
-Ch... Choć! – zawołał drżącym głosem – Raatuj! Uciekaj!
Pociągnąwszy swojego przyjaciela za sobą pobiegł dalej i niewątpliwie nie zatrzymałby się, gdyby nie wyrosła przed nim sylwetka bandziora, dzierżącego długi nóż. Na ten widok gwałtownie wyhamował i nim minęła chwila zawrócił. Teraz biegł na złamanie karku przez zawalone gruzem i złomem pole. Z nim śpieszył młody Frog, który teraz już pojął grozę sytuacji. Szczęście najwidoczniej im sprzyjało, albowiem przeszli przez gruzowisko bez szwanku. Drab z nożem zresztą też. Teraz nadeszło najgorsze. Doganiał ich. Byli na straconej pozycji, gdy coraz ociężalej biegli przed siebie.
Nagle dało się słyszeć strzały, które całkiem wyssały wolę walki z chłopców. Przystanieli, po czym obejrzeli się do tyłu. Wtedy ich twarze niespodziewanie pojaśniały i obaj zachłysnęli się szczęściem. To pan Bishop przyszedł im na ratunek. Szczęśliwym trafem szukając syna zajrzał w odpowiedniej chwili na podwórko starej fabryki, właśnie wtedy, kiedy siedmiolatkowie przedzierali się przez gruz. Mark wpadł w objęcia ojca, który był równie jak on szczęśliwy z dobrego zakończenia. W chwili radości dorosły postanowił przełożyć kazanie na inny termin. Dzieciak natomiast upewnił się że w rodzicach zawsze ma solidne oparcie. Po chwili pojawił się też pan Frog, który idąc w ślady swego przyjaciela, jął cieszyć się z tego że syn jest cały i zdrowy.

- Hej! Chodź. - rzekł Martin przyciszonym głosem
Siedzieli w zaroślach, kilkaset metrów od przedmieść metropolii. Niedaleko, przed nimi, było coś na modłę świątyni. Na wypalonej ziemi narysowana była czerwoną farbą sześcioramienna gwiazda. W jej wnętrzu widniała trupia czaszka. Na miejscu kultu zaczęli zbierać się odziani na czarno mężczyźni. Wszyscy mogli się poszczycić olbrzymim wzrostem, oraz błyszczącymi spod kapturów ślepiami. Zgromadziwszy się, ustawili na wierzchołku każdego ramienia gwiazdy świeczkę i utworzyli koło, którego środkiem był jeden z zakapturzonych mężczyzn.
Tymczasem Mark z Martinem przeszli do następnej, wygodniejszej kępy krzewów. Była ona lepszym obserwatorium, niż poprzednia. Teraz mogli przyjrzeć się plugawemu rytuałowi. Po to właśnie tu przyszli. Ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem i przywiodła ich do tego przeklętego miejsca, gdzie sekty lubią odprawiać swoje szatańskie ceremonie. Obrządki, które obrzydzają, jednocześnie fascynując i przyciągając.
Wyznawcy zaświeciwszy świece zaintonowali dziwną, nieartykułowaną pieśń. W powietrzu zaczęła unosić się dziwna, zielonkawa mgła. Głosy zaczęły brzmieć iście nieziemsko. Mark poczuł zawroty. Obraz przed jego oczami powoli zamazywał się. Jego ciało nagle zaczęło sie rozrastać, a pod skórą pojawiły się potężne zwoje mięśni. Bishop zaryczał przeciągle, po czym rozjuszony wstał i ruszył na zakapturzonych mężczyzn, przerywając im rytuał. Stojący najbliżej sekciarz dostał pięścią w brzuch. Jego towarzysze od razu połapali się że muszą się bronić i natarli agresywnie na mutanta. Jednak siła ataku nie była wystarczająca. Rozbiła się na na Marku niczym fala na klifie. Nagrodą za atak okazało się kontruderzenie, które zakończyło się jedną złamaną szczęką. Jakiś wyznawca zaszedł Bishopa z tyłu, ale nim zdążył cokolwiek przedsięwziąć został potraktowany łokciem. Silny cios zmiażdżył mu nos.
Walk trwała jeszcze kilka chwil, to znaczy dopóki, dopóty mutant nie został ogłuszony, a większa część sekty nie uciekła, bądź leżała z poruchanymi kośćmi. W pobliskich krzakach leżał też bez duszy przyjaciel młodego Bishopa, Martin Frog. Miał on rozbitą przez ostry kamień głowę. Zapewne podczas walki ktoś chciał użyć skały jako narzędzia i jakimś cudem zamiast Marka zabił Martina. Jednak na razie Mark tego nie wiedział. Leżał na pobojowisku ranny i ogłuszony.

- Gdzie ja jestem? - mruknął otwierając oczy
Leżał na łóżku, a nad jego głową widniał biały sufit. Bolało go całe ciało. Ostatecznych wątpliwości pozbawił go miły głos pielęgniarki:
- W szpitalu chłopcze. Cud że przeżyłeś. Przywieźli cię trzy dni temu nieprzytomnego.
Mark powoli przypominał sobie co się wtedy wydarzyło. Sekta, plugawa ceremonia, zielona mgła, zawroty głowy, jakieś przebłyski, sceny z walki. Z bardzo brutalnej jadki. Martin. Tak, on tam też był. Co sie z nim stało? Trzeba się dowiedzieć. Młodzieniec chciał sie poderwać, lecz zamiast tego zapadł w sen.
Minęło kilka dni. Jedne na śnie inne na rozpaczy. Rozpaczy z powodu straty przyjaciela. To było jego winą – powtarzał sobie. Gdyby coś zrobił, nie doszłoby do tego. Pozatym stał się zabójcą. Może i nie miał nad sobą kontroli, lecz to nie zmienia faktu że wtedy ukatrupił paru członków sekty. W przerwach pomiędzy rozpamiętywaniem swoich przewinień Mark dowiedział się że przeistoczenie było wywołane oparem, który unosił się na miejscem szatańskiego kultu. Po jakimś czasie młodzieniec został wypisany ze szpitala, a lekarze otrzymawszy solidny plik zielonych zapomnieli o nim i o jego genetycznym schorzeniu. Otrząśnięci esie zajęło Markowi dobre dwa miesiące, po których wrócił do normalnego życia. Do nauki, rozrywki, lecz nie do zabaw z przyjacielem. Żeby zapełnić wolny czas, podczas którego przypominał sobie owe najboleśniejsze chwile swojego życia wziął się za intensywną edukację.

Następny cios nadszedł dwa lata później, gdy młody Bishop miał szesnaście wiosen. Pewnego południa wraz z ojcem znalazł się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Chociaż nie jest powiedziane że to był przypadek. Rodzina Bishopów była bogata, a więc miała wielu wrogów, którzy mogli pragnąć jej nieszczęścia.
Wracając do tego feralnego południa, Mark, wraz z rodzicem szli właśnie przez centrum miasta, gdy odezwały się pierwsze strzały. To jakiś psychol zaczął strzelać do przechodniów, którzy zauważywszy go nurkowali w boczne uliczki. Większość ludzi spanikowała, a kto pozostał przy zdrowych zmysłach zostawał wprost porywany przez bezmyślny motłoch. Taki też los spotkał obydwu Bishopów. Syn został zepchnięty przez tłum w jeden zaułek, a ojciec w drugi. W ten drugi zaułek udał się również morderca. Przeładował broń i zaczął szyć do grupki ludzi. Ci, którzy posiadali jakąkolwiek broń zrobili z niej użytek i zaczęli strzelać w kierunku psychola, jedynie powiększając bilans zabitych. Tylko niektóre kule docierały do celu. Nie minęła chwila gdy paru kolesi wpadło na pozornie dobry pomysł użycia świec dymnych. Dopiero po ich użyciu spostrzegli że teraz nikt nie wie gdzie uciekać, ani do kogo strzela. Panika była coraz większa, a i martwych przybywało. Dodatkowo powstał zagłuszający wszystko zgiełk.
Po około minucie na miejsce przyjechał jakiś gang, który najwyraźniej był najęty do „usunięcia problemu”. Jego członkowie porozumiewawczo spojrzeli na siebie, po czym wyciągnęli rozłożony na części ciężki karabin laserowy i poczęli go składać. Dwie osoby zareagowały, lecz zostały one skutecznie uciszone przykładem trzeciego napaleńca, który w imię ochrony tłumu złożonego się zapewne z samych obcych mu osób stracił życie. Dalej poszło już gładko. Załadowanie i strzał. Mark, który właśnie wyrwał się z tłumu, teraz przerodzonego w hordę gapiów, nie zdążył nic zrobić. Jego ojciec, tak jak i reszta ludzi, którzy mieli to nieszczęście znaleźć się pod ogniem lasera, wyzionęła ducha. Oczy młodzieńca zaszkliły się. Oto stracił swoją najmocniejszą podporę. Została mu jedynie matka. Właśnie do niej chciał teraz. Tak jak małe dziecko.
Jak zamierzył, tak zrobił. Wydostawszy się z tej, od tej pory złowrogiej dla niego ulicy, ruszył szybkim krokiem do domu. Jednak gdy zobaczył swoje mieszkanie poczuł iż cos jest nie tak. Gdy podszedł do drzwi zauważył że z domu dochodzi ostry fetor. Ostrożnie otworzył drzwi, które okazały się nie zamkniętymi, lecz przypartymi, po czym wkroczył do środka. Rozejrzał się, ale nic mu to nie dało. Matki nigdzie nie było. To nos dał mu wskazówkę. Zapach, który unosił się ww domu, był łudząco podobny do swądu jaki wydzielają niektóre gazy bojowe. Mark przezornie okrył twarz i ruszył na rekonesans.
Długo nie musiał szukać. Jego najgorsze obawy rychło się potwierdziły. Jego rodzicielka nie żyła. Tak jak ojciec. Bishop zaklną wulgarnie, po czym poddał się rozpaczy. Spojrzał na ciało matki. Rzeczywiście zabił ją gaz. Teraz już wywietrzał, został po nim tylko odór, więc zerwał materiał osłaniający twarz i zaczął płakać.
Minęła może godzina, a może więcej, gdy wstał i poszedłszy do łazienki umył sie. Potem zjadł obiad i elektronicznie wysłał całą kasę, jaką miał w domu, do banku. Tu już mu sie nie przyda, bo nie będzie w tym miejscu mieszkał. Następnie spakował swoje rzeczy do torb i ruszył przez miasto. Przez dwa tygodnie mieszkał w hotelu, aż sprawił sobie swój własny kawałek dachu. Nie był on imponujący, ale wystarczał.

Od tamtej pory poziom i styl życia Marka drastycznie się zmienił. Teraz sam robił interesy z goblinami i sam zarabiał na siebie. Na początku próbował skupować złom, ale jako że ta praca była wyjątkowo trudna i nieopłacalna, rzucił ją w ciągu tygodnia. Przez kilkanaście miesięcy nie podejmował żadnej pracy, lecz gdy jego odziedziczony po rodzicach majątek zaczął topnieć został zmuszony do podjęcia się czegoś. Pomógł mu w tym zwykły zbieg okoliczności.

Pewnego wieczoru, tuż po wschodzie słońca Bishop przechadzał się korytarzami jakiegoś budynku. Był on stary, o czym najlepiej świadczyły betonowe ściany. Nagle usłyszał kroki. Rozejrzał się, żeby sprawdzić czy ktoś go czasem już nie zauważył, po czym schował się w małym pomieszczeniu, kiedyś zapewne służącym jako magazynek. Zupełnie jak wtedy – pomyślał. Tylko że teraz ojciec nie przyjdzie na ratunek, a i Martina nie ma. Szybko mrugnął oczami, mając na celu ukrycie wzruszenia, wywołanego przykrymi wspomnieniami, po czym zastygł w bezruchu. Tajemnicze osobistości, dokładnie jak dziesięć lat temu, spotkały sie tuż pod drzwiami za którymi siedział Bishop.
- Ty jesteś Kasandra? - zapytał gruby, basowy głos
- Nie twoja sprawa. Ja tu tylko mam sprzedać towar, a ty jesteś jedynie kupcem. - odburknęła druga osoba, która sądząc po głosie była kobietą - Mylę się?
- Nie, ale musiałem się upewnić że handluje z właściwą osobą. Big Boss nie lubi pomyłek. Dawaj towar.
- Najpierw kasa.
- Pierwszy transport, a dopiero później zapłata. - w głosie dało się wyczuć groźbę i zdenerwowanie.
- Grozisz mi, prostaku?
- A żebyś wiedziała ty...
Dalszą rozmowę przerwał jęk poprzedzony ciosem. Po nim dało sie słyszeć kolejne uderzenie, a potem jeszcze jedno. Dwie osoby na zmianę okładały siebie pięściami. Zapewne skończyłoby się to jakimś zgonem, lub conajmniej szpitalem, gdyby Markowi nagle nie zechciało się kichać. Coś zawirowało mu w nosie i nie wytrzymał. Gdy dźwięk dotarł do walczących zapanowała grobowa cisza. „Jeśli niczego nie zrobię, będzie po mnie” - gorączkowo myślał młodzieniec.
Na ścianie wisiała jakaś, przedpotopowa gaśnica. Istniało ryzyko wadliwości starego urządzenia, lecz Bishop nie myślał o tym. Dla niego ważne było to że butla ze stężonym gazem może okazać się skuteczną bronią. Nogą otworzył drzwi, po czym uderzył zaworem gaśnicy o ścianę. Pocisk z szybkością światła poleciał w kierunku dwojga osób. Co prawda mroźny strumień gazu odrzucił Marka do tyłu, ale ten szybko wstał, cały czas gotowy do ucieczki. Na szczęście ta nie okazała się potrzebną. Lecąca butla ugodziła w głowę mężczyzny tak, że padł na miejscu. Kobieta, która okazała się wampirzycą, leżała pod ścianą z posiniaczoną i poranioną twarzą, po której obficie spływała krew.
- Nie chciałbyś przypadkiem czegoś zarobić? - zapytała się – Wystarczy że zaniesiesz moją walizkę na podany adres.
Bishop po chwili zastanowienia przytaknął. Ostatnio zaczynało brakować mu funduszy, a zadanie wydawało się należeć do prostych, choć znając życie na pewno takim nie było. Odczekawszy jeszcze chwilkę nastolatek wziął od rannej neseser wraz z adresem po czym udał się do wskazanego miejsca. Po drodze próbował sprawdzić co jest w środku, lecz jego wysiłki spełzły na niczym, ponieważ do otwarcia potrzebny był klucz.
Droga okazała się nadzwyczaj spokojna. U celu, którym był wielki gmach, widniała tabliczka obwieszczająca iż jest się przed Biurem Usług Najemniczych. Niewiele robiąc sobie z szyldu Mark przestąpił próg i wszedł w głąb budynku. Był tam ekspedient, któremu przekazał walizkę.
- Co to za miejsce? - zapytał.
- Tutaj znajdzie pan najlepszych najemników metropolii.
- A czy... Czy można zostać jednym z tych najemników?
- Oczywiście. Wystarczy jedynie wypełnić kilka kwitków.
Mark szybko się zdecydował wypełnić owe formularze. Odebrał też sporu plik banknotów, który był wynagrodzeniem za dostawę. „Żeby czekające mnie zlecenia były tak dziecinnie proste, jak to.” - pomyślał.

Minęło trochę czasu, a Bishop dostał dwa zlecenia. Raz miał zastraszyć podrzędnego handlarza, co nie było trudnym zadaniem. Natomiast, jego drugą misją było odzyskanie skradzionej biżuterii. Z tym też nie było większych problemów. Kasa za pracę, w porównaniu do pierwszej zapłaty, była marna, ale starczała. Osiemnastolatkowi jakoś udawało się godnie żyć. Kupił sobie nawet holowizor.

8. Umiejętności:

Jako człowiek:
Świetnie:
- Znajomości
- Inteligencja
Średnio:
- Strzelanie
- Spostrzegawczość
- Wiedza
Ledwo:
- Walka w zwarciu
- Zręczność
- Moc Magiczna
- Ukrywanie się

Jako bestia:
Świetnie:
- Siła
- Walka w zwarciu
Średnio:
- Wytrzymałość
- Spostrzegawczość
- Zręczność

(Jako potwór Mark jest bezmyślny, a reszta cech wymaga pewnej inteligencji, więc z tego powodu skończę na pięciu powyższych)

9. Przemiana:
Mark na codzień jest zwykłym osiemnastolatkiem, ale ciągle płaci za to cenę. Musi przyjmować co 24 godziny lek wstrzymujący przemianę w mutanta. Preparat powoduje zanik wszystkich mięśni. Tych nieludzkich, jak również i zwykłych. Dzięki temu młodzieniec jest praktycznie bezsilny. Nawet podnoszenie małych ciężarów sprawia mu trudności.
W ciągu ostatnich miesięcy zaczęły również zanikać mięśnie gładkie, wskutek czego Bishop miał trudności z oddychaniem i trawieniem. Problem staje się z dnia na dzień coraz większy. Przynajmniej tak mówił doktor Friedrich, którego Mark odwiedził ostatnio. Sławny medyk wspomniał również coś o konieczności przeszczepu tkanki mięśniowej.
Jeśliby osiemnastolatek odstawił lek, jego ciało przeszłoby mutację. Organizm młodzieńca zacząłby wydzielać silną substancję blokującą niektóre obszary mózgu i powodującą, najprościej mówiąc zanik myślenia i uczuć wyższych. Pozatym rozpocząłby sie gwałtowny przyrost tkanki mięśniowej.

10. Znajomości:
Mark swoje kontakty zawdzięcza głównie rodzicom. To oni pozyskali zaufanie bandy goblinów, które teraz handlują na korzystnych warunkach z młodym Bishopem. Chociaż ostatnio, kiedy portfel chłopaka zaczyna świecić pustkami te stosunki zaczynają się psuć.
Mimo wszystko młodzieniec nawet bez kasy będzie miał „przyjaciół”. W końcu pewna honorowa wampirzyca zaciągnęła u niego dług wdzięczności.

Bliższe spojrzenie na przyjaciół i znajomych:

Przyjaciele - ...nie ma. Kiedyś do tej grupy przynależał Martin Frog, ale teraz leży martwy pod metropolią. Był on energicznym młodzieńcem z dobrej rodziny i towarzyszem Marka. Znali się od wczesnego dzieciństwa. Pan Frog był przyjacielem pana Bishopa i zdarzyło mu się raz przyprowadzić syna. Jako że dwaj chłopcy szybko przypadli sobie do gustu wizyty stawały się coraz częstsze. Przyjaźń Martina z Markiem skończyła się wyżej wspomnianą śmiercią, kiedy to w młodzieńczym zapędzie wybrali się poobserwować pewien plugawy rytuał pewnej równie plugawej sekty.

Greg „Koka” - szef grupki goblinów, która handluje z Big Bossem, oraz z Markiem (ale wyraźnie woli trzymać z tym pierwszym). Jest surowy i bezwzględny. Właśnie dzięki tym cechom potrafi utrzymać w ryzach grupkę podwładnych mu ludzi. Nie można mu również odmówić intuicji. Zawsze wie z kim robić interesy, aby to przyniosło zyski. Umie również wyczuć kłamstwo, przez co jego ludzie nie mają przed nim znaczniejszych tajemnic. Krążą również plotki że drzemie w nim potężna siła magiczna, którą w każdej chwili może wykorzystać, lecz to są tylko plotki...

Dak Killer – gobliński handlarz dragami, a czasami i zabójca. Prawa ręka Grega. Jest znakomitym negocjatorem i to jemu gobliński gang zawdzięcza dużą część sukcesów. Pełni rolę dyplomaty. W wypadku złego wyniku rozmów lubi „częstować” swych rozmówców pewną chemiczną pigułką. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby autopsja wykryła podany preparat. Dak na uboczu handluje narkotykami i ma z tego niezły zysk.

Grat – gobliński dostawca towaru. To właśnie on przywozi młodemu Bishopowi leki, broń i inne zamówione u gangu rzeczy. Jest bardzo zachłanny i łasy na pieniądze. Ta cecha jest u niego rozwinięta o wiele bardziej niż u innych goblinów. Sprawia ona że bardzo łatwo go przekupić. Raz już podpadł u Grega i teraz nad jego głową wisi katowski topór. Za najmniejsze sprzeniewierzenie się woli szefa czeka go śmierć, a to sprawia że okropnie się boi. Podobno ostatnio dostał jakiejś fobii.

Inne gobliny – członkowie gangu i handlarze, którzy maja umowy handlowe z Bishopem.

Kasandra – jest wampirzycą. Nie przepada za Markiem, ale ma wobec niego dług wdzięczności. Jako że jest honorowa zamierza go spłacić, jednak Bishop o tym nie wie. Nie ma również zielonego pojęcia o jej życiu.
 
Dalakar jest offline