Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2009, 21:07   #5
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Rano obudziło ją panujące w wiosce poruszenie, i oczywiście... ból głowy. Przeżycia poprzedniego dnia nadal paliły od środka żywym ogniem. Wczoraj, nim położyła się spać, wymusiła na mieszkańcach wioski podarek w postaci mocnego trunku. Smakowo nie umywał się do whiskey, ale skutecznie przytępiał zmysły. Nie pamiętała dokładnie jak znalazła się w chacie i ostatecznie odpłynęła w błogi senny niebyt. Musiała porządnie się wstawić.

Teraz zwlekła się na nogi i z zaskoczeniem spostrzegła, że jej ubranie jest nadal wilgotne, po wczorajszej niespodziewanej kąpieli w rzece. Przetarła zaspane oczy i wychyliła duszkiem ostatni kubek lokalnego palącego samogonu. Słońce raziło w oczy i przypominało o bolesnej konieczności egzystencji.

Wygładziła na sobie lepką od wody i potu koszulkę zatrzymując na moment dłoń na zaschniętej czerwonej plamie. Krew... Krew Eryka. Musiała się ubrudzić gdy wczoraj długo tuliła jego martwe ciało. Koszmarna scena znów stanęła jej przed oczami. Głośno przełknęła ślinę i nieśpiesznie ruszyła przed siebie w stronę zgromadzonego nad rzeką tłumku. Wyglądała na zmizerniałą i przybitą, co dodatkowo podkreślało ubranie w ogólnym nieładzie i rozsznurowane wojskowe buty.

Zbliżając się usłyszała koniec wypowiedzi O'Connora:
- ...Zlikwidowaliśmy nieprzyjaciela, ale straciliśmy oficera, brata tej oto pani...

Simone zerknęła na sierżanta z wyrzutem. Po co to mówił? Po co dzielił się z resztą jej bolesnymi przeżyciami? To, że straciła brata to była wyłącznie jej sprawa.

Kapitan Clement przedstawił w tym czasie część towarzyszących mu osób:
- Porucznik de Werwe, siły lotnicze Katangi, kapralowie Halder i da Silva, pani Bielanska - z trudem wymówił nazwisko - i doktor Torecci.

Wzrok Simone prześlizgnął się po twarzach nowo przybyłych. Nie starała się nawet zapamiętać ich nazwisk. I tak pewnie zginą nim zdąży się z nimi bliżej poznać. W tym kraju pogrążonym w wojnie czekało na nich tylko jedno. Śmierć. Tym bardziej w centrum zamieszek, gdzie się wszyscy tak ochoczo pchali.

Minęła ich i podeszła do rzeki. Przykucnęła by ochlapać wodą twarz i ramiona. Pomogło. Trochę oprzytomniała. A później zbliżyła się do rosłego blondyna w dystynkcjach kaprala i zagadnęła:
- Das ist Annehmlichkeit Sie kennen zu lernen, Herr Halder – zwróciła się do mężczyzny, sądząc po nazwisku Niemca. Bez skrępowania użyła rodzimego języka, nie przykładając wagi, że może się to wydać dość niegrzeczne. Inni prawdopodobnie nic nie rozumieli z jej bełkotu, ale przyjemnie było poczuć z kimś nikłą więź, choćby na ułamek chwili, i choćby całkiem nieistotną. Jeśli się myliła to kapral pewnie szybko ją sprostuje, ale i tak warto było zaryzykować. - Miło spotkać rodaka na drugim końcu świata – wysiliła się na blady uśmiech odpalając papierosa, którego przyjęła od jednego z mężczyzn. Swoją paczkę musiała zostawić w plecaku, ale obiecała sobie w myślach, że zwróci mu papierosa. Nie chciała być nikomu nic dłużna.

Pozostałym skinęła tylko głową i wróciła w stronę obozu. Zerknęła jeszcze z pobłażaniem na Padawskiego i poklepała go lekko po ramieniu. Był szarmancki jakby wylądował, nie na afrykańskim zadupiu, a co najmniej na paryskich salonach. Na jego zaproszenie, może w zamierzeniu dowcipne, zaśmiała się z kpiną:

- To doskonale Kit, że jesteś w nastroju do żartów. Otwórz jeszcze szampana i wzniesiemy wspólnie toast. Może za tego, który spośród nas jako pierwszy będzie gryzł ziemię od spodu? - pokręciła z dezaprobatą głową, po czym odwróciła się na pięcie i poszła w stronę wioski.

Fakt, była opryskliwa i nieokrzesana, ale na litość boską straciła wczoraj brata! Miała prawo do drobnych fanaberii. Jeśli przesadziła Patrick jej to powie, jeśli jednak ją upomni, nie oznacza to wcale, że będzie od tej pory słodka i uprzejma. Była w rozsypce do jasnej cholery. Nie miała wcale ochoty zachowywać się odpowiednio. Dobre maniery zgubiła gdzieś po drodze a wszelkie przejawy poczucia humoru odbierała jako bezpośredni atak na własną osobę. Padawsky wiedział co ją wczoraj spotkało. Sam pomagał grzebać Eryka w miękkiej kongijskiej ziemi. A teraz dowcipkował jakby spotkał się z kumplami na piwko. Nie było powodów do radości. Nie widziała żadnego teraz, a tym bardziej nie pojawi się żadem kiedy dotrą do Stanleyville, w sam środek tego kurewskiego piekła.

W wiosce przybiegła do niej znajoma dziewczynka - Alinda. Ta sama, której poprzedniego dnia dala swój złoty pierścionek. Po serii krótkich zdań i próbach dojścia do porozumienia poprosiła dziecko o coś do picia, a ta przyniosła jej jakieś gatunek lokalnego piwa. No tak. Przepaść językowa postanowiła uprzykrzyć jej życie. Była trochę rozczarowana, bo liczyła na coś mocniejszego, ale chwilowo zadowoliła się tym co trzymała w ręku. Wypiła kilka kubków z rzędu dyskutując z dziewczynką o mało istotnych sprawach, a później zawlokła się do O'Connora. Pociągnęła solidnie ze swojego kubka a drugi postawiła przed Irlandczykiem, który czyścił właśnie swoją broń.
- Masz zamiar przemilczeć w swoim raporcie kwestie ludzi-krokodyli, prawda? Nie chcemy chyba by wzięli nas za szaleńców.

Odpaliła papierosa i znów zatopiła się w myślach odpływając na moment.
- Narinda jest chora. To chyba nawrót malarii. Proponuję by zabrać ją na Pegasusa bo przecież nie możemy jej tu zostawić... - Zaciągnęła się dymem, po czym wyciągnęła papierosa w stronę Irlandczyka sprawdzając, czy ten nie skusi się na parę machów – Ma wysoką gorączkę. Podaję jej chininę, ale za wcześnie by coś konkretnego powiedzieć.

Po jakimś czasie zrobiło jej się jednak trochę głupio, że nie wykazała się choćby krztyną dobrych manier. Podeszła do nowych, zgromadzonych w centralnym punkcie wioski, stawiając przed nimi gliniany dzban z lokalnym piwem i kubki. Napój nie wyglądał nazbyt kusząco. Gęsty, burobrązowy o konsystencji rzecznej brei. W zachęcającym geście nalała sobie jako pierwsza po czym wychyliła kilka łyków.

- Napijcie się. Smakuje nawet gorzej niż wygląda, ale w takim miejscu jak to, człowiek robi się mało wybredny - na moment wbiła wzrok w ziemię i odpłynęła gdzieś daleko myślami, ale już po chwili wysiliła się na grymas, który w zamiarze miał być uśmiechem, wyszedł jednak mało wiarygodnie.

- Te berbecie... - wskazała na bawiące się w pobliżu dzieci, które wyraźnie odżyły podczas obcowania z rówieśnikami – Nie zabierzecie ich do Stanley, prawda? To nie miejsce dla nich. Lepiej jeśli zostawilibyście je tutaj, wśród swoich.
 
liliel jest offline