Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2008, 13:40   #12
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Stanisław Rocki

Katowice, siedziba Fundacji Błękitnych Księżycy, 14 kwietnia

Staszek i Mateusz polerowali biurko. Nie byle jakie biurko. Spędzili ze starym meblem ponad miesiąc, a Staszka ciągle zachwycały meandry słojów na orzechowym drewnie, jak w pierwszej chwili, kiedy Mateusz pociągnął heblem, zdzierając warstwę olejnej farby w kolorze chirurgicznej zieleni.
- To zbrodnia wobec drzewa, zafajdać je czymś takim. I potwarz dla człowieka, który zrobił to cacuszko. To był prawdziwy artysta – skomentował wtedy Mateusz. Za każdym razem, kiedy przywoził zaniedbany antyk, ten niski, mrukliwy czterdziestolatek wściekał się na ludzką głupotę i warczał na wszystkich, ale humor poprawiał mu się, gdy pod jego dłońmi stare stoły, krzesła i sekretarzyki odzyskiwały blask.
Staszek lubił Mateusza, i chociaż ten był raczej oschły i niechętnie wyrażał swoje uczucia, miał wrażenie, że i on go lubi. Obydwaj cenili pracę ludzkich rąk. Wiele dni spędzali w milczeniu w pracowni Mateusza, przesiąkając zapachem drewna i lakierów, nad kolejnymi skarbami wyszperanymi na targach staroci czy strychach, kupionymi za flachę najtańszego zajzajeru. Mateusz wyprostował się, przeciągnął dłonią pieszczotliwie po blacie i skinął Staszkowi.
– Wystarczy – jak zwykle, ani słowa aprobaty. Ale Staszek znał już Mateusza na tyle, że wiedział, że ten jest zadowolony. – Zanim zasrali je na zielono, należało do dziewczyny. Nosiła długie warkocze. Pisała przy nim listy do brata...
– Nie żyje?
– Nie żyje. Chodź, napijmy się.
Przysiedli na ławce w wewnętrznym dziedzińcu. Mateusz podał Staszkowi butelkę, na której eleganckim, kobiecym pismem wykaligrafowano „Jarzębiak, 2000”. Kto jeszcze uczy się kaligrafii? I kto jeszcze pędzi domowym sposobem bimber na jarzębinie? Alkohol spłynął mu w wnętrzności lepką, palącą strugą. Ani gorzki, ani słodki.
– Dobre – Staszek podał Mateuszowi butelkę. – I mocne.
– Podarunek od naszego gościa.
– Kto to w ogóle jest?
– Grzegorz Bohatyrowicz. Profesor etnologii. Z Wrocławia. Werbena.
– We Wrocławiu nie ma Werben. Hitlerowcy wyrżnęli. A Ślęża, pradawne święte miejsce, została splugawiona i Węzeł umarł.
– I do tej pory nikt nie miał odwagi tam wrócić. Czas to zmienić. Bohatyrowicz szuka kogoś młodego, kto mu pomoże. Wspomniałem o tobie. Jakbyś się zdecydował, zabierz biurko. W prezencie. Stary mówił, że jeśli się zgodzisz, zamieszkasz u jego przyjaciółki w gospodarstwie pod Ślężą. Ponoć ma córkę w klasie maturalnej. To byłby dobry podarunek.
Mateusz pociągnął z butelki.
– I mógłbyś mi poszukać cacuszek na targach staroci.

Jaśminowa Aleja, gospodarstwo agroturystyczne pod Ślężą, 20 lipca

Stach otworzył oczy. Ledwie świtało. Z kuchni dobiegało pokrzykiwanie Ruty i zrzędzenie Beaty na „tę dzisiejszą muzykę”. Radio nagle umilkło, wyraźnie ostatni przebój Justina Timberlake'a nadwyrężył cierpliwość starszej pani. Augustyna na podwórku wołała psy.
Czy one nigdy nie śpią? Przez okno widział Ślężę. Z tej perspektywy góra kojarzyła mu się nachalnie z kobiecą piersią... i od dłuższego czasu miał wrażenie, że to pozornie absurdalne wrażenie nie jest pozbawione podstaw. Miał problem. A właściwie cztery: Beatę, Rutę, Augustynę i Ślężę. Babkę, matkę, córkę i świętą górę swojej tradycji. Górę, która najwyraźniej zawarła z tymi kobietami jakiś tajemny pakt, aby Staszka omotać i zatrzymać na zawsze, przywiązać do tej ziemi.

Nie o to chodzi, że było mu tu źle. Było mu dobrze. Polubił wszystkie trzy kobiety: Beatę o ostrym języku, energiczną, wesołą Rutę i uroczą, nieśmiałą Augustynę. Życie na gospodarstwie, praca blisko ziemi, czyniło je pięknymi i godnymi szacunku. Dbały o niego i chciały, żeby został jak najdłużej. Nic dziwnego – prowadziły gospodarstwo same i męska pomoc była dla nich na wagę złota. Mimo to pochlebiało mu ich uznanie i troska, jaką go otaczały. I nie tylko... wspomniał Rutę idącą ku niemu między krzewami porzeczek, w bluzce w czerwone maki. Wcielenie Bogini... ściągnęła tę bluzkę jednym ruchem. I chociaż wiedział, że Ruta używa własnej urody jako argumentu, żeby go skłonić do rezygnacji z powrotu do Katowic, nie potrafił jej odmówić, przyjął ją i trzymał w ramionach, na przemian rozdygotaną i cichnącą, wpatrzony ponad jej ramieniem w milczącą Ślężę.
A parę dni potem dał się spić Beacie nalewkami na pigwie, mirabelkach i sam diabeł wie czym, bo kobiety pędziły alkohol chyba na wszystkim, co wyrastało z ziemi. Stara, cierpliwa pajęczyca, dolewając mu co chwila, naciągnęła go na zwierzenia i, słowo po słowie, wyciągnęła z niego historię z Basią. A potem objęła suchymi, pomarszczonymi ramionami i pozwoliła się wypłakać.

Zdobyły go. Omotały. A góra im w tym pomogła.

Kiedy za pierwszym razem - zdenerwowany, że Bohatyrowicz ulokował go w gospodarstwie jako darmową siłę roboczą i nie zabiera go na wędrówki po Ślęży, która była po drugiej stronie – spakował bagaże z zamiarem wyjazdu, w nocy ze zbocza góry zszedł huraganowy wiatr i zdarł połowę dachówek z poniemieckiej stodoły. Rano Staszek zastał na podwórzu zrzędzącą Beatę, postukującą bezradnie w czubkiem laski w porozrzucane dachówki, klnącą soczyście Rutę i Augustynę płaczącą bezgłośnie na ławce pod lipą. Nie potrafił zostawić ich samych z katastrofą. Odstawił bagaże i poszedł po drabinę... i został.
Dziwne przypadki powtarzały się. Staszek zrezygnował na dobre z wyjazdu, kiedy Augustyna wracała konno z wioski, złapała ją burza i wystraszony koń zrzucił dziewczynę na ziemię. Skończyło się na złamanej ręce, ale Staszek i tak miał wyrzuty sumienia. Góra nie krzywdzi mnie, to im przydarzają się nieszczęścia.
Zwierzył się niechętnie ze swoich podejrzeń Bohatyrowiczowi, bo za bardzo nie miał komu innemu. Stary Werbena działał mu na nerwy jak mało kto. Był dumny, wyniosły, a do tego uparty jak osioł, opryskliwy i zazdrośnie strzegł każdego skrawka swojej wiedzy. Każda ich rozmowa nieuchronnie kończyła się kłótnią.
– A coś ty myślał, chłopaczku? Mój czas się kończy. Góra potrzebuje opiekuna dla kapłanek Bogini. Na nic jej taki, który je zostawi w potrzebie. Sprawdza cię. Chcesz odejść? Możesz w każdej chwili... uwierz mi na słowo: żaden niedźwiedź nie wyskoczy z chaszczy i nie ugryzie cię w dupę. Nikt cię tu siłą nie trzyma. Ale skoro zostajesz, to znaczy, że coś tu jednak jest dla ciebie ważne, co? Coś jednak dostajesz w zamian?
– Sprowadziłeś mnie tu na parobka.
– Sprowadziłem cię tu na kapłana, na strażnika. Ich strażnika. I tych, które będą po nich. Są zawsze trzy – dziewica, matka i starucha, trzy twarze Bogini. Ciągle się zmieniające i dlatego wieczne. Dziewica dorasta i staje się matką, a potem staruchą, jej córka powtarza tę drogę. I jest kapłan-mag, ich strażnik i obrońca. Na Ślęży były trzy święte miejsca naszej tradycji. Pozostałe dwa zniszczono w czasie wojny, tylko w tym bije jeszcze moc, chociaż niewiele brakowało, a nić zostałaby zerwana. Widziałeś w Umbrze lipę na podwórzu? To sobie popatrz. Może nauczysz się czegoś... o poświęceniu.
Kłótnię w zarodku stłumiła Beata, wychylając się z okna i wołając mężczyzn na kolację.
Staszek jednak obejrzał lipę w Umbrze. W nocy, kiedy wszyscy zasnęli. Lekko i bez oporu przekroczył Rękawicę. Gospodarstwo wyglądało podobnie, chociaż... były szczegóły. Więcej koryt dla koni. Altana w ogrodzie. Gołębnik, którego w gospodarstwie nie było. Ale również kamienną figurę niedźwiedzia. Ostrokół. Zrozumiał, że poszedł za daleko. Zamknął oczy i cofnął się. Pod drzewem bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej gwałcili jasnowłosą kobietę. Obok siwowłosa staruszka pełzła po ziemi, ciągnąc za sobą sznur wnętrzności. Było ich jedenastu, ale mężczyzna, który wypadł zza stodoły z siekierą w ręku, nie zawahał się ani chwili, chociaż dostał trzy strzały, zanim zdołał dopaść do krasnoarmieńców. Staszek dopiero po chwili zrozumiał, dlaczego. Za lipą kuliła się dziewczynka.
– Odwrócił ich uwagę, wiedział, że zginie – powiedziała Dziewczyna z Poderżniętym Gardłem.
– To dziecko przeżyło. To Beata.

Jaśminowa Aleja, gospodarstwo agroturystyczne pod Ślężą, 31 lipca, w samo południe

Bohatyrowicz wrócił z Wrocławia w paskudnym humorze, co objawiło się tym, że odmówił obiadu i wygrzebawszy ze spiżarki jeżynową nalewkę, rąbnął kilka serdecznych kielichów, po czym zakomenderował:
– Staszek, idziemy ten chmiel obejrzeć, tyczki poprawimy.
Staszek poprawił tyczki już rano, ale ruszył za starszym mężczyzną.
Bohatyrowicz przystanął na końcu ogrodu i wypalił bez ogródek:
– We Wrocławiu Wirtualni Adepci odkryli nowy Węzeł. Stefan, tutejszy, hm, przełożony, ma wizje współpracy wszystkich tradycji i tym podobnych bredni – profesor nigdy nie przebierał w słowach i rzadko krył się ze swoimi opiniami – Współpraca tradycji, też coś. Jakby ta współpraca była spodniami, rozlazła by się w szwach przy pierwszym pierdnięciu... Do sedna. Chcą stworzyć fundację z członków różnych tradycji i dać jej ten Węzeł. Chcę, żebyś pojechał do Wrocławia, rozejrzał się... poszpiegował trochę. Nasza tradycja ucierpiała w czasie wojny i za komuny, najbardziej ze wszystkich, no, może poza Kultystami, oni stracili siedzibę fundacji na dobre, po tym jak Nephandi zajęli pałac Hatzfeldów. Nieważne. Jeśli chcesz mnie zastąpić, powinieneś poznać tych z Wrocławia.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 17-08-2008 o 15:48.
Asenat jest offline