Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-02-2009, 23:41   #9
Asmorinne
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
- Skończyło się. - Rochelle leżał brocząc krwią. -To naprawdę koniec.
Wtuliła się w ramiona Enrico, czuła jego ciepło, czuła jeszcze napięte mięśnie po walce. Dopiero teraz była bezpieczna.- Skończyło się.
Mówiła sobie w myślach pocieszająco. Nie ukrywała łez. Nic nie miało znaczenia. Nawet spoglądające na to wszystko mniszki, którym najwyraźniej się to nie podobało. Liczyła się tylko ta chwila wyciszenia rozedrganych strun emocji...które nie mogły się uspokoić. Przytuliła go mocno, gdyż bała się go puścić. A jeśli to wszystko wróci? Jeśli coś się stanie? Jeszcze chwila. Wiedziała, że przyjdzie, że ją uratuje. Co z Rochelle’m? Spadła na jej głowę myśl, powodując wzburzenie niepokoju. Zaczęła się miotać. Musiała zobaczyć czy na pewno nie żyje...Enrico przytrzymał ją, mówiąc, że wszystko już dobrze, że już nic jej nie grozi. Uspokoiło ją to.

- Przepraszam... - przeszkodziła im niepewnie ksieni miała poplamiony habit krwią- Kim panienka jest? Kim byli tamci ludzie? Jest panienka ranna? Lyonetta okryła się szczelnie płaszczem, ciężko było jej teraz o tym mówić, za wcześnie jeszcze było dla niej. Mimo to odezwała się.
- Nazywam się Lyonetta de Saumur... nic mi nie jest
- [i]To pani ojciec to Jacques de Saumur...- [i]dziewczyna kiwnęła głową, próbowała zawiesić na czymś wzrok, przykryła twarz dłońmi.
- A kim był ten mężczyzna? – ksieni nie ustępowała
- To był... – głoś jej się załamał, nie potrafiła nic z siebie wykrztusić
- Możemy spędzić tu noc? – włączył się Enrico
- Tak oczywiście...rodzina de Saumur zawsze jest u nas mile widziana...

Jedna z zakonnic zaprowadziła ich do pustych cel. Na kolacje każdy otrzymał skromne jadło składającego się z białego sera, kaszy i chleba. Lyonetta nie mogła nic przełknąć, mimo licznych próśb i nalegań.

***

Księżyc skradał się za chmurami, zerkał od czasu do czasu jakimś skrawkiem swojego wielkiego oka na klasztor. Odganiał chmury, które już zbyt długo gościły na niebie. Gdyby dobrze się przyjrzał, ujrzał by nie mogącą zmrużyć oka Lyonettę, otoczoną ciemnością celi. Zobaczyłby również jej bladą twarz, która czujnie wypatrywała niebezpieczeństw. Może by zaświecił jaśniej... a może schowałby się za chmurami... może by nic nie zrobił, spoglądając tylko chłodnym licem, nie przejmując się niczym...jak zwykle...


Krzyk dziecka przeradzający się w miauknięcia kotów odbijał się od ścian. Oblał ją zimny pot.
- Co to było?
Dzwonienie łańcuchów...Zamarła. Krew płynęła przez drzwi, okrążyła posłanie. Dotknęła stóp, czuła jej ciepło, jakby pulsowała... Wstała raptownie i cofnęła się do kąta.. Znowu była w celi z mniszką, która przerażona wpatrywała się w przed siebie. Ktoś szarpał drzwiami. Otworzyły się. Wlała się mgła, która przerodziła się w dwóch wojaków. Stali w miejscu i uśmiechali się perfidnie. - Co zrobić? Dokąd uciec? -Rozglądała się bezradnie. Enrico! Próbowała krzyczeć, nie mogła. Napływało więcej krwi. Czuła ciepło na udzie. To ręka Rochella, która wynurzyła się z czerwonej mazi. Jakaś zmieniona, wykrzywiona i porośnięta brodawkami...Nie mogła krzyknąć, nie mogła nawet się poruszyć...

Krzyk...ale nie jej...jakoś obcy, wręcz zwierzęcy... paniczny, pierwotny. -To sen?

Wszystko zniknęło. Była z powrotem w mrocznej celi. Poczuła chłód, koc leżał posłaniu, a ona sama na zimnej podłodze. - To był sen? - Pytały się jej myśli, a ona nie mogła dać im odpowiedzi...
Usłyszała jakieś kroki. Zbliżały się. Znieruchomiała. Przeszły i oddaliły się powoli. Odetchnęła. Nie wytrzyma tu dłużej, wciąż się bała. Spoglądała tylko z przerażeniem na drzwi. -A jeśli powróci? A jeśli nawet po śmierci nie da jej spokoju?
Zerwała się i pobiegła się do celi Enrica, dzielił ją z Ronem i dwójką pozostałych. Również nie spał. Tak jakby na nią czekał.

- Mógłbyś... - ciężko było jej to wyrazić – popilnować mnie? Nie czuję się tu bezpiecznie. W każdej chwili mogą się zjawić ludzie Rochelle’a... – wyszeptała by nikogo nie zbudzić. Tak naprawdę, nie bała się jego ludzi, tylko samego wicehrabiego. Nawet wymawianie jego nazwiska budziło w niej strach i odrazę. Enrico nie zawahał się ani chwili. Ruszył z nią, a potem przysiadł pod jej drzwiami od wewnątrz.
- Dziękuje...i proszę, nie mów nikomu...wiesz o czym... – powiedziała skrępowana kładąc się. Źle się czuła z myślą, że widział ją w takiej sytuacji , do tego przykro jej było skazując Sept Toura na takie niewygody.

***


Wstała przed świtem. Nie mogła już dłużej przebywać w tej ciasnej i ciemnej celi. Miała dość spoglądania na te nieregularne i stare ściany. Enrico siedział nieruchomo przy drzwiach miał zamknięte, zapewne zasną czuwając całą noc przy niej. Cicho próbowała się przemknąć, obok siedzącego na podłodze mężczyzny. Delikatnie uchyliła drzwi. Drgnął.
- Czyżbym go obudziła?- Spojrzała napotykając jego czujny wzrok.
- Czyżby jednak nie spał? - zastanowiła się.
- Witaj ... ruszamy do karczmy, powiedz, proszę, pozostałymLyonetta była ubrana w habit, na który zarzuconą miała pelerynę. Skierowała się w stronę wąskiego korytarza i weszła na górę.
Zakonnice nie spały, modliły się. Jedna przywołała ją gestem, aby do nich dołączyła. Dziewczyna pokręciła przecząco głową, musieli ruszać i jak najszybciej wrócić do zamku.

Lyonetta widziała zaspane, a przede wszystkim zmęczone oblicza swoich ludzi. Szczególnie rudego Rona, który raz po raz ziewał i przecierał oczy.
- Może mogłam dać im więcej czasu na wypoczynek? Nie wiadomo w końcu co nas spotka w karczmie...
Zamartwiała się przez chwile. Odchodząc podziękowała ksieni, która odprowadzała ich do bramy.
- Dziękuje siostro i przepraszam, że moja wizyta przysporzyła takich kłopotów. Ubrania zostawię w pobliskiej gospodzie. Rodzina de Saumur nie zapomni tej przysługi. Jak wrócę do zamku, poproszę matkę, aby przysłała kilku ludzi do naprawy zniszczeń.

Po drodze Lyonetta w pewnej chwili zamyśliła się. Ponownie wróciła do zdarzeń poprzedniej nocy...
Spojrzała na Enrica, widział ją wtedy. Próbowała osłonić, co tylko się da, próbowała coś zrobić. Czuła się niezręcznie z tą świadomością. Jakby nosiła ogromny ciężar, który trwale złączył się z jej ciałem. Szorstkie łapska Rochelle’a trzymały mocno. Czuła, jakby na ciele pozostawiło, przypalone piętno, poparzona skóra, której będzie się zawsze brzydzić. Nie zmyje już tego z siebie, nie wyrzuci z pamięci tych strasznych chwil. Strach. Wstyd. Gniew. Nigdy jeszcze nie odczuwała ich tak bardzo, jak wtedy... pamiętny dzień, który zostanie zaznaczony czarną stronicą w jej księdze życia. Mimo, tego że nie chce, będzie zawsze do tego wracać. Zawdzięczała mu teraz wszystko. gdyby nie on. Rochelle miałby ją na własność. Zupełnie nie wiedziała, jak ma mu podziękować? Co mogłaby zrobić, by okazać swoją wielką wdzięczność?

***

Dotarli na miejsce. Karczma nie różniła się niczym, od wczoraj. Jednocześnie jednak, wydawała się niedostępna, niebezpieczna, jak nigdy dotąd. Niepokoiła się, a musiała przecież zachować zimną krew. Tylko jak? W takiej chwili? Jej ludzie byli dla niej wsparciem, musiała dać z siebie wszystko, inaczej może im się coś stać, a tego by za nic w świecie sobie nie wybaczyła.

- Witam szlachetną hrabiankę - skłonił się jeden z ludzi Rochelle’a.– Ja w sprawie mojego pana, szukał panienkę wczoraj i nie wrócił.
- Wasz pan wkrótce wróci... macie czekać tu na niego... – powiedziała tak zimno, jak tylko umiała.
- A gdzie nasz pan jest? – zapytał inny wojak, uzbrojony był w potężny topór.
- Nie twoja sprawa... – rzucił Ron.
- A właśnie, żem moja! – krzyknął w odpowiedzi. Atmosfera powoli zaczęła się zagęszczać.
- Spokojnie, pan nasz wróci niebawem, słyszałeś hrabiankę... – powiedział inny z ludzi Rochelle’a. Lyonecie spadł kamień z serca, ruszyła na górę, Enrico nie odstępował jej na krok. Sprawdził najpierw pokój, w którym była jedynie służka Saumur. Kiedy spostrzegła hrabiankę, od razu poderwała się gwałtownie.
- Panienka! Gdzie panienka się podziewała, martwiła się ja ogromne!? Krzyki, wrzaski całą noc! Ki czort myślała! A to wojacy Rochellowe hulały! – powiedziała chuda blondynka .
- Ireno, przyszykuj mi strój do jazdy.
- A co, panienko? Wyjeżdżamy? A gdzie pan Rochelle? Lyonetta przygryzła wargi, aby nie wybuchnąć.
- Wyjeżdżam, a ty zostaniesz i popilnujesz moich rzeczy...
- Panienko! Panienka mnie tu samej nie zostawia... Proszę zabrać ze sobą, nie zniosę kolejnej nocy tu. Całe noc hałasowali czorty, drzwi mi chcieli rozwalić! Proszę mnie zabrać ze sobą... – Irena chwyciła ją za rękę. Lyonetta wyrwała dłoń.
- Zostajesz i to już postanowione, Ireno! I nie ma dyskusji! – prawie krzyknęła, miała ochotę ją uderzyć. Nie mogła znieść tych pytań, które uwalniały wspomnienia nocy...
- A co się stało panienko? Czy to ten Rochelle coś zrobił. Tak mu źle z oczu patrzy, ja wiedziałam, że to zły człowiek...Panienka mi powie...
Lyonetta stała sztywno, gdy Irena zręcznie nakładała jej suknię podróżną.
- A gdzie panienki rzeczy? Skąd Panienka taki habit wzięła?
- Przyjdą po niego mniszki...oddaj im – mówiła przez zęby, tak spokojnie, na ile potrafiła.
- Tak, oddam na pewno. Będę czekała na kogoś, zrobię co panienka sobie życzy...
- Zamilknij Ireno! – przerwała jej - Zostań tu, ktoś niebawem po was wszystkich przyjedzie.
Lyonetta wstała i nic więcej nie mówiąc wyszła z pokoju. Skinęła na Enrica, że jest już gotowa. Po czym razem zeszli na dół, gdzie już czekały konie. Ruszyli natychmiast ignorując pytania kilku ludzi Rochelle’a.

***

Stało się. Właśnie w siedem koni zmierzali do zamku, gdzie dotrą przed zapewne wieczorem. Tam będzie już bezpieczna.
- Ale co właściwie powie matce? Jak to jej wytłumaczy? A najważniejsze – jak ona to przyjmie? Czy się z pogodzi, a może wpadnie w histerię?
Lyonetta martwiła się o to, lecz miała nadzieje, że będzie wszystko dobrze, jakoś się to ułoży. Czy mogło spotkać ją coś gorszego od poprzedniej nocy? Był teraz z nią Enrico i inni jej ludzie, przy nich czuła się bezpieczna. Starała się więc do siebie złych myśli.

***

- Zjadł bym coś – powiedział jeden z wojaków Lyonetty do swojego kompana
- Za dwie godziny będziemy w zamku, na pewno dostaniemy coś do żarcia
- Ale wiesz ty, jak dziwnie słońce zachodzi ...w życiu takie zachodu nie widziałem
- Taa racja, ale mi to bardziej na łunę ognistą wygląda ... – zamyślił się Ron
- Pożar mówisz...
- Idioci, słońce zachodzi z tamtej strony – trzeci wojak wskazał przeciwny kierunek, klepiąc się w głowę. Ron spojrzał z niepokojem na Lyonettę.
- Jeżeli to pożar... to na pewno nie jednej stodoły... – stwierdził po chwili.
Spojrzeli na siebie, w ich sercach rósł niepokój dopuszczający najczarniejsze myśli.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline