Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-02-2009, 21:39   #6
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
21 kwietnia 1337, św. Anzelma, poniedziałek

Wyjechali. Zmęczone oczy wpatrywały się w pozostawiony za plecami zamek Saumur. Mury starej kamiennej twierdzy, nizane przez poranne promienie słońca wyglądały prawie że ładnie. Czy dobrze zrobił, że zgodził się na to wszystko? Socrebleu! Przede wszystkim chciał spokoju, tymczasem znowu, był o tym absolutnie przekonany, wpakował się w kabałę. Ale kiedy Lyonetta poprosiła go i suto opłaciła, by był jej ochroną? Hm, wtedy nie odmówił. Nawet rozumiał ją. W jej mniemaniu Sept Tour mógł reprezentować obcą część świata. I to stanowiło o jego przydatności. Wszystko, co bliskie, ją zdradziło, zostawiło, sprzedało, natomiast to co obce było, o ironio losu, życzliwsze i bezpieczniejsze … przynajmniej zostawiało odrobinę niepewnej nadziei. Ponadto niedawno wyciągnął ją z opresji, chociaż wcześniej sam bezwiednie pomagał założyć sidła, w które miała zostać schwytana.

Póki co przyjął więc służbę u dziewczyny. Dlatego właśnie siedział na koniu i najpierw cieszył się pięknym porankiem, a potem mókł, gdy śliczne słońce zmieniło się w niemile zacinający deszcz.


Nie pomagała nawet peleryna z kapturem. Wprawdzie jej dobrze wyprawiona cielęca skóra nie przemakała, ale w zmieniającym kierunek wietrze krople deszczu dostawały mu się za kołnierz, wpadały do butów, zalewały oczy. Jechał więc i przeklinał, choć pewnie nie tak, jak służba, która raz po raz musiała zeskakiwać z koni i brodząc w błocie popychać ciężkie wozy wypchane po czubki wyprawką Lyonetty. Wściekli i przemoknięci pachołkowie na nią właśnie kierowali swoją cichą złość, przeklinając pod nosem tak, by nie usłyszał tego nikt ze szlachty.

Matka Lyonetty nie była chyba zadowolona z decyzji córki, co do zatrudnienia Enrico. Wezwany w sobotę na posłuchanie Sept Tour musiał się gęsto tłumaczyć hrabinie, która może była szalona, ale bynajmniej nie głupia. W postanowieniu Lyonetty wyczuwała podstęp i za wszelką cenę chciała zlikwidować w zarodku ewentualną intrygę. Enrico o żadnym podstępnym planie nie wiedział. Dość szczerze odpowiadał na pytania Horietty uważając tylko, by nie wspominać zanadto o powodach, dla których znalazł się w tych okolicach. Mówił też na tyle ogólnie, by nie wiązać sobie specjalnie rąk. Już bowiem wcześniej postanowił, że jak najszybciej wyjedzie z tych ziem i uda się na północ. Ponadto prześladowała go twarz dziewczyny. Widział ją, tak jak oblicze swojej zabitej małżonki i był przekonany, że to niechciane małżeństwo doprowadzi tylko do kolejnej tragedii. Och, nie był przeciwnikiem ustalania związków pomiędzy rodami. Tak robili wszyscy, a miłość … miłość była wyjątkiem zarezerwowanym tylko dla tych, którzy mieli niezwykłe szczęście. Ich związek z Elanor też wynikał z umowy, a przecież jakoś przywiązali się do siebie. Może nie czuli tego, co opisywały pieśni śpiewane przez prowansalskich trubadurów, ale było im razem dobrze. Miło budzić się świtem spoglądając na wznoszącą się w miarowym oddechu pierś żony, czuć jej spokojny oddech i ciepłą dłoń, którą przez sen składa na mężowskim boku, patrzeć na wzrastające dziecko w jej rękach, cieszyć się jej radością, iść wspólnie ulicami miasta zaglądając na kupieckie stragany … Spokojne, radosne szczęście zadowolonej rodziny, cieszącej się drobiazgami.

Ale … ale jasny gwint! Przecież oddawać Lyonettę Rochelle'owi to byłoby, jak oddawać młodą gołębicę jastrzębiowi. Tu nie tylko nie mogło być miłości, ale nawet prostego, przynależnego żonie szacunku i przywiązania. Przymykał oczy, chciał uciec, ale zwyczajnie szlag go trafiał, kiedy myślał, że ta dziewczyna będzie służyć dumnemu paniczykowi za materac, a potem, kiedy ostatecznie przejmie jej dobra, potraktuje ją jak śmiecia, który się wyrzuca, gdy jest już niepotrzebny. Czyż to mało wypadków się zdarzało? Nie znał Rochelle'a, ale nawet z tych kilku spotkań i obserwacji dostrzegał w nim kogoś złego – osobę samolubną, bez zasad i honoru.

Tymczasem jednak wrócił znowu pamięcią do chwili, kiedy stał w komnacie hrabiny zastanawiając się, co powiedzieć i do czego zmierza ta kobieta o niebezpiecznie wykoślawionym umyśle.

- Jak pan znalazł się na drodze przed zamkiem? - Spytała go z wyraźnym zainteresowaniem. Siedziała na wysokim krześle głaszcząc ciemnobrunatnego kota wyciągniętego z lubością na jej kolanach. Uśmiechała się wyglądając przez chwilę prawie ze normalnie.
- Pochodzę, wasza wysokość, z Rodos, gdzie stawialiśmy czoło muzułmańskiej napaści przewodzeni przez rycerzy joannitów. Spędziłem tam wiele lat, ale wreszcie zatęskniłem za zielonymi polami ziem Franków i przybyłem do Marsylii. Stamtąd udałem się na północ poszukując swojej szczęśliwej gwiazdy, która pozwoliłaby mi pokazać swoje umiejętności.
- I myślisz, że znalazłeś ja w postaci mojej córki
? – Prychnęła.
- To się objawia zazwyczaj dopiero po rezultatach, wielmożna hrabino – odparł twardo.
- Pragmatyk. Interesujące. Lubię takich. Rzeczywiście, czyn śmiały od głupiego najłatwiej poznać po efekcie. Ale ale … czy miał pan coś wspólnego z najemnikami, którzy chcieli napaść na moją córkę? - Zapytała z nagła zaciskając dłoń na kociaku, który nagle przestraszony miauknął przeraźliwie, a potem zeskoczył z kolan swojej właścicielki i schował się w kącie pod dębową ławą.
- Tak, zabiłem niektórych z nich. To sprawia, że miałem z nimi bardzo wiele wspólnego.
- Zabił pan, ot tak? Ilu?
- Nie, madame, nie ot tak. Nigdy nie zabijam ot tak, bo zbyt wiele widziałem trupów oraz kalek, żeby traktować lekko te sprawy. Zabiłem kilku, bo musiałem, bo ścigali dziewczynę. Nie lubię, kiedy gromada mężczyzn ściga samotna niewiastę. Nie raz miałem do czynienia z takim pościgiem i niejednokrotnie widziałem, czym się to kończyło. Służąc na Rodos mieliśmy do czynienia ze sporymi bandami zbójeckimi, zanim nie oczyściliśmy wyspy. To, co wyprawiali tamci nader podobne było do tego, co widziałem wczoraj. Dlatego nie mogłem i nie chciałem tego tak zostawić.
- Jest pan przystojnym mężczyzną
– hrabina nagle zmieniła temat składając wargi w łaskawym uśmiechu i podając dłoń do pocałowania. – Może wolałby pan służyć u mnie, niż u córki? Gwarantuje odpowiedni żołd i, po jakimś czasie, któż wie, do czego może pan dojść na dworze Saumur. Na pewno mamy coś, co mogłoby pana zachęcić, a czego nie zagwarantuje panu ani ona, ani jej narzeczony – jej usta dziwnie ułożyły się, jakby dawały buziaka komuś niewidzialnemu. O chwili jednak przybrały normalny wygląd, a hrabina kontynuowała.
- Pozwolę sobie nalegać. Taki wojownik jak pan zasługuje na coś wyjątkowego, albo na kogoś …
- Nie mogę, madame. Obiecałem pani córce, że doprowadzę ją bezpiecznie do zamku narzeczonego. Później chętnie rozważę wszelkie propozycje. Mogę też obiecać, że nie planuję służby u wicehrabiego
– odparł z kamienna twarzą.
- Czego ona chce? - Zastanawiał się intensywnie. Że może dać mu wiele, nie wątpił, ale że może go potraktować identycznie, jak nieszczęsnego Frederika, wątpił jeszcze mniej. Służył pod rozkazami mężczyzn, którzy mieli wśród podwładnych opinie dobrze urodzonych szaleńców. To nie były miłe wspomnienia. A szalona kobieta … hm to zapowiadać się mogło jeszcze gorzej.
- Wobec tego, niewątpliwie spotkamy się w Saumur. Wyjeżdżam bowiem jakiś czas po córce. Rozumiem, ze po jej weselu z Rochellem będzie pan wolny. Wtedy szczegółowo omówimy wszystkie warunki. Proszę jeszcze tylko powiedzieć, co pana sprowadziło na ziemie Samur?
- Przypadek, a raczej położenie, gdyż tędy prowadzi droga do Normandii.
- A przed chwilą mówił pan, że szczęśliwa gwiazda. Coś mi mówi, że może rzeczywiście pan ją znalazł, choć widocznie potrzebuje pan jeszcze trochę, by móc to dostrzec. Ale nie bądźmy aż tak niecierpliwi
– powiedziała do siebie - możemy poczekać, a ja obiecuję pomóc panu odkryć.
- Odkryć? Ale co, madame?
- Pańską szczęśliwą gwiazdę, Sept Tour. Pańską szczęśliwą gwiazdę. Tymczasem niech pan jedzie z córką i dobrze ją chroni, jeżeli taka wola, ale spotkamy się zapewne w zamku Rochelle. Mamy sobie wiele do powiedzenia. Daję panu nadzieję, mości Sept Tour, proszę się wiele spodziewać, jeżeli odpowiednio będzie pan wypełniał swoje obowiązki, które panu przydzielę na służbie.
- Obowiązki, madame?
- Och, przyjemne obowiązki. Niewątpliwie spodobają się panu. Nie wyobrażam sobie inaczej
.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż wreszcie Horietta z nagła wstała, powiedziała – Zgadzam się. Proszę również pamiętać, na co pan się zgodził - i jak gdyby nigdy nic wyszła.
- O co jej chodzi? - Zapytał się samego siebie pewnie setny raz podczas tej rozmowy. - Chciała mnie mieć? - Nagle przeleciała mu szalona myśl. - Niedoczekanie! Kolejny powód, żeby opuścić to miejsce, kiedy się tylko da. Lyoneccie, jak zostanie żoną tego zadufkowatego zbira i tak nie pomogę.

***



Nadszedł wieczór, gdy ociekająca wodą kawalkada dotarła na miejsce postoju. „Pod dębem” wydawała się całkiem niezłą karczmą. Solidna, piętrowa, z szopą, gdzie w razie potrzeby pachoły mogły spędzić noc, gdyby zabrało pokoi oraz stajnią dla koni. Wprawdzie ta nieco przeciekała, ale zawsze to lepsze niż bezduszne trzymanie wierzchowców na zimnej ulewie, kiedy samemu siedzi się przed kominkiem wcinając ciepłą zupę. Wreszcie chwila spokoju po paskudnej jeździe, która wszystkim w kość dała całkiem nieźle.

Sept Tour starał się trzymać w miarę blisko swojej podopiecznej nie bacząc na ostrzegawcze spojrzenia Rochelle'a. Wiele zrobić nie mógł, juści, narzeczony ma prawo porozmawiać ze swoją wybranką, nawet, jeżeli ta jest mu niechętna. Jednak jeżeli wykonałby jakiś nieprzystojny ruch … chociaż z drugiej strony … nawet, jeżeli Enrico zapobiegłby teraz agresji ze strony wicehrabiego, to czy nie odbiłoby się to na niej podwójnie, tylko troszkę później? Po prostu robił swoje starając się przebywać obok Lyonetty i dawać do zrozumienia Rochelle'owi, że póki nie powiedzą sobie dobrowolnego „tak” przed ołtarzem, drogę do dziewczyny ma zamkniętą. Miał przynajmniej nadzieję, że to wystarczy, bo inaczej … no właśnie, nie wiadomo co, gryzło go nieustannie. Jednak na szczęście na nic się nie zanosiło. Wszyscy pili, karczmarz się dwoił i troił licząc na niezłe pieniądze, jednocześnie zaś zdając sobie sprawę, że jak skrewi, za zarobek może otrzymać jedynie uderzenie pięścią, czy kopniaka. Przecież gromadzie zbrojnych nie mógł się przeciwstawić.

Spokojny w miarę wieczór nie zapowiadał niczego złego. Nawet gulasz zaserwowany przez karczmarza dla szlachty i ser z chlebem dla służby były całkiem znośne. Duża ilość piwa i wina mile rozgrzewała zziębnięte na deszczu członki. Pachołkowie radzi przedtem przeklinać świat zaczynali nawet grubiańsko żartować. Ten czy ów dał druhowi lekkiego kułaka, ktoś wyciągnął kości, inny znając nieco fletnię, zaczął grać, a jeszcze kolejny zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś zbereźną piosenkę. Większość jednak udała się do szopy spać, a dla kilku ważniejszych osób znalazłby się małe izdebki na piętrze. Sept Tour miał nocować z Ronem i kilkoma innymi ludźmi Lyonetty. Ona sama oraz Rochelle mieli osobne pokoje, a najważniejsi ludzie wicehrabiego dostali dwa wspólne, którymi musieli się jakoś podzielić.

Enrico to nie przeszkadzało, że musiał spać z innymi. Na obozowiskach nigdy nie miało się luksusu chwili samotności i spokojnej zadumy. Przyzwyczaił się do życia w gromadzie, jedzenia, spania, sikania. Nawet z dziwkami niekiedy załatwiali się po kilku, czasem po prostu robiąc to na jednym kocu w tym samym namiocie. Porównując z tamtym, zajazd i tak był luksusem. Potem jednak okazało się, że znalazła się jeszcze osobna klitka na poddachu i, jak powiedział karczmarz:
- Jeżeli dostojny pan nie ma nic przeciwko temu, żeby spędzić tam noc, to serdecznie zapraszam.

Dostojny pan” nie miał nic przeciwko temu i tak Enrico wylądował na swoim. Lecz nie dane mu było tym razem pospać na łożu. Zbyt spokojna, monotonna cisza wzbogacona jedynie o miarowy stukot kropel deszczu została przerwana. Obcasy kurdybanów zastukały na skrzypiących schodach, a sfatygowane drzwi nagłym zgrzytnięciem zaprotestowały przeciwko gwałtownemu wtargnięciu dziewczyny. Twarz miała zaciętą, a usta drżące. Wyraźnie zdenerwowana poleciła Enrico przygotowywać konie i zjawić się potem u niej.

Sept Tour miał na tyle doświadczenia, by w takich chwilach nie tracić czasu.
- Niech to szlag! - Myślał idąc szybko do stajni. - Co ten chędożony dureń wykombinował, że Lyonetta jest tak zdesperowana i przejęta? Najprawdopodobniej próbował nastać na jej cześć, a ja … kurde, powinienem machnąć ręką na jej polecenie i zwyczajnie czuwać pod drzwiami, dopóki Rochelle nie zasnął. A tak? Szlag! Szlag! Szlag!


Czarny konik Lyonetty przebierał kopytem protestując przeciwko narzucaniu siodła po tak ciężkiej drodze i to wieczorem.
- Czyś oszalał? Jechać na noc? Zaraz po deszczu? - Mówiło jego spojrzenie.
- Ano trudno – wyjaśnił mu niczym człowiekowi – czasem tak trzeba, kolego. Mi się także nie chce, ale cóż … - usłyszał czyjeś kroki. - To pewnie Ron – zdołał jeszcze pomyśleć odwracając się. Potem nagły ból głowy i ogarnęła go ciemność.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 02-02-2009 o 13:21.
Kelly jest offline