Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2009, 19:35   #10
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację

Pobladła twarz Lyonetty kontrastowała z czerwienią ognia i szarością powoli zasnuwającego niebo dymu. Stali z boku i widział jak jej ręce drżą ściągając nerwowo wodze Grzmota, a usta szepczą bezgłośnie jakąś modlitwę. Znowu uderzyła konia piętą, jakby chcąc poderwać go do skoku, pragnąc rzucić się w potworne zamieszanie i dantejskie sceny rozgrywające się przed ich oczyma. I znowu Enrico złapał Grzmota za kantar i pokręcił przecząco głową.
- Tam jest moja matka! Moja matka, rozumiesz!
- I Reginald de Torres także
! - Wskazał na wysokiego mężczyznę. - On był dowódcą tych, którzy cię tam ścigali. A twoja matka obecnie pomocy nie potrzebuje.
- Skąd wiesz? Może właśnie w tej chwili jest tam w środku i jakiś mężczyzna
… - nie mogła dokończyć wypowiedzi łkając.
- Twoja matka, pani, jest hrabiną. To wszystko, co tu widzisz, to jej. Takich osób się raczej nie zabija, raczej bierze okup.
- Raczej
… - szepnęła patrząc przez gęste zarośla zagajnika, w którym byli ukryci na biegających ludzi, krzyczących, przerażonych, na skulone matki z małymi dziećmi na rękach, które przykucnęły czekając jakiego nienadchodzącego zmiłowania. Ogień powoli ogarniający dach jednej z wież oświetlał je wraz z zachodzącym purpurowo słońcem.
- Raczej – kiwnął głową podając jej rękę. Obydwoje zsiedli z konia i przysunęli się parę kroków bliżej, do skraju zagajnika. - Sama wiesz, że nie wiemy, co tam się działo, ale zazwyczaj, takie osoby są więzione dla okupu. Są bezpieczne, bo cenneSept Tour miał problem ze zwracaniem się do Lyonetty. Per "pani"? Po imieniu? Oczywistą, jedyna formą była ta oficjalna, ale po poprzedniej nocy … ponadto jakby nie było, teraz ona była jego podopieczną. Starał się utrzymać klasyczną etykietę, ale niekiedy, szczególnie właśnie w chwilach napięcia i niepewności, gubił ową „panią” podkreślającą jej wyższy status.
- Obyś miał rację – pokręciła głową niepewna i przygnębiona, ale po chwili - Ojciec Joseph – wyrwało jej się z jękiem. - Dlaczego tu stoimy? Co się dzieje? - Rzuciła do siebie nerwowo, jakby chciała kogoś oskarżyć, że jej świat nagle się zawalił. Tymczasem właśnie ten świat, rabunków, gwałtów, napaści był prawdziwy. Nie szklany klosz otaczający ją wcześniej. Teraz, kiedy zwróciła wzrok na podzamkowe sioło, na ociekających ludzi i kilkunastu najemników, z których jeden próbował przedziabać toporem starego, broniącego się krzyżem zakonnika. Jakiś wieśniak próbował go bronić drewnianymi widłami, ale co może taka zaimprowizowana broń w ręku chłopa, przeciwko mieczowi najemnika?


Nagłym ruchem objął ją, przytulając.
- Nie patrz na to.
- Na … muszę, to są moi ludzie, ja ich znam, ja powinnam być z nimi. Oni giną. Giną! Rozumiesz
? - Uczyniła ruch, jakby chciała ruszyć do przodu patrząc przez łzy na mnicha, któremu topór wbił się w czaszkę rozłupując ją jak arbuza trafionego kowalskim młotem. Wszystko trysnęło, potem zaś kolejny cios dobił biednego, zaskoczonego wieśniaka. Klasyczny, prosty, zostawiając go ze zdziwionym obliczem. Upadł, a obok niego leżeli inni, martwi lub rozpaczający nad swoimi bliskimi, jakby nagle zapomnieli, co dzieje się wokoło.
- Dlaczego? Dlaczego? Kim oni są? - Szeptała do siebie, do drzew, do Enrico z pretensją i wyrzutem rozpaczy do całego świata. - Czy to przeze mnie? Czy jestem taka zła? Gdybym wyszła spokojnie za Rochelle'a? Może by tego nie było – pytała się, jakby oderwana od wszystkiego. Podnosząc głos. Zaczynając krzyczeć.
- Uspokój sięEnrico szybko zatkał jej usta dłonią, a kiedy po chwili skinęła głową na znak, że rozumie powoli puścił. - To nie ludzie Rochelle'a. Mówiłem ci, tam jest de Torres. Nie wiem, kto go wynajął, ale Rochelle by ich ze sobą wziął do Saumur. Dlatego to ktoś inny. Może któryś z wasali, albo jakiś sąsiad, albo pospolici maruderzy? Bo to mało band się włóczy po naszej frankońskiej ziemi? Czasem gromadzą się w kompanie i nawet wynajęte przez kogoś robią co chcą. To nie twoja wina, a nawet gdyby to była ta świnia Rochelle, to także nie powinnaś mieć do siebie żalu. To bandyci są źli, to oni, a nie ty. Czy myślisz, iż gdybyś teraz wyszła, uratowałabyś cokolwiek? Wierz mi, że byłabyś jedynie dodatkowym łupem. Ci ludzie, służący, chłopi, oni mają szansę ocaleć, ty byłabyś po prostu porwana po prostu dla okupu.

- Szansę? Popatrz, co się dzieje. Enrico, oni mordują, mordują. Znam tych ludzi. Ten mnich, on mnie chrzcił, wiesz … chrzcił, a tego chłopca … służył u nas jakiś czas, a ten … a tego … a tamtą
… - oglądała z drżącymi rękami, niczym ilustracje w księdze zrobione przez zręcznego iluminatora. Jak nowe strony księgi, tak pojawiały się nowe sceny. Nowi ludzie, nowe wrzaski, nowe przekleństwa.
- Aaaa! - Ktoś uderzony mieczem krzyczał rozpaczliwie krwawiąc i trzymając się za zraniony bok.
- Kur … bierz … - wrzeszczał daleko jakiś najemnik, jeden z ludzi Torresa. Do ich uszu przez gwar, wrzaski, płacze docierały słowa jedynie mówione najbliżej. Wiele było urywanych, nie dających się całkiem rozróżnić.
- Szybciej! Szybciej! - Poganiał swoich jakiś wąsaty oficer na bułanym koniu.
- Za wieżą! Ucieka pin … - ktoś niezrozumiale krzyczał biegnąc. Końcówka była już w ogóle niesłyszalna, bo wrzeszczący mężczyzna wpadł za mury w bramę.

Obserwował tą sytuację okiem profesjonalnego wojaka, który bywał zarówno po stronie napastników, zdobywców, jak również przegranych obrońców. Gdy się wygrywało, można było szaleć do woli. Opadało napięcie, przeświadczenie, ze kolejny następny pocisk z murów może być tym ostatnim. Szaleństwo wylądowania się na tej drugiej stronie, która miała pecha. Mężczyznom było w takich sytuacjach łatwiej. Jeżeli dobrze sprawiali się podczas walki, najczęściej otrzymywali propozycję od zdobywcy. I wtedy prawie wszyscy przechodzili na stronę zwycięską. Z kobietami … no cóż, zazwyczaj miały pecha, chyba, liczono na zapłacenie okupu. Wtedy traktowano je jak każdego zakładnika. Enrico miał nadzieję, że właśnie tak się stało z hrabiną. Cóż, była jeszcze jedna możliwość. Zamek mógł napaść któryś z sąsiadów bynajmniej nie dla okupu, ale po to, by poślubić panią Saumur. Jako mąż mógłby kierować majątkiem, a hrabstwo ze wszystkimi swoimi apanażami, mimo że nie należało do szczególnie bogatych, było łakomym kąskiem. Nie tylko ilość akrów, ale tez strategiczne położenie na Loarze czyniło je atrakcyjnym dla kogoś na tyle zuchwałego, by rzucić wyzwanie królowi i odciąć francuskim kupcom tak istotną drogę transportu. O tym wolał jednak dziewczynie nawet nie wspominać. Przeżyła podczas tych dni pewnie więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Nie ma ich dużo? - Powiedział na głos.
- Co? - Wyrwało się hrabiance. Zawstydziła się widocznie, bo szybko poprawiła na. – Co mówisz? - Ona także nie używała jednolitej formy, czasem mówiąc przez „pan”, czasem „ty”.
- Nie ma ich zbyt wielu. Obserwuję od jakiegoś czasu licząc i może jest co najwyżej pięćdziesięciu, a może i nawet nie. Nie mieli prawa zdobyć tego zamku w normalny sposób.
- O czym ty mówisz?
- W pięćdziesiąt osób nie zdobywa się takiej fortecy, jak zamek Saumur. Nawet w pięć tysięcy byłby problem. Albo więc weszli podstępem, albo, co logiczniejsze, jako znajomi, którzy zaatakowali zamek będąc już w środku. Może zagrozili straży, iż zabiją twoją matkę i ta kazała im się poddać. Byłby to dobry sygnał, bo znaczyłby, ze twoja matka jest zakładnikiem, ale nic jej się nie stało. Widzisz, oni nawet nie próbują utrzymać Saumur. Niszczą i rabują. Jestem przekonany, że na dziedzińcu ładują wozy i będą próbowali odjechać za dwa trzy dni.
- Dlaczego? Skoro jest ich niewielu? Przecież normalnie w Saumur mamy ponad pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Jednak nawet, jeżeli ich zaskoczono, to przecież nasi wasale, okoliczna szlachta niewątpliwie przyjedzie. Może nawet już ktoś szykuje posiłki
– mówiła gorączkowo.
- Masz, pani, rację, ale nie ma chyba wodza, który zapanowałby nad zwycięskimi żołnierzami po zdobyciu zamku. Zazwyczaj daje im się kilka dni na … na robienie – urwał nagle nie kończąc zdania. On także nie kontynuowała. Przez chwilę stali nieruchomo.
- W nocy powinni … powinni być zmęczeni tym wszystkim. Jeżeli będziemy cicho, może się uda. Spróbujemy. Wezmę kogoś kto zna zamek, może Rona...
- Idę, nie powstrzymasz mnie
- powiedziała zdecydowanie. - Ja znam najlepiej zamek. Pójdę z tobą, nie powstrzymasz mnie – mocno chwyciła jego dłoń. Zacisnęła palce, że aż poczuł ból. - Muszę. Ci ludzie, ten zamek. Ja się tu urodziłam – mówiła szybko. - Widzisz, w tamtej komnacie – wskazała na jedno z okien w wieży. - Ponoć wtedy matka omal nie umarła, a nawet kiedy okazało się, ze przeżyje, była długo słaba. Przechorowała mnie, a nawet nie byłam chłopcem, którego tak pragnęli. Prawdziwym dziedzicem. Nigdy mi nie powiedziała tego. Dowiedziałam się od służby. A potem wychowywała mnie, pilnowała, dopóki, dopóki ... ojciec. Wtedy się załamała. Chciała być silna, wiesz, pewnie bardziej dla rodu niżeli samej siebie, a stała się taka … wiesz jaka. Ale nigdy nie zapomnę, że to ona wydala mnie na świat, jest matką. Nie mogę jej zostawić, nie mogę wam pozwolić iść samym. Co ja byłabym za córką? I tak narobiłam kłopotu. Teraz … teraz … naprawdę muszę – zwiesiła głowę.

- Niejedna córka nie powiedziałaby takich słów o rodzicach. Mogą być z ciebie dumni – skinął głową domyślając się, iż jeżeli się nie zgodzi to hrabianka może zrobić coś nieprzemyślanego. Mimo wszystko bezpieczniejsza była pod jego opieką oraz z czuwającym przy boku Ronem. Ten chłopak wydawał się naprawdę ją lubić. Zresztą nim także potrafiła owładnąć nuta sympatii do pięknej i dzielnej, choć doświadczonej przez los dziewczyny. Wcześniej myślał o odjeździe. Zresztą teraz także mógłby to zrobić, ale … ale nie chciał. Zamek, wrogowie. To była przegrana sprawa, a prawdziwi rycerze bronią tylko przegranych spraw, przypomniał sobie powiedzenie ojca. Jeżeli to prawda, był pewnie wielkim rycerzem, bo prawdziwie ważne rzeczy, to na czym mu zależało, jak najbliższa rodzina, upadały mimo jego usilnych starań. A teraz kolej na Lyonettę de Saumur?
- Na ciebie to nie przyjedzie – szepnął.
- Co powiedziałeś ... Enrico? - Zapytała wolno.
- Nic, to wiatr wieczorny śpiewa w szuwarach płacząc nad ziemią.
- Mądry wiatr
– powiedziała cicho. - Mądry, wie co trzeba robić.

***

Zagajnik olszyn znajdował się kilkaset kroków od zamku. Tuż za nim rozpoczynały się błonia, pola, chałupy podgrodzia. Tak było mniej więcej z każdej strony wokół Saumur, aczkolwiek od tyłu niemal pod same blanki podchodziły śliwowe sady. Właśnie tamtędy Lyonetta prowadziła Enrico i Rona. Ogień już nie płonął. Krótki, lecz intensywny deszcz spadł niczym wodospad ostudzając napastników i tłumiąc pożar. Zresztą, powoli zmierzchało i zwycięzcy woleli zamek, którego ogień nie zdołał zbyt mocno uszkodzić. Na nim zdołali już zgromadzić łupy i co ładniejsze kobiety. Wytoczyli beki z piwem i winem i żłopali, a potem szli zabawić się na chwilę z jakąś pechową dziewką i znowu do picia. Tak było zawsze.

Saumur, jak każdy zamek, oprócz głównych wrót, posiadał kilka bocznych furt przydatnych w razie oblężeń do wycieczek na wroga. Podczas napadu zaskoczona służba próbowała przez nie uciekać. Niektórym się pewnie udało, inni zostali tu na zawsze. Podeszli pod małą bramę, która niczym małe dzieciątko przycupnęła pod potężnymi zwałami murów obok wielkiego krzaka bzu. Nie kwitł jeszcze, ale zapowiadało się, że będzie wręcz obsypany białozielonkawym kwieciem. Pod nim leżała kobieta w średnim wieku, niewysoka, nieco pulchna. Pewnie, gdyby nie napaść, krzątałaby się teraz przy mężu i dzieciach, a tak, jedynie krzak bzu zapewniał jej ochronę przed deszczem i osłaniał litościwymi gałązkami martwe, nagie ciało. Weszli do wnętrza. Kolejny zabity, tym razem mężczyzna. Widać, ze nie oddał skóry za darmo, choć wyglądał na prostego służącego. Jego palce dalej kurczowo ściskały wielki kuchenny tasak zaczerwieniony od krwi. Nieźle zapłacić musiał któryś z przeciwników za przebicie go sztyletem, który został tam w ranie. Potem kolejnych dwóch, jeszcze wyżej starsza kobieta oraz małe dziecko. Jak widać, „zabawa” szalała na całego, a zdobywcy nie przejmowali się prawami ni ludzkimi ni boskimi, ni, wreszcie, jakim takim rozsądkiem. Po co bowiem zabijać służących? Nie dawało to niczego, poza jakąś dziką satysfakcją z zarżnięcia innej, słabszej osoby. Widział, jak dziewczyna gryzła wargi, spuszczała oczy, zaciskała piąstki. Ona musiała kojarzyć tych ludzi, nieraz spotykać. Może nawet znała ich imiona? W kącikach jej oczu błyskały słone perełki łez, ale nie odzywała się. Zacisnęła odważnie wargi i szła w głąb obecnej siedziby wroga, która jednocześnie była jej domem i miejscem narodzin.

Najpierw minęli obite miedzią drzwi, potem korytarzyk, wąskie, kamienne schody i wyszli na poziom dziedzińca.


Cicho przemknęli się przez pokoje dla służby. Tu już nie było zabitych i w ogóle jakichkolwiek ludzi. Wszakże poprzewracane stoły, rozrzucone drewniane miski, połamane stoki świadczyły o potężnym zamieszaniu.
- Jak idziemy dalej? - Zapytał cicho Sept Tour.
- Teraz korytarzem przy dziedzińcu, dalej przez kuchnię, podręczna spiżarnię, potem do głównej wieży bocznymi schodami.
- Na pewno są na dziedzińcu. Załóż, proszę, kaptur. Tak na wszelki wypadek. Ktoś mógłby rozpoznać twoja twarz
.
Skinęła głowa i już miała spełnić prośbę Sept Toursa, gdy nagle ze stojącej w kącie skrzyni rozległ się piskliwy głosik:
- Panienko. Jaśnie panienko.
Ron błyskawicznie przyskoczył uchylając wieko malowanego kufra.
- A co za …? - Aż wyrwało mu się na widok młodej służki, którą poznał i Enrico spędzając z nią niedawno noc. - Rosette, to … co ty tu robisz?
- Ja … ja … ja … niech panienka mnie uratujeeee
… - zaczęła powoli łkać wychodząc ze skrzyni, a potem coraz mocniej i mocniej, gdy wreszcie zupełnie rozbeczała się przed Lyonettą. - Niech mnie panienka ratuje … ratuje … - powtarzała prze cieknące łzy.
- Rosette, spokojnie, już dobrze. Czy wiesz, co się stało z jaśnie panią? – Jednak dziewczyna pokręciła głową. Hrabianka nawet nie próbowała jej pytać szczegółowo, bo widać było, że roztrzęsiona służka nie jest w stanie normalnie rozmawiać. Łkała się, tuliła do sukni swej pani chaotycznie mówiąc:
- Och, jaśnie panienko. Oni wpadli. Najpierw niby to przyjaciele hrabiny. Jakiś list pokazali, ponoć od samego króla. Jaśnie pani kazała ich wpuścić i wtedy się zaczęło. To było straszne, straszne. Oni robili wszystko, co chcieli. Bili, mordowali, brali dziewki. Jejmość Luise, jak swej córki broniła to najpierw przez gębę zajechali, a potem … - opowiadała bezwładnie. - Panienki szukali – dodała nagle, jakby przytomniejszym głosem - wszystkich wypytywali. Jak my powiedzieli, że jaśnie panienka u narzeczonego to złościli się strasznie i bili, och, jak bili. Najgorszy był ten z dziwnymi oczyma. Wlazłam do skrzyni i słyszałam, o jeju, słyszałam, jak on jednym ruchem doprowadzał do bóluuuuu … pytając o pierścień jakiś. Toż powiedzieli mu wszyscy , że takie rzeczy to jaśnie pani hrabiny sprawa, a nie służby, która pierścieni nie posiada, bo wszak drogie.

Służąca chciała wyrzucić z siebie wszystko, ale oni nie mieli czasu.
- Rosette, już dobrze – powiedziała dobitnie przerywając dwórce w pół słowa - słuchaj, zejdziesz tędy na dół, a potem przez furtę przy wschodniej bramie. Nikogo tam nie ma. Przed chwila przeszliśmy. Spokojnie. Biegnij szybko i uciekaj od razu do wsi. Tam zostań póki nie wróci ktoś z rodziny Saumur. Masz tu kilka liwrów, a teraz idź, bo musimy się śpieszyć.
- Ale gdzież tam, panienko, to źli ludzie. Musi panienka uciekać, do krewnych, albo pod opiekę najjaśniejszego pana.
- Dziękuje za radę
– powiedziała twardo hrabianka. - Idź już i niech ci się powodzi.

- Niedobrze
– szepnął Sept Tour, kiedy wyszła. - Jeżeli rzeczywiście Filip wydał jakis list, to oznacza, że wtrąca się w sprawy Blois, bo przecież hrabstwo Saumur uznaje jako suzerena hrabiego Blois.
- Wiem, Enrico. Ale mój świętej pamięci ojciec zawsze popierał jego królewska mość. Trudno mi sobie wyobrazić, że król mógłby nie wspominać go wdzięcznie.
- Ona wspominała też, że szukali jakiegoś pierścienia. Dziwne, zaiste
– szepnął cicho, gdyż już wyszli na korytarz przy dziedzińcu, z którego dobiegały hałasy, krzyki, śpiewy podchmielonego żołdactwa.
- Porozmawiamy później na ten temat, co … - nagle Enrico złapał ją mocno obejmując. Najpierw chciała … nie wiedziała co. Przez jej serce przeleciała cała gama uczuć.
- Stój spokojnie – zbliżył usta do jej ucha. - Idzie ktoś. Nie pozna nas, jeżeli będziemy spokojnie udawać.

Skinęła głową i wtuliła się w jego objęcia. Tymczasem szurające buty przybliżyły się i zza załomu ściany wyszedł – Ugh! - czkający żołnierz. W takiej grupie nie wszyscy mogli się znać, a w dodatku ciemna noc rozjaśniana jedynie blaskiem pochodni. Pewny siebie wojownik, któremu udało się poskromić jakąś dziewoję zamkową nie wzbudziły jego zainteresowania. Udający obok sen, Ron, także. Chwilę jeszcze potrwali w zbliżeniu aż nie umilkły kroki obcego wojaka
- Musimy iść – powiedzieli niemal równolegle odsuwając się lekko od siebie.
Znowu korytarzem, schodami.
- A co ty tu robisz? - Niepodziewane pytanie nagle wyrwało ich z pełnej skupienia ciszy. Otwarte drzwi i kompletne zaskoczenie, kiedy stanął w nich pokaźny, choć lekko podpity mężczyzna. Obcierał właśnie z wąsów pianę po piwie, którego resztki miał w solidnym, drewnianym kuflu. - Zaraz, przecież powiedzieli, że odszedłeś i jesteś zdraj … - nie dokończył. Obustronne zdziwienie i niepewność przeminęła, gdy obcy dał Sept Tourowi chwilę na złapanie oddechu i ogarnięcie myśli. Teraz! Enrico nagle przyskoczył do wciąż wahającego się mężczyzny. Cios! A potem błyskawiczna poprawka. Trzask głownią sztyletu w bok głowy. A potem jeszcze tylko złapał osuwające się ciało i ułożył pod ścianą. Wylał resztę z kufla na twarz i kubrak. Nie można było mieć wątpliwości. Spił się, a potem padł schlany do nieprzytomności.

Enrico spojrzał na Lyonettę.
- Idziemy – wydala cicho polecenie. Ruszyli więc dalej, powoli wspinając się po schodach i wreszcie wchodząc na szeroki korytarz prowadzący do komnat hrabiny Horietty.
 
Kelly jest offline