Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2009, 14:14   #5
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Na Rozdroże ciągną strudzeni wędrowcy.

Tu pod powałą wisi model samolotu, ususzony krokodyl i maski. Alisadair kocha maski. Twierdzi, że każda z nich przedstawia jego, w kolejnych wcieleniach, dla kolejnych magów, którym towarzyszył od początku świata, od kiedy pierwszy mag nakreślił wizerunki zwierząt na ścianie jaskini i pieśnią prosił, aby przybyły na tereny łowieckie jego plemienia. Czasami się zastanawiam, dlaczego powiesił obok masek krokodyla, ale wolę nie pytać. Alisdair nie wykona kolejnej maski, bo nie będzie towarzyszył następnym magom. Po drugiej wojnie światowej, kiedy jego mag zmarł na zapalenie płuc w obozie przejściowym, Alisdair przybył do Umbry i oparł się chęci powrotu.

- Nie chcę. Już nie potrafię - powiedział mi wtedy.

Z drzewa, które rosło na rozstaju dróg, zbudował tę karczmę. Nie ściął drzewa. Sprawił, że rozrosło się, zawierając w sobie kolejne pomieszczenia. Rozdroże gościło duchy i magów. I takich jak ja, którzy czekali, aż ich podopieczny otworzy oczy na tajemnicę.


- Gabbeh, śpisz? - Isadora nachyla się ku mnie. Jej delikatna twarz jak zwykle nie wyraża niczego.
- Nie, zamyśliłem się tylko.
- No to dawaj, pula na stole, karta w grze.

Tak, to właśnie robimy. My, przewodnicy. My, natchnienie Przebudzonych. W karczmie na końcu świata, wszędzie i nigdzie, gramy w karty i kości. Dym snuje się pod osmolonym sufitem, który jest żywym drzewem, z wnęki płynie dzika muzyka, ktoś z zebranej u Alisdaira menażerii zaraz ruszy w tany.


My gramy.
Isadora i ja przegrywamy do Psiogłowego. Col Tom Blue spasował, gdy Psiogłowy się dosiadł i już tylko obserwuje.
- Zastanawiam się, czemu z nim grasz. Wiesz, że jest spaczony?


No co ty nie powiesz, Col? Sam nie wiem, czemu gram z kimś, kto doprowadził swego maga do upadku. Pewnie z nudy to robię. Długie dni czekania na Marię ciągną się jak umieranie. Czas nie płynie, czas ciecze po kropli. Jedna za drugą, jedna za drugą, z coraz dłuższymi przerwami pomiędzy. Każdy błysk w jej oku budzi wiarę, że to już, by za chwilę kolejny gest zgasił moje nadzieje. Nie mogę tego znieść, choć nigdy nie brakowało mi cierpliwości. Dlatego siedzę Na Rozdrożu, piję i gram. Nawet z awatarem Nephandi.

- Igrasz z ogniem, Gabbeh. - Isadora składa karty w perfekcyjny stosik. - Ja pas. Bawcie się sami, panowie.
- To nie zabawa, laleczko - warczy Psiogłowy. - Tchórzysz, czy grasz dalej? - celuje we mnie pazurem. Cienie na twarzy Isadory tańczą. Col kładzie mi błękitną rękę na ramieniu.
- Odpuść, napijmy się.

Wiem, czym jest zło. Widziałem je wiele razy, i dobrze wiem, że czasami rodzi się nie głębokich pragnień, ale z bezmyślności.
- Pas - składam karty i wstaję.
- Jednak tchórzysz.
- Nie interesuje mnie nic, co mógłbym od ciebie wygrać.
- Nie? - śmiech Psiogłowego odbija się echem po karczmie. Widzę-czuję, że Alisdair sięga pod bar po pałkę. - Postaw swojego maga. Ja postawię swojego. Kto wygra, bierze obydwoje.

Waham się, i on to widzi. Psy czują zapach niezdecydowania. Myślę o jego magu, którego los może odwrócić jedna karta. Myślę o Marii, jej głosie i szczupłych dłoniach, o Marii spadającej w szaleństwo i ciemność.

- Nie.
- Tchórz.

Tak, jestem cierpliwy. Tak, w największym zamęcie i zawierusze zawsze zachowywałem spokój. Ale nie zawsze, muszę to przyznać, potrafiłem odpuścić.


Skaczę na Psiogłowego przez stół. Col krzyczy, Alisdair biegnie ku nam z pałką w jednej ze swoich czterech rąk. Tłukę pięścią w śmiejący się pogardliwie pysk i jest mi dobrze.

Alisdair wlecze nas obydwu na zewnątrz, ciska w błoto.

- Żebym was tu szybko nie zobaczył, bo nie zdzierżę.
- Jaki dumny, jaki uparty - Psiogłowy wstaje z ziemi, otrzepuje się jak mokry kundel. - A taki przegrany.
- Spieprzaj - charczę.
- Spotkamy się jeszcze, Gabbeh.
- Będę miał wtedy kaganiec, którym zamknę ci pysk, śmieciu. Spieprzaj.
Psiogłowy znika we mgle, mnie podnoszą wiotkie ręce Isadory.
- Przegiąłeś pałę tym razem, przyjacielu. Było warto?
- Owszem. Spróbuj kiedyś.
Twarz Isadory jest gładka i pozbawiona uczuć. Ale w pocałunek, który wycisnęła mi na policzku, przywiódł wspomnienie dawnej Isadory, wesołej i figlarnej towarzyszki celtyckich magów. Wszyscy się zmieniamy.
- Wracaj do siebie. Jak ona się nazywa?
- Maria.
- Dobre imię, Gabbeh, dobre.

W domu nie palą się żadne światła. Cisza i ciemność. Tylko mżawka bębni o blaszany dach.
Nie ma jej. Nie ma Marii.
Strach ściska mi gardło. Nie czuję jej. Zgubiłem moją księżniczkę.

Na platanie mokry gawron stroszy pióra, układa się do snu. Przymykam oczy i patrzę. Powolne, stateczne istnienie drzewa, szybkie i pospieszne światełka robaków, które toczyły drzewo. I jasny, oślepiający błysk świadomości gawrona.
- Dostojny? Czy widziałeś moją towarzyszkę?
Opisuję Marię. Gawron słucha. W końcu rozwiera dziób.
- Nie ma jej. Pojechała. Błyszczącym wyjącym śmierdzącym.
- Samochodem?
- Kraa?
- Gdzie?

Biegnę. Mżawka układa się we wzory, pradawne znaki dawno zmarłych magów.
To dzisiaj. To stanie się dzisiaj.
 
Asenat jest offline