Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-02-2009, 14:42   #5
Asmorinne
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Piątek 18 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Anicenta

Najpierw była kąpiel, kojące olejki różane, lecz nawet ich nieskazitelna, aromatyzująca woń na chwilę nie ukoiły żalu Lyonetty. Siedziała zapatrzona przed siebie, kombinowała w myślach jak nie dopuścić do zaręczyn. Uciec, sprzeciwić się... między innymi takie rozwiązania przechodziły jej przez głowę. Ale jak sprzeciwić się matce? Jak narazić się na jej nieobliczalny gniew? Tego nie mogła sobie wyobrazić, nie mogła podjąć ostatecznego kroku i wyrazić swoje zdanie. Od urodzenia była zastraszana przez matkę, każdy protest był surowo karany. Lyonetta mimo wielkiej nienawiści, jaką do niej pajała, nie umiała się na tyle zebrać w sobie, aby powiedzieć „nie”. Godziła się na każdy los, odgrywając wewnętrznie rolę ofiary, zatopiona w swych cierpieniach każdego dnia. Tym razem ciężar był za duży, nie mogła sobie z nim poradzić. Postanowiła pościć cały dzień, gdyż liczyła na pomoc od Boga, tylko on jej mógł teraz pomóc. A może po prostu oddać swoje życie właśnie Jemu? Zaufać Bogu? Lyonetta przyzwyczajona do luksusów nie wyobrażała sobie w tej chwili roli ubogiej mniszki, nie odważyła się podjąć również takiego wyzwania. Pozostały jedynie złudne marzenia, słodkie sny o rycerzu, który złamie wszelkie reguły. Pomoże wyrwać się jej spod tego okrutnego klosza manipulacji, w którym uwięziła ją matka.

Następnie było wkładanie sukni i czesanie. Jedna zszywała jej rękawy, na wzór najnowszej mody z wąskimi rękawami. Suknia była wyjątkowo bogato zdobiona i drapowana, według mody bizantyjskiej.
- Auuuuuuu – nie wytrzymała, już następnego wbicia igły w jej skórę. Szwaczce drżały ręce, Lyonetta dopiero teraz spostrzegła, iż pod osłoniętymi włosami twarzą widnieje duży siniak pod okiem. Z pewnością pierwszą szykowały jej matkę.
Gdy rękawy były pozszywane służki zajęły się jej włosami. W pewnym momencie wpadła hrabina.
- Służba wyjść! – powiedziała zimno, polecenie zostało wykonane natychmiastowo, jedna ze służek omal się nie wywróciła wybiegając, za co została spalona wzrokiem przez hrabinę. Lyonetta zadrżała, matka była w złym humorze. Horietta podeszła spokojnie, oglądając ja dokładnie od stóp do głów.
- Ja znam tą minę – powiedziała z uśmiechem i pokręciła głową.
- Aż za dobrze znam te zaciśnięte usteczka- powiedziała tym razem ostro, po czym złapała ją za włosy i przycisnęła do podłogi. Dziewczyna pisnęła cicho.
- Tylko cię ostrzegam droga córeczko... nie próbuj wykrętów, dla wicehrabiego masz być miła, jeśli go do siebie zrazisz, to sobie inaczej porozmawiamy...zrozumiano?
Dopiero, gdy przerażona Lyonetta kiwnęła głowa, pościła ją. Nagle wstała uśmiechnęła się czule i pogłaskała ją po włosach. Upokorzenie było tak wielkie, iż przez chwilę nie miała siły podnieść się z podłogi. Tym razem również udało jej się nie rozpłakać, bezradność zastąpiła wielka flustracja. Jak ona może mnie tak poniżać? myślała, drżały jej ręce. Miała ochotę coś zrobić, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała.
- Wyglądasz jak księżniczka, kocham cię moja córeczko –spojrzała jej w oczy, po czym wyszła. Służki chciały pomóc wstać Lyonecie, lecz ta odepchnęła je. Dość już miała upokorzeń. Wstała o własnych siłach od razu poszła do kapliczki, pomodlić się, a modliła się długo.

***

Wieczór przyszedł niezwykle szybko, goście i grajkowie wypełnili już salę. Zjawił się nawet wujek Edmond z piękną małżonką Catheriną oraz odwieczny przyjaciel rodziny, szlachetny [bSir Edward de Polois[/b], który podobno liczył tylko na zaspokojenie chuci po uczcie. Byli również rycerze, którzy od jakiegoś czasu zamieszkiwali ich zamek. Ci ze smutkiem opijali się winem, tracąc całkowitą nadzieje na szybkie wzbogacenie się. Horietta postarała się o dyspensę od samego biskupa, nie wszyscy jednak z tego skorzystali. W szczególności Bordoux de Chinon, który skusił się jedynie na ogon bobra.
Różnokolorowe, bogate zadziwiały swym misternym wzornictwem. Hrabina Catherina, jak zwykle, przesadziła z ilością ozdób, co wywołało poruszenie u niektórych dam. Ta jednak nigdy nic sobie nie robiła z takich zachowań. Niektórzy goście pochowali swoje noże i łyżki, widząc, że czekają na nich przy talerzach. Edward de Polois wolał jednak korzystać ze swojego.


Rochelle często zerkał na Lyonette, która za każdym razem odwracała wzrok. Piła tylko wodę, cały czas pamiętając i respektując post, jako jedna z nielicznych.
Siedziała trzymając głowę dumnie do góry, jak na hrabiowską córkę rodu Saumur przystało. Usta jej drżały, kiedy rozmyślała o tym momencie, który musiał nadejść.
- To nie może się tak po prostu stać – pomyślała ciągle mając nadzieje, że zaraz czar pryśnie i będzie tak jak dawniej. Matka, która wcześniej jeszcze umyła ręce w wodzie rumiankowej. Wstała, uciszyła muzyków i poprosiła gości o wysłuchanie. Chwila przyszła. Lyonetta zbladła.

- Szanowni goście i wierni wasale rodu de Saumur. Kiedy mój szlachetny pan małżonek odszedł podczas bitwy, mogło się wydawać, że nasza rodzina nie podniesie się z tej straszliwej straty. Ale oto los zesłał nam przyjaciela i opiekuna, szlachetnego wicehrabiego Rochelle. Jego powaga oraz oręż powstrzymał naszych wrogów, kiedy czyhali na nas, a jego uprzejma opieka, jakże rycerska, nakazująca wspomaganie niewiast, pozwoliła przetrwać najtrudniejszy okres.
Rochelle wstał kłaniając się, a pierścienie na jego palcach błysnęły odbitym blaskiem świec i jaśniejących pochodni. Roznosiła go duma, nawet tego nie ukrywał.

- Dlatego nie ma dość słów, żeby podziękować temu szlachetnemu mężowi za jego czyny. Nie zdołamy się wywdzięczyć, lecz wprost przeciwnie, chciałam prosić o jeszcze więcej. Zdecydowałam, bowiem powierzyć mu opiekę nad moim największym skarbem, Lyonettą, która w przyszłości odziedziczy te ziemie. Krew mojej córki to krew dawnych panów tej ziemi, krew wicehrabiego należy zaś do człowieka najszlachetniejszego na ziemi, tudzież pana z panów od wielu lat. Wskazanym jest, więc połączenie obydwojga, by wspólnie odtąd żyli, jak mąż i żona budując szczęście i potęgę obydwu rodów. Nie pozwala nam żałoba odpowiednio wystawnym balem uczcić ten fakt, ale w waszej obecności, goście i wasale domu de Saumur, ogłaszam ich narzeczonymi – podała zesztywniałą nagle rękę Lyonetty wicehrabiemu, który wstał uśmiechając się z dumną pewnością siebie.
- Złość się, złość, gąsko. – szepną jej do ucha – Niedługo będziesz moją żoną, chcesz czy nie i wtedy pokażę ci, gdzie twoje miejsce. Czekaj, więc, bo albo okażesz się uległa i wdzięcznie przyjmiesz z sercem pełnym pokory tego, którym cię los łaskawie obdarza, albo lepiej byłoby ci już być najlichszą czeladną dziewką, czy mniszką na odludziu niż moją żoną. Zostaniesz nią, czy chcesz, czy nie i cokolwiek ci się podoba, będziesz mi posłuszna, bo nie oszczędzę, ani twej pięknej buzi ani pleców. Rozumiesz?
Te słowa nie były wypowiedziane ze złością, czy niechęcią. Wprost przeciwnie, z najwyższa obojętnością człowieka, który wie, ze może coś zrobić i zrobi to bez mrugnięcia okiem, jeżeli akurat tak mu się zachce. Lyonetta zastygła przez chwilę w bezruchu. Ze złością złapała za kielich z winem i chlusnęła jego zawartością w twarz Rochelle'a. Następnie zerwała się i odeszła od stołu. Wiedziała, że zapłaci za wszystko przed matką, w tej chwili było jej wszystko jedno. Ojciec... jak ona w tej chwili zatęskniła za swoim ojcem, on nigdy by się na cos takiego nie zgodził.

***

Sobota 19 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Parfaita

Od samego już rana pakowano rzeczy hrabianki. Specjalnie grymasiła, aby przedłużyć całą akcje. Matka kazała jej wybrać tych, którzy mają jej towarzyszyć. Bez namysłu wskazała piegowatego Rona i kilku ze swojej straży przybocznej. Ale matka nie pozwoliła, by było ich tak mało.
- Kto jeszcze? Może Enrico de Sept Tour- pomyślała, lecz zawahała się chwilę. Prawie go nie znała, ale miała pewność, iż będzie służył tylko jej i jeśli mu zapłaci, nie doniesie nic matce. Poza tym, bez jakiegokolwiek powodu - uratował ją! Lyonetta cały czas o tym pamiętała. Mógł przecież nie ryzykować życia. Oddać ją w ręce oprawców przy tym zarobić. Mógł wszystko, a przecież przyprowadził ją bezpiecznie do zamku...


***

Poniedziałek 21 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Anzelma

Tylko co słońce wstało leniwie zza horyzontu, to zaraz schowało się za chmurami. Było zimno i zaraz zaczęła się ulewa. Świat tak jakby się rozmył cały, przykrywając wszystko milionami kropel...płakał wraz z nią i miał płakać przez całą drogę.



Pomimo nalegań Horietty, Karol nie zgodził się przełożyć wyjazdu na dzień następny.

Tuż przed samym wyjazdem, Lyonetta zarządziła, aby rozpakować, dopiero co załadowane kufry. Chciała sprawdzić, czy aby wzięła swój ulubiony jeździecki kaftanik. Po godzinie kaftanik odnalazł się cały i zdrowy, a Rochelle nie ukrywał poirytowania. Chciał już ruszać, nawet zostawiając rzeczy dziewczyny.

***

Siedziała sztywno, nie mogąc uwierzyć, że jedzie właśnie do włości Rochelle'a. Od czasu do czasu spoglądała na Rona, który uśmiechał się od niej, pocieszająco i zarazem bezradnie. Jakby jego wzrok mówił: Musimy wytrzymać, wszystko będzie dobrze. Ale wcale nie miało być dobrze. Jej życie miało właśnie zmienić nie do poznania.
A ona posłusznie jechała teraz, jakby zgadzając się na wszystko. Zmokła, ubrudziła swoją suknię. Tym razem błogosławiła deszcz, dzięki niemu nikt nie spostrzegł, że płacze. Czym sobie zasłużyła na taki los? Co zrobiła takiego strasznego? Bóg musiał mieć powody, aby pozwolić na taki zbieg wydarzeń. Jak może pozwolić tak cierpieć człowiekowi? Lyonetta nie mogła tego pojąć. Nigdy nie mogła. Widocznie szeroka droga nie była jej przeznaczona. Nie mogła nic na to poradzić. Wschodząca bezradność coraz bardziej okrywała ciemnością jej duszę. Miała ochotę zmienić się w deszcz i pozostać na wieki wolna. Rozpływając się w jakiejś rzece, popłynąć, zniknąć , przepaść w otchłani nicości. Zatracić się w marzeniach i wzlecieć gdzieś wysoko, tam gdzie lecą ćmy. Razem z nimi przepaść w mroku i pozostać zapomnianą. Byle tylko nie jechać dalej...
Jednak nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek mogło coś się zmienić.

Padało nieustannie, tak jakby deszcz usłyszał jej myśli i niebo cierpiało razem z nią. Błogosławione krople okryły całą okolice. Błoto coraz bardziej przeszkadzało obładowanym wozom. Konie wychodziły z siebie, aby ciągnąć je dalej, ale nikt już się nie zdziwił kiedy na dobre ugrzązł. Służba musiała pchać. Przeklinając i grzęznąc w brunatnej mazi, pchali z całej siły popędzani krzykami Rochelle'a, który nie szczędził ostrych słów.

***

Wieczór nadchodził coraz szybciej, Lyonetta podziwiała niezwykłe barwy jakie malowało na pożegnanie słońce. Tak jakby w tym momencie kolorami chciało nadrobić całodniową nieobecność. Przeprościć wędrowców za ciężką drogę.


Dobrze znała te tereny nie raz bywała tutaj z ojcem. Niedaleko mieścił się ubogi klasztor Benedyktynek. W samym centrum stał sporych rozmiarów kościół i zakrystia, dookoła których wznosiły się skromne chatynki. Zakon posiadał mały ogródek warzywny, staw rybny oraz barcie. Siostry bowiem dodatkowo zajmowały się pszczelarstwem. pozyskać cenny wosk, na który nie było je stać. Całość ogradzał porośnięty bluszczem mur, odgradzał świata zewnętrznego i pozwalał na umacnianie więzi wspólnoty.




***


Karczma „ Pod Dębem” była dość przytulna, przynajmniej wyglądała tak z zewnątrz. Psy rozszczekały się na przywitanie nowych gości. Zaraz w drzwiach pojawił się wąsaty karczmarz.
- Witajcie! Urągam się do stóp jaśnie wicehrabiego! Jestem wielce zaszczycony pańskim przybyciem, serdecznie zapraszam do moich skromnych kątów, miejsca starczy dla wszystkich – Kłaniając się mówił nieudolnie ukrywając zakłopotanie, po czym znikną we wnętrzu. Lyonetta marzyła o czymś ciepłym do picia, przemarzała na kość, zresztą nie tylko ona. Ron, także kichał od czasu do czasu, podobnie jak niektórzy ze służących.
Konie zostawili w stajni. Niestety trochę przeciekała, to też siano nie było najsuchsze. Zrobiło się bardzo żal Grzmota, ale nawet dziurawa stajnia, stanowiła lepsze schronienie, niż pozostawienie na dworze.


***


Lyonetta podjęła decyzję. Czas było zrobić ten ostateczny krok, wymagający odwagi, odwagi, której jej tak często brakowało. Ostatnie wydarzenia przytłaczały ją. Najpierw śmierć ojca, szaleństwo matki, a teraz zaręczyny... Nie mogła się pogodzić z powolnym zatraceniem, z wydzieraniem z jej duszy, tego co najlepsze. Stała właśnie przed drzwiami Rochelle’a, była już pewna. Zapukała i nacisnęła klamkę.

- Mam dla pana wiadomość – powiedziała chłodno, nawet na niego nie patrząc.
- Ależ myszko, nie musisz już mi mówić na pan, jestem Karol, podejdź tu do mnie, usiądź droga narzeczono. Może winka? – zaprosił ją gestem i uśmiechnął się perfidnie.
- Wstępuję do klasztoru... – powiedziała stanowczo
- Nie możesz...należysz już do mnie – zaczął się śmiać
- Idę! Nie należę do nikogo! – stwierdziła krótko i wyszła. Pobiegła natychmiast do Enrica
- Szykuj konie, wyjeżdżamy, na dole opowiem wszystko...jak skończysz, proszę, przyjdź po mnie na górę – powiedziała nieco drżącym głosem. Bała się, ale jednocześnie była z siebie dumna. Odważyła się na ten ostateczny krok, w końcu będzie wolna, na wieki wolna, niezależna przynajmniej od Rochelle’a. Cieszyła się po raz pierwszy od tak długiego czasu, była po prostu szczęśliwa. Ruszyła do swojego pokoju, ubrać się ciepło i spakować kilka drobiazgów.
W pewnej chwili drzwi uchyliły się.
- Enrico? - odwróciła się, wstrzymała oddech, do pokoju właśnie wszedł Karol de Rochelle. Spojrzał za drzwi upewniając się, że nikt nie nadchodzi, a następnie je zamknął.
- Co pan tu robi? Nie mam ochoty na rozmowę, jestem zmęczona... – próbowała go zbyć, lecz wicehrabia puścił jej słowa mimo uszu. Szedł w kierunku dziewczyny nie odrywając od niej wzroku. Nawet z daleka śmierdział gorzałką. Lyonetta siedziała sztywno, ale w jej sercu coraz bardziej narastał niepokój. Patrzyła na drzwi, czekała na Enrica. Przecież zraz się zjawi? Będzie tu lada moment... myślała
- Będziesz mnie słuchać, czy ci się to podoba, czy nie – powiedział zimno, mierząc ją lubieżnie wzrokiem. Zadrżała, rozglądając się niespokojnie dookoła. Gdzie jest Enrico? Raptownie wstała i odeszła na drugi koniec pokoju.
- Proszę wyjdź... – wskazała na drzwi.
- Nie bój się mnie... – znów podszedł, Lyonetta się cofała aż poczuła za plecami ścianę. Rochelle zagrodził jej drogę, następnie położył rękę na jej taili, delikatnie przesuwając po fałdach sukni. Odskoczyła, próbowała się wyśliznąć, lecz ten złapał ją silnie za ramiona i przycisnął do ściany. Na chwilę straciła oddech. Zaczął całować po szyi, a potem podciągną spódnice. Krzyczała, starała się odepchnąć. Trzęsła się cała, była przerażona, a Enrico nie nadchodził. Gdzie on jest? Ratuj! Wiła się i próbowała uciec, ale nie sposób było się wyrwać spod niedźwiedziego uścisku wicehrabiego. Poczuła jego szorstką dłoń na udzie. Nie! Krzyczały jej myśli, kiedy zaczął dobierać się do halki. Zaraz...zaraz stanie się. Rzuci na łóżko i.... Złapała za dzbanek. Walnęła z całej siły Rochelle'a w głowę.

- Enrico! - krzyknęła i zaczęła uciekać nie oglądając się za siebie. Biegła przerażona ile miała sił. Byle jak najdalej, byle tylko daleko stąd. Nie czuła nawet chłodu nocy, chociaż biegła na bosaka. Nie czuła też, kiedy szorstkie, nieregularne kamienie raniły jej stopy. Była w szoku. Widziała tylko, gdzie mniej więcej jest klasztor. Tam mogła być bezpieczna.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 02-02-2009 o 17:48.
Asmorinne jest offline