Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-04-2009, 22:49   #1
Ratkin
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
[DnD FR 3.5] W Cieniu Menzoberranzan


W Cieniu Menzoberranzan





Amaril z trudem przedzierał się przez kłęby ciemnego, gryzącego dymu spowijającego tego dnia sklepienie olbrzymiej jaskini, mieszczącej drowie miasto Menzoberranzan. Tak szybko jak tyko było to możliwe mijał olbrzymie zdobione stalaktyty, wokół których wiły się wąskie, podobne bardziej do gzymsów, ścieżki. Zaledwie kilka godzin temu, nieopodal tego miejsca rozegrała się krwawa i okrutna bitwa, zakończona totalnym unicestwieniem jednego z pomniejszych domów. Tak wysoko położony w hierarchii miasta jak Faen Tlabbar nie zwracał uwagi na tak poślednie rodziny szlacheckie jak ten, który od niespełna dwudziestu lat zajmował niegdyś opuszczony pałac, który właśnie wyłonił się z ciemności.

Malujący się przed nim obraz był doprawdy przerażający. Amarila zastanowiła skala zniszczeń, które przyszło mu oglądać. Nie znał jeszcze najnowszych wieści, wiec mógł tylko zgadywać który z pomniejszych domów Menzoberranzan zdecydował się na ten atak. Zdecydowanie jednak, nie przeprowadził go w pojedynkę, bez jakiegoś silniejszego sprzymierzeńca. Stalaktyt mieszczący jeszcze nie tak dawno przybyłą - patrząc w standardach drowiej rachuby czasu – rodzinę szlachetnie urodzonych emigrantów, ledwie trzymał się stropu. Znając obłudę społeczności w której przyszło mu żyć, Amaril uśmiechnął się krzywo, przewidując że w grupie magów z Akademii, którym przyjdzie w udziale zabezpieczać go przed zawaleniem, zapewne znajdą się czarownicy którzy doprowadzili go do tego stanu tej nocy...

Drow przez chwilę zatrzymał się, by przyglądnąć jeszcze przez moment powoli wyłaniającej się z oparów panoramie miasta. Jakież było jego zdziwienie, kiedy przez czarną jak smoła mgłę przebiły się pierwsze ognie faerie, rozświetlające sąsiadujący z zrujnowanym kikutem pałacyk. W oddali, w maleńkich okienkach co i rusz przemykała jakaś sylwetka, należąca zapewne do krzątającej się w pośpiechu służby.

Skrytobójca, nie bał się że zostanie zauważony, ufając zarówno swoim umiejętnościom, jak i umiejętności swoich ziomków do nie spoglądania zbyt ostentacyjnie na tak niewygodne w danej chwili sąsiedztwo. W spokoju mógł ocenić sytuację. Za sprawą użycia jakiejś magii, spowijają wszystko wokół mgła spływała na znajdujące się daleko w dole miasto tylko w jednym punkcie, tworząc coś na kształt wolno kręcącego się wiru. Sięgał on aż do ostrego szpicu, wieńczącego jedną z największych w dzielnicy Eastmyr karczm. Na ostrą jak włócznia iglicę wieńczącą mieszczący ten przybytek pokaźny stalagmit, o rozłożystej podstawie, zwisały nabite zwłoki maga, będące przyczyną tak osobliwej fluktuacji powietrza w jaskini. Główny mag nie istniejącego już domu, którego nazwę do końca tego cyklu zapomną wszyscy mieszkańcy, musiał być potężniejszy niż się wydawało, patrząc na jego pochodzenie i wiek…

Kilka chwil później skrytobójca był już u celu swojej wędrówki. Ostrożnie schodził po grożącym zawaleniem krużganku ledwo trzymającego się granitowego sklepienia budynku.
Amaril dobrze wiedział że nie opuściłby miasta normalną drogą, gdyż jego siostra wysłała już za nim jego własnych kompanów z Akademii. Któż lepiej znałby sztuczki skrytobójcy, niż inne członek jego morderczego fachu? Młodemu Faen Tlabbar nie pozostało nic innego jak zwrócić się o pomoc w ucieczce do Bregan D’Aerthe.
Łącznik miał czekać W Wyrwanej Piersi Fae, największej karczmie Eastmyr, spelunie do której uczęszczają tylko mężczyźni, nie należący do tego, delikatnie mówiąc, do elity Meznoberranzan, oraz przyjezdni nie-drowy, którym pozwolono przebywać na terenie miasta. Amaril już miał powoli, unoszony mocami lewitacji, spłynąć wzdłuż czarnego, kręcącego się z wolna słupa dymu i niezauważony wkraść się do karczmy mieszając z tłumem. Nagle jego uwagę przykuł cichy, pojawiający się na granicy słyszalności, rytmiczny dźwięk dochodzący gdzieś z wnętrza opustoszałego pałacyku…


***

Verrn spoglądał wprost w wodniste oczy swojego więźnia. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie miał co prawda żadnych kajdan do przetrzymywania magów, jednak rękojeść jego sztyletu wystarczyła żeby wybić mu większość zębów, a jego ostrze by przeciąć ścięgna, tak by nie mógł już więcej rzucać dłońmi nawet najprostszych czarów. Skatowany mag leżał na posadzce sali z krwawiącymi dłońmi związanymi na plecach. Verrna niepokoił jednak wciąż jego uśmiech i niewidzące spojrzenie. Mężczyzna zdawał się czegoś nasłuchiwać…


***

Taka chwila zdarza się tylko raz w życiu. Młody kapłan Selvantarma wiedział to i wprost emanował dumą, jeszcze wyżej podnosząc trzymaną w ręce odciętą głowę kapłanki Lloth.
Jego głos był jednak spokojny, gdyż wiedział że choćby cień niezdrowego uniesienia może zamienić tą słodką chwilę w początek jego długiej i bardzo bolesnej kaźni.

-… a miano tego domu na zawsze nich zostanie wymazane z świętych ksiąg i pamięci bogobojnych wyznawców naszej mrocznej matki! Nie będzie litości dla heretyków!

Z egzaltacją w oczach kapłan spoglądał z góry na zgromadzony na placu tłum, stojąc na grzbiecie swojego wierzchowca, olbrzymiego pająka. Ku niemu zwróconych były setki drowich oczu. Przemykający wszędzie dookoła niewolnicy woleli nie spoglądać w jego kierunku, gdyż nie byli pewni czy za patrzenie wprost w twarz martwej kapłanki nie obejmuje taka sama kara jak wobec żywej – śmierć. Drowy, czy to szlachta czy pospólstwo, znali jednak swoje prawa i z nienawiścią patrzyli na przywódcę oddziału obwieszczającego po całym mieście zatrważające nowiny. Za olbrzymim, zdradzającym cechy powinowactwa z Piekielnymi Otchłaniami stworem, stało trzech magów, zapewne reprezentacja wiodących rodzin, w otoczeniu grupy około dwudziestu zbrojnych. Nikogo z obserwujących nie obchodził jednak los wybitego tej nocy do ostatniego jego członka klanu. Co wyżej postawieni mieszczanie reagowali raczej obawą o rody z którymi byli związani. Sytuacja w mieście z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta.
Coś wisiało w powietrzu i nie był to wyczuwalny w unoszących się w powietrzu oparach swąd spalonego mięsa. To nie był zwykły konflikt między pomniejszymi domami, o powadze sytuacji świadczyła choćby absencja dosyć sporej liczby drowów, która zazwyczaj o tej porze załatwiała tu sprawy dla swoich domów. Szlachty obecnej nie było w ogóle, gdyż zapewne wszyscy właśnie dyskutowali zaistniała sytuację w zaciszu swych domowych kaplic. Wszystkich tych, którzy przybyli, łączyła jednak nienawiść wobec herolda, sługusa Selvantarma.. Przynależność do tego wyznania, jedynego tolerowanego w mieście kultu poza Lloth, oznaczała że ktoś przebył na kolanach długą drogę liżąc buty kapłankom Pajęczej Bogini, tylko po to, by móc uzyskać odrobinę swobody i dominującą wobec innych mężczyzn pozycję.

Po kilku chwilach pochód ruszył. Kleryk wciąż dzierżył swoje makabryczne berło, delektując się uściskiem swojej silnej prawicy na czaszce martwej kapłanki. W ślad za nim ruszył zbrojny oddział, uzbrojonych po zęby strażników w barwach domu Baenre. Wraz z nim, kroczyło dwóch pozostałych magów. Trzeci zniknął. Jego „koledzy” udawali że nie zauważali tego faktu. Właśnie zostało spłaconych wiele przysług wyświadczonych w trakcie studiów w Sorcerre…

Barra Mizzrym był już wtedy daleko, przeniesiony za pomocą swoich mocy wprost w ciemność wieńczącą jedną z bocznych uliczek Eastmyru. Pech chciał że w tym samym miejscu hobgobliński wykidajło właśnie dorabiał sobie na boku kupcząc wątłym, schorowanym ciałem swojej rodzonej siostry, także niewolnicy. Młody mag domu Mizzrym wyszedł z cienia, tak, że niemalże wdepnął w dwójkę gobelinów, w najlepsze używających sobie równocześnie na przedstawicielce pokrewnej im rasy, nie przeszkadzając sobie faktem że dorastali jej zaledwie do pasa. Pieniądz to pieniądz. Barra także to wiedział, znał doskonale wartość magicznych przedmiotów którymi obkupił usługi Bregan D’Aerthe. Nie chciał by poszły na marne, tak więc nie zwracając uwagi na kotłowaninę i odgłosy dochodzące z za jego placów ruszył dalej w kierunku karczmy gdzie miał czekać na kontakt z kompani najemników. Mijając przerażonego wykidajłę westchnął. Nie miał czasu na ukaranie tych nędznych istot za pojawienie się na jego drodze. Niestety dla nich mag jego pokroju nie musiał jednak marnować nawet chwili, by zaledwie gestem uśmiercić całą czwórkę wyzwalając od niechcenia serię magicznych pocisków…


***



Zilvtana, najmłodsza córka domu Torkreth w zadumie spoglądała przez zdobione okno, przesłonięte utkaną z pajęczej sieni firaną. Przyglądała się ruinom, które jeszcze wczoraj były pięknie odnowionym pałacem ich sąsiadów. Oba rody przybyły do Menzoberranzan niecałe dziesięć lat temu, kiedy ich kolonia została niemalże doszczętnie zniszczona w wyniku trzęsienia ziemi i późniejszej inwazji Płaszczowców. Teraz jej ród pozostał sam w tym obcym mieście. Oczywiście, ich martwi już teraz sąsiedzi byli ich wrogami. Byli jednak ICH wrogami, oba klany łączył nawet charakterystyczny akcent i odmienna nieco gestykulacja w języku migowym ich rasy. Łączyły ich również wspólne tajemnice. Zilvtana zastanawiała się teraz czy aby na pewno nikt z ich nie przeżył. Nie chciała nawet myśleć co by się stało, gdyby ktoś w Menzoberranzan usłyszał o okolicznościach w jakich młodej drowce przyszło się narodzić…

-Matka wzywa do kaplicy. – jej ulubiona służka, mogła sobie pozwolić na pewną poufałość, to znaczy nie użyć w tym zdaniu przynajmniej dwóch „Pani”…-Jest, poruszona…

Kapłanka pogłaskała po odwłoku swojego pupilka, olbrzymią podobna do pająka istotę zwisającą z sufitu koło jej ramienia. Wyszła z swoich apartamentów bez słowa. Serce podeszło jej pod gardło, kiedy schodziła po kamiennych schodach do Sali tronowej, mieszczącej równocześnie rodzinną kaplicę. Pomieszczenie było pokryte plątaniną pajęczyn, zresztą jak cały pałac. Oficjalnie, ród twierdził że to oznaka Łaski Lloth, starając się równocześnie w tym samym momencie nie przypominać że z największym powodzeniem w mieście zajmował się hodowlą świętych pająków… Kamienny tron unosił się kilka cal nad posadzką, utrzymywany przez wspomagane magią szarawe linki i sieci. Spoczywająca na nim stara, wychudzona drowka zerwała się na równe nogi na widok swojej potomkini.

-Dziecko, nie będę strzępić języka. –nie pozwoliła nawet odezwać się Zilvtanie i rozpoczęła tyradę. Podchodząc do niej odrzuciła gęste rude włosy, zachowujące swoją imponującą objętość i kolor nawet pomimo kilku stuleci jakie miała na karku jej właścicielka. Wszystkie kobiety w tym rodzie odziedziczyły je po niej, w tym i stojąca teraz przed nią wnuczka.. –Za chwile udaję się na audiencję do Pierwszej Matki Opiekunki. Wiesz co to oznacza?

-Ktoś przeżył?- Ziltvanie słowa ledwo przedzierały się przez suche jak pieprz gardło.

-Tak. Pamiętasz tego najemnika z posterunku który mijaliśmy podczas naszej odysei do tego przeklętego miasta? Opłacało się znów go nająć. Złapał uciekiniera i przyprowadził go do nas. Niech spłynie na niego litość Lloth, niech ulży mu po śmierci podczas zapłaty za jego grzeszne życie –uratował nas, gdyż Rizen, powinnaś go pamiętać moja droga z czasów spędzonych w naszym prawdziwym, utraconym domu, był przekonany o tym że to my ich napadliśmy! Domyślasz się jakie byłyby konsekwencje takiej pomyłki. -jej babka uśmiechnęła się szyderczo. Nim młoda drowka zdążyła cokolwiek z siebie wydusić zdziwiona, zasuszona staruszka kontynuowała. –Udasz się teraz moja droga sali przywołań gdzie trzymamy tego maga. Wraz z Verrnem, bo tam ma na imię nasz wybawca wytłumaczycie mu pomyłkę. Potem przyniesiesz mi jego głowę do pałacu Baenre na srebrnej tacy. Nie waż się czegoś nie dopilnować… -ton głosu jej babki mówił wszystko. Dopilnować trzeba było też by jedyny świadek całego zdarzenia, również zamilkł na zawsze. Niech Lloth będzie za jego zasługi litościwa w swym piekle…


***
Verrn doskoczył i przykucnął nad spazmatycznie wijącym się po kamiennych płytach magiem. Z obawy przed użyciem przez niego jakichś zdolności przyłożył mu do szyi swój sztylet. Mężczyzna przestał na chwile wyrzucać z siebie z siebie mieszankę krwi z plwocinami.

-Zamknij się, mówię po raz ostatni! –wysyczał do powoli krzepnącej rany w miejscu szpiczastego ucha, odciętego podczas wczorajszych walk. Skąd ten kompletnie obcy chodzący już w zasadzie trup mógł wiedzieć o nim aż tyle?

-Pan Czeluści, pan jaskiń i pierwotnego szlamu wie o wszystkim co dzieje się w jego domenie. Niedługo znów uciekniesz wprost w sploty jego wnętrzności, by uciec przed tymi glizdami, sługami Lloth. –drowi zwiadowca z odrazą obserwował jak jego więzień zaczyna się coraz bardziej nienaturalnie pocić. –Bądź dalej lojalny. Bądź lojalny tak jak teraz gdy sprzedajesz mnie jej. Bądź lojalny swoim podszeptom, gdyż przez nie w mroku przemawia Pan…

Do uszu drowa dobiegły rytmiczne uderzenia obcasów na schody tunelu prowadzącym do tego chyba jedynego w tym budynku, nie pokrytego pajęczynami pomieszczenia…
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 09-04-2009 o 11:55.
Ratkin jest offline