Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-04-2009, 20:33   #151
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Adrian Skrzyk

Wrocław, Nadodrze, liceum nr III przy ulicy Składowej, piątek, godzina 8.19


Adrian ziewnął dyskretnie w dłoń.
- Jestem pod wrażeniem pańskiego CV...
Adrian doprawdy nie spodziewał się innej reakcji.
- ... i pańska propozycja jest dla nas jak uśmiech losu...
Tego Adrian domyślał się już po tym, że w trybie pilnym w celu rozmowy kwalifikacyjnej ściągnięto dyrektorkę z wakacji.
- ... płace, jak dobrze zdaje pan sobie sprawę, w szkolnictwie...
To musiała być kiedyś bardzo ładna kobieta. Adrian umiał docenić regularne rysy, ciekawy - stalowy kolor oczu i popielatoblond, gęste włosy. Ale gdzieś zgubiła cel, sens i radość życia. Podmalowane oczy były matowe, a cała twarz przypominała wymiętą ścierę. Uczniowie potrafią dać w kość.
- ... ale zastanawiam się, czy nie dać panu wychowawstwa. Widzi pan, poprzednia polonistka...
- Z całą pewnością była wyśmienitym pedagogiem - dokończył Adrian z całą mocą i spojrzał w oczy swojej przyszłej szefowej. Żadnej magyi, po co, kiedy wystarczy tchnący z głosu i postawy spokój i pewność "będzie dobrze, jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu".
- Tak... tak pan myśli? To bardzo miło z pana strony - na chwilę w oczach Krystyny Umrzyckiej zapalił się blask i Adrian zobaczył cień ten dziewczyny, którą musiała być na studiach - pełnej pomysłów, pragnącej uczyć, przekonanej o swoich racjach i słuszności czynów.

Budynek III LO na ulicy Składowej zwrócił uwagę Adriana tuż po przyjeździe. Szary i niezbyt przyjazny, powojenne budownictwo - krzyczał z daleka: tu męczymy dzieci, waląc je po głowie kagankiem oświaty. Ale stał na Nadodrzu, dzielnicy pełnej starych kamienic, poznaczonych jak ranami odpryskami po seriach karabinów, tajemniczych i milczących.
- Będę cię odprowadzał do pracy - oznajmił z zadowoleniem Lucjan, którego Adrian zostawił przed budynkiem liceum.
- I co będziesz potem robił?
- Pochodzę. Popatrzę. Zadzierzgnę znajomości. Veni, vidi, vici. Tak powiem za parę lat.

Spotkanie z wrocławskim Porządkiem Hermesa, jakie Adrian odbył wreszcie w zeszłym tygodniu, poszło o wiele ciężej. Raz, że czekał z przyjazdem, aż kolejna wojenka o władzę, jaka wybuchała średnio co kwartał pomiędzy żrącymi się między sobą frakcjami wrocławskich hermetyków ucichnie, i wyklaruje się jasno, kto w ogóle rządzi tym burdelem. Wrocławscy hermetycy byli podzieloną i pozbawioną korzeni grupą. Przed wojną trzon tradycji stanowili wrocławscy Żydzi... a po wojnie...

Wszystko spektakularnie rozpieprzone w drobiazgi. Urwana nić. Pomordowani magowie, spalone biblioteki. I przybysze, którzy zamiast dbać o to, co cudem ocalało, budować coś nowego na zgliszczach, warczą na siebie jak wściekłe psy.

Henryka Hubner, obecna przywódczyni Porządku Hermesa, nie zrobiła na Adrianie dobrego wrażenia. Typ wojującej feministki, rycząca czterdziestka, w sposób tak oczywisty pożądająca tylko jednej rzeczy - władzy. Przyjęła go do fundacji, ale potraktowała tak obcesowo, że gdyby nie polecenie mentorki, pewnie pożegnałby się oschle i wyszedł.


Jakie to puste. Jakie to żenujące. Jaki już jestem tym wszystkim zmęczony, a jeszcze przecież nawet nie rozpakowałem pudeł, nie poznałem wszystkich, niczego tu nie dokonałem. Nie zdążyłem nawet spotkać się z Halą.


Wrocław, Nadodrze, cukiernia przy ulicy Składowej, piątek, godzina 9.50


Adrian mrugnął. Pamięć budynku. Cukiernia znowu miała polskie napisy. W takim mieście pewnie często się to będzie zdarzać. Jego towarzysz zwrócił uwagę na co innego.

- Lody - oznajmił Lucjan i stanął jak wryty.
- Zaszkodzi ci.
- Lody!
- Dostaniesz sraczki.
- Lody! Lody! Lody!
Stukająca obcasami po drugiej stronie ulicy kobieta przystanęła i wytrzeszczyła oczy, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
Pokonany Adrian nabył słodki przysmak i położył wafel na chodniku przed ławką na skwerku. Przeglądał wydobytą z torby książkę - prezent od byłego ucznia, którego w tym roku za uszy dowlókł do matury. "Inquisitor". Rzecz traktowała o nauczycielu polskiego, który prócz wbijania łopatą wiedzy do opornych głów młodzieży ostro romansował, a ponadto tropił zjawiska i stwory niezwykłe i nadprzyrodzone. Miasto przedstawione w powieści było Wrocławiem... Adrian nawet zastanawiał się, czy to nie znak aby jakiś... czegoś, co nadejdzie. Na razie było mu jednak przede wszystkim, po prostu... miło. Że chłopak pomyślał, zdobył książkę, w wakacje przyjechał się pożegnać ze swoim psorem. Czasami to jednak była przyjemna praca.

I Hala, z którą miał się spotkać wieczorem. Hala niewątpliwie była jednym z jaśniejszych punktów jego pobytu we Wrocławiu. Nigdy nie widział jej na oczy, ale jej bezpośredniość, bystry umysł i cięty język podbiły go bez reszty. Znajomość, którą rozpoczęła przysługa, zdobycie książki kurzącej się we wrocławskim antykwariacie, zamieniła się w przyjaźń, którą Adrian sobie cenił - tym bardziej, że Halinka była teraz jedyną znaną mu osobą w obcym mieście, pełnym obcych ludzi.

Kiedy więc Halinka zadzwoniła i zmienionym, załamanym głosem wydyszała w słuchawkę: "Przyjeżdżaj. Teraz!", Adrian bez zastanowienia wstał, odciągnął siłą protestującego Lucjana od niedokończonych lodów i zamówił taryfę na Biskupin.

Wrocław, Biskupin, piątek, godzina 10.10
Hala wyglądała jak dziecko. Jak zabiedzona nastolatka. Oczywiście, wspominała mu, że miała wypadek, ale widok dziewczyny na wózku, rozszlochanej, z makijażem pociętym dolinami wyrzeźbionymi przez łzy nie był tym, czego Adrian by się spodziewał. Dlatego też z początku, przycupnąwszy na kanapie zawalonej stosem koronkowych fikuśnych majtek, za bardzo nie połapał się w chaotycznej relacji przyjaciółki. Węzeł, o którego odkryciu oczywiście wiedział. Projekt utworzenia na nim fundacji łączącej skłócone tradycje, o którym nie miał pojęcia. I Michał Kiełczyk, który ten Węzeł odkrył i który został odsunięty na boczny tor. Którego Halinka najwyraźniej darzyła jakimś uczuciem, bo próbowała wzmocnić jego pozycję, wbrew poleceniom wierchuszki VA. Michał, który zaginął i prawdopodobnie...

- Nie żyje! I to moja wina! - zakończyła Hala i schowała drobną twarz w dłoniach.

Adrian chrząknął. To, co mógł zrobić, to w tej chwili rzucić wszystko, wsiąść w samochód i jechać do Lubiąża. Ale widział też potencjalne zagrożenie - możliwą nielojalność wobec własnej tradycji. Bo o tym nie mógł powiedzieć nikomu... a chyba powinien. Lucjan za to stanął na wysokości zadania. Klepnął przy wózku i polizał Halę po kościstym kolanie. Dopiero wtedy Adrian się zreflektował.

"Przyjaciółka. Na którą zawsze mogłem liczyć. I banda żrących się, pustych bufonów. Czasami wybory są proste".

Podał Halince chusteczki. Obejrzał jeszcze raz zapaćkane czerwonym błyszczykiem zdjęcie mężczyzny. Przykucnął przy wózku i objął niezręcznie chude ramiona przyjaciółki, delikatne jak kości ptaka.

- Pojadę.

Lubiąż, były klasztor cystersów, piątek, godzina 13.20


- Nie podoba mi się tu - oznajmił Lucjan na dziedzińcu klasztoru.
- Co ci się nie podoba?
- Mgła. Po drugiej stronie jest mgła.
- Zdarza się.
- Nie tak. I jeszcze coś.
- Tak?
- Nie licz za bardzo, że znajdziesz go żywego. Ktoś tu ostatnio umarł.
- Szlag...
- Ale i tak wyraźniejsze są inne śmierci. Odległe, ale ciągle ostre.
- Szlag...
- Kogoś tu zamordowano. Wiele osób.
- Niech to...
- Dzieci...

Adrian wyczytał z tablicy ogłoszeniowej, że w klasztorze jest hotel. Byłoby to mu nawet na rękę... w nocy mógłby spokojnie przejść się po budynku.

Ale kiedy już zrzucił swoje bagaże w pokoju na łóżko o obdrapanej, żeliwnej ramie, nalał wody Lucjanowi i udał się na poszukiwanie łazienki, przeżył niemały szok.

Drewniane drzwi odskoczyły, jakby ktoś potraktował je z kopa. Wypadła zza nich smukła, atrakcyjna kobieta o krótko ściętych włosach i zaciętym wyrazie twarzy. Przeleciała przez wąski korytarz jak myśliwiec, otworzyła z hukiem drzwi do jednego z pokoi. I wydała mu się jakaś taka znajoma.

- Staszek? Staszek? Czy ty widziałeś, co tu nazywają ŁAZIENKĄ?!

I dopiero po głosie ją poznał. Po tym, jak perfekcyjnie wymawiała wielkie litery.

Dagmara O'Sullivan z wrocławskiego Porządku Hermesa, którą to przedstawiono mu w zeszłym tygodniu w siedzibie fundacji hermetyków.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 22-04-2009 o 20:43.
Asenat jest offline