Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-04-2009, 11:21   #1
RyldArgith
 
RyldArgith's Avatar
 
Reputacja: 1 RyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwu
[D&D3.5] Podwójne dno

Rejon Cormanthoru, drugi dzień drugiego dekadnia miesiąca Flamerule Rok Dzikiej Magii 1372

Kanithar
, Ettariel



Padało coraz bardziej. Najpierw lekko pokapywało, nawet dość długo, lecz w końcu stało się to, na co zapowiadało się od jakiegoś czasu. Ciężkie chmury, pokrywające jeszcze z rana słoneczne niebo, teraz rozciągały się aż po horyzont. Szlak którym przyszło się przedzierać świeżo co poznanym towarzyszom wędrówki, zamienił się w błoto, które jeszcze bardziej zwalniało śmiałków. Do tego dookoła znajdował się ciemny las, który wyglądał jeśli nie złowrogo, to przynajmniej sprawiał że im obu przyszło do głowy czy aby nie zawrócić z powrotem. Szli powoli, rozcinając miejscami gęsto rosnącą roślinność, aby można było poruszać się w tempie trochę szybszym niż żółwie. Najgorsze że byli w tym lesie już cały dzień i nie spotkali jeszcze żadnej osady, żadnego śladu obecności człowieka, czy też elfa, lub innej rasy. A przecież powinni kogoś spotkać. Prowiant powoli zaczynał się kończyć, tak samo jak woda pitna. Nawet konie, prawie wykończone, z wolna stawiały kopyta.
Patrzyli na siebie nieufnie, jak to na szlaku, gdzie nigdy nie wiadomo z kim przyszło podróżować. Z przodu, uważnie lustrując okolice jechała blondwłosa piękność. Czarny płaszcz zakrywał jej ubranie, można było jedynie zauważyć kawałek zbroi, jednak jedynie wprawne oko mogło uchwycić cóż to za zbroje nosi piękna wojowniczka. W rękach trzymała łuk, co prawda nie napięty, ale na pewno, w sytuacji zagrożenia, wystarczyłby ułamek sekundy aby strzała znajdująca się na cięciwie mogła zostać wypuszczona. Druga osoba jechała trochę z tyłu, starając się nie wchodzić w drogę swej przewodniczce, ograniczając się tylko do przyglądania się jej poczynaniom. Mężczyzna zarzucił głębiej kaptur na głowę, częściowo by schronić się przed deszczem, lecz także by ochronić się przed ukradkowymi spojrzeniami nieznajomej. W dodatku chyba bezimiennej nieznajomej, gdyż w ogóle nie chciała podać swego imienia.
Kiedy z niedalekiej odległości dało się słyszeć nadepnięcie gałązki blondwłosa chwyciła za łuk i rozejrzała się szukając źródła dźwięku. Okazało się że to tylko mały ryś przechodził w pobliżu, wyraźnie zaintrygowany obecnością nieznanych mu osobników. Popatrzył na nich, ziewnął, po czym oddalił się nie niepokojony przez nikogo. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze, po czym zmierzyła naciąg cięciwy i opuściła łuk.
Kiedy zamierzali ruszyć dalej wiatr powiał mocniej, zaś do ich nozdrzy dotarł specyficzny zapach. Spalenizna. Wiatr wiał teraz z północy, a więc zapach musiał pochodzić zza zakrętu, akurat z kierunku do którego zmierzali. Ostrożnie podeszli kilka metrów, tak by tylko znaleźć się w miejscu skąd dobrze widać by było miejsce, z którego, jak podejrzewali, pochodził zapach. Minąwszy zakręt ujrzeli kamienie. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyli resztki kamiennego murku, w głębi niewyraźny kształt, chyba jakiegoś budynku. Z tej odległości nie mogli jednak ocenić dokładnie znaleziska, gdyż liczne drzewa i krzaki zasłaniały im widok.

Durkon Norfolk

Gospoda w Hełmie Peldana pachniała świeżo zmielonym majerankiem. Nie przeszkadzało mu to. Lubił ten zapach. Nie tylko on. Wielu innym też to nie przeszkadzało. Światło wpadało tutaj przez sześć wąskich okien. Dodatkowe światło zapewniały świeczniki, postawione na stołach. Karczmarz był grubym, starzejącym się człowiekiem, średniego wzrostu. Fartuch miał cały zaplamiony. A włosy tłuste. Przy ladzie siedziało trzech ludzi. Blondyn, rudy i czarny. Śmiali się. Głośno gadali. Stukali kuflami. Byli brudni. Pewno wrócili świeżo z pola. Pozostali goście, a było ich niemało tego wieczoru, siedzieli przy stołach. Niektórzy byli z miasta, przybywszy tutaj, bo tak im wypadła droga. Inni z kolei byli miejscowymi, jeszcze inni, jak wysoki, szpakowaty o żółtych zębach, z dalekich krain. Poznał to po innym akcencie. No i innym kształcie oczu.
Zauważył że ruda kelnerka uśmiecha się do mężczyzny przy stole obok. Sądząc po ubraniu mężczyzna musiał być kimś ważnym, tym bardziej że pozostali zwracali się do niego z szacunkiem. Od czasu do czasu kiwał głową, coś mówił do przechodzących. Przy ognisku grupka dzieci otoczyła jakiegoś staruszka, który, usiadłszy na ławie, snuł z wolna jakąś opowieść. Wyczuwał wielkie podniecenie. Wielu mówiła o zbliżającym się wieczorze.
Pogładził swą brązową brodę, z której był bardzo dumny, w końcu, jako przedstawiciel brodatej rasy, miał za punkt honoru posiadać piękną i długą brodę.
Do stolika podeszła kelnerka i z zawadiackim uśmiechem powiedziała:
-Pierwszy raz cię widzę nieznajomy. Musisz być strudzony wędrówką. Czym mogę służyć?

Thersos Quamar



Kiedy zobaczył przed sobą bramy osady miał mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył się że widzi w końcu kawałek cywilizacji, z którą nie miał styczności od kilku dni, odkąd wkroczył w objęcia lasu. Przez te trzy dni jakie spędził przemierzając ostępy leśne nic nie zakłóciło dźwięków tej wielkiej puszczy, która powitała go ciepło i pozwoliła przejść bezpiecznie. Dobrze że zmniejszył do minimum ilość czasu jaką spędził w tym miejscu. Mimo spokoju jaki go zastał wiedział że to pozory, gdyż tam gdzieś w głębi toczyła się zacięta walka. Cormanthor. Las którym można by wędrować wiele dni i nie napotkać nikogo, a jednak posiadający liczne niebezpieczeństwa, na które bardzo łatwo się było natknąć. Kiedy więc opuścił potężne klony, imponujące dęby przystanął i popatrzył jeszcze raz na majestat puszczy. Z drugiej strony nie darzył większym szacunkiem osób które należały do gatunku który traktował przyrodę jako coś własnego, coś co należy się im. Widział już wiele w swym może krótkim jak na standardy swej rasy życiu, ale nie mógł się nadziwić ludzkiej bezmyślności i nieumiejętności obcowania z przyrodą. Mimo to dotarł do czegoś co wielu określało mianem „cywilizacji”. Pokręcił głową odganiając od siebie tą myśl, nie mógł pozwolić by uprzedzenia wpływały na osąd sytuacji. Ruszył uważnie przyglądając się otaczającemu go krajobrazowi. Schodząc ze wzgórza widział że po drugiej stronie znajdują się pola uprawne mieniące się w słońcu niczym najczystsze złoto. Grawerowany elfickimi runami naparstnik odbijał na swej powierzchni promienie słoneczne, sprawiając że widać go było z daleka. Idąc trzymał pewnie włócznię, gotów uderzyć jeśli tylko wyczułby zagrożenie. Kilku ludzi, prawdopodobnie mieszkańcy osady, przyglądali się mu w milczeniu, nie porzuciwszy jednak swoich zajęć. Na pobliskim wzgórzu zauważył rozkładanie jakiegoś obozowiska. Sama osada leżała na niewielkim, lekko stromym, wzniesieniu. Zbliżając się widział kamienny murek, mającą chronić ludzi przed zagrożeniami jakie napływałyby z lasu. Czy oni nie pojmują że żadne, ale to absolutnie żadne środki bezpieczeństwa, jakie by podjęli, nie dadzą rezultatów w starciu z siłą przyrody? Przy bramie spojrzał na niego chudy mężczyzna o kręconych włosach. Co ciekawe, ten miał przy sobie włócznię. Prymitywnie wykonana, ale jednak stanowiła jako taką broń. Uniósł rękę dając znać by się zatrzymał.
- Stój! Kt… kto idzie i skąd prz… przychodzi. My tu jest mi… milicja chł… chłopska. Porządku pil... pilnujem.
Po czym przechylił lekko głowę i dodał.
- Bez p… po… podania przyczyny n… nie pr… przej… przejdziecie.

Ariadne Nathos


Cyrk przyjechał!!! Tak ludzie mówili od rana, kiedy to rozniosła się wieść że na wzgórzu nieopodal osady rozstawia się w okręgu tabor kilku wozów, zaś na największym z nich dużymi literami widniał napis: Rainfard i synowie. Ludzie patrzyli na nowo przybyłych, przechadzali się między wozami, pytali z wielkim zaciekawieniem. Właściciel, pan Arlo Rainfard, dość puszysty niziołek o rudej brodzie, uprzejmie opowiadał o swej karawanie, dyrygując chodzącymi dookoła obozowiska ludźmi aby przyśpieszyli trochę, tak aby scena była gotowa do zmierzchu. Akurat z jednego z wozów wychodziła dziewczyna, na oko piętnasto, może szesnastoletnia dziewczyna, o kruczoczarnych włosach, które trzymała luźno spadające na ramiona. Rainfard skinął jej, jakby na powitanie, po czym wrócił do rozmowy z gośćmi.
Dziewczyna odwzajemniwszy gest ruszyła z wolna w stronę miasta. Niesamowite miejsce, pomyślała. Urokliwa dolina, blisko Cormanthoru, a wszędzie jak okiem sięgnąć pola uprawne. Czytała kiedyś że dolina była kiedyś częścią Cormanthoru, jednak jakieś wydarzenie, nie pamiętała co dokładnie, sprawiło że powstała. Ponoć w wyniku tego zdarzenia ziemia stała się wyjątkowo żyzna, a las mimo prób, nigdy nie zdołał wedrzeć się na powrót w rejon Doliny i odzyskać swego terytorium. Zauważyła że szlakiem od strony lasu idzie jakaś postać, nie zwracając na to większej uwagi, podeszła do bramy, przy której zatrzymał się nieznajomy i usłyszała strażnika.
- Stój! Kt… kto idzie i skąd prz… przychodzi. My tu jest mi… milicja chł… chłopska. Porządku pil... pilnujem. Bez p… po… podania przyczyny n… nie pr… przej… przejdziecie.
 

Ostatnio edytowane przez RyldArgith : 29-04-2009 o 10:33.
RyldArgith jest offline