Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-05-2009, 22:18   #158
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Jolanta Jawornicka, Grzegorz Głodniok, Adrian Skrzyk

Jolą targnął ostatni paroksyzm. Splunęła soczyście do klozetu. A potem wstała i odwróciła się. Grzesiu najpierw westchnął i obiecał sobie, że nie będzie się gapił. No, przynajmniej niezbyt nachalnie.

- No i co się gapisz? - fuknęła rozjuszona kultystka.
Aha, czyli jednak nie wyszło. Co by tu, noooo, tego...

Przez zapach lawendowej kostki do kibelka przebił się trupi smród. Jola stała na pulsującej, przelewającej się masie pozrastanych ciał i podpierała się pod boki. Jak ona stała? Jak mogła stać, ze złamaną kością przebijającą skórę uda? I co jej się stało z oczami?


Grzesiu przełknął ślinę. Pulsująca, żywa-nieżywa posadzka rozwarła się wielozębiastą paszczą pod stopami kultystki. Grzesiu wyciągnął rękę i przyciągnął dziewczynę do siebie.

Z jej zaskoczonej miny wywnioskował, że ściągnął ją ze swojego tylko widziadła. Kibelek ponad ramieniem Joli wyglądał może niezbyt bezpiecznie, ale nie niósł innych zagrożeń niż zatrucie bakteriami coli. Wyglądał normalnie. Miał muszlę, spłuczkę, papier i szczotkę nawet.

Grzesiu spłynął potem. Usiłował sobie przypomnieć, czy zaopatrzył się przed wyjazdem w coś na zatwardzenie. Jeśli przeżyje jeszcze jedną wizję w toalecie, ingerencja farmakologiczna może się okazać nieodzowna. Do tego coś-ktoś szeptało do niego nachalnie, na granicy słyszalności. Nie rozróżniał słów - ale pobrzmiewała w nich radość ze spotkania i pragnienie pogłębienia świeżej znajomości.

- No no no - rozległo się z wysokości kolan ciągle obejmujących się magów. - Wy, ludzie, to zawsze tak na szybko. Ani się nie powąchacie, ani nic, tylko na hurra.

To był pies. Owczarek niemiecki. Właśnie podrapał się za uchem. I znowu to zrobił. Mówił.

- Ja jestem Lucjan. Jesteśmy tu z Adrianem na... ehhh, ekh, ekh, kłaczek, sorry... na wakacjach jakby - głos dobywał się z psiej paszczy. Definitywnie.

Jola złapała pierwszą rzecz, jaka jej wpadła w rękę - szczotkę do kibla - i wycelowała bojowo w psa.

- No jak chcesz, to możemy poaportować - zgodził się pogodnie Lucjan. - A możemy czym innym?

Kiedy Adrian zajrzał do toalety w poszukiwaniu swojej zguby, Lucjan właśnie swobodnie i ze swadą opowiadał dwójce magów, jaki to jego pan jest nieśmiały, i że trzeba wlać w niego naprawdę sporo wódki, żeby zmiękczyć ten hermetycki kij, który ma zamiast kręgosłupa. Ale jak się nad nim popracuje, to Adrian jest "swój gość".

- A, Adrian - Lucjan przysiadł zadowolony na zadzie i zamerdał przyjacielsko ogonem. - Co ty byś beze mnie zrobił? Nikogo byś nie poznał. To jest Jola, ona-jest-artystką - dodał scenicznym szeptem - A to Grzegorz, zgadnij kim on jest?

Adrianowi cisnęła się na usta sugestia: przedsiębiorcą pogrzebowym, ale chrząknął tylko onieśmielony.

- On jest bratem Hali, naszej Hali! Widzisz, co ty byś beze mnie zrobił?

Marek Różogórski i Paweł Rodecki

- A panowie dokąd?
Dziewczyna miała nie więcej jak dwadzieścia lat i smugi kurzu na ładnej, choć zbyt pyzatej twarzy. Do dżinsów i koszulki na ramiączkach poprzyczepiały się lepkie pasma brudnych pajęczyn.
- A my śpimy tu w schronisku - zagaił Marek. - I chcieliśmy zobaczyć panoramę miasta.
- Oj, chłopaki... - dziewczyna zaśmiała się i podparła się pod boki. - Tu zamknięte, nie widzicie, że remont? Ale dobra - puściła oko do Marka. - Ja idę na dół zakurzyć, możecie wejść na strych, tylko nie schodźcie z belek, bo się przebijecie przez sufit. Tu się wszystko trzyma na słowo honoru.
- Nic nie ukradniemy - poczuł się w obowiązku zapewnienia jej o swoich czystych zamiarach Paweł.
Dziewczyna wytrzeszczyła niebieskie oczy i ryknęła serdecznym śmiechem.
- Nie no, naprawdę. Jak chcecie, to kradnijcie. Najlepiej wszystko. Najlepiej tak, żeby graty znikły cudownie ze strychu i pojawiły się w ciężarówkach, które na własny koszt ściągnięcie na dziedziniec. To badziewie obciąża stropy, jak nam tu pierdolnie w końcu, to konserwator zabytków rozszarpie nas na strzępy. No dobra, idźcie sobie obejrzeć, tylko po belkach, pamiętajcie. I żeby was nikt nie widział! A! Kama jestem - wyciągnęła rękę do Marka. - Przyszła pani architekt, na stażu wakacyjnym.




- Woooow - jęknął z zachwytem Marek po pięciu krokach postawionych wśród ułożonych piętrowo mebli i sprzętów. - Patrz, Paweł, maszyna drukarska! Ale zabytek!

I chłopak przeskoczył zręcznie na sąsiednią belkę, by przyjrzeć się bliżej.
- O rany! A patrz to! - i pobiegł już kolejnym chybotliwym korytarzem. - Nie, o rany, a to? Co to jest?


Paweł nawet nie zdążył zareagować. Głos Marka dochodził z coraz odleglejszych rejonów strychu. Kurz wirował w słońcu i osiadał na ubraniu eterytu.
- Marek! Marek! Wracaj! I chodź po belkach!
- Jasne! - dobiegło cichutko z oddali.

Paweł postąpił niepewnie kilka kroków po belce. Stare drewno skrzypnęło niebezpiecznie.
- Marek, powinniśmy już wracać!
- Synku!

Stała przed nim, tak blisko! Wyciągała do niego ręce. Na jej sukience rozkwitały kiście bzu. Paweł pamiętał tę sukienkę - tak się cieszyła, że udało jej się dostać ten materiał.
- Syneczku!
Paweł ruszył biegiem, by przytulić się do ukochanej matki.

Nagle świat wyfrunął mu spod nóg jak wyszarpnięty dywan. Paweł gruchnął bezwładnie o ziemię. Podniósł głowę i...

i nie było jej. Tylko stara szafa na lwich łapach, z zaśniedziałym lustrem w drzwiach, otoczonym kiściami drewnianych winogron. Potknął się o walizkę.

Walizkę, która na pewno tu nie stała. Przy zamku przybito mosiężną plakietkę: Docteur Karl Laurentius Baade.

I wtedy Marek krzyknął.

***

Marek biegał od jednego zabytku do drugiego. I już dawno nie po belkach - ale kto by tam zwracał uwagę! Strych dawnego klasztoru okazał się lepiej wyposażony niż niejedno muzeum techniki. Pomiędzy starymi, gustownymi - ale mało interesującymi meblami - wstydliwie ukrywały się prasy drukarskie, fragmenty silników i części niezidentyfikowanych maszynerii. I ta Kamila chciałaby, żeby to zniknęło! Przecież to bezcenne zabytki!

Coś uderzyło delikatnie o jego stopę.

Piłka. Szmaciana piłka, pozszywana z gałganków. Zadzwonił jego telefon.

Na ekranie nie było numeru i Marek, przestraszony, zrzucił rozmowę. Ale po strychu chwilę później pobiegł dziecięcy szept, którego obawiał się usłyszeć.

- Komm, spiel mit uns.

Marek rzucił się do ucieczki. Wrzasnął, kiedy nagle pochwyciły go jakieś ręce.
- To ja! To ja! - wrzasnął Paweł, kiedy nastolatek w panice zaczął siec pięściami na oślep.

Dagmara O'Sullivan

Przeczucie-zmęczenie. Pająk o wielu odnóżach, cierpliwie snujący sieć w zakurzonym, opuszczonym pokoju.


Niepamięć. Opuszczenie.

Dookoła niej gwar tej radosnej wycieczki. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi. Magda trajkocze przez telefon.

Jak gorąco. Jak duszno.

Płatki kurzu wirują w powietrzu. Znajomy zapach potu nieprzespanych, pracowitych nocy.

- Fraulein! Co zrobiliśmy, że nikt nas szukał? Dlaczego nikt nie zapytał? - znajomy głos, głos mężczyzny z jej snu przeszył ją chłodem.

Dagmara otworzyła gwałtownie oczy. Skrzypnięcie drewna. Ale to tylko Magda szarpie się z oknem.

- Leczyłem ją. Wyszarpałem śmierci. Cal po calu. Jesteś mi to winna, Fraulein O'Sullivan!

Cisza.

Stanisław Rocki
Stasiowi było duszno i źle. Od samego początku, kiedy przekroczył próg klasztoru. I z każdą chwilą ten stan się pogłębiał, a nie pomagała mu bynajmniej rozgadana Magda, wrzeszcząca wniebogłosy Dagmara, ogólny rejwach i bieganina.

- Idę na chwilę na zewnątrz - mruknął tylko do Magdy, bo wszystkich gdzieś wywiało, a Dagmara chyba się zdrzemnęła.

Z każdym krokiem było mu coraz słabiej. Wszystko widział jak za mgłą. Nawet Ją.


- Jeśli tu zostaniesz, zginiesz.
- Jeśli odejdę, co będę wart?

Słońce stoi wysoko. Chyba za wysoko. Na zalanym skwarem dziedzińcu samochody.


Żólnierze. Z klasztoru wypada szpakowaty, szczupły mężczyzna o ostrych rysach twarzy. W ręku trzyma plik papierów. Tłumaczy. Z początku spokojnie, potem podniesionym głosem. Pokazuje coś na papierach.

Przez drzwi, eskortowana przez żołnierzy, sunie się pomału kolumna ludzi. Młoda pielęgniarka o jasnych loczkach wymykających się spod czepka pcha wózek ze starcem o semickich rysach. Czarnowłosa piękność o bujnych kształtach owija ramiona etolą. Za nią postępuje poważny czterdziestolatek w tanim garniturze. Krzepcy sanitariusze niosą kogoś trzęsącego się w paroksyzmach na noszach. Następni. I następni. Dzieci. Zbite w gromadkę, na samym końcu.

Szpakowaty mężczyzna szarpie się z dowódcą. Krzyczy.

Podcięli mu nogi kolbą karabinu. A potem padł strzał. Z głowy mężczyzny na piasek pociekła kręta strużka krwi i mózgu.

Stasiowi zakręciło się w głowie i osunął się na ziemię, miękko jak jedwabny szal, jakby ziemia nie chcąc go skrzywdzić wzięła go delikatnie w objęcia.

Płuca ścisnęły mu się boleśnie, a kolejne łapczywe oddechy nie przynosiły ulgi. Dusił się. Dusił się jakimś gazem. Staś umierał. I to naprawdę bolało.

Na krawędzi śmierci uchwyciła go męska dłoń. Przed jego oczami w rozbłysku światła pojawiła się twarz zastrzelonego mężczyzny.


- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze - powiedział z silnym niemieckim akcentem, a jego pewność i spokój oblały i oblepiły rozdygotane zmysły. - Proszę się nie bać. Nazywam się Karl Laurentius Baade i jestem lekarzem.

I wraził dłonie na wskroś klatki piersiowej maga. Staś czuł, jak jego własne płuca rozkurczają się w dłoniach ducha, jak serce z bólem podejmuje pracę.

Otworzył oczy. Biegła do niego jakaś młoda dziewczyna w wyszarganych dżinsach. Baade stał niedaleko wejścia do klasztoru. Trzymał za rękę ciemnowłosą dziewczynkę. I Staś nigdy nie widział, aby tyle zła mogło się pomieścić na twarzy kilkuletniego dziecka
 
Asenat jest offline