Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2009, 23:33   #2
Chrapek
 
Chrapek's Avatar
 
Reputacja: 1 Chrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłość
Piąta rano. Od dziecka budziłem się o tej porze i przez ostatnie trzydzieści lat nic się pod tym względem nie zmieniło. Spojrzałem zza prowizorycznego okna. Niebo zdawało się pulsować fluorescencyjną poświatą.
To nie była jednak żadna poświata, po prostu kwitła na nim tęczowa wstęga zorzy. Jeden z mniej śmiertelnych skutków ubocznych eksplozji nuklearnych w atmosferze i zjonizowania atmosfery.
Byłem już ubrany więc założyłem tylko ciężkie wojskowe buty i wyszedłem na zewnątrz.
Piąta godzina, pora zaczynać obchód stanowisk.

Mazogród nie był jakąś metropolią. Z pewnością nie było to bogate Południe, gdzie ponoć zachowały się nawet miasta które miały ponad sto tysięcy ludzi.
Biorąc jednak pod uwagę, że cały Północny Erg wyglądał jak zakątek piekła, Mazogród był czymś w rodzaju oazy na pustyni. Swoją drogą to nie jest tylko poetycka przenośnia.
- Dzień dobry, Kapitanie - mój zastępca, Franciszek Szyper przywitał mnie gdy tylko przekroczyłem próg drzwi.
Spojrzałem na niego spode łba. Niespecjalnie lubiłem, kiedy się tak do mnie zwracali, ale cóż poradzić. Widzicie - ja nigdy nie byłem kapitanem, nie w wojskowym znaczeniu.
Kapitanem był mój tatko, który spierdolił z rosyjskiej armii, gdy zaczęło się robić zbyt gorąco na Froncie Dżihadu w końcowej fazie wojny. W międzyczasie pomógł aktualnemu burmistrzowi przejąć miasto, po czym zajął miejsce dowódcy straży. Pewnie byłby nim do dzisiaj, gdyby nie urwała mu dupy jakaś zapomniana islamska mina.
Nigdy nie było mi żal starego skurwysyna.
W każdym razie, mazogrodzkim zwyczajem, zawód dziedziczyło się po ojcu. Może to i sprawiało, że czasem za coś zabierali się ludzie którzy nie mieli do tego talentu, ale gwarantowało to ciągłość produkcji. A przecież lepiej jeść niesmaczny chleb, niż być głodnym. Kto zaś się nie chciał Prawu podporządkować, ten kończył na szubienicy, lub jako niewolnik. A wtedy nie miał już żadnego wyboru w kwestii wyboru profesji.
Na Pustyni po prostu nie było czasu żeby się z kimkolwiek pierdolić w półśrodki.
- Dobry - mruknąłem do swojego adiutanta - Coś nowego?
- Na trzeciej Czujce sygnalizują karawanę. Dotrze tu koło południa.
- Mhm... Powiedz chłopakom, żeby wszystkich obszukali porządnie. Nie tak, jak kurwa poprzednio, że musieliśmy do nich pruć z granatników. I niech dopilnują, żeby odprowadzili daninę do skarbu. A jak nie będą chcieli, to niech nasi rozwalą kilku dla przykładu.
Szyper kiwnął głową i oddalił się w kierunku bramy.

Moglibyście zapytać, czemu nie użył krótkofalówki? Otóż, krótkofalówki nie miał tutaj nikt. Po wojnie były gówno warte. Poziom zakłóceń podczas dnia spowodowany nadmierną jonizacją atmosfery był tak duży, że nie można było usłyszeć nic poza trzaskami i szumem. Trochę lepiej było w nocy, kiedy zachodziło Słońce, ale też nie na tyle żeby gra była warta świeczki.
W Mazogrodzie wykorzystywaliśmy jedynie fale średnie, znane z tego, że choć kapryśne, to pozwalały na dość długodystansowe rozmowy.
Między dachami domów ciągnęły się ferrytowe druty, które służyły jako antena do nadajnika i odbiornika. Codziennie po zachodzie słońca rozpoczynaliśmy nasłuch, w nadziei, że uda nam się nawiązać łączność z Południem. Do tej pory bez większych sukcesów, chociaż kilka razy udało nam się nawiązać kontakt z jakimiś wsiunami leżącymi w okolicach Autarchii Poznańskiej...
W każdym razie nie nadawało się to w żadnym wypadku do komunikacji wewnętrznej. Wobec tego musieliśmy się uciec do bardziej prymitywnych środków.
Każda wysunięta za miasto Czujka posiadała heliograf - urządzenie działające na zasadzie odbijania promieni świetlnych przez lustra. Heliografiści posługiwali się zmodyfikowanym alfabetem Morse'a. Minus tego systemu był taki, że w nocy nie miał on prawa działać i musieliśmy się wtedy posiłkować semaforami morskimi, a te zżerały dużo cennego prądu...
Trzecia Czujka, z której nadano sygnał o karawanie, wysunięta była jakieś siedem kilometrów od miasta. Przy takiej pogodzie jak dzisiaj widoczność na Pustyni sięgała nawet dziesięciu, dwunastu kilometrów. Biorąc więc pod uwagę średnią prędkość karawany, rzeczywiście mogła ona dotrzeć tu dopiero koło południa.

Franek dołączył do mnie kiedy sprawdzałem raporty na Głównej Wieży - metalowej, żeliwnej wysokiej konstrukcji zwieńczonej płaską platformą. Budynek taki był nam potrzebny, żeby widzieć z daleka błyski z Czujek. Poza tym najeżyliśmy go stanowiskami strzelniczymi, więc w razie czego pełnił też rolę punktu obronnego.
- No co tam, Franek? - zagadałem.
- Na dole są gotowi do przyjęcia karawany.
- I dobrze. Co na obrzeżach?
- Spokój i cisza. Sidła też o dziwo puste.
Większość zwierząt nie przeżyła wojny. Często to co przeżyło, było tak potwornie zdeformowane, że jego zabicie było istnym aktem miłosierdzia. Ale najczęsciej to, co przetrwało i miało dość siły żeby się przystosować, było na tyle niebezpieczne, że co noc musieliśmy zakładać sidła. Zwierzęta często robiły się głodne i podchodziły blisko miasta. A nawet jeden taki metawilk zrobiłby niezły burdel zanim zdążylibyśmy go zabić. Stwory te pokryte były czymś w rodzaju pancerza. Nigdy się im nie przyjrzeliśmy, bo kazałem palić od razu ścierwa które z nich zostawały. Franek twierdził, że ten pancerz jest chitynowy, ale od kiedy chityna wytrzymuje serię z wojskowego cekaemu? A metawilki i tak nie były najgorszą rzeczą jaka mogła przyleźć do miasta z pustyni.
- Gdzie są? - zapytał się Szyper.
- Druga Czujka ich przed chwilą sygnalizowała.
- Czyli jeszcze z sześć kilometrów...

Jeszcze przed wpuszczeniem karawany, postanowiłem zrobić krótki obchód po samym mieście. Niedaleko poszedłem, kiedy moim oczom ukazała się grupka młodocianych wyrostków zaczepiających jakiegoś starca. Młodzieńcy szwargotali ze sobą w tym makabrycznym rosyjsko-bałtycko-polskim dialekcie który cechował ludzi z Obrzeża.
Uniosłem brew - stary wyraźnie chciał się postawić. Ale nie miał szans. Byli oni co prawda chuderlawi i wyraźnie zmęczeni podróżą, ale dziadek swoje złote lata miał wyraźnie za sobą. Widząc co się święci zacząłem biec w tamtym kierunku. Za sobą usłyszałem tupot butów Szypra.
Dopadłem ich w ostatniej chwili. Jeden szykował się do zarżnięcia swojej ofiary - jednak takie wałki nie odchodzą w moim mieście. A już szczególnie nie wtedy kiedy jestem w pobliżu.
Tego który wymachiwał kosą złapałem za nadgarstek i wbiłem mu ostrze w udo. Padł na ziemię. Drugi zanim się obejrzał dostał cios prosto w splot słoneczny. Trzeci był tak przerażony, że wystarczył na niego tradycyjny prawy sierpowy.
Mój tatko może był skurwysynem, ale nauczył mnie kilku pożytecznych rzeczy.
Pomogłem wstać staremu człowiekowi. Trójka bandytów gramoliła się z ziemi.
- Kurwy! Mówiłem wam, wara od miasta! – wydarłem się na leżących – Franek! Bierz chłopaków i zajmij się nimi, nie chce ich więcej widzieć!
- Ta jest, szefie! - służbiście krzyknął Szyper i wespół ze strażnikami złapał ich za szmaty wlekąc w stronę bramy. Przez chwilę zastanawiałem się.
- Franek! - krzyknąłem w końcu.
- Kapitanie?
- Zmieniam zdanie. Zrobimy z kurew użytek. Załóż im kajdanki na nogi i wyślij na pola. Popracują pół roku to im rozum z dupy do głowy wróci.
- Tak jest!
I tak właśnie toczyło się życie w Mazogrodzie. Prawo było surowe, ale rzadko kiedy skazywano na śmierć. Ludzkie ręce, których ciągle brakowało do pracy były zbyt cenne. A niewolników zawsze było zbyt mało.

Starzec, czy raczej Józef Schindler, okazał się być ciekawym człowiekiem. Przede wszystkim pierwszy raz widziałem kogoś tak starego. To prawdziwy cud, że on jeszcze żył... Pewnie pamiętał czasy przedwojnia. W przeciwieństwie jednak do moich towarzyszy, nigdy nie zawracałem sobie jednak dupy snami o "ziemi utraconej". Co ma być to będzie, żyjemy tym co jest, co mamy... Takie roztrząsanie doprowadzało zawsze do opuszczenia gardy. A okoliczne bandy tylko na to czekały.
Eskortowałem starca w kierunku hangarów. Stary chciał się widzieć z Burmistrzem. Ciekaw byłem po jaką cholerę.

Burmistrz nie był osobą którą wzbudzała zaufanie wyglądem. Nalana twarz, przekrwione oczy... Poza tym charakter, w którym główną maksymą było: "po trupach do celu". Jak na ironię były to cechy doskonale pasujące do roli przywódcy mieściny na środku Pustyni.
Jeśli zaś chodzi o moje z nim relacje... No cóż, i ja i on zdawaliśmy sobie sprawę, że nie poradzimy sobie bez siebie. I na tym najlepiej poprzestać.

- Skąd właściwie idziecie, panie Schindler? - próbowałem nawiązać rozmowę, jednocześnie uzyskując kilka ważnych faktów - I co was tutaj sprowadza?

Wreszcie zobaczyłem wjeżdżającą do miasta karawanę.
- No, tutaj się z panem żegnam. Burmistrza znajdzie pan po drugiej stronie hangarów - powiedziałem do starca - W razie kłopotów, zwykle jestem tam - wskazałem głową na Główną Wieżę, górującą swoją wielkością nad miastem.
Uścisnąłem dłoń Schindlera, po czym szybkim krokiem oddaliłem się w kierunku karawany. Miałem zamiar porozmawiać z Władimirem, zanim uzbroi mi połowę cywili w mieście...
 
__________________
There was a time when I liked a good riot. Put on some heavy old street clothes that could stand a bit of sidewalk-scraping, infect myself with something good and contageous, then go out and stamp on some cops. It was great, being nine years old.

Ostatnio edytowane przez Chrapek : 03-03-2009 o 00:31.
Chrapek jest offline