Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-06-2009, 22:07   #8
Efcia
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Radosne >>dzyń<< ogłosiło zatrzymanie się windy na ostatnim piętrze. To z tego górującego nad wszystkimi innymi budowlami w mieście budynku rządził niepodzielnie swoją domeną książę Juan Antonio De La Cruz z Toreadorów. To ze szczytu tego monumentalnego gmaszyska doglądał swoich ziem. To tu odbywał się ów bal, na który wszyscy teraz podążali.

Drzwi otworzyły się miękko, ukazując Spokrewnionym krótki korytarz prowadzący do drzwi wejściowych do apartamentu. Czerwony dywan, czerwony to mało powiedziane, on był krwistoczerwony. Soczysty. Wyraźny. Ujmujący. Zaiste trzeba być Toreadorem, aby tak znakomicie dobrać kolor, kolor, który na myśl przywodzi nieopisaną rozkosz i równie nieopisane cierpienie. Kolor krwi.
Czerwony dywan w połączeniu z ascetycznym wystrojem korytarza i ciemnymi kolorami ścian robił wrażenie. Nawet Eve musiała to przyznać. Juan wziął doskonałego dekoratora. Jednakże Toreadorka nie mogła rozpoznać żadnego znanego jej stylu, ów dekorator był dobry, ale z pewnością mało lub w ogóle nieznany.

Pierwsza z windy wysiadła świnka. Dosłownie zeskoczyła z ramion swojego pana i z wdziękiem, którego nikt by się nie spodziewał po takim zwierzęciu, wylądowała na podłodze. Za nią ruszył jej właściciel, później znienawidzony przez wszystkich obecnych, no dobrze prawie wszystkich, Jesus Cerro De La Mesas. Szedł szybko. Zupełnie jak gdyby bał się, iż ktoś wbije mu kołek w plecy. A potem cała reszta.

Mężczyzna o oliwkowej cerze zapukał swoją panterkową laseczką w drzwi. I nic się nie wydarzyło. Dosłownie nic. Po upływie minuty zapukał jeszcze raz. I również odpowiedziała mu cisza. A to było dziwne. Zwykle drzwi do apartamentu otwierały się zaraz po tym, jak zatrzymała się winda. W drzwiach tych czekał zwykle ten sam, niemłody już ghul księcia. Ten sam od początku. Ten sam zawsze.
I zawsze z niezwykłą wręcz uprzejmością witał gości. Można było się poczuć jak ktoś naprawdę wyjątkowy.
Ale tym razem było inaczej. Tym razem nikt nie otworzył. Zza drzwi nie dochodziły też żadne dźwięki, ale to można było sobie łatwo wytłumaczyć.

Po mniej więcej pięciu minutach oczekiwania, chwil pełnych konsternacji, podczas których to wszyscy zostali dokładnie i kilkakrotnie obwąchani przez małą świnkę, to właśnie owo niesforne zwierze oparło się przednimi łapkami o drzwi, a te pod jego niewielkim, bo niewielkim, ale jednak ciężarem otworzyły się na oścież.

Ze środka nie dochodziły żadne odgłosy. Żadna muzyka, żadne rozmowy. Nic. Grobowy nastrój potęgował jeszcze półmrok, który panował w całym chyba apartamencie. Zupełnie jak w horrorze klasy B. Dobrze, że jeszcze krew nie lała się przez ściany. I zupełnie jak w horrorze klasy B, gdy już wszyscy przyzwyczaili się do ciszy, jakiś odgłos rozdał tę ciszę. Być może gdyby serce wampira biło, stanęłoby w tym momencie na chwilę, lub na wieczność. Owym niepokornym dźwiękiem był odgłos tłuczonego szkła, dochodzący chyba z jadalnio-bawialni książęcego apartamentu. W tym samym czasie przeciąg otworzył drzwi do owego pomieszczenia, gdzie powinni się znajdować wszyscy Spokrewnieni z domeny.

Pierwszy na dźwięk zareagował Nico. Gwałtownie odwracając się w stronę drzwi do pomieszczenia, którego dochodził dźwięk. Pierwszy też uchylił owe drzwi. Tuż za nim, spóźniony może o ułamek sekundy, pojawił się Damian.

- Panowie wybaczą. – Rozsunął ich mężczyzna odziany w dopasowaną panterkę. Coś w jego głosie mówiło, że należy się usunąć mu z drogi.

Białowłosy mężczyzna pociągnął za sobą świnkę i wszedł do pomieszczenia. Panujący półmrok nie był przeszkodą dla oczu wampirzych. Ale dla lepszego wglądu zapalił on światło w pokoju. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy Spokrewnieni siedzący za stołem rozsypali się proch.
Prochem jesteś i w proch się obrócisz.
Ten cytat z Księgi Rodzaju jakże trafnie określa koniec wampirzej egzystencji.

Lecz nim ów marny koniec spotkał członków Rodziny, można było dostrzec, kto gdzie siedzi. Rozróżnić twarze. A znajdowali się tam prawie wszyscy. Brakowało tylko Burta Hamiltona. Tylko jego miejsce było puste. No i miejsca, które zapewne przeznaczone były dla stojących w progu. Czasami spóźnić się jest dobrze.


Rozmyślania i kontemplacje na temat końca egzystencji przerwały kolejne hałasy dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia. Ciemnoskóry wampir ruszył w tamtą stronę. Pod jego butami zachrzęściło szkło. To jego brzęk przyciągnął uwagę wszystkich. Szkło było kiedyś szybą w przepięknej witrynie, która dużo obecnie straciła na swych walorach estetycznych. Wybita szyba i zdewastowane drzwi nie prezentowały się najlepiej. Także zawartość witryny była zniszczona. Ktoś w barbarzyński sposób obszedł się ze znajdującymi się tam, zapewne drogocennymi, porcelanowymi i szklanymi naczyniami.

Ale nawet Toreadorzy nie mieli czasu rozmyślać nad pięknem i tym, co z niego pozostało. Coś czaiło się za kolejnymi drzwiami. Coś co mogło pozabijać wszystkich zgromadzonych.

Drzwi się otworzyły. Na parapecie stał Pan Stanford, mocował się z klamką od okna. Pan Stanford był sam. Jego drewniane rączki usiłowały otworzyć okno. I w końcu mu się to udało. Otworzył okno. Uśmiechnął się parszywie i wyskoczył.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline