To był wspaniały dzień na uporządkowanie papierów. Słońce przypiekało niemiłosiernie, a zaduch zatłoczonego, zakorkowanego miasta dawał się we znaki już od wczesnych godzin porannych toteż jedynym sensownym wyjściem było przesiedzieć możliwie jak najdłużej w zaciszu klimatyzowanego biura. Tego dnia nie było jednak Dagmarze dane przekonać się, jakim wspaniałym człowiekiem był wynalazca klimatyzacji. Po wczorajszej imprezie musiała zwlec się z łóżka i przybyć na dworzec PKS. Wczoraj wieczorem zdążyła jeszcze tylko uprzedzić asystentkę Basię o zaistniałej sytuacji pilnego wyjazdu i nakłonić ją, by dostarczyła papiery do jej domu jeszcze przed wyjazdem.
Basia była dobrą pracownicą. Kiedy Dagmara nagle wyjeżdżała w ważnej sprawie nigdy nie pytała o nic, tylko odwoływała, lub przekładała spotkania, usprawiedliwiała panią adwokat przed zniecierpliwionymi klientami i czasem tylko marudziła, że może w końcu Dagmara przestałaby się opieprzać i zaczęła pracować, bo musi zarobić na jej pensję. Chociaż była podwładną miała do tego jednak prawo, znały się już przecież tyle lat, a pracownik tak dobry jak Basia zdarza się bardzo rzadko i należy mu się trochę od życia.
Basia była sumienną kobietą. Punkt 7:00 zjawiła się w mieszkaniu swej pracodawczyni z teczką zawierającą dokumentację ostatnich rozpraw. Odebrała też podpisane faktury, wnioski, apelacje i wszelkie inne papierzyska i zobowiązała się dostarczyć do właściwych osób, miejsc i instytucji. Dagmara była właśnie gdzieś między pośpiesznym jedzeniem śniadania, piciem kawy i robieniem makijażu żeby zatuszować ślady wczorajszej imprezy, toteż nie bardzo miała czas na częstowanie czymkolwiek. Kobiety szybko załatwiły sprawy i pożegnały się.
***
Dworzec PKS prezentował swą brzydotę w całej okazałości. Biała metalowa buda strasząca z daleka mozaiką kolorowych napisów różnych czcionek. To było jedno z tych niewielu miejsc we Wrocławiu, których Dagmara nie lubiła. Drugim był dworzec PKP z przyległościami.
Od samego rana wąskie wybetonowane perony pełne były przechodniów, podróżnych czekających na autokar, „górali” zachwalających oscypki niepierwszej świeżości i bezdomnych zbierających niedopałki papierosów. Codzienność Wrocławia…
Dagmara była na miejscu punktualnie o ustalonej godzinie. Towarzysze podróży zaczęli się powoli schodzić i już niebawem czekali przy kasach aż Magda kupi bilety. Pospieszne szukanie właściwego peronu i długie czekanie, aż nadjedzie właściwy autobus.
Magini nie czuła się najlepiej. Kiedy ostatni raz była w takim stanie miała za sobą dwudniowe wiejskie weselicho koleżanki z roku, hektolitry alkoholu wciąż pływające w krwioobiegu i całkiem miłe nawiązanie znajomości z drużbą pana młodego. A może to był kuzyn koleżanki? Nieistotne. Teraz jednak impreza wcale nie była tak długa, a ona wcale nie wypiła dużo alkoholu.
„Chyba się starzeję” – pomyślała Dagmara i uśmiechnęła się zaraz z rozbawieniem, bo myśl ta była przecież niedorzeczna.
Kiedy wreszcie przyjechał ich wspaniały wehikuł Dagmarze opadła szczena. Dziadek Staszek opowiadał swej kilkuletniej wnuczce o czasach PRL-u, później uświadamianie jej kontynuował ojciec, ale pamiątki komunizmu dalej wzbudzały w niej zdziwienie, a już zwłaszcza przerdzewiały, ledwo trzymający się w kupie autobus, który miał szansę pamiętać towarzysza Gierka.
Nie było jednak zbyt dużego wyboru. Albo wsiadać i liczyć na to, że złom postanowi jeszcze tym razem się nie rozpaść, albo zostać na dworcu i czekać na następny autobus, który miał się zjawić zapewne za ładnych kilka godzin i miał niewielkie szanse być dużo młodszym od swego poprzednika. Po długim zastanowieniu Dagmara wsiadła.
I to był jej błąd. Z początku wszystko było w porządku. Autobus kołysał charczał głośno, rzucał na boki i wydawał z siebie przeróżne odgłosy, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, ale jechał.
Przez uchylone okno wlatywał do środka smród spalin zmieszany z zaduchem najpierw miasta, a później okolicznych pipidów.
Mniej więcej po pół godziny objawy kaca mocno się nasiliły. W ustach najpierw jej zaschło, a potem jej ślinianki podjęły tak wzmożoną pracę, jakby chciały ją utopić. Żołądek wariował, a przed oczyma latały jej różnobarwne plamy. Nie zważając na zdziwione spojrzenia towarzyszy w pośpiechu zaczęła przeszukiwać torebkę. Magda stanęła na wysokości zadania kierownika wycieczki i podała jej wreszcie, w ostatniej chwili, reklamówkę. Śniadanie różnobarwną strugą spłynęło w foliówkę. Magda szybko zutylizowała kłopotliwą torebkę i podała Dagmarze wilgotne chusteczki.
„
Pięknie, kurwa, po prostu pięknie! – pomyślała Dagmara wycierając się wilgotną chusteczką. Z wnętrza torby udało jej się wydobyć butelkę wody mineralnej. Pomogło, przynajmniej na chwilę.
***
Lubiąż. Pipidówa, jak wiele innych w okolicach Wrocławia. Kilka poniemieckich budynków, drogi w lecie zapominane przez ekipy remontowe, w zimie - przez pługi śnieżne, a przez to dziurawe niemiłosiernie, do tego szpital i niewielkie oznaki cywilizacji. Ciekawe, czy Internet tu mają?
Dagmara z uporem taszczyła walizkę na kółkach, gdy przemierzali kolejne uliczki w poszukiwaniu miejsca docelowego. Zadziwiające, jak skomplikowaną topografię może mieć wiocha na krańcu świata, w której nocleg ma się znajdować tuż przy klasztorze, a klasztor jest o rzut beretem. Gdyby nie mapa Magdy, to podróż mogłaby się wydłużyć nawet i o kolejną godzinę.
Dotarli. Schronisko nie prezentowało się zachęcająco. Obdrapana fasada, a w środku nieśmiertelne linoleum, skrzypiące drzwi, metalowe łóżka prawie jak ze szpitala, tyle że piętrowe i wszechobecny zapach stęchlizny.
Dagmara walnęła się na pierwsze z brzegu łóżko i ani myślała gdziekolwiek się ruszać. Po kilku minutach fizjologia okazała się jednak silniejsza. Zerwała się z niewygodnego materaca i pobiegła do toalety, która swym wyglądem wcale nie zapraszała do skorzystania. Zrobiła wdech głęboki na tyle, na ile pozwoliły jej słabe płuca palacza i weszła do kabiny. Okazało się, że płuca nie były w stanie pomieścić wystarczającej ilości tlenu, by starczyło na szybką wizytę w „komorze gazowej”. Dusząc się z braku tlenu wypadła z toalety wprost na wysokiego mężczyznę o ciemnych, dość długim włosach. Z początku nie poznała go. Przeleciała przez wąski korytarz jak myśliwiec, otworzyła z hukiem drzwi do jednego z pokoi i stając w progu zawołała:
- Staszek? Staszek? Czy ty widziałeś, co tu nazywają ŁAZIENKĄ?!
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że skądś zna tego faceta. Powoli odwróciła się i spojrzawszy na wciąż osłupiałego mężczyznę rzuciła:
- My się chyba skądś znamy.