Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2009, 15:52   #152
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
To był wspaniały dzień na uporządkowanie papierów. Słońce przypiekało niemiłosiernie, a zaduch zatłoczonego, zakorkowanego miasta dawał się we znaki już od wczesnych godzin porannych toteż jedynym sensownym wyjściem było przesiedzieć możliwie jak najdłużej w zaciszu klimatyzowanego biura. Tego dnia nie było jednak Dagmarze dane przekonać się, jakim wspaniałym człowiekiem był wynalazca klimatyzacji. Po wczorajszej imprezie musiała zwlec się z łóżka i przybyć na dworzec PKS. Wczoraj wieczorem zdążyła jeszcze tylko uprzedzić asystentkę Basię o zaistniałej sytuacji pilnego wyjazdu i nakłonić ją, by dostarczyła papiery do jej domu jeszcze przed wyjazdem.

Basia była dobrą pracownicą. Kiedy Dagmara nagle wyjeżdżała w ważnej sprawie nigdy nie pytała o nic, tylko odwoływała, lub przekładała spotkania, usprawiedliwiała panią adwokat przed zniecierpliwionymi klientami i czasem tylko marudziła, że może w końcu Dagmara przestałaby się opieprzać i zaczęła pracować, bo musi zarobić na jej pensję. Chociaż była podwładną miała do tego jednak prawo, znały się już przecież tyle lat, a pracownik tak dobry jak Basia zdarza się bardzo rzadko i należy mu się trochę od życia.

Basia była sumienną kobietą. Punkt 7:00 zjawiła się w mieszkaniu swej pracodawczyni z teczką zawierającą dokumentację ostatnich rozpraw. Odebrała też podpisane faktury, wnioski, apelacje i wszelkie inne papierzyska i zobowiązała się dostarczyć do właściwych osób, miejsc i instytucji. Dagmara była właśnie gdzieś między pośpiesznym jedzeniem śniadania, piciem kawy i robieniem makijażu żeby zatuszować ślady wczorajszej imprezy, toteż nie bardzo miała czas na częstowanie czymkolwiek. Kobiety szybko załatwiły sprawy i pożegnały się.

***
Dworzec PKS prezentował swą brzydotę w całej okazałości. Biała metalowa buda strasząca z daleka mozaiką kolorowych napisów różnych czcionek. To było jedno z tych niewielu miejsc we Wrocławiu, których Dagmara nie lubiła. Drugim był dworzec PKP z przyległościami.

Od samego rana wąskie wybetonowane perony pełne były przechodniów, podróżnych czekających na autokar, „górali” zachwalających oscypki niepierwszej świeżości i bezdomnych zbierających niedopałki papierosów. Codzienność Wrocławia…

Dagmara była na miejscu punktualnie o ustalonej godzinie. Towarzysze podróży zaczęli się powoli schodzić i już niebawem czekali przy kasach aż Magda kupi bilety. Pospieszne szukanie właściwego peronu i długie czekanie, aż nadjedzie właściwy autobus.

Magini nie czuła się najlepiej. Kiedy ostatni raz była w takim stanie miała za sobą dwudniowe wiejskie weselicho koleżanki z roku, hektolitry alkoholu wciąż pływające w krwioobiegu i całkiem miłe nawiązanie znajomości z drużbą pana młodego. A może to był kuzyn koleżanki? Nieistotne. Teraz jednak impreza wcale nie była tak długa, a ona wcale nie wypiła dużo alkoholu.

„Chyba się starzeję” – pomyślała Dagmara i uśmiechnęła się zaraz z rozbawieniem, bo myśl ta była przecież niedorzeczna.

Kiedy wreszcie przyjechał ich wspaniały wehikuł Dagmarze opadła szczena. Dziadek Staszek opowiadał swej kilkuletniej wnuczce o czasach PRL-u, później uświadamianie jej kontynuował ojciec, ale pamiątki komunizmu dalej wzbudzały w niej zdziwienie, a już zwłaszcza przerdzewiały, ledwo trzymający się w kupie autobus, który miał szansę pamiętać towarzysza Gierka.

Nie było jednak zbyt dużego wyboru. Albo wsiadać i liczyć na to, że złom postanowi jeszcze tym razem się nie rozpaść, albo zostać na dworcu i czekać na następny autobus, który miał się zjawić zapewne za ładnych kilka godzin i miał niewielkie szanse być dużo młodszym od swego poprzednika. Po długim zastanowieniu Dagmara wsiadła.

I to był jej błąd. Z początku wszystko było w porządku. Autobus kołysał charczał głośno, rzucał na boki i wydawał z siebie przeróżne odgłosy, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, ale jechał.
Przez uchylone okno wlatywał do środka smród spalin zmieszany z zaduchem najpierw miasta, a później okolicznych pipidów.

Mniej więcej po pół godziny objawy kaca mocno się nasiliły. W ustach najpierw jej zaschło, a potem jej ślinianki podjęły tak wzmożoną pracę, jakby chciały ją utopić. Żołądek wariował, a przed oczyma latały jej różnobarwne plamy. Nie zważając na zdziwione spojrzenia towarzyszy w pośpiechu zaczęła przeszukiwać torebkę. Magda stanęła na wysokości zadania kierownika wycieczki i podała jej wreszcie, w ostatniej chwili, reklamówkę. Śniadanie różnobarwną strugą spłynęło w foliówkę. Magda szybko zutylizowała kłopotliwą torebkę i podała Dagmarze wilgotne chusteczki.

Pięknie, kurwa, po prostu pięknie! – pomyślała Dagmara wycierając się wilgotną chusteczką. Z wnętrza torby udało jej się wydobyć butelkę wody mineralnej. Pomogło, przynajmniej na chwilę.

***
Lubiąż. Pipidówa, jak wiele innych w okolicach Wrocławia. Kilka poniemieckich budynków, drogi w lecie zapominane przez ekipy remontowe, w zimie - przez pługi śnieżne, a przez to dziurawe niemiłosiernie, do tego szpital i niewielkie oznaki cywilizacji. Ciekawe, czy Internet tu mają?

Dagmara z uporem taszczyła walizkę na kółkach, gdy przemierzali kolejne uliczki w poszukiwaniu miejsca docelowego. Zadziwiające, jak skomplikowaną topografię może mieć wiocha na krańcu świata, w której nocleg ma się znajdować tuż przy klasztorze, a klasztor jest o rzut beretem. Gdyby nie mapa Magdy, to podróż mogłaby się wydłużyć nawet i o kolejną godzinę.

Dotarli. Schronisko nie prezentowało się zachęcająco. Obdrapana fasada, a w środku nieśmiertelne linoleum, skrzypiące drzwi, metalowe łóżka prawie jak ze szpitala, tyle że piętrowe i wszechobecny zapach stęchlizny.

Dagmara walnęła się na pierwsze z brzegu łóżko i ani myślała gdziekolwiek się ruszać. Po kilku minutach fizjologia okazała się jednak silniejsza. Zerwała się z niewygodnego materaca i pobiegła do toalety, która swym wyglądem wcale nie zapraszała do skorzystania. Zrobiła wdech głęboki na tyle, na ile pozwoliły jej słabe płuca palacza i weszła do kabiny. Okazało się, że płuca nie były w stanie pomieścić wystarczającej ilości tlenu, by starczyło na szybką wizytę w „komorze gazowej”. Dusząc się z braku tlenu wypadła z toalety wprost na wysokiego mężczyznę o ciemnych, dość długim włosach. Z początku nie poznała go. Przeleciała przez wąski korytarz jak myśliwiec, otworzyła z hukiem drzwi do jednego z pokoi i stając w progu zawołała:

- Staszek? Staszek? Czy ty widziałeś, co tu nazywają ŁAZIENKĄ?!

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że skądś zna tego faceta. Powoli odwróciła się i spojrzawszy na wciąż osłupiałego mężczyznę rzuciła:

- My się chyba skądś znamy.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 28-04-2009 o 15:59.
echidna jest offline